Zobacz temat
 Drukuj temat
Finite
Choo
finite
adjective
1. limited in size or extent.
"every computer has a finite amount of memory"
synonyms: limited, not infinite, subject to limitations, restricted;

2. GRAMMAR
(of a verb form) having a specific tense, number, and person








orig10.deviantart.net/c6ca/f/2012/017/3/9/39a92e5ab90588e1c81c01a7ab0c6119-d4mpv06.jpg


" Civilization is like a thin layer of ice
upon a deep ocean of chaos and darkness.
"


Gdy fala popkultury wyrzuciła na brzeg uznanie dla szeroko rozumianej apokalipsy ostatecznie zaczęto rozumieć, że na którymś z rozwidleń cywilizacja obrała złą drogę, stawiając miliony przed pozbawiającą perspektyw ścianą, na widok której codziennie przez lata podnosiły się głosy: kiedy to się wreszcie skończy?
Koniec przestawał być czymś, czego się obawiano. Na pytanie o życia rodzin i przyjaciół wielu machnęłoby ręką w imię świętego spokoju; wielu kładło się do snu z kojącą wizją pustych i cichych budynków, jedzenia, które należało jedynie zdobyć, ubrań, które niezależnie od marki nie kosztowały niczego ponad czas, jaki należało spędzić na ich wybieraniu, oraz świata otwartego dla ludzi bardziej niż kiedykolwiek - z dostępem wszędzie tam, gdzie ktoś zabraniał im być. Szczebel rozwoju męczył i prosił się o złamanie jednym zgodnym podskokiem, który wszyscy mieli nadzieję, że ktoś uczyni za nich - bez winnych i bez odpowiedzialności, do której miałby ochotę pociągać każdy, któremu życie było dotąd wygodne.
Świat żył jednak dalej, co jakiś czas przekonując, że nie jest taki zły. Ludzie kilkukrotnie zmieniali na jego temat zdanie aż wreszcie ze zgodnością jakiej nigdy wcześniej nie widział wpadli najpierw w panikę, a następnie w masowe groby - póki było je komu kopać. Śmierć podróżowała samolotami i transatlantykami, przesiadała się w pociągi, autobusy i taksówki; nie potrzebowała wizy; wracała do domu na piechotę, choć nie zawsze docierała. Oczekiwano wzajemnego przerzucenia się dostępnym arsenałem - w ramach chociażby zwalczania problemu u źródła - jednak pojedyncze nuklearne incydenty przypominały bardziej kamienie i cegły, ciśnięte z gniewem i bez namysłu w szkolną szybę lub auto nauczyciela. Kanały komunikacyjne obumierały stopniowo jak komórki, nie pozwalając nikomu nadążyć za samodzielnie napisanym przez ludzi końcem. Każdy coś słyszał i każdy wytykał palcami innego winnego - aż wreszcie nie było już po co. To u nas; to my; to Stany; to nieważne.
Warunki i przypadek miały pozbyć się niedobitków, spacerujących po pustkowiach i metropoliach, przypominających szkielet stopniowo obumierającego koralowca.

" One day there will be nothing left but stories. "

O ile duże skupiska ludzi padały najwcześniej, o tyle odsetek tych, którzy przeżyli, był w nich najbardziej widoczny. Małe miejscowości żyły najdłużej, lecz o ich istnieniu zapominano gdy pod ostatnią osobą ugięły się kolana, lub podjęła się ona próby znalezienia pozostałych; jakieś części świata mogły nawet nie zauważyć, że on umarł; tymczasem miasta na krzyk nierzadko odpowiadały czymś więcej niż echem i nie pozwalały ciszy zapaść w nich na zbyt długo.

" Sunsets are proof that endings can be beautiful too. "

CHINY, TIANJIN FTZ

wewau: Claude Bailly
Choo: Ralf Voigt
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Chciałoby się powiedzieć, że ludzie padali jak muchy, jednak te miały się dobrze i jakby w pogardliwym hołdzie dla upadku ludzkości przybywały tłumnie; ciemne masy obłaziły porzucone na ulicach i w parkach Tianjinu ciała, którym od pewnego czasu pozwalano rozkładać się tam, gdzie w ostatnim tchnieniu ugięły się pod ich ciężarem kolana, a potem pokryte wybroczynami ramiona, nie pozwoliwszy udźwignąć się na tyle, by którykolwiek ze zmarłych odpełzł i zawczasu sam usunął się z drogi, skrywszy się w cieniu jednego z wyludnionych wieżowców niczym karaluch. Tych ostatnich również ciągnęły tu rzesze ośmielone zaniechaniami służb sanitarnych, których zabrakło już w pierwszych dniach z uwagi na stopień, w jakim narażone były one na kontakt ze skażonym materiałem biologicznym, po śmierci gotowym do zarażenia w stopniu nie mniejszym niż za życia; same zaś zwłoki, którym procesy gnilne rozciągnęły opuchnięte twarze w tragikomicznych grymasach zdawały się przypatrywać temu przychylnym okiem, z okrutnymi i wyrachowanymi uśmiechami - wy też spójrzcie, mówiły. Nas nie ma, was wkrótce też nie będzie. Oto nasza spuścizna. Nasze wspólne dziedzictwo.
Tych, którzy uniknęli zarażenia bądź z niewyjaśnionych względów lub wycieńczeni przetrwali stadium incrementi [podobno tu i tam rozpoczęto prace nad szczepionkami; były to jedynie podawane z ust do ust plotki i nawet jeżeli tkwiło w nich ziarno prawdy, odpowiedzialni za wynalezienie serum zostali powaleni jednym ciosem miecza, którym sami wojowali bądź też wyniki ich badań wraz z pierwszymi szczepami nowych pokoleń bakterii stopniały w nuklearnych paleniskach] z poziomu ulicy obserwowali zmarli i robactwo, które umykało spod stóp i kół, ilekroć w ciszy rozbrzmiały kroki, pokrzykiwania lub roznoszący się echem jazgot silników, kiedy pomiędzy porzuconymi samochodami lawirowali samotni motocykliści - albo ich grupy.
Tu, na styku narodowości i kultur, pierwsze podziały powstały tuż po pierwszym żniwie, jakie zebrała broń biologiczna; obawiano się - jak czas pokazał, słusznie - że z nurtem Hai He z głębi kontynentu spłynie śmierć, niesiona z wyrzuconymi do wód Wielkiego Kanału i pełniącymi przy tym rolę inkubatorów szczątkami. Żyjący dotąd obok siebie Anglicy, Francuzi, Niemcy, Rosjanie i inni przybyli do Chin w pogoni za ulgami podatkowymi obcokrajowcy w trwodze zwrócili się przeciwko sobie i miejscowym, kultywując najstarsze, ale przy tym i najgorsze europejskie tradycje - "to wasza wina"; "to przez was"; "to wy powinniście zdechnąć"; "nie zasługujecie na to, żeby żyć". Niedobitki - liczniejsze niżby sugerowała to nazwa - zwalczały się; pewne dzielnice objęli w posiadanie jedni - co nie oznaczało, że panowali w nich w zgodzie; w ramach poszczególnych grup niczym bakterie namnażały się prowadzące wojny domowe frakcje - a pozostałe drudzy, trzeci i pozostali, nieustannie przepychając się jak dzieci w piaskownicy. W pierwszej kolejności rozchwytywano baniaki i butelki z nieskażoną wodą; żywność; benzynę oraz wszystko to, co mogło posłużyć za broń do samoobrony i nie tylko; potem inne artykuły.
W ramach wielu sklepów kawałki szklanych witryn sterczały niczym ostatnie niewybite w ulicznej bójce zęby; jeżeli przypatrzeć się bliżej, czasem można było dostrzec plamy krwi - ktoś się zaciął przy wybijaniu; komuś innemu rozbito głowę. Zwłaszcza świeże ślady napawały Claude'a obawami i wymuszały wzmożenie czujności - przypominały, że nie był tu sam. Opiłki chrzęściły pod butami. Jeden krok, drugi, trzeci, czwarty - przy piątym w pustym pomieszczeniu rozeszły się pojedyncze stuknięcia piętami; na podłogę posypały się wbite w podeszwy odłamki; cisza. Pierś unosiła się w płytkich, urywanych oddechach. Uznawszy okolicę za bezpieczną, przeszedł się między pustymi półkami, omijając połamane wózki sklepowe; zabrano prawie wszystko, ale na spustoszonym, acz nie do szczętu ograbionym zapleczu znalazł konserwy, kilka baterii, które musiały wypaść z rozerwanej folii, zestaw turystycznych plastrów (opakowanie zostało zdeptane i sprawiało wrażenie pustego; chyba jedynie z tego względu zostawiono je w spokoju) i niewielką nawet jak dla dziecka butelkę soku, zapewne przez przypadek wkopaną pod regał przy natychmiastowym odwrocie. Wyszedł podniesioną do połowy bramą dostawczą na tyłach; była odkształcona i powyginana tak, jakby próbowano podważyć ją od zewnątrz - od paru dni poziom agresji rósł proporcjonalnie do topnienia zapasów w magazynach w znajomym wszystkim sercu Tianjinu. Claude nie chciał wiedzieć, co działo się tu wcześniej.
Tuż obok oraz po drugiej stronie ulicy w pozostałych sklepach fantów szukali przypadkowi ludzie, z którymi przyszło mu zawrzeć krótkotrwałe przymierze - on i Gaspard byli Francuzami; ich trzeci towarzysz był Niemcem znającym francuski w takim samym stopniu, w jakim oni znali niemiecki, ale łamaną wtrąceniami rodzimych przekleństw angielszczyzną porozumieli się i poczynili ustalenia odnośnie fundamentalnych dla dalszej współpracy kwestii. Nie znali się, nie żywili do siebie sympatii, ale pomimo tego dzielili się tym, co znaleźli. W odczuciu Claude'a pozostawało im trzem jedynie czekać, aż jeden z nich zbierze się na odwagę i powyrzyna pozostałych we śnie, a potem zabierze wszystko - lub bezkrwawo ucieknie z ich wspólnym dobytkiem w nocy jako wiarołomca i złodziej, narażając się na odwet.
Do niedawna wielu miało opory przed zabraniem z opustoszałych sklepów tego, czego akurat potrzebowali; z czasem te uprzedzenia przeniosły się na prywatne mieszkania, jednak i tu nie trzeba było czekać długo, aż pierwsi zaczęli wyłamywać zamki - byli tacy, szukała nowego lokum, zostawszy przegnanym z dotychczas zajmowanego; naturalnie, byli i tacy, którzy robili to od pierwszego dnia z powodu przemożnego pragnienia zysku. Wszyscy w większym lub mniejszym stopniu niczym sroki znosili łupy do swoich obecnych gniazd.

Edytowane przez wewau dnia 04-06-2018 01:40
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo

Minął blisko miesiąc od ostatniego razu, gdy słuchawka telefonu Ralfa przemówiła do niego głosem żywego człowieka. "Wylądowałeś?" - usłyszał znajome pytanie; jednocześnie Śmierć zadyszała prosto do jego ucha. Przedrzeźniła, niemal kpiarsko, każdą z serdecznych obietnic - "Załatwię to, przysięgam!", oraz każdą spośród błagalnych próśb - "Nie wygłupiaj się, spakuj walizki, nie, nawet ich nie pakuj, po prostu wyjedź!". "To nic takiego", zbywała kaszel, maskując go nerwowym śmiechem. "To tylko dym", wyjaśniał Bennett, nie musząc przy tym precyzować co płonęło, ponieważ te same podpalone śmietniki, auta i zwłoki, które wyścielały ulice Londynu, paliły się też tutaj, w Tianjinie.
Później, ilekroć Ralf spróbował się do kogoś dodzwonić, odpowiadała mu już tylko cisza - lub martwi. "Zostaw wiadomość po sygnale", polecała automatyczna sekretarka, następnie sylabizując mechanicznie "a-bo-nent-cza-so-wo-nie-dos-tęp-ny", choć znacznie gorsze okazały się zupełnie inne słowa: "wy-bra-ny-nu-mer-jest-za-ję-ty". Minęło parę godzin, zanim automat przestał je powtarzać - nie dlatego, że ktoś odebrał, nie nawet dlatego, że ktoś zakończył poprzednią rozmowę, ponieważ ta, Ralf miał już pewność, skończyła się dawno temu. Potem ekrany rozładowujących się telefonów wreszcie zgasły, a rozpalone gorączką ciała powoli zaczęły stygnąć. Przeszło mu przez myśl, że mogły od dawna być zimne.
Potem jego własny zawibrował, zwiastując rychłe wyczerpanie się baterii. Ralf zdążył skreślić z listy jeszcze parę przewidzianych na czarną godzinę kontaktów, zanim zdał sobie sprawę, że roztrzaskany wyświetlacz leżał tuż u jego stóp - okruchy szkła zmieszane z tynkiem, ukruszona ściana usypująca się na posadzkę i to coś przypominającego źrenicę, spoglądające prosto w jego oczy z powstałego wgłębienia. Jeżeli Bóg istniał, przypatrywał mu się ostrzegawczo z tej drobnej wyrwy w dotychczasowej rzeczywistości - patrząc jak Ralf klęka i wyłuskuje z uszkodzonej obudowy kartę sim. Dołączyła do pozostałych, we wsuniętym w kieszeń portfelu: Niemieckiej, na rzadkie pobyty w rodzinnym domu; Angielskiej, sprzed przeprowadzki do Chin; firmowej, którą dostał tu ledwie dziewięć miesięcy temu. Na przestrzeni ostatnich tygodni zdążył wypróbować je wszystkie.
Satelity zasypiały jedna po drugiej. W miarę jak postępująca niewydolność awaryjnego zasilania ucinała szum serwerów, wpierw ocenzurowany, a następnie odłączony internet pustoszał. Pozbawione prądu miasto milkło. Któregoś z tych dni wreszcie zapadła w nim granicząca z absolutną cisza.
Normą stało się przekraczanie ponad tężejącymi zwłokami. Ten widok nigdy nie był w stanie poruszyć Ralfa, lecz zwabiający muchy słodko-kwaśny odór rozpadu każdorazowo zmuszał go do wycofania się na długo przed tym nim zdążyłby wypatrzeć w czyjejś kieszeni cokolwiek wartościowego. Automaty z naładowanymi powerbankami, obiecująco żółte, w większości okazywały się puste. Dopóki nie zaniepokoił go stan własnych zapasów, to ich szukał, błądząc po opustoszałym mieście.
Dopiero gdy znalazł jeden, którego dioda wciąż świeciła się na zielono, Ralf zrozumiał, że te poszukiwania - to wszysko - były bezcelowe. Pamiętał tamten trzask, ściana-podłoga, a jego przywołane wspomnieniem echo wywołało lawinę myśli: przez cały ten czas pozostawał nieosiągalny dla każdego, komu łut szczęścia pozwoliłby na znalezienie zasięgu, źródła zasilania, oraz jego numeru.
Czasem, gdy zataczał coraz większe okręgi wokół swojego osiedla, lub spoglądał na miasto z poziomu tarasu, na którym nienawodniona zraszaczami trawa miała zmarnieć przed kolejnym deszczem, Ralfowi wydawało się, że był ostatnim człowiekiem na Ziemi. Wiedział, że tak nie było - towarzyszyło mu okazjonalne wrażenie, że był obserwowany i śledzony, które kazało mu przyspieszać kroku i błądzić, dopóki nie minęło; słyszał podejrzany trzepot zasłon w niespodziewanie otwartych oknach; zauważał przemykające kątem jego oka sylwetki i słyszał ostry, nawołujący ludzi gwizd, który przecinał się przez szum nawiewającego od wybrzeża wiatru. Komuś udało się uciec, komuś innemu nie; czasem ktoś groził mu nożem, czasem on groził innym.
Coraz częściej groził innym.
Jedzenie, które znikło z półek sklepowych, wciąż zalegało w zatęchłych od rozkładu ciał mieszkaniach. Pomniejsze formacje przepłaszały z ulic tych, którzy odważyli się szukać pożywienia w pojedynkę. Dopiero gdy w jego kierunku wycelowano broń, a on sam bez oporu odstawił sześciopak wody na ziemię i wycofał się z bezbronnie uniesionymi ponad głowę rękoma, zdał sobie sprawę, że to wszystko działo się naprawdę. Ta pierwotna, biologiczna wrogość miała zapewnić przetrwanie, a w miarę kurczących się rezerw i zapasów rosła - wraz z odsetkiem ludzi, którzy ginęli. Barykady, odgradzające niektóre z osiedli szeregami taktycznie zaparkowanych aut, rozrzuconych mebli i rozciągniętych ogrodzeń, stanowiły ostatnie z pomników wystawionych w imię współpracy. Miały trzymać epidemię poza ich granicami; nieskutecznie.
Wkrótce zrozumiał jak kończyli ludzie działający w pojedynkę. Ginęli z cudzych rąk - aż któregoś dnia zabrakło naprawdę niewiele, aby również z jego własnych. Niedługo po tym nie był już sam.
Nie mógł powiedzieć, aby w towarzystwie dwójki Francuzów czuł się mniej odosobniony, niż w dniach, które spędził samotnie.
Teraz, pozostawiony samemu sobie w zacienionej przestrzeni marketu, spodziewał się podzielić los spotkanego wcześniej Anglika. Rozdzielił się z nim - tak, jak ich trójka rozdzieliła się teraz - lecz odkąd Ralf pojawił się w umówionym miejscu o ustalonym czasie, już nigdy go nie spotkał. Na jego nawoływania odpowiedziało jedynie kilka ruchów w jednym ze sklepów i echo kroków zbyt licznych, aby mogły należeć do jednej osoby.
Ten sam szmer doszedł go także teraz, poprzedzony łomotem spadających z regałów kartonów. Kilkoro dzieci poderwało się do biegu, wspólnymi siłami taszcząc cokolwiek znalazły i gubiąc po drodze pojedyncze opakowania, usypujące się z upchanej w koszyku sterty znalezionego jedzenia. Ralf nie musiał się spieszyć, aby je dogonić. Gdy jeden z chłopców obejrzał się za zgubionym w pośpiechu klapkiem, Ralf, przykucając, wyciągnął w jego stronę upuszczoną przez nich po drodze torebkę chipsów.
Nie mógł mieć więcej niż siedem lat. Nie odwzajemnił uspokajającego uśmiechu, z którym Ralf potrząsnął opakowaniem, ale brakowało naprawdę niewiele, aby po nie sięgnął. Zaraz jednak cofnął się i rzucił do ucieczki, jakby tuż zza pleców Ralfa wyrósł górujący nad nim cień. Kiedy on sam obejrzał się za siebie, nikogo za nim nie było.
- Zabrały ci coś? - podniósł się jeden ze znajomych głosów, gdy wrócił do czekającej już w umówionym miejscu dwójki.
Angielski tylko na chwilę przerwał prowadzoną po francusku rozmowę.
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

W punkcie zbornym przysiedli na schodach w bramie - za plecami mieli ogrodzenie oddzielające ich od Shanghai Road; przed sobą rzędy banków, centrów medycznych i wreszcie kilka pojedynczych hotelików oraz sklepów, w których byli inni. Gaspard, który po pobieżnym przeszukaniu sąsiednich budynków wyszedł z pustymi rękoma, jeśli zapomnieć o dwóch wyniesionych stamtąd drobiazgach i dopiero w gimnazjum Tanggu - w którym swego czasu władze miejsce zorganizowały szpital polowy z braku miejsc w pozostałych placówkach - wzbogacił się o kilka paczek solonych orzeszków ziemnych, pięć nienaruszonych butelek wody i cztery coli. Wszystko znalazł w porozrzucanych po budynku dyżurkach, ale odbyło się to olbrzymim kosztem, jak zrelacjonował później, rozdzielając między nich produkty, które dotąd taszczył niczym juczny wół, opisując przy tym zamienione w prowizoryczne izolatki sale, w których rozkładali się zarażeni. Kwaśny, wywołujący odruch wymiotny odór trzymał większość zainteresowanych na dystans.
Moglibyśmy sprawdzić przystań, uznali zgodnie po chwili i w równie krótkim czasie, w jakim zapalili się do tego pomysłu, ich ekstatyczne podniecenie zamieniło się w wątpliwości. W pozostawionych tam samym sobie kontenerach znaleźliby to, czego potrzebowali i znacznie więcej, ale jedynie pod warunkiem, że nie zapleśniało; zszedłszy pod deski pokładu pierwszego lepszego statku zapewne odrobiliby straty z ostatnich dni, jednak na usta cisnęły się jednak pytania o to, czy ktoś już ich nie uprzedził i nie objął w posiadanie części portu. Wraz z rozpoczęciem działań wojennych przetrzymano w zatoce wszystkie uznane za nieprzyjacielskie statki wraz z ich załogami oraz towarem w roli karty przetargowej, po którą koniec końców nie było już komu sięgnąć; ilu z marynarzy przeżyło? ile lokalnych enklaw utworzono? Nawet przy na wyrost optymistycznym założeniu, że w amoku wytępili się wzajemnie, niepowiedziane, że po składowane tam dobrodziejstwa nie zgłosili się ich rodacy.
Od samego początku w szczególności unikano Rosjan - mówiono, że znaleźli się ludzie, którzy na dostatecznie wczesnym etapie kształtowania się nowych kolektywów w myśl totalitarnych modeli pochwycili współbraci za pysk i nie puścili; że poruszali się stadami jak zdziczałe i krążące na moskiewskich przedmieściach psy, atakując intruzów bez wyraźnego powodu; takich i innych wyrosłych na gruncie uprzedzeń i lęków opowieści powstały dziesiątki, jednak nie można było w całości uznać za wyssane z palca. Zbliżone do opisów bandy widziano tu i ówdzie, ale przez wzgląd na własne bezpieczeństwo schodzono im z drogi nie ustaliwszy narodowości poszczególnych jednostek - to równie dobrze mogli być przemieszani z tubylcami Europejczycy; równie dobrze sami Niemcy, Hiszpanie bądź Anglicy, których nikt nie podejrzewałby o podobny stopień zezwierzęcenia.
Kiedy o tym rozprawiali, w polu widzenia w oddali pojawiły się dzieci, które wbiegły do klatki i zatrzasnęły za sobą drzwi; potem w ciszy przedmieść rozległ się pojedynczy huk; wreszcie zza rogu wyłonił się Ralf. Ustaliwszy, czy został on okradziony i co znalazł, powrócili do tematu portu, aż wreszcie obustronnie wyrównane zestawienie strat i zysków zmusiło ich do zasięgnięcia opinii osoby trzeciej.
- Możemy tak przeszukiwać te okolice do upadłego - podsumował Claude, pokrótce przybliżywszy Ralfowi problemy, których rozwiązania szukali. - Strata czasu i niepotrzebny wydatek energii.
- Nie masz gwarancji, że znajdziesz tam -
- Nie musisz mi o tym mówić - wciął się mu w słowo - Już to przedyskutowaliśmy.
- Doprawdy? - W głosie Niemca dała się słyszeć ironia.
- Czy nieznaczne zwiększenie stopnia ryzyka czyni w tym momencie jakąkolwiek różnicę?
- Pomiędzy "żywy" a "martwy" jest przepaść. Zdrowie do stracenia -
- Jak na człowieka, którego krajanie rozpętali dwie - przepraszam, teraz już trzy - wojny światowe, naprawdę nie powinieneś zawracać sobie głowy takimi drobiazgami - przerwał mu ponownie z poirytowaniem. - Zdrowie możesz stracić wszędzie - możemy zostawić w tyle i je, i ciebie samego. Nie chcesz iść - zostań.
Coś w wyrazie twarzy Ralfa zmieniło się; coś nieuchwytnego.
- W takim razie przygotuj białe flagi - cóż to byłaby za niepowetowana strata, gdyby Francuzi nie mieli czym machać, skamląc na kolanach o litość.

Edytowane przez wewau dnia 27-12-2016 19:28
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png

Nie musiał nic mówić aby prędko stało się jasnym, że nie zamierzał zostać sam.
Nie dlatego, że działanie w pojedynkę skazywało na ogromne straty ilekroć większe ugrupowanie upomniało się o znaleziony przez odosobnioną jednostkę prowiant; nie nawet dlatego, że działając w zespole mógł przypisać każdy z niespodziewanych i niepokojących dźwięków jego członkom, zamiast obcym ludziom, gotowym w imię przetrwania posunąć się do tych samych czynów, co on sam; lecz dlatego, że póki całą trójką patrzyli sobie na ręce, zdawało się, że żaden z nich nie zdecydowałby się na zbroczenie ich krwią.
Istniał bowiem fakt, którego nie był świadomy nikt poza nim samym: gdyby nie wskazujący umówioną godzinę zegarek, Ralf, zamiast ruszyć do punktu zbiórki, podążyłby za tamtą dziecięcą gromadką.
Istniał także fakt, o którym nie wiedział on sam: gdyby to zrobił, nie zobaczyłby jutra, zupełnie nieświadomy tego, że nad tą garstką niespełna nastoletnich dzieci czuwała bardziej zorganizowana struktura.
- Twierdzisz, że historia lubi się powtarzać - kontynuował Ralf. - To może stać się naszą własną wyprawą na Moskwę.
- Nie ma porównania - przerwał mu Claude.
- Zobaczymy.
Usta Claude'a zacisnęły się, choć ich drgnięciu Ralf mógł zobaczyć każde z cisnących się na nie słów.
- Powinniśmy iść - ponaglił ich Gaspard, z pewnym niepokojem rozglądając się na boki. Ich podniesione głosy rozchodziły się okolicą. - Później to dokończycie. Chodźcie już.

Zrównując krok z Claudem Ralf przerwał ciężkie milczenie, w jakim szli przez miasto.
- Jak to dokładnie widzisz? - zapytał, a ponieważ Claude nie odpowiedział mu za pierwszym razem, ponowił pytanie. - Jak wygląda wasz plan?
- Liczysz, że ktoś mnie podsłucha i skaże go na niepowodzenie?
- Robisz pewien postęp - zauważył Ralf, patrząc prosto przed siebie. - Jeszcze niedawno to mnie oskarżyłbyś o sabotaż.
- Nie martw się. Zrobię to dopiero gdy dasz popis tej swojej niezawodnej, niemieckiej myśli taktycznej.
Odkąd dostęp do osamotnionych na ziemskiej orbicie satelitów nawigacji BeiDou stał się niemożliwy, Ralf przetrząsał szuflady biur punktów informacyjnych w poszukiwaniu map miasta. Z początku, jak w wielu takich przypadkach, chodziło mu tylko o odnalezienie na nich własnego mieszkania, do którego coraz częściej udawało mu się wrócić wyłącznie dlatego, że jego wysoki wieżowiec górował nad okolicą niczym wbita w globus szpilka. Nie minęło jednak dużo czasu, nim w jego głowie pojawiły się też inne myśli. Pierwsza, przez porównanie niewinna w swojej interesowności - aby je sekwestrować i wymienić na wszystko, czego mogłoby mu zabraknąć. Druga, znacznie niebezpieczniejsza - aby je spalić.
Aby każdy czuł się równie zgubiony, co on; aby nikt nie zdołał zajść dalej.
Od wybuchu pandemii nikt nie wiedział, czego mógłby spodziewać się za kolejnym zakrętem. Było za wcześnie aby nakreślić na mapach obszary zajęte przez koczownicze, stopniowo osadzające się grupy, które tak jak i oni błądziły między blokami.
Planował to zrobić, oczywiście.
Ralf planował wiele rzeczy.
Te z najbardziej dalekosiężnych planów regularnie odkładał na później; nawiedzały go w chwilach, w których nie był pewien, czy cokolwiek przyniosłoby mu większe ukojenie niż ciepły posiłek lub wypity bez wyrzutu sumienia łyk wody. Istniała jednak niedająca mu spokoju wizja: hotel. Był to jasny ideał - egalitarna mrzonka o odbudowaniu społeczeństwa, o czymś bardziej cywilizowanym niż cokolwiek działo się na ulicach - ideał tak jasny, że zdolny przyćmić wszystko to, o czym myślał naprawdę.
Bajka o człowieczeństwie, którą, wyciągnięty na rozkładanym fotelu w salonie Gasparda, mógł opowiadać sobie do snu.

 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Z balkonu rozpościerał się widok na masywy budynków (tym ciemniejszych, im dłuższy i głębszy cień rzucały one same; nawet jeżeli w którychś z okien stali ludzie to z miejsca, w którym stał Claude byli oni dlań niewidoczni) oraz zachodzące nad miastem słońce, pod wieloma względami przypominające zardzewiały yuan. W półmroku żarzyły się końcówki papierosów z importu - wstęgi dymu spiralami wzbijały się w powietrze i rozpływały się na tle zaczynającego szarzeć nieba.
Z trzewi mieszkania, z łazienki dochodziły miłe dla ucha odgłosy spływającej rurami wody, której braki uzupełnili dzień wcześniej; przynosili ją w opróżnionych pięciolitrowych baniakach z basenu dla mieszkańców usytuowanego w podziemiach budynku - z uwagi na chlorowanie nie nadawała się do niczego innego. Wnoszenie jej po schodach na czwarte piętro nie należało do czynności ani lekkich, ani przyjemnych i gdyby nie nieprzenikniony mrok - i związane z nim przykre poczucie osaczenia czy bycia obserwowanym - panujące na poziomie minus jeden, nie wspominając już o nazbyt oczywistym dla wszystkich ryzyku skręcenia sobie kostki czy karku na śliskich kaflach, zdrapywaliby z siebie zmieszany z potem kurz na dole.
- Powinniśmy się go pozbyć.
Claude nie odpowiedział, ani w żaden inny sposób nie dał po sobie poznać, że zrozumiał cokolwiek z tego, co do niego mówiono; wraz z wspartym na balustradzie Gaspardem pustym wzrokiem patrzyli przed siebie, jakby rozmawiali o prognozie pogody.
- Śmierć we śnie to dobra śmierć. Dwie minuty i zostalibyśmy we dwóch.
- Jemu też to zaproponowałeś? - zapytał wreszcie Claude. Zapach tytoniu unosił się nad nimi przez chwilę; potem chmurę rozbił podmuch wiatru.
- Liczyłem na to, że nie dasz mi sposobności - odparł Gaspard - Ale zastanów się nad tym - oczywiście, jeżeli zamierzasz obstawać przy swoim, równie dobrze możesz odejść jeszcze dziś w nocy.
- Wspaniałomyślny akt łaski.
- Przecież nie musi dotyczyć ciebie. Nawet jeżeli teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia - obaj jesteśmy Francuzami. Swoi przed pozostałymi - przypomniał. - Poza tym przydalibyśmy się sobie nawzajem.
- Równie dobrej pary rąk do pracy zamierzasz się pozbyć.
- Widziałem, że nie patrzyłeś na mapę i on też musiał to zauważyć. Powiedz mi, od jak dawna tu mieszkasz?
- Od dość dawna.
- Od ilu lat? - powtórzył z naciskiem, na co Claude ospale wzruszył ramionami.
- Od dziewięciu, może dziesięciu. Jeżeli chcesz przewodnika, poszukaj rikszarza - jakiś na pewno się uchował.
Gaspard zignorował ostatnią uwagę; zamiast jednak odpowiedzieć od razu, wyrzucił niedopałek i śledził jego lot, dopóki nie stracił go z oczu.
- Widzisz, ja od trzech - i przez te trzy lata nie byłem zainteresowany tym, co działo się za progiem mojego biura. Może to był błąd, ale skąd w tamtym czasie miałem o tym wiedzieć? - zaśmiał się krótko, ale zaraz spoważniał. - Prowadziłem wygodne życie - dobre życie - wyznał. Claude'owi zdawało się, że Gaspard mówił do siebie, a nie do niego; potem ten drugi otrząsnął się z zamyślenia i znów zwrócił się wprost do niego. - Zastanów się nad tym do jutra, proszę. Możemy pozbyć się go choćby w porcie.
- Zamierzasz upozorować wypadek?
- Nie do końca. Wystarczy sprawić, by on tak o tym pomyślał.

- Dalej idziemy piechotą.
Silnik samochodu umilkł. Pięć metrów przed nimi ulicę przecinały w poprzek barykady i przeciągnięte pomiędzy nimi łańcuchy, druty oraz liny wspinaczkowe.
- Przed nami szmat -
- Zrobiłem co mogłem - przerwał mu zniecierpliwiony Claude, zabierając z deski rozdzielczej rękawice oraz klucz dynamometryczny. - Krótki spacer cię nie zabije.
Niemiec sprawiał wrażenie, jakby zamierzał to skomentować, ale w ostatnim momencie zdecydował się nie podjąć wątku; Gaspard zgodnie z ustaleniami z poprzedniego dnia przeszedł do otwierania wszystkich schowków i bagażnika; samochód miał przypominać porzucony w pośpiechu, a przedtem przeszukany wrak, którego baku nie warto było otwierać ani też marnować czasu na przecinanie opon.
Gaspard i Ralf ruszyli przodem, czasem oglądając się przez ramię, by upewnić się, że Claude nie zamierzał zawrócić i odjechać bez nich; on sam dogonił ich żywym truchtem kilka minut później, z wykręconymi i wciąż rozgrzanymi świecami ciążącymi mu w kieszeni kurtki; bezużyteczne bez nich kluczyki zostały w aucie pod przednim pasażerskim siedzeniem.

Edytowane przez wewau dnia 18-07-2016 12:44
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png


Ralf cieszył się mogąc zasnąć ze świeżo umytymi włosami, których złote kosmyki skręciły się od wilgoci. Coś tak normalnego jak zapach szamponu było w stanie ukoić jego nerwy, ponieważ tak pachniały dni, w które mógł wejść pod prysznic, zamiast w ciemności łazienki oblewać głowę nabraną w miskę wodą; gdy jej zimne strugi ściekały mu po twarzy, łapał oddech ustami jakby dopiero co wynurzył się spod powierzchni lodowatego oceanu.
Tym jednak razem zasnął na ledwie godzinę. Wcześniej to szmer rozmowy nie pozwolił mu zmrużyć oka, przypominając mu o dniach, w których zamknięci w kuchni rodzice szeptem decydowali o jego losie.
Nie miał prawa wiedzieć, jak trafne było to skojarzenie.
Miastem z rzadka przebiegały światła latarek, niesięgające jednak poziomu ich piętra - większość rozbłysków należało przypisać księżycowi, migającemu co jakiś czas zza szybko przesuwających się po niebie chmur. Jego białe światło rozbłyskiwało niczym reflektory wysłanych po ocalałych śmigłowców; te jednak nigdy nie wzbiły się do lotu.
W okolicach piątej, nie mogąc dłużej znieść przedłużającego się bezruchu, Ralf wstał. Przeszedł się mieszkaniem, raz po raz wracając wzrokiem do drzwi wejściowych. Zawsze uważał nocne spacery za szczególnie bezpieczne - zdrowy rozsądek nakazywał nie zaczepiać osoby, która nie bała się samotnie opuścić domu po zmroku. W obecnym stanie - zarówno tym, w jakim znalazł się on sam, jak i tym, w jakim znajdował się świat - jedynym postrachem na ulicach Tianjinu byłby on sam.
Niewiele brakowało, aby wyszedł.
- Idź spać - doszedł go ledwie słyszalny pomruk z kanapy, na której spał Claude.
Wystarczyłoby nie wrócić.
Tak wiele rzeczy potoczyłoby się inaczej, gdyby tylko pociągnął za klamkę.


Poprawił sznurówki, rękawy bluzy i ramiona plecaka, by patrząc bardziej pod nogi niż przed siebie ruszyć żwawo w kierunku, z którego - odbiwszy się kilkukrotnie od napotkanych na drodze budynków, od jakiegoś już czasu tracących na wysokości i zyskujących na znaczeniu dla gospodarki - dobiegał głos Claude'a.
Schody pnące się po wschodniej ścianie budynku skrzypiały pod każdym krokiem, a trzymające je reszty konstrukcji śruby wierciły się, usiłując odnaleźć swoje miejsce w poluzowanych dobre parę lat temu otworach. Był to jeden ze składów ciągnących się w promieniu blisko kilometra od wybrzeża, po wspięciu się na który zobaczyli wreszcie linię horyzontu z zakotwiczonym bliżej niej niż samego portu statkiem; przez krótką chwilę zdawał się płynąć w jego kierunku. Rozrzucone w okolicy pojazdy przypominały z tej wysokości zabawki porzucone przez dziecko zawołane na obiad; nie miało wrócić. Ralf stał jakiś czas blisko krawędzi, by przejść się na drugi koniec dachu i po nieodnalezieniu wzrokiem znajomego punktu zaczepienia, jakim było chociażby ginące w tej strukturze centrum logistyczne, usiąść na wentylatorze - wcześniej sprawdzonym kilkoma naciśnięciami wspartego na nim buta. Jakiś czas leżał, patrząc na niebo i brzeg - setki kilometrów dalej była Korea, która w konsekwencji szeregu tych wydarzeń musiała się co najwyżej rozlać nieco po kontynencie - dopóki nie został włączony w przetykaną śmiechem rozmowę, toczącą się dotąd jedynie między francuzami.

- Dlaczego nie jesteś w strefie? - krzyknął Ralf widząc zgarbione plecy mężczyzny próbującego rozerwać folię otaczającą paletę - na dźwięk głosu najpierw znieruchomiał, a następnie obrócił się w jego stronę, przecinając go dzikim spojrzeniem zwierzęcia, którego terytorium naruszono; ze szczerym uśmiechem i wyrazem radosnego zaskoczenia na twarzy Ralf ruszył w jego kierunku, przepraszając go za pomylenie z kimś innym.
- Angielski? Jakieś choroby przewlekłe? Uszkodzenia? Mamy trzech lekarzy i pierwszeństwo dla nowych; przeważnie nie odnajdujemy ich w zbyt dobrym stanie. Dobrze się pan czuje?
Z rozchylonych ust nie wydobył się żaden dźwięk, jednak ich kąciki drgnęły, a człowiek zrobił kilka ostrożnych kroków w jego stronę; Ralf nie dotknąłby go, gdyby założona na poharataną dłoń rękawiczka nie separowała go od pocieszająco poklepanego ramienia.
- Dlaczego wcześniej cię nie widzieliśmy? Już dwie ciężarówki przyjechały, a nas wysłano tylko po to by policzyć jak powinniśmy rozłożyć zapasy. Nie natknąłeś się na żadną z naszych grup?
- Waszych...?
- Czasami wyglądają trochę groźnie, bo te przyjemniejsze dla oka typy nie są w stanie dźwigać skrzyń. - Uśmiech. - Pewnie bałeś się podejść, co?
Cichy, nerwowy śmiech.
- Jesteś tu sam? Możemy przysłać transport i zawieźć was na miejsce. To kawał drogi stąd, ale naprawdę warto. Uruchomiliśmy kuchnię, te sprawy-
Wyjętym z kieszeni scyzorykiem rozpruł folię i wyszarpał z niej jedno z licznych pudełek.
- Proszę.
- Mój angielski nie jest zbyt dobry-
- Na pewno znajdzie się ktoś z kim będziesz się w stanie dogadać. Nie uwierzysz jak wielu ludzi udało nam się zebrać. - Ralf wyjrzał z kontenera, wewnątrz którego się znajdowali. - Gdzie jest Guo, Yating i tamten...
Przychodzące do głowy imiona musiały do kogoś należeć, choć w tej krótkiej chwili nie był w stanie sprecyzować do kogo.
- Widziałem ich!
- Tak? W którą poszli stronę?
- Ralf?
- Tamtędy. Ale to było dawno. Zabierzecie mnie i kolegę? Nie wiem gdzie jest, ale raczej niedaleko. Chyba są jeszcze inni, ale oni-
- Jasne. Możesz go poszukać, będziemy w okolicy. Jeżeli będziesz wystarczająco głośno nie powinieneś się zgubić. - Ralf objął jego plecy ręką, wyprowadzając go na zewnątrz. - Jest bezpiecznie, będzie dobrze. Idź w tamtym kierunku.
- Ralf, co ty odpierdalasz?
- Poczekaj jeszcze. Czy macie jakąś broń? Noże, palną, cokolwiek z tych rzeczy? Muszę o to zapytać zanim wpuścimy was do auta. Było już kilka incydentów, więc wolę cię uprzedzić. Przy przeszukaniu na bramie raz sprzedali kulkę gościowi, który nie chciał zdjąć ręki z noża, uwierzysz? Nie powinni zwalczać agresji agresją. Jak myślisz? Zapytają cię też kim byłeś z zawodu, ale osobiście o to nie dbam. Każde życie jest na wagę złota.
- Ralf! - zawołał Gaspard.
- Prawie uwierzyłem - odezwał się bliżej niego Claude.
- Ja też prawie uwierzyłem we własne słowa. - Ralf pozwolił śmiechowi opuścić gardło. Jego palce zacisnęły się mocniej na ramieniu Chińczyka. - Idź tamtędy. Krzyknij jeśli kogoś zobaczysz i powiedz mu, że przysłała cię grupa Europejczyków. Dołączymy później.

discord: ralfvoigt
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Gaspard raz za razem omiatał chorobliwie pożądliwym wzrokiem plecy Ralfa i jeszcze zanim jego spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Claude'a po raz pierwszy - tuż po tym, jak nieświadomy tego Niemiec przystanął tuż przed nimi na krawędzi budynku; wystarczyłoby wyciągnąć rękę i popchnąć go w stęsknione ramiona kostuchy - Claude zanadto dobrze wiedział co przyjdzie mu dostrzec w oczach pobratymca opętanego jedną myślą. W milczeniu ledwie zauważalnie pokręcił głową - jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz - na co Gaspard odpowiedział pewnym, jednak wyraźnie niechętnym skinieniem. Potrzebowali Ralfa tak, jak Nomadowie potrzebowali zwierząt jucznych albo - z czego Gaspard zaśmiewał się poprzedniego wieczora, jakby Claude opowiedział mu z gruntu dobry, choć spalony dowcip - Rzymianie Jezusa do wniesienia własnego krzyża na Golgotę.
Kiedy Chińczyk zniknął z pola widzenia, Claude przez moment nie mogący trwać dłużej niż jedno uderzenie serca sądził, że Gaspard - z pozoru rozluźniony i poweselały; dopiero po bliższym przyjrzeniu się mu nietrudno było zauważyć, że uśmiech obejmował same usta, jakby ich kąciki podciągnięto do góry hakami - rzuci się na Ralfa tu i teraz; pośpiech został mu wybity z głowy przez promień słońca odbity w przecinającym gładko folię ostrzu nożyka.
Popołudnie wypełnione było dalekimi pogłosami dzięków rozchodzących się w trzewiach pustych kontenerów, trzaskami wyłamywanych zamków na halach oraz rozrywanych opakowań, a przede wszystkim pokrzykiwaniami ("weź to, przyda się", "to zostaw", "zabierz", "pomóż mi z tym", "pomóż", "przenosimy", "na trzy") - po każdym zamkniętym cyklu czynności nawiązywali z Gaspardem to niewypowiedziane porozumienie.
Jeszcze nie teraz, jeszcze nie teraz.
Pracowali w skupieniu z krótkimi, wręcz symbolicznymi przerwami na odpoczynek. Z rzadka odzywały się w tym czasie mewy - ich wrzaski, niekiedy tak przypominające łkanie dziecka z początku odrywały ich od pracy; nasłuchiwali do czasu, aż zobojętnieli na ich nawoływania. O wiele częściej w ciszy z przykrym skrzypieniem nienaoliwionych suwnic rozwierały się przed nimi skrzydła hangarów - kiedy w środku po raz pierwszy natknęli się na zwłoki w stanie zaawansowanego rozkładu, Claude z ramieniem przyciśniętym do twarzy w chwili zawahania zatrzymał się w progu wraz z Ralfem, który zdążył jeszcze zachłysnąć się zatrutym powietrzem, zanim wycofał się i zrobił to samo.
- Czy chcemy tam wchodzić? - zapytał wtedy Claude, odsunąwszy się na tyle, by wyziewy z wnętrza nie wywoływały odruchu wymiotnego.
- Niekoniecznie. Są inne.
Gaspard, którym po zwiedzeniu murów szkoły prawdopodobnie niewiele mogłoby wstrząsnąć, obejrzał się przez ramię i Claude poczuł na sobie jego na poły pytające, na poły palące spojrzenie. Kiedy, Claude? Kiedy?
Jeszcze nie teraz.
Z pawilonu pełnego zmarłych nie wynieśli nic poza odorem śmierci w nozdrzach.

- Moglibyśmy wrócić - zasugerował, dopinając porzucony na ziemi plecak, przy którym klęczał od kilku minut, upewniając się, że nie zgubi zawartości po drodze. Bagaże w ostatnich godzinach puchły powoli, acz zauważalnie. Kleszcze opite świeżą krwią, pomyślał. - Wystarczy tego na dłużej.
- Jeszcze jeden - powiedział Gaspard. Był wyraźnie zmęczony, wszyscy byli zmęczeni, ale w nim nadal tlił się ogień. - Jeszcze jeden i idziemy - skoro Ralf już nad nim pracuje to niech skończy - dodał z nieprzyzwoitym uśmiechem, który nie stał się udziałem samego zainteresowanego.
Kiedy wykrzywiona kłódka wraz z pozostałościami zamka, wypaczonym łomem oraz stępionym przecinakiem spadły na ziemię, w ręce Gasparda błysnął metal. Claude obnażył zęby w bezgłośnym ostrzeżeniu, nie mogąc w inny sposób przywołać go do porządku.
Nie teraz.
Teraz, teraz, właśnie teraz. Wzruszenie ramionami. Mi również przykro, Claude.
Gniew oraz niechęć żywione do świata, w którym z dnia na dzień przyszło się im odnaleźć, dotąd niczym w soczewce zogniskowane w osobie Niemca zostały przeniesione na niego samego, który na podobieństwo zwierciadła stanął wówczas pomiędzy nimi przekierowując skupione wiązki; to, co musiało odbiciem ukazać się w tamtym momencie Gaspardowi nie przypadło mu do gustu - nie takim człowiekiem był we własnej ocenie i zapewne nie za takiego zamierzał kiedykolwiek uchodzić. Wybity z ręki scyzoryk (mocny, w niczym nieprzypominający tanich lokalnych wyrobów, rozpadających się po miesiącu użytkowania, co Claude w milczeniu odnotował wcześniej, gdy ten wypadł mu przed paroma dniami z otrzepywanej z drobin kurzu kurtki) na podobieństwo kobiety otarł się o ramię Ralfa - z wdziękiem, nieomal zalotnie, jakby w próbie skradzenia nieśmiałemu kochankowi pocałunku - i w bezpiecznej odległości ominąwszy podstawę czaszki i odsłonięty bok szyi z głuchym klęśnięciem upadł prawie u jego stóp; odbiwszy się kilkukrotnie w niemej zachęcie zatrzymał się kilka metrów dalej - na tyle blisko, by nadal mogli po niego sięgnąć, acz na tyle daleko, by obaj musieli się po niego rzucić niby sprinterzy, którzy na dany im sygnał zerwali się z bloków startowych.
Pierwszy dopadł do niego Claude, potem Gaspard, ale zaraz znów zniknął przy wtórze wrzasków i przekleństw, by pojawić się i zniknąć, pojawić się
[ RALF WYKOP GO ]
i zniknąć, podobnie jak krew na twarzach, pociętych ramionach i palcach i wreszcie jak klucz w ręce Claude'a. W polu widzenia pojawiła się spazmatycznie unosząca się i opadająca grdyka. Chrapliwy oddech
[ WYKOP WYKOP GO RALF WYKOP DO KURWY NĘDZY ]
Gasparda przeszedł w ryk, kiedy rzucił się na niego. Na moment obraz stał się zamazany,
[ TY SUKINSYNU ]
i znów wyostrzył, podobnie jak cień rzucany przez trzymany nisko nad ziemią scyzoryk w pięści podnoszącego się Gasparda. Wypuścił go, skowycząc żałośnie, kiedy kopnięciem wybito mu nóż i kolejnym wgnieciono nos w zatoki. Drugi scyzoryk wyprostował się jak żołnierz na warcie
[ NIE ]
z dyskretnym, choć charakterystycznym szczęknięciem. Gaspard spróbował powstać, ale krew zalewała mu oczy. Potknął się.
[ NIE PROSZĘ NIE NIE RALF CLAUDE PROSZĘ NIE BŁAGAM NIE ]
Jego skamlenie niosło się echem. Claude przypomniał sobie białe flagi, o których wspominał Ralf.
[ NIE PROSZĘ ]
Białe flagi na polu bitwy.

Drzwi na dach z cichym stuknięciem o próg zapobiegający ich szerszemu otwarciu uchyliły się. Przymglone jak nocne niebo spojrzenie siedzącego doń tyłem Claude'a ześliznęło się z firmamentu na patio - niepodlewana od dawna trawa zwiędła, a krzewy zmarniały; jedynie karłowate, przystosowane do surowych warunków drzewka trzymały się tak, jak przed początkiem końca - zatrzymało się na opróżnionej do połowy butelce, a potem ponownie wybiegło w dal.
- To ty, Ralf? - upewnił się, nie odwracając głowy przez ramię - Znalazłeś kartkę? W zestawie kluczy Gasparda był drugi?
- Możliwe - i tak zostawiłeś otwarte. Nie sprawdzałem.
- Możliwe - powtórzył za nim.
Sucha trawa szeleściła przy każdym kroku Ralfa.
- Pijesz?
Nie wiedział, czy podchwycił w jego głosie drwinę, czy może politowanie.
- Wczoraj obiecaliśmy sobie, że dziś ją otworzymy - wiesz z jakiej okazji, prawda? - zagadnął, uśmiechając się z gorzką wyższością; w następnej chwili uśmiech zgasł, zastąpiony powagą towarzyszącą wzniesieniu prowizorycznego toastu. - Twoje zdrowie, Ralf.
Cisza.
- Być może uznasz, że się załamałem, być może właśnie zastanawiasz się, co ze mną zrobić, jeżeli sam do rana nie zdecyduję się skoczyć - wskazał za skraj dachu - ale widzisz - to nie do końca tak; jestem trzciną - gnę się. Nie musisz na to patrzeć - wyjaśnił ze spokojem - I, och, nie musisz się bać, nie naruszę twojego świętego przydziału wody, chociaż trzciny wprost przepadają za wodą.
- Jesteś zalany i -
- To przede wszystkim, ale lepsze niż bycie martwym - jak myślisz, odnalazłbyś się w tej roli? - zapytał z pogardą i wzniósł butelkę do księżyca, który zaginął pośród chmur. - Dziś niewiele zabrakło. Widzisz, Gaspard próbował postawić mnie pod ścianą - źle ocenił sytuację; w złym momencie postawił mi ultimatum i w złym podniósł na ciebie rękę. Gdyby tylko zaczekał... Ale ty jesteś bystrzejszy, prawda, Ralf? Widzę, że jesteś. A ta santé!


Edytowane przez wewau dnia 27-12-2016 19:30
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png


Ralf często słyszał, że był dobrym facetem - zbyt dobrym - i rzeczywiście nim był, niemal nigdy nie odmawiał, przekazywał jakąś część wypłaty na cele charytatywne i żywo interesował się tym, czy u każdego wszystko w porządku; pożyczał pieniądze i nie upominał się o ich zwrot, wyświadczał niezliczoną ilość przysług i nigdy nie chciał nic w zamian; patrzył na wszystkich z łagodnością botticellowskiej Afrodyty, by tylko z rzadka i na osobności przywoływać na twarz grymas Jana Ewangelisty, który słuchał Boga łączącego ją w sobie z resztą greckiego panteonu.
Pod naciskiem ostrza w pierwszej kolejności pękła tchawica, przez którą mimo nacisku i modlitw nie był wówczas w stanie się przebić; o wiele łatwiejsze było zadawanie ran kłutych w brzuch i pod żebra, by wreszcie wyćwiczywszy na nich ten ruch uczynić go ponownie na odcinku szyjnym, zlewającym się z resztą w wybijającej spod skóry czerwieni.
Był dobry w pokutny sposób; przymilny jak liczący na uniewinnienie skazaniec, jak dziecko, które swoje nieposłuszeństwo ukrywało pod pocałunkami i słodkimi słowami - licząc że matka nigdy nie zobaczy tego zbitego wazonu, tej rzuconej psu kolacji - był jak mąż, który zdradziwszy swoją żonę stał się dla niej czulszy i gotowy do strwonienia majątku na każdą z jej zachcianek i codzienne bukiety; jakby od chwili narodzenia nosił w sobie najpierwotniejszy z grzechów, coś potwornie plugawego i niewybaczalnego. Całe życie spędził odwracając od tego cudzy wzrok, pokazując palcem w jasną przyszłość i składając jej obietnicę każdej napotkanej osobie; sam nie pozwalał sobie przenieść spojrzenia z niej na cień za swoimi plecami.
Die fetten Jahren sind nicht länger vorbei, ja? Ja? Wyduszane z płuc powietrze nie pozwalało słowom się uformować.
Żył jakby każda uprzejmość była ceną za wyszarpnięcie z Gasparda śliskiego od krwi scyzoryka w stanie względnej obojętności, której nie zobaczył u Claude'a, oraz za każdy z pokrewnych czynów, których dokonania miał nawet nie zauważyć; pod podobnymi ciosami skulił się tamten Chińczyk - miał Voigt wpisane w przyczynę śmierci, choć Ralf nie widział go odkąd przed paroma godzinami zniknął za którymś z hangarów.
Ralf popatrzył na Gasparda - mógł go przecież zostawić już wtedy, gdy przestał stanowić zagrożenie, na podobieństwo owada wijąc się w miejscu; dobił go przecież w akcie miłosierdzia, oszczędził bólu; nie istniały przecież już środki, które by go poskładały - i na Claude'a - który zastygł, jednocześnie wstając i odsuwając się od rozlewającej się plamy czerwieni, jakby krzepnąca na nim krew powoli odbierała mu zdolność ruszenia którąkolwiek z kończyn - aż wreszcie na siebie; jego ubrania były mokre jakby w drodze złapał ich tajfun. Ich ciężar spowalniał jego kroki; wyciągnięta w stronę Claude'a ręka nie wytrzymała grawitacji i nie poczekała, aż ten zdecydowałby się ją chwycić. Zignorował metaliczny zapach w powietrzu i smak w ustach z tą samą sprawnością, z jaką ignorował szereg pozostałych rzeczy, chwyceniem plecaka usiłując zachęcić Francuza do pójścia w jego ślady; także te, które przez jakiś czas zostawiały bordowe odciski na drodze.
Gdzieś w jej połowie zatrzymał się gwałtownie, wreszcie zdając sobie sprawę z ciepła spływającej po torsie strugi; jakby odmawiał pacierz oklepał się po ciele i z tym samym niepokojem, z jakim zlustrował pokryty szkarłatnymi smugami brzuch spojrzał na Claude'a, by po zawahaniu zapytać:
- Jesteś cały?
Kilka sekund milczenia.
- Tak... Tak.
Ponownie podjęli marsz.
- Krótki spacer cię nie zabije, co?
Claude nie podjął tematu.
Z jego dłoni ciekła krew.
- Poprowadzę.
Nie odpowiedział.

- Idź, idź, sam to wniosę. Idź. Tylko wystaw mi trochę wody w misce.
Klatkę schodową zalewała czerń i tylko przez okna wpadała odrobina światła, którego zdawało się, że na zewnątrz już nie było; błysnęło w oczach Claude'a, gdy półpiętro wymusiło na nim obrócenie się w stronę Ralfa. Nie popatrzył na niego.
Gdyby w jego żyłach przestała płynąć adrenalina, wciągając oba plecaki na górę - schodek po schodku, schodek po schodku - poczułby każde z pojedynczych włókien mięśni, które cicho pękło, nieprzyzwyczajone do wysiłku.
Jeszcze będąc na drugim piętrze usłyszał szum wody.
Jej niewielka ilość leżała przy uchylonych drzwiach łazienki, do której i tak wpadł by chwycić szczoteczkę i jeszcze przed zapaleniem świec wyszorować czerń spod paznokci, z porów dłoni, z linii papilarnych; czarne poszarpane rękawy na skórze przedramion zajarzyły czerwienią, gdy zapalniczka zionęła ogniem. Zabarwiona woda i tak zostawiła na nich niej cienką powłokę, którą przed sięgnięciem po czyste ubrania mógł już jedynie osuszyć.
- Żyjesz?
Claude długo nie wychodził.
- Są jeszcze jakieś bandaże?

- Patriotyzm przewyższył symbolikę; powinno być niemieckie. Oto bowiem krew moja, ale koniec końców wszystko się zgadza.
Źrenice Claude'a zawrzały; ich czerń zabulgotała; coś ożyło i wypłynęło z samego dna jego sumienia - jak rekin, zwabiony zapachem świeżej krwi, której wstęgi ulatywały z porcjowanego mu mięsa - ale zawróciło jak przepłoszone razem z odwróconym wzrokiem Ralfa, pozostawiając jedynie zmącenie w wodzie, oczyszczane z każdym kolejnym mrugnięciem.
Wino odbijało się w spojrzeniu, muśnięciu dłoni (które pulsowało uświadamiając mu, jak bardzo mógłby wdusić się w duchotę drugiego ciała) zatrzymanej i dwoma budującymi klepnięciami przytwierdzonej na powrót do Claude'a, w mowie i oddechu, głośnym wśród tej nocnej ciszy, którą roznosiły się czasem jedynie ich dwa głosy; gdy zapadała na zbyt długo Claude odzywał się, jakby nie pozwalał trzeciemu się podnieść; aż wreszcie w krokach, z którymi kłóciło się dam radę i sam sobie poradzę, zostaw.
- Zabijesz się na schodach.
W przeciwieństwie do dni noce nie różniły się tak dalece wszystkich pozostałych - jedynie krawędzie były ostrzejsze, nawierzchnie bardziej niepewne, każdy niewyjaśniony skurcz gdzieś w ciele głośniej krzyczał 112, 120!, kto wie czy właśnie oboje nie potrzebowali przeciwtężcowego; gdyby jednak o tym zapomnieć ranem można by wstać do pracy, wsunąć się w którąś z gładkich koszul - jakby nadal noszących w sobie ciepło żelazka - i dołączyć do tłumu płynącego ulicami ze z grubsza zbliżoną destynacją.
Ralf wiedział, że rano tak jak obraz sprzed zamkniętych oczu zniknie każdy poczuty i minięty trup; ten Gasparda; ten którego ciężar oboje w sobie nosili, będąc świadomymi swojej śmiertelności bardziej niż jakiegokolwiek poprzedniego wieczoru; który jeszcze padnie - z rąk przypadku, choroby, nieszczęścia, i c h własnych.
Zaproponował Claude'owi tabletki nasenne odkruszając sobie nożem jej połówkę.

- Zamierzasz tym zapachem zwabić do salonu kogoś jeszcze?
Ralf popatrzył na jego odbicie w lusterku postawionym na parapecie - właśnie kończył się golić przy wpadającym przez okno świetle; na chwilę oderwał maszynkę od policzka, kciukiem ścierając resztę kremu. Powietrze przesiąknęło usmażonymi nad palnikiem gazowym naleśnikami z mieszanki, do której według instrukcji należało jedynie dodać wody; zagotował ją na kawę, podgrzewając przy okazji ręcznik nad parą; trzymając go przy twarzy rozłożył dwa talerze i sztućce, zawierając między nimi wszystko co uznawał za dobre na śniadanie i z pewnym gorzkim rozbawieniem odkrył, że miał wybór większy niż podczas większości swoich poranków - nawet jeśli wówczas perspektywa tych rzeczy nie napawałaby go przesadnym optymizmem.
- Częstuj się.
Wklepał w twarz wodę po goleniu, droższą niż ta, której używał zazwyczaj.
Ralf wstał wcześnie, nie patrząc na nadal wyświetlaną przez zegarek godzinę, tak jak od dłuższego już czasu nie patrzył na dzień tygodnia ani to, jaki był miesiąc; jak do lodówki zajrzał do toreb i sporą chwilę przeznaczył na ich przejrzenie, jednocześnie myśląc, że te parę dni pozbawionych przyziemnej walki o wodę i pożywienie będzie gorsze niż każdy dotąd na niej spędzony: gdy schodziło na wyższe i bardziej ludzkie cele wybiegał pomysłami zbyt daleko, nadając im surrealistyczny i cisnący mu samemu na usta śmiech wydźwięk.
Przy wyjściu leżały czarne worki na śmieci; były w nich ich ubrania i czerwone krwinki Gasparda.

Edytowane przez Choo dnia 31-07-2016 18:49
discord: ralfvoigt
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Posłaniu w niepamięć twarzy Gasparda - jego gniewnych krzyków; tego jak zawodził, nie mogąc już wydusić z siebie słowa; tego jak w ostatnim odruchu stawiał opór, wiedząc, że skazany był na niepowodzenie, niezależnie od wysiłku włożonego w odsunięcie się od kata; wreszcie tego jak rzęził, dławiąc się - przysłużyły się nudności oraz pulsujący i niedający o sobie zapomnieć ból głowy, które dopadły go o poranku; uznane z początku za wymierzoną sobie sprawiedliwie karę za to, co zrobili - co zrobił Ralf - po paru godzinach stały się dopustem bożym, a do zachodu zapomniał, z jakiego powodu postanowił się upić, myśląc wyłącznie o tym, by przed snem wziąć jeszcze dwie tabletki przeciwbólowe oraz zmienić przesiąknięte opatrunki. Wieczorem z potrzeby zrobienia czegoś - c z e g o k o l w i e k - z rosnącym l'esprit de corps pod nieobecność Ralfa przygotował wystawną jak na spartańskie warunki kolację, późniejsze pytające spojrzenia tamtego zbywszy "wolisz poczekać aż upłynie data ważności?"; ilekroć jego wzrok padał na opatrzone przedramię i poszatkowane śródręcze dłoni zadawał sobie pytanie, czy i on za dwa tygodnie nie będzie nadawał się do wyrzucenia wraz z przeterminowanym suszonym mięsem, jeżeli wedrze się zakażenie. Kilkukrotnie - przy siekaniu z niepotrzebnym zaangażowaniem odcedzonych z zalewy warzyw - zapytywał samego siebie, czy nie wyszedłby na swoje pozwoliwszy Gaspardowi rozpłatać Ralfowi gardło, czy nie byłoby to właściwsze; potem do skutku powtarzał sobie, że wyidealizowanemu po śmierci przez wyrzuty sumienia człowiekowi wiele brakowało do tego z krwi i kości, i nawet jeżeli Ralfowi zdarzało się bywać uszczypliwym sukinsynem to należało przymykać na to oko tak długo, jak wykazywał chęć współpracy.

- Idźże wreszcie spać.
- Jakbyś wyjął mi to z ust
Claude, który od dłuższego czasu z przymkniętymi powiekami wsłuchiwał się w bębnienie deszczu o szyby, przypominającego o nieuchronności pory monsunowej oraz kroki Ralfa zachowującego się jak zwierzę zamknięte w klatce, teraz uniósł się na łokciu.
- Grasz mi tym na nerwach.
- Mógłbym powiedzieć to samo - po raz drugi.
- Donne, au moins jusqu'au soir, repos au généreux, a Cain le remords -mamrotał pod nosem słowa modlitwy, odrzucając nakrycie - et pense a moi un peu.
- Co?
- Nic. Połóż się - rzucił przez ramię, uchylając balkonowe drzwi. - Palisz?
- Nie widzisz tu sprzeczności interesów?
- To erzac szklanki ciepłego mleka. Może po tym zaśniesz.
Niemiec zawrócił na pięcie i wreszcie przystanął; z zaoferowanym mu papierosem pomiędzy wargami pochylił się nieznacznie nad rozbłysłym nad zapalniczką płomieniem, który Claude z przyzwyczajenia osłonił jako pierwszy, kiedy zasłony wzdęły się jak żagle za sprawą podmuchu wiatru.
- Znowu się paprze.
- Co?
Ralf wypuścił z płuc dym i wskazał na zabandażowaną rękę; na bieli wykwitały karmazynowe kwiaty.
- To nic.
- Być może wymaga szycia.
- Zapytam o to lekarza przy najbliższej wizycie; mógłbyś rano zadzwonić i zapytać czy mnie przyjmie? Och - przecież w recepcji nikt nie odbierze, ponieważ wszyscy nie żyją. Nici z szycia - odparł, przenosząc spojrzenie z okolicznych dachów na Ralfa. - Szkoda.
Cisza. Niedopałek z sykiem utonął w wypełnionej deszczówką popielniczce.
- Może mógłbym-
- Nie.

- Ralf?
Ralf, który ze znudzeniem przerzucał rzeczy w garderobie Gasparda, gdzie przechowywali także swoje rzeczy na moment stracił zainteresowanie znalezionym zestawem poszetek.
- Czy kiedykolwiek cokolwiek zszywałeś? - zagadnął, przyciskając do piersi zwiniętą w pięść dłoń; znał odpowiedź i w chwili, w której usłyszał własne słowa zaczął zastanawiać się, czy potrzeba uzyskania potwierdzenia własnych przykrych obaw dałaby zakwalifikować się jako masochizm - lub przynajmniej jego zalążek.
- Nie.
- Dlaczego to zaproponowałeś?
- Czy to źle, że chcę pomóc? - Ralf znów pochylił się nad jedwabiami.
Minęła dłuższa chwila, zanim Claude westchnął w pełni zrezygnowany.
- Z wami, Niemcami, wiele rzeczy jest naprawdę nie w porządku.
- Nie ubliża się chirurgowi tuż przed operacją.
- Postaraj się tego nie spieprzyć.

Kiedy przed wieloma laty, jeszcze w rodzimej Tuluzie, zbyt brutalnie odtrącony pies w akcie odwetu zatopił zęby w pańskiej nodze wydawało mu się, że cierpienie, jakie wywołało wyszarpnięcie jej z pyska będzie mu towarzyszyć aż do grobowej deski; że zelżeje wyłącznie po to, by zaatakować ponownie, i ponownie, i ponownie, jak odbyło się to przy sterylizowaniu obszaru przed znieczuleniem, zszywaniu, a następnie ściąganiu szwów. Tak się nie stało, chociaż poczucie swego rodzaju permanentności tego doświadczenia nie rozeszło się po kościach; było jak przykryta płachtami brezentu ekspozycja w piwnicy, czekająca na muzealnika, który spośród wszystkich zbiorów dostrzeże i ocali od zapomniania właśnie ją.
Tymże kustoszem z feralnymi upodobaniami okazał się Ralf.
Swędzenie skóry na widok skompletowanej i etapami wzbogacanej apteczki stanowiło ledwie preludium; z przewleczeniem nici i pierwszym ukłuciem rozbrzmiały pierwsze nieśmiałe - w porównaniu z tym, co miało dopiero nadejść - akordy; po trzecim zakończenia nerwowe przeszły do wygrywania swoistego Dies irae; przed końcem Claude - jego współczucie dla Gasparda w mgnieniu oka wytopiło się jak tłuszcz pozostawiając po sobie nienawiść; gdyby nie konieczność złapania wprost za ostrze, by odsunąć je od krtani nie zaistniałaby potrzeba przeprowadzenia tego kuriozalnego eksperymentu - wbrew sobie zawtórował chórowi, w śpiew którego z rzadka wkomponowywały się uwagi Ralfa. "Nie zaciskaj pięści" dźwięczało w jego uszach wręcz przekornie; chociaż sam sobie był winien prosząc o tę przysługę, w tym momencie zrobiłby wiele, by wydusić z niego choć połowę okrzyków, do których tłumienia był zmuszony.
- Skończyłem - obwieścił po upływie wieczności. Sprawiał wrażenie równie niewzruszonego, jakby robił to codziennie; o czymś zgoła przeciwnym świadczył brak wprawy.
- Mam nadzieję, że bawiłeś się dobrze - powiedział zjadliwie, z delikatnością o jaką by się nie podejrzewał zmywając krew. Nabrzmiała ręka paliła żywym ogniem; tym razem czerwone plamy rozrosły się w polu widzenia, a nie na gazie.
- Z pewnością lepiej niż ty - zauważył; w kąciku ust swą obecność zdradził uśmiech. Widząc nie całkiem skoordynowane ruchy, dodał:
- Może pomóc ci w czymś jeszcze?
- Jesteś gnojkiem, Ralf, ale dziękuję, nie odmówię.


Edytowane przez wewau dnia 26-09-2016 21:46
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png


Obmyta i odkażona rana nie była w połowie tak złym widokiem jakiego się spodziewał, mając więcej doświadczeń z nadrabiającymi rzeczywistość charakteryzacjami w filmach niż z autentycznymi przypadkami. Po przyjrzeniu się własnej dłoni rozpoznał u Claude'a dwa większe przecięte naczynia, które usiłowały wtopić się na powrót w resztę układu krwionośnego i przy naruszeniu swojego rusztowania niepotrzebnie wypompowywały krew na zewnątrz; starał się ich unikać zarówno igłą jak i wzrokiem; wszystko rozmiękło pod zbyt wieloma warstwami maści z antybiotykiem, o której fanatycznie mu przypominał po znalezieniu jej w czwartej odwiedzonej aptece - zostały rozkradzione jako pierwsze, jeszcze gdy wydający się wtedy być przeludnionym Tianjin w panice zaczął szukać nieistniejącego leku.

- Jeżeli zemdlejesz zrobię ci jeszcze ramię - oznajmił rozmasowując własne dłonie, zmęczone przytrzymywaniem Claude'a. Na przemian musiały przyszpilać do blatu jego drgający przegub (impulsy podrywały rękę Claude'a przy każdym zatopieniu igły w czerwonym brzegu jego skóry; on sam wgniatał twarz razem z potępieńczymi jękami w swoje drugie ramię) i próbujące zacisnąć się palce - przy trafieniu na nerw tańczące w powietrzu jakby grał na pianinie - które co jakiś czas chwytały jego własne, nadając całości pewien nęcący wymiar; Ralf był zbyt skupiony na równym złączeniu rozpłatanej skóry by myśleć o zbywaniu go cichym śmiechem i dopiero później na przywołanie tej myśli dał mu ujście.
- Też ci coś zrobię jeśli je ruszysz, Ralf.
- Z wdzięczności? - Ralf usiadł na brzegu łóżka; w powolnym wydechu Claude'a wciąż było słychać echo obijających się o płuca krzyków. Gdy podniósł się pierwszy z nich pomyślał o miniętym kiedyś gabinecie stomatologicznym, o zamkniętych gdzieś w metalowych szafkach tackach, na których obok kiret, zgłębnika i lusterka leżały zazwyczaj strzykawki ze znieczuleniem - nawet nie wiedziałby, jak je podać, ale ono gdzieś tam było razem ze swoją mocą przekonania człowieka, że nie posiada danej części ciała; było za późno.
- Cóż, daj znać jeśli się namyślisz. Będę w salonie-
- Poczekaj.
- ...znosząc w samotności ten brak perspektyw i nudę; doprawdy podniosłeś mi dziś poprzeczkę jeśli chodzi o rzeczy, które byłyby ją zdolne przepędzić.
- Ciszej. Powiedziałem poczekaj.
Ralf obejrzał się przez ramię; Claude ponownie powoli wypuścił powietrze, jakby nie mógł wydusić z siebie promieniującego od dłoni bólu.
- Ktoś jest na klatce.
- Zdaje ci się.
- Ralf.
- Powinieneś się położyć.
- Ktoś tam jest.
- Majaczysz.
- Ralf.
- Gdybyś zobaczył jak bardzo pobladłeś od razu byś mnie posłuchał. Na twoim miejscu robiłoby mi się słabo na samą myśl, że mam w skórze taką dziurę. Byłeś wystarczająco dzielny dając ją załatać. Wystarczy. Odpocznij.
- Wiesz, masz racje. Ktokolwiek tam jest niech zdycha. Może to ktoś po medycynie śpieszył na pomoc słysząc moje De conscience, demeurez, ale świetnie sobie poradziłeś, już nie jest potrzebny! Mam się dobrze, Ralf.
- Gdybyś w t y c h okolicznościach usłyszał wrzask, pędziłbyś na pomoc, czy spierdalał w przeciwnym kierunku, bo ktokolwiek go wywołał może dosięgnąć także ciebie?
- Zapytaj o to kolegę parę pięter niżej. Oboje wiemy, że masz ochotę pójść tam teraz i sprawdzić co i z kim się dzieje.
Ralf przywołał na twarz uśmiech, by ponownie nachylić się z nim w jego stronę.
- Mam. Mam też ochotę na parę innych rzeczy, przed którymi równie skutecznie się powstrzymuję. Chcesz posłuchać?
- Może później.
- Też tak sądzę. Niczego nie słyszę.
Wstał; poczuł świdrujący jego plecy wyrzut, który obserwował go oczu Claude'a; przewiesił się przez próg, nabrał powietrza i wypuścił je z wycedzonymi słowami:
- Klatka była zamknięta.
Kolejny ciężki wydech. Mrugając Claude zamknął oczy na parę chwil dłużej niż normalnie i może dzięki temu wreszcie otworzyły się szerzej, lecz Ralf już tego nie widział, skupiając własny wzrok i myśli na stole operacyjnym, na którym zjedzą znów śniadanie, obiad, kolację, śniadanie, obiad i kolację; starł z niego parę kropel rozcieńczonej spirytusem krwi. Drzwi patrzyły pytając, co zrobiłby, gdyby klamka opadła i zaczęła skakać przy kolejnych szarpnięciach, gdyby rozległo się pukanie i gdyby Claude miał rację; skrzypnięcie łóżka w zapadłej ciszy skierowało jego wzrok na ich zawiasy, pulsujące w rytm chwilowo podniesionego ciśnienia.
Nie było telewizji, której szum uzupełniłby luki w i tak mu odebranej rutynie; nadmiar czasu nie dawał się skonsumować razem z wymyślnym posiłkiem, zamówionym w którejś z restauracji - będących teraz jak talerz wciąż noszący na sobie ślady jedzenia, którego nikomu nie chce się umyć; spośród towarzystwa do rozmowy mógł wybierać pomiędzy sobą samym a Claude'm; zostawały książki, których niezależnie od języka nie był w stanie czytać, ale wertował, wertował, wertował, by przerzucanym przez strony powietrzem przegonić własne myśli.
Na gazetach dałoby się przeprowadzić autopsję świata, ale zdążył dokonać jej już dawno bez ich pomocy.

Edytowane przez Choo dnia 04-08-2016 17:45
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Claude z cichym westchnieniem i ścierpniętym przedramieniem przyciskanym do piersi niczym kochanka po ostatnim obrzuceniu drzwi nerwowym spojrzeniem odwrócił się plecami do Ralfa oraz jego dekadenckich upodobań. Wyłuskawszy spod poduszki książkę i grzbietem oparłszy ją o ścianę niedbałym ruchem przerzucił strony do miejsca, w którym przed paroma dniami przerwano mu i zmuszono do powrotu do rzeczywistości przyziemnym przypomnieniem o konieczności przyniesienia tego, co w innych okolicznościach z czystym sumieniem mogliby zamówić i pozwolić wnieść na barkach kurierowi - w ambasadzie przeganiano ich z upodobaniem z miejsca na miejsce, zmuszano do wyczekiwania we foyer pod okiem przemieszczającego się pomiędzy gabinetami na parterze oraz piętrach chargé d'affaires oraz jego sekretarki; po przekroczeniu bramy nie pozwalano im odejść. Z perspektywy czasu wiele wskazywało na to, że właśnie wraz z kurierem zakradła się tam śmierć, jeszcze przed tym nim wody i powietrze zostały skażone.
Jego życie już wtedy było niczym innym jak nieustannym czekaniem - czekaniem aż przed świtem z marnego snu wyrwie go budzik, aż zmienią się światła na skrzyżowaniu, aż będzie potrzebny, aż ambasador - skądinąd wspominany z sentymentem pomimo swego chimerycznego usposobienia i przywiązania do jednego kierowcy, przez co wielokrotnie godziny pracy były rozregulowane, czy też: zsynchronizowane z dobowym porządkiem tamtego - pojawi się, aż skończy spotkanie, i kolejne, i kolejne, i na lunch, i znów do ambasady, i na spotkanie, n a s p o t k a n i e. W tych straconych godzinach - dniach, t y g o d n i a c h - towarzyszyli mu pisarze i muzycy; kiedy w nocy nieszczęśliwym przypadkiem silniejsze od poczucia obowiązku znużenie zatriumfowało, to Charles Aznavour zamiast niego w pokornym geście skłonił głowę zaskoczonemu pracodawcy; teraz wszyscy wielcy śpiewali wyłącznie dla niego w sali pamięci pod sklepieniem jego czaszki, a on sam wyczekiwał z otwartymi oczami - na nadejście brzasku, wieczoru, brzasku, wieczoru, wreszcie śmierci.
- Powinieneś uzmysłowić sobie, że byłeś - przyjemność sprawiło mu podkreślenie czasu przeszłego - kimś, kogo należało zabawiać; przyzwyczajaj się do ciszy. Skoro już nauczyłeś się zabijać to zabij też czas.
Za jego plecami Ralf udał, że nie dosłyszał tej uwagi.

- Klatka była zamknięta, Claude - przedrzeźnił Ralfa tuż przy samym jego uchu wysokim głosem; na posadzce przy samym wejściu pyszniły się ślady odciśnięte w naniesionym pod butami błocie, które po trzech metrach urywały się. - Była zamknięta, Claude; zamknięta jak ja na twoje słowa.
- Zamknij się już.
- Majaczysz, Claude - ani myślał przestać, z rozkoszą przeciągając samogłoski we własnym imieniu. - Zdaje ci się, Claude.
Ralf odwrócił się i przez moment zdawało się, że rzuci się na niego jak drażniony przez kraty klatki pies; zamiast tego stanęli naprzeciw siebie jak koguty, twarz przy twarzy, wystarczyłby krok, a zderzyliby się nosami.
- Czy możesz się wreszcie zamknąć? - zapytał. Pod płaszczem uprzejmości kryła się niewypowiedziana groźba.
- Dla ciebie wszystko - odpowiedział pytaniem na pytanie, uśmiechając się bezwstydnie. - Wydaje mi się, że możemy zgodzić się co do tego, że to nie deliryczne urojenia.
Niemiec obrzucił spojrzeniem okruchy szkła zalegające na podłodze niczym warstwa szronu, zaskorupiały szlam i utrwalone w nim rowki podeszew.
- Wszedł i wyszedł - odezwał się po chwili milczenia.
- Musisz być zawiedziony. Ja zresztą też - być może okazałby się lepszym partnerem niż ty.
Ralf znowu obrzucił go powłóczystym, nieprzyjaznym spojrzeniem. Claude roześmiał się.
- Nie dąsaj się. Będę ci wierny dopóki rozbieżność interesów nas nie rozłączy.
- Przykra wizja - skwitował Ralf, ruszając tropem śladów.
- To samo musieliście mówić wkraczając na nasze ziemie w tysiąc dziewięćset czterdziestym - potem zachłysnęliście się naszą kulturą - przypomnij mi, w którym roku zaczęliście przebudowywać wasze miasta na paryską modłę? - jedliście i piliście w naszych kuchniach, braliście nasze kobiety do swoich łóżek. Nawet jeżeli jako naród byliśmy dla was podludźmi, było i jest w nas coś co na was działa. Nie będzie nam tak źle.
- Raz o coś prosiłem i nie zamierzam się powtarzać.
- Zakazane owoce.
- Claude, kurwa mać.
- To ty mnie prowokujesz.

Edytowane przez wewau dnia 27-12-2016 19:32
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo

Za każdym razem, gdy oczekiwany po otwarciu drzwi zgiełk nie wychodził mu z powitaniem naprzeciw, Ralf czuł się dokładnie tak, jakby z przesadnej nadgorliwości pojawił się pierwszy na miejscu konferencji, mając okazję zobaczyć je z równo ustawionymi krzesłami, nienaruszonymi napojami, ciastem, blatem, którego nie pokrywały jeszcze ani zostawione przez denka filiżanek okręgi, ani odciski mających za jakiś czas zacząć o niego uderzać dłoni.
Niechętne spojrzenie na podłogę dało mu jaśniejszy obraz sytuacji - wszyscy już wyszli, zostały tylko poobracane każdy w inną stronę fotele; i filiżanki, różniące się od siebie miejscem porzucenia i poziomem niedopitej kawy; i ciasta: baklawa z odciśniętym w niej kształtem widelca, któremu nie udało się jej przekroić, nadkruszone oyoun el-maha, odgryziona połowa sekerpare; wszyscy zgodnie wstali i zostawili go z niejasnym poczuciem winy, jakby uraziły ich jego słowa, jakby czegoś nie przewidział, nie dopatrzył, zapomniał - na przykład umrzeć! Nie było komu tego posprzątać, woźny skończył zmianę, została ochrona, która jeśli tylko będzie mogła nie opuści ulubionego miejsca warty i w drodze wyjątku odpowie mu przy drzwiach na pożegnanie. To wszystko były wzięte pro aris et focis nadgodziny, na które mógł się przecież nie decydować.

Świat zaabsorbował atmosferę każdego rozrzuconego po nim muzeum i każdej galerii sztuki, do której poza niszowym gronem odbiorców wybierali się jedynie niezdolni do samodzielnego zrozumienia wystawy turyści - ich grupy, zwarte w bezkształtne formacje, z rzadka wychodziły zza któregoś z zakrętów; dochodziło do wymiany oskarżycielskich spojrzeń, gdy nawzajem zakłócali sobie kompozycje i wchodzili w kadr ukradkiem robionych zdjęć. Ralf zawsze gdy znalazł czas dla wyższej rozrywki lubił mieć ją na wyłączność, jednocześnie czując się jak intruz zarówno sam na sam z eksponatami, jakby gwałcił nieruchomość tej dawno zastygłej przestrzeni, jak i trafiwszy na towarzystwo innych ludzi - jakby zmąceniem ciszy bezcześcili te sale, jakby tych języków i słów ściągnięte z drugiej strony globu antyki nie powinny nigdy usłyszeć.
Pole widzenia przetykały czczące rozkład ciała, które za jakiś czas zawiedzione brakiem kogokolwiek, kto mógłby je pogrzebać, samodzielnie zrobią sobie wapienne nagrobki; zza nierzadko powybijanych witryn patrzyły zmumifikowane farbą drukarską oczy; permanentne uśmiechy błyszczały bielą zębów, choć gdyby się przyjrzeć dałoby się na nich zauważyć czerwone odpryski. W świetle przedpołudniowego słońca szyldy jarzyły się jaskrawymi kolorami - pocieszające hasła xi hi "radosna siła", naai kee "przezwyciężanie zmęczenia" wypalały się szyderczo na siatkówce. W oddali spomiędzy budynków wyjrzał pomnik Opium des Volkes; Marks usiłował mu przypomnieć, że bogowie i diabły rodzą się z bezsilności dzikusa w walce z przyrodą, lecz znacznie skuteczniej zrobiliby to żyjący ludzie.
W ich stronę ruszył krótkimi susami pies; zbłąkany kundel sięgający kolan, brązowa sierść przetykana czarnymi pasmami; różowy język, żółte kły, ciepły oddech; zapach stęchlizny idący z żołądka i oplatający mu połyskujące śliną zęby.
- Ugryzie cię.
- Prędzej ty. On nie jest głodny.
Ralf kucnął, by po podrapaniu go z pewną beztroskością za uszami, przejechaniu dłońmi po jędrnym brzuchu i pełnym życia grzbiecie cofnąć się od jego szeroko otwartych oczu, wilgotnego nosa i próbującego dosięgnąć jego własnej twarzy języka; bijące od niego opary życia i śmierci zapytały go kiedy zatęskni za mięsem, ciemnymi prążkami grilla na gorącym steku, który rozpadłby mu się mile pod podniebieniem.
Trzymając go nadal na dystans rozejrzał się dookoła, uśmiechnął się do patrzącego na to z politowaniem Claude'a i wstał, wycierając dłonie o spodnie z zamiarem wyjęcia chusteczek w dalszej drodze. Z każdym kolejnym dniem rosła jego awersja do większości dotkniętych rzeczy, nawet jeśli na pierwszy rzut oka nie pokrywała ich ani pleśń, ani kurz, ani kolonia nieznanych bakterii.
Zgubili go po paru przecznicach, tak jak już jakiś czas temu zgubili trop tamtej osoby, coraz słabiej trzymanej w pamięci.

- Słyszę kogoś.
- Spiłeś, się Ralf. Wydaje ci się.
- Nie bądź śmieszny - szklanka zadźwięczała o blat i Ralf nachylił się nad nią w jego stronę.
- Ktoś tam jest, Claude, słyszę kogoś po drugiej stronie ulicy!
- Claude - westchnął z lekko podpitą wesołością i kręcąc głową odchylił się na krześle znów do tyłu. Przesuwającą się po niebie pojedynczą chmurę wyprzedziły ptaki; ulicami przebiegł ciężki sapliwy kaszel i zagłuszył uderzenia butów o asfalt; jęcząc przy nabieraniu powietrza w ich stronę nadbiegła dziewczyna
[ POMOCY POMOCY ]
czerwona na twarzy od zmęczenia i gorączki, z bladą, niezdrową, gąbczastą skórą i zdartymi kolanami. Ralf popatrzył na Claude'a, on oderwał od niej zamyślony wzrok, wystarczyło jednak, że oboje drgnęli, a ona zaczęła biec w przeciwnym kierunku, przepłoszona jak gołąb zrobionym ku niemu krokiem; zawróciła, ktoś ją gonił, i schowała się w alejce; kaszel przecisnął się przez dłonie, którymi zasłaniała usta. Przez krótką chwilę był gotowy dołączyć do oprawców, wybić tę resztkę zarazy - z kolejną przypomniały mu się objawy, które widział na własne oczy, i które nie do końca pokrywały się z tym, co zdążył u niej zobaczyć; to mogła być astma, zwykła grypa, może zapalenie płuc. Skinął głową w stronę wejścia baru, ale Claude już wstał, już chował się za jego progiem.
Zabrał szklankę, dopił jej resztki, dołączając do niego ścisnął ją w opuszczonej wzdłuż ciała ręce.

Edytowane przez Choo dnia 07-08-2016 18:54
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

W zamkniętym i wskutek późniejszych wydarzeń porzuconym barze na wypolerowanych blatach leżały odwrócone nogami do góry krzesła, a starannie umyte i osuszone szklanki stały nad oraz pod barem, jakby mimo wszystko właściciele liczyli na to, że wraz z kelnerkami oraz kucharzem i jego pomocnikiem powrócą do pracy - w następnym tygodniu, miesiącu, może roku. Jeżeli odwrócić wzrok od okna, w którym odłamki szyby tkwiły w ramie niczym zęby - i zagłuszyć pokrzykiwania z ulicy własnymi niewiele cichszymi odeń myślami - można by zapomnieć o tym, co działo się na zewnątrz; można by przymknąć oczy w oczekiwaniu na to aż z głośników nad ich głowami popłynie lounge music, przy stoliku stawi się ktoś z zimnym piwem na tacy; można by zatracić się w echu starego świata, l'amour, l'amour, czy podać coś jeszcze?
Potem zamiast muzyki rozbrzmiały zawodzenie oraz przetykane przekleństwami okrzyki. Claude ze swojego miejsca przysłuchiwał się temu beznamiętnie; Ralf z pewnym umiarkowanym zainteresowaniem przyglądał się temu, co działo się na ulicy. Urywane szlochanie po ostatnim wybuchu zamienione zostało na staccato kroków; te ostatnie narastały, a kiedy wreszcie zatrzymały się, na chodniku tuż przed wejściem rozlały się cienie. Wyszeptane na wydechu Ralf wraz ze spojrzeniem wymierzonym w niego niczym otwarty pod blatem scyzoryk stanowiły nie tyle groźbę, co życzliwe przywołanie do porządku, żeby przypadkiem nie zrobił czegoś, na co mógłby mieć w tym momencie ochotę. Na ustach Niemca rozlał się dobrotliwy uśmiech, za który odpowiadały promile we krwi; destylowane i dojrzewające w dębowych beczkach rozbawienie, którego resztki przed paroma chwilami wychylił haustem. Powtórzone Ralf przegoniło go; twarz Ralfa na powrót wykrzywił grymas znudzenia, on sam machnął ręką w obcesowym geście jak znużony reprymendami nastolatek, który przytakuje matce we wszystkim, byle już zostawiła go samego sobie.
Zarysy sylwetek zniknęły, kroki ucichły w oddali; z tego samego nieokreślonego punktu na horyzoncie niosło się skrzeczenie mew i cykanie świerszczy. Ulice i budynki tonęły w morzu czerwieni. Whiskey w drugiej butelce ubywało, zaś godziny rozciągały się jak wymieniane nad szklankami uśmiechy. Leniwe popołudnie przechodziło w ciepły i ospały wieczór.

Dziki i w niczym nieprzypominający ludzkiego wrzask przepłoszył skulony cień jeszcze zanim butelka roztrzaskała się kilka metrów od niego; kiedy uciekł, krzyk przeszedł w nieprzytomne rżenie. Allez! Riez un bon coup, Milord! - zawył za nim jeszcze Claude, przekrzykując Ralfa tak zachrypniętego, jakby krzyczeli zbyt długo i zbyt głośno na koncercie zapomnianej gwiazdy. Riez ou pleurez!
Krzyczeli, krzyczeli, krzyczeli, a zamiast butelki w dłoniach zaczęły pojawiać się podniesione z ziemi i w większości bezużyteczne przedmioty. Przy ich pomocy rysowali boki samochodów, aż w ryku syren alarmowych niesłyszalne stawały się pomiaukiwania przegnanych ze śmietników kotów; szyby zapadały się do środka; okaleczyli ciemność, zamieniwszy przepełnione kosze na śmieci w postawione ludzkości znicze. Wraz z dymem pod samo niebo wzbijał się śmiech, zimny i okrutny, wyprany z radości, który pustymi ulicami niósł się jak gnane wiatrem toksyczne opary - wyprzedzał ich; wdychany przez innych, którzy mogliby im zagrozić, natychmiast zatruwał; oczyszczał im samym drogę powrotną.

- Ralf, co ty -
Śmiech.
Ralf zachwiał się, przez co pociągnął go za sobą i obaj przewiesili się przez poręcz. Śmiali się pomimo bólu żeber, pomimo zmęczenia i tego, że w gruncie rzeczy żaden z nich wcale tego nie chciał; nikomu nie było do śmiechu, ale śmiali się, i śmiali, i śmiali.
- Pierdolę te schody, zostaję tu.
Ś m i e c h.
- Nie możesz.
- Nie? Bo co?
- Bo będę tęsknił.
Ś m i e c h.
- To jeden argument.
- Chodź, kretynie.
Zakosami ruszyli przed siebie - czasem braterskim klepnięciem pozdrawiali ściany, czasem barierki, czasem same stopnie; przywitali też drzwi do mieszkania, na wyrost nazywanego domem. Śmiech przycichł, już jedynie z rzadka i na krótko wybuchając jak ostatnie race wystrzelone czternastego lipca. Z trudem znaleźli butelki wody i tabletki, z jeszcze większym właściwe łóżka, nie, to jest twoje, dobranoc, przestań się śmiać, PRZESTAŃ RALF, TY PRZESTAŃ CLAUDE, CHRYSTE LEŻ SPOKOJNIE DOBRANOC DOBRANOC ZAMKNIJ SIĘ JUŻ IDŹ SPAĆ.

W zbiorowym grobie, jakim był w tych dniach Tianjin znów zapadła martwa cisza.

Edytowane przez wewau dnia 24-07-2018 19:17
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo

Ciało stało się lekkie; targane niewygodą kończyny powiewały na materacu; skóra paliła jak spieczona słońcem, jakby odkażał ją szukający ujścia i zalegający w porach alkohol; jakby coś w środku nadal gotowało się od ognia, który przełykiem spłynął do żołądka i którego języki zlizywały ze ścian żałobnie na nich zastygłe krople deszczu. Świergot ptaków i uderzenia skrzydeł rozeszły się od okna jak spóźniona owacja; półotwarte dotąd powieki Ralfa ukłoniły się rażącemu światłu. Rozbłysło w jego oczach niczym reflektor, ostra biel odcięła go od reszty świata, miał już tylko ochotę naciągnąć na twarz kurtynę kołdry - najwytworniejszego całunu na jaki mogli od dłuższego czasu liczyć ludzie.
Ralf przysunął się znów do Claude'a (ilu leżało pod nią, ilu pod sobą nawzajem, wreszcie - ilu przykrywała jedynie chłodna poranna mgła, albo opary rozkładu?); w gęstym powietrzu każdy ruch się przeciągał, jakby użyta do ulepienia człowieka glina przez noc zdążyła przestygnąć i bez wody oraz ciepłego dotyku stwórcy miała wkrótce uschnąć ad finem, utwardzona płomieniami poprzedniego wieczoru.
- Hej, Claude - ścianami zdartego gardła wspięły się poszarpane słowa - śpisz?
Poduszka poruszyła się, gdy ospale pokręcił głową. Jego oddech spłynął mu po szyi i - gdy odchylił własną, by zlustrować go półprzytomnym wzrokiem - wprawił w drgania opadające na jego twarz pasma poprzetykanych swądem dymu włosów. Wszystko było ostrzejsze; ich końcówki wbijały się w policzki, pościel szorowała o skórę, ściany ze wszystkich stron drążył zapach rozpadu, którego źródła - jeszcze zanim Gaspard sam zaczął go wydzielać; zanim pojawiła się jakakolwiek przesłanka, że stanie się jednym z nich - dla świętego spokoju powynosili z najbliższych mieszkań i nabalsamowali skąpą ilością benzyny.
Nietrzeźwość nadal obejmowała Ralfa i ani myślała puścić; jej ból roznosił się od czaszki do czubków palców.
- Zatęsknisz - zachrypiał - jeśli pójdę po kolejną butelkę?
Claude zaśmiał się szeptem.
- Przelanymi z tę- - zaczął pomału; Ralf podniósł się na łokciu - z tęsknoty łzami - chwila namysłu; Ralf postawił nogi na ziemi - sam mógłbym - przeciągnął się; zalany niespodziewaną falą zimna Ralf chwycił się szlafroku Gasparda - ją napełnić, wiesz?
- Przywracasz do życia wyższą kulturę?
- Mhm.
Ralf wsunął ręce w kaszmirowe rękawy; Claude znów zamknął oczy; błogą obojętność powoli zaczął przeżerać niepokój, sączący się przez wpusty otaczającego ich betonu.
Wyjął piwo z niedziałającej lodówki - syk przeciął powietrze - i oparł się o barierkę balkonu; krawędź jego ust musnęło nieschłodzone ciemne, które jak język wysunęło się z przechylonej butelki; kaszlnął w odruchu wymiotnym; i drugi raz; za trzecim - po przekonaniu żołądka, że tak będzie lepiej, że zapasy czystej wody i tak zdążył już bezmyślnie naruszyć - wlał w siebie jego połowę bolącymi łykami. Z natrętną myślą, że od dołączenia do niespisanych nieboszczyków tego miasta dzieliła go jeszcze jedna tabletka przeciwbólowych wrócił do sypialni - Claude leżał dokładnie tak jak go zostawił, z zszytą ręką odrzuconą od reszty ciała. Ruszył się dopiero gdy w ustach Ralfa zatlił się papieros, a wydychany dym rozszedł się powietrzem.
- Idź z tym-
- Nie ma sensu.
Gdy przeszedł przez pokój by usiąść na łóżku, wokół nich - jak szałwia, mająca przegonić złe duchy - zatańczyły białe wstęgi.
- Idę sprawdzić co u sąsiadów.
- Jasne. Powodzenia. Czy cię pojebało?
Claude usiadł.
- Zaraz wrócę.
- Świetnie, idź, au revoir, dobranoc.
Za plecami Ralfa szczęknęły drzwi. Claude ponownie opadł na poduszkę.
Korytarz był cichy jakby wszyscy jeszcze spali, choć było już południe i oknami, tak jak zapach stęchlizny z wyższych pięter, wlewało się do niego słońce; budynek był spokojny jak drzewo w bezwietrzny dzień; martwe korzenie wodociągu i elektryki nadal niezauważalnie ciągnęły się pod ziemią.

- Jezu Chryste.
Zasłaniając nos i usta rękawem Ralf ostrożnie wycofał się spod kolejnego miniętego mieszkania - przy każdym rozejrzeniu się na boki jego myśli robiły piruet; rozbiegany wzrok szukał numeru ich drzwi; czuł się prawie jak na wycieczce w katakumbach, tylko odór śmierci był zbyt świeży i - przez kaca, który zatrzymał się na ostatnim piwie - skuteczniej niż na trzeźwo przyprawiał o mdłości, które gdyby nie kontrast ze zgnilizną już dawno wywołałby sam tytoń.
Myślał o tym, że wraca do swojego pokoju po imprezie, pięć gwiazdek okazuje się naciąganymi czterema, hotelowy hol śmierdzi detergentami, których o tej porze nikt miał nie poczuć, a wypełniony chłodną wodą basen czeka na niego pusty parę pięter niżej; na wejściu powitał go swąd chloru przeplatany zapachem szamponu - nachylony nad zlewem Claude podniósł wzrok, jedną dłonią próbując spłukać mydliny z głowy i czoła. Miał mu ochotę powiedzieć, że jeśli na dniach nie pobawią się w ekshumację sąsiedzi wystosują nakaz wyprowadzki, ale bijące z jego przekrwionych oczu wiem, Ralf zamknęło mu usta. Naprawdę wiem, Ralf.
- Będziesz się tak gapił?
Ralf wysilił się na uśmiech i odbił się ramieniem od podpierającego go progu.

Edytowane przez Choo dnia 12-08-2016 16:29
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Kamyk odbił się czterokrotnie, zanim potknąwszy się o zmarszczkę na powierzchni zniknął w wodach rzeki. Niegdyś przychodzili tu joggerzy (przeważnie biali i zamożni, z mięśniami wyrobionymi w prywatnych lub na żądanie opróżnionych siłowniach, gdzie nikt poza nimi samymi nie widział jak zlani potem upadali i podnosili się, charcząc przy nabieraniu każdego oddechu jakby zaraz mieli umrzeć; zdecydowana większość z nich wybierała trasy w oparciu o prawdopodobieństwo zderzenia się z klientami albo tymi konkurentami na rynku, którym zamierzali zaimponować), rodziny z dziećmi oraz zaciekawieni turyści z aparatami w rękach; wieczorem bulwarem przechadzali się zakochani i kontrastujący z nimi żywi i wzbudzający krótkotrwałe zaciekawienie młodzi - wyrosłe tu dzieci brokerów, deweloperów i lokalnych potentatów, których nawet w dobie postępu i zaawansowania procesu integracji na arenie międzynarodowej środowisko przymuszało do zacieśniania więzi w poszczególnych kręgach kulturowych; na płaszczyźnie prywatnej Amerykanie nie bratali się ze wschodniosłowiańską bracią - i vice versa! - zaś Europejczycy zachowywali się tak, jakby i tu obowiązywały staro kontynentalne granice, z pewnego dystansu przyglądając się poczynaniom nadpacyficznej hołoty. Od czasu do czasu - choć z uwagi na różnice w wychowaniu i mentalności zdarzało się to rzadko - towarzyszyli im tutejsi, poznani przeważnie za czyimś pośrednictwem; jedni dla drugich stanowili sprowadzone zza oceanu zabawki, którymi prędko tracili zainteresowanie.
- Więc mówisz, że studiowałeś w Anglii.
Przed laty był jak oni - przechadzali się tymi samymi drogami, roznamiętnieni lub rozgoryczeni; czasem sprowadzało się to do jednego i tego samego. Z radości i zabawy pozostały ubytki w pamięci i ból głowy, jakby wspomnienia uleciały przez pory skóry wraz z potem i oparami alkoholu. Ludzie, z którymi niegdyś przebywał zniknęli już jakiś czas temu - on sam wyjechał na studia, jednak nie z kraju; potem pozostali założyli rodziny lub firmy. Teraz nie żyli.
- Wiele cię ominęło.
Drugi kamyk przeciął powietrze; zniesiony przez fale zatonął od razu. Z daleka nieprzychylnym wzrokiem przypatrywało się temu Oko Tianjinu.
- Czy zamierzasz rzucać tym gównem aż podniesie się poziom i wyspy znikną pod wodą? - zapytał zniecierpliwiony Ralf, który przysiadłszy na stopniach przypatrywał się puszczającemu kaczki Claude'owi.
- Tak.
- Jakie to ma dla ciebie teraz znaczenie?
- Żadne, ale jeśli nie zamkniesz się w tej chwili to sprawdzimy czy dasz radę polecieć dalej niż on - podrzucił w ręku kamień, zanim po przyjrzeniu się Hai He i wyczekaniu na odpowiedni moment rzucił nim. - Pięć razy drugi raz.
- Anglii już nie ma. Francji też.
- Niemiec też.
- Właśnie - więc o co masz do mnie pretensje?
Claude odwrócił się na pięcie na krótko.
- A ty? Sam sobie odpowiedz.
- Ja? Ja nic do ciebie nie mam.
- Pieprzysz.
- Hej, Claude, spójrz.
Odwrócił się ponownie. Ralf nasadził sobie na oczy znaleziony po drodze beret, który musiał trzymać w kieszeni z myślą o podobnej okazji i jednym zgrabnym ruchem przekrzywił go.
- Oui, oui, Paris, vive la France! Czy poczułeś się jak u siebie?
Claude odpowiedział niedbałym salutem i uniesieniem ramienia w niemieckim pozdrowieniu.
- Nie ta ręka.
- Wybacz. U mnie w domu zwykliśmy witać się inaczej - zauważył z kwaśnym uśmiechem, zanim powrócił do przerwanej czynności. Kamyków uzbieranych w trakcie krótkiego spaceru ubywało. - Jesteś turystą. Zupełnie jak Gaspard.
- Uważasz się za miejscowego? - W głosie Niemca pobrzmiewała kpina.
- Możemy to sprawdzić - zaproponował z nonszalancją. Kamyk poszedł na dno z pluskiem. - Każdy z nas wróci stąd do domu sam. Albo nie - podnieśmy poprzeczkę; odjedziemy jeszcze kawałek i zobaczymy kto dotrze przed nocą. Znam skróty, a ty?
- Chcesz przegrać?
- Tu mam GPS - stuknął palcem w skroń - A twój zapewne umarł razem z baterią, mam rację? Skoro już o tym rozmawiamy to powiedz mi, odszedłeś kiedyś od biurka? Zdołałeś kogoś poznać? Jeśli miałbym zgadywać, zamierzałeś zaliczyć kogoś w biurze, wiesz, jednorazowa przygoda, jeszcze nie daj Boże mógłbyś mieć życie poza pracą!, ale pewnego dnia obudziłeś się i zrozumiałeś, że wyszło z tego coś poważniejszego. Przystałeś na to, nie mając czasu na poszukiwanie kogoś kto odpowiadałby twoim wymaganiom. Zwyciężyły wygoda i egoizm.
Ralf parsknął śmiechem i usadowił się wygodniej.
- Tak? I co jeszcze możesz mi o mnie powiedzieć?
- Z całym szacunkiem, ale marnie gotujesz - ktoś musiał robić to za ciebie.
- I to wszystko? W oparciu o to jak gotuję -
- Nie nazwałbym tak tego, naprawdę - wtrącił z wyraźnym sceptycyzmem Claude. - Istnieje jeszcze możliwość, że byłeś dostatecznie dobrze ustawiony, by codziennie wychodzić i kupować coś na mieście, ale nadal skłaniam się ku temu, że robił to ktoś inny, a ty jedynie sprzątałeś - w innym wypadku już dawno otrułbyś samego siebie; za to worki wiążesz jak śmieciarz z powołania i tego jednego nie jestem w stanie ci odmówić.
Nie zdołał powstrzymać uśmiechu złośliwości. Ralf dostrzegł to.
- Cieszy mnie to, że będziesz samorealizował się, pełniąc obowiązki pani domu - kamień z serca! Przynajmniej przed jednym z nas na nowo otworzyły się możliwości rozwoju.
- To miało zaboleć? Na twoim miejscu spróbowałbym uderzyć gdzie indziej - podpowiedział konspiracyjnym szeptem, nachyliwszy się nad nim i zabrawszy z ziemi plecak. - Idziemy. Postaraj się nie zgubić.


Edytowane przez wewau dnia 06-08-2018 13:36
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png


Na każde zauważone zerknięcie odpowiadał triumfalny uśmiech - odwrotność odcinających się na niebie łuków mostu Dagu, zza których jak rozrzucone po szachownicy figury chyliły się nad Haihe sylwetki błękitnych drapaczy chmur.
- Dalej Ralf, którędy? Spróbuj kierować się zapachem. Świetnie ci to idzie.
Ralf obrócił się na pięcie, by kolejne trzy kroki postawić tyłem; szedł parę metrów przed Claude'm i starał się nie oglądać.
- Twoje perfumy rozpraszają. Próbujesz zwabić jakąś gosposię?
- To dezodorant i zaraz ruszysz jego tropem.
- Dokąd?
- Ty mi powiedz.
Ralf oplótł dłonią zwisające wzdłuż posągu kochanków ramię i w tanecznym ruchu zatoczył się wokół niego; zimno zacienionego kamienia rozeszło się po przyłożonym do niego policzku i skroni, nadal nawiedzanej mglistym widmem bólu.

Płochliwe dudnienie basu w pierwszej chwili uznał za bicie własnego serca i przez kolejne minuty pozwalał mu się z nim zlewać - kontrolne spojrzenia na patrzącego przed siebie Claude'a kazały uznawać je za omamy, wreszcie jednak w religijnym upojeniu jego głowa sama zaczęła się kołysać pod coraz głośniejszy i głośniejszy rytm, w jej ślady poszły ramiona i biodra; zlał się z nim krok, każący jak po nitce iść do źródła - jakby dzwony wołały na nabożeństwo, bębny otwierały rytuał, a uderzenia nóg o ziemię przywracały uwagę zapomnianych bogów, którzy wymieniliby złożoną im krew na urodzaj. Claude przystanął i popatrzył na niego z pewnym niepokojem w oczach; Ralf zatrzymał się w połowie kolejnego obrotu - co jakiś czas wykonywał je jak radar.
- Powinniśmy iść.
- Tak, tak, idziemy-
W szeroko otwartych oczach odbijało się pomarańczowe słońce.
- Tylko się rozejrzymy, no dalej, to niedaleko. Będzie fajnie.
- Ludzie umierają gdy Niemcy bawią się najlepiej - uśmiech Claude'a mignął mu przed twarzą.
Ralf wzruszył ramionami i uśmiechnął się niewinnie, by kolejnym skinieniem głowy wskazać na ulicę. Labiryntem ścian rozlewała się coraz głośniejsza muzyka; kolejne kroki zlepiały dźwięki w sylaby, sylaby w słowa, słowa w zdania - powtarzające się jak mantra na refrenach.
Przy którymś z zakrętów - każdorazowo sprawdzanych wychyleniem się zza budynków, do których przylegali, gdy tętno basu zakłócało ich własne - wycofali się jak poparzeni; snop reflektorów samochodowych nieomal musnął czubki ich butów.
- Nie idź - za odwracającym się Claudem jak kula u nogi potoczył się jego głos. - Nie idź. Oni nas nie słyszą, my ich tak.
Najbliższe drzwi nie uległy pod serią szarpnięć; Ralf nie uległ pod nalegającym spojrzeniem; wejście banku na na równoległej ulicy - na którą okrężną drogą zaciągnął Claude'a - było wydrążone jak euforycznie wykopany grobowiec.

- Po co ci to?
Oparty o przeciwległą ramę okna Claude od dłuższego czasu patrzył na niego; on wodził wzrokiem po otwartych drzwiach stojącego na środku ulicy auta (poobijanego, jakby od zdania prawa jazdy kierowce dzieliły całe lata, albo jakby na widok świata nie widział on dalszego sensu w ostrożnej jeździe) i bagażniku, do którego dostawiono wyniesiony z restauracji stolik. Wsunięta do napędu płyta zbliżała się do połowy drugiego okrążenia; wokół co jakiś czas wirowały wypadające z okolicznych bloków sylwetki, które dostawiając na blat kolejne rzeczy zderzały się ze sobą w nieporadnych pocałunkach, lub szybkiej wymianie zdań.
Ralf nie mógł przestać myśleć o dwóch miniętych świątyniach - choć nie widzieli w nich złożonego zmarłym jedzenia był przekonany, że nie wynikało to z zaniedbania chińskich tradycjonalistów, gorliwszych z każdym kolejnym przeżytym dniem. Te dzieciaki, dzikie i nieokrzesane jak tubylcy, którzy małpują zachodnie cywilizacje po usłyszeniu o nich zlepku historii, wyglądały jak ucieleśnienia pośmiertnego głodu - zgarniane z ołtarzyków ofiary dawały witalność, której zwykli ludzie nie mieli prawa doświadczyć. Z rąk Azjatki wysunęły się na stół dwie butelki wina; ich etykiety w Europie spotykały się z pobłażliwymi spojrzeniami.
- Chcesz abym wystosował opinię o mentalności ludzi biorąc jedynie ciebie na warsztat? Zgorzkniały. Sentymentalizm sięga dalej niż sto lat przed tą czystką. Konflikt między radością a bólem przekłada się na najbliższe osoby-
- Studiowałeś prawo czy socjologię?
- ... więc miałbyś ochotę je czule zerżnąć, jednocześnie z uwielbieniem pierdoląc do ucha o Elsaß-Lothringen.
Siatka żył napięła się na odchylonej do tyłu szyi Claude'a, z którego gardła uleciał niemy śmiech. Ralf rozprasował uśmiech zaciśniętymi ustami.
- Powiedz mi, że się mylę. Masz jeszcze jakieś pytania?
- Jeśli nie wrócimy w ciągu godziny pozbawisz mnie przyjemności zrobienia tego na własnej, przypłaconej krwią, ziemi.
- Zapraszam - z wskazującymi w stronę wyjścia rękoma skłonił się służalczo. - Idziemy do nowych kolegów i koleżanek, Claude.
- Popilnuję twoich rzeczy kiedy będą podrzynać ci gardło.
- Dobrze wiesz-
- Wiem.
Fale nienapotykającego niczego na swojej drodze basu uderzały o ich mostki; trzydzieści ucisków, dwa wdechy. Zostali zauważeni dopiero między ludźmi. Otwierane wino próbowało przekrzyczeć muzykę.
- Są naćpani.
Z czterech par błyszczących oczu patrzył na nich strach przeplatający się z uwielbieniem, jakby byli widokiem znanym jedynie z ikon, ceramiki, malowideł i posągów.
- Nie, nie sądzę.
Boją się nas bo my nie baliśmy się ich, Claude.
Chodź stąd. Chodź do domu.

Starszej dwójki to samo uwielbienie nie opuszczało gdziekolwiek nie spojrzeli, jakby sam widok miasta i gołego nieba był dla nich czymś obcym. Mechaniczność ruchów była jak etykieta któregoś z dziewięciu tianjińskich więzień, schowanych pod szyldami i dokumentami fabryk.
Pierwsza odezwała się dziewczyna; Claude odpowiedział.
- Co powiedziała?
- "Mówiłam: trzeba więcej kieliszków".
- A ty?
- "Nie trzeba". Widzę wysłano cię tu dzięki kwalifikacjom językowym, dziewczyna ci je wystawiła?
Jeden z mężczyzn zaśmiał się serdecznie.

Edytowane przez Choo dnia 16-08-2016 22:19
discord: ralfvoigt
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

- Jeszcze nie wyczarowałeś nam kolacji?
- Powołując się na twoje własne słowa, marnie gotuję.
Będący już na progu łazienki Claude zmełł w ustach uśmiech wraz z przekleństwami. Po krzyżu spływała woda ściekająca z dopiero zaczesywanych do tyłu włosów; z ręcznikiem zawiązanym na biodrach i drugim na barkach przeszedł do kuchni. Powietrze z sykiem uleciało z otwieranej puszki Coca Coli - na tyle wysokokalorycznej, by oszukać gnieżdżący się w żołądku po biegu głód i zyskać na czasie - po raz drugi tego dnia; z tym, że rozognieni Azjaci wreszcie zwolnili, zostali za zakrętem; głód nie pozwalał o sobie zapomnieć jak skumulowany w płonących płucach ból, który po przejściu w marsz jeszcze przez paręset metrów odzywał się w żebrach jak daleki pogłos instynktu samozachowawczego.
Do niedawna ogólnodostępne, świeże i niedrogie krewetki, którymi jeszcze do niedawna pogardzał z uwagi na częstotliwość podsmażania ich w pośpiechu z czosnkiem i chili [niekiedy jednocześnie rozwieszał pranie i ukrywał worki ze śmieciami przed wzrokiem niezapowiedzianych gości, których ze śmiechem przepraszał za zamieszanie i spychanie na ich oczach z krzeseł zmiętych ubrań, by mieli gdzie usiąść; "kawalerska pustelnia"] uzupełniły relikty przeszłości; na widok konserw rybnych i warzywnych zapominał o mdłościach, które towarzyszyły rozgrzewaniu oleju; deficytowość wybieliła wspomnienia; o nich i wielu innych przygotowywanych w biegu potrawach myślał z rozrzewnieniem.
- Zawsze możesz sprawdzić czy nasi nowi znajomi nie podzieliliby się z tobą resztkami - zaproponował usłużnie wyciągnięty na kanapie Ralf.
- Podaliby mi ciebie uduszonego w tanim winie - a potem utuczonego mnie złożyliby w ofierze Guanyin. Następnym razem pójdziesz przywitać się z nimi w pojedynkę.
- Wybrzydzanie uznam za oznakę dostatku.
Claude skrzywił się i rozłożył ramiona.
- To nazywasz dostatkiem?
- Dla wielu byłaby to świątynia rogu Amaltei.
- Jestem spragniony i obolały, nie wspominając o innych potrzebach, i gdyby istniała możliwość zażegnania - choćby na krótko - jednego z tych problemów, przymknąłbym oko na wszystko. Pies jebał moje sumienie - to - uniósł prawą rękę; opuchlizna wprawdzie schodziła, ale płaty skóry spięte szwami przy każdym ruchu napinały się niebezpiecznie, grożąc zerwaniem - nie pozwala mi zasnąć, nie pozwala mi odkręcić normalnie pierdolonej butelki. Daleko nam do dobrobytu, Ralf. Bardzo daleko.
- Zabiłbyś za krótkotrwałą ulgę? - zagadnął Niemiec. Jego głos ociekał pozorną i przez to zwodniczą niewinnością, która nasuwała mimowolne skojarzenia z owadożernymi roślinami. - Mówisz o składaniu ofiar - chociaż do niczego takiego nie doszło - bo sam miałbyś na to ochotę. Nie mam racji?
- Nie podpuszczaj mnie - za dobrze wiesz o co mi chodzi. Jeśli czyimś kosztem do moich rąk miałyby trafić prochy, wszedłbym w to. I ty również - zaczynasz przypominać mi spuszczonego ze smyczy kundla - westchnął, wsparłszy się na łokciach na oparciu tuż za plecami Ralfa. - Bez nogi pana tuż obok żeber, w które dotąd z upodobaniem kopano cię od czasu do czasu, żebyś nie wyrywał się do przodu, teraz poczułeś się cudownie bezkarny. Ale, ale - podszczypywanie przechodniów spowszedniało. Chcesz skoczyć komuś do gardła? Proszę, allez! - ale zrób to razem ze mną. Zaróbmy na tym.
Wierzchem dłoni pieszczotliwie pogładził policzek w drodze ku brodzie; kciukiem zahaczył o jego dolną wargę i zdążył odwieść ją, odsłaniając przy tym dolny rząd zębów, zanim Ralf wyrwał mu się jak przypinany pasami do krzesła skazaniec.
- Pojebało cię?
- Nie wszyscy są takimi zimnokrwistymi cnotkami jak ty - roześmiał się jak dziecko, które z tym większym zainteresowaniem poszturchiwało wejście do gniazdka elektrycznego, im bardziej zagniewanym krzykiem zabraniali mu tego rodzice w trosce o jego własne dobro. Palce wplecione we włosy zacisnęły się w pięść, w wyzywającym szarpnięciu zmuszając Ralfa do zadarcia głowy i spojrzenia przed siebie, w dzień jutrzejszy i wszystkie po nim nadchodzące, w jedno z wyobrażeń przyszłości.
- Widzisz, niektórzy już tęsknią za kobietami - swoimi, cudzymi, to bez znaczenia - podjął - i wkrótce, jeśli nie już, będą ich szukać, potem wywlekać za włosy z ukrycia i brać do woli za darmo. Nieunikniona kolej rzeczy. Możemy wyciągnąć do nich rękę jako pierwsi; pokazać, że mogą odkupić od nas to czego chcą. Możemy żyć z prowizji.
- Pieprzysz - i przestań mnie dotykać, bo w innym razie z marzeń o burdelu pozostanie ci-
- Nie przerywaj mi teraz, proszę - pouczył. Zdawkowe pociągnięcie; kark poddał się; potylica Ralfa spoczęła na oparciu kanapy; ten rzucił mu z ukosa zgorszone spojrzenie. - Zarzucasz mi sentymentalizm, ale obawiam się, że wracamy do czasów, w których żywy towar stanowi walutę. Ile zdrowych i do tego niebrzydkich kobiet napotkaliśmy? Niewiele, prawda? A te, które widzieliśmy uciekały, bo wiedziały to, co ja właśnie usiłuję ci przekazać, ascetyczny kutasie.
Braterskie poklepanie po ramieniu. Puszczony Ralf wyprostował się na siedzeniu i niedbale przygładził zmierzwione kosmyki, nie spuszczając z niego ciężkiego jak katowski topór wzroku; w pewnym momencie jak ostrze gilotyny spadło na dół; nie posypały się głowy. Claude rozsiadł się na fotelu naprzeciwko niego, przerzucając nogi przez podłokietnik.
- Mówię o tym teraz, żebyś w przyszłości nie przepłoszył naszej oferty handlowej jak stada gołębi. Miewasz dość osobliwe pomysły - zauważył.
- Naszej? - Ralf podniósł na niego wzrok. Sprawiał wrażenie rozbawionego pewnością, z jaką operował formami osobowymi. - Czy zanim odniosę się do tego mógłbyś udać się na stronę, zwalić sobie i zastanowić się nad pewnymi kwestiami jeszcze raz, żeby oszczędzić sobie wycofywania się z tego planu, a mi strzępienia języka?
- Współczuję ci, Ralf, współczuję ci z całego serca, jeżeli masz podstawy uważać, że ręka w tym względzie kiedykolwiek wyprzedzi kobietę - lub mężczyznę, jeśli wolisz; po tylu latach nie miejmy złudzeń się co tego, że wszyscy mamy jednakowe preferencje.
- Nie ograniczasz się.
- Nie bronię skostniałych schematów - machnął ręką z lekceważeniem, jakby chcąc zasygnalizować, że nie to było w tym momencie istotne - Pytanie brzmi czy ty zamierzasz oszukiwać się, że inni żyli i będą żyć we wstrzemięźliwości.
- Jedynym, który się tu oszukuje jesteś ty, Claude - zbyt wiele mówisz, a zbyt mało czasu poświęcasz przemyśleniu tego, o czym w zasadzie pieprzysz. To niedorzeczny-
- Nie tak niedorzeczny, jeśli poświęcisz chwilę na refleksję nad ostatnimi trzema tysiącami lat - sprzeciwił się, posyłając mu przy tym wiele mówiący uśmiech. - Ralf, mogę uważać cię za kogo mi się tylko żywnie podoba, ale to nie znaczy, że przestałem widzieć twoje dobre strony. Tak się składa, że ty i twoje gładkie kłamstwa jesteście mi potrzebni. Ktoś musi ustalić cenę.
- I to mam być ja? - Ralf wydawał się być ubawiony.
- A dlaczego nie? - żachnął się. - Na początek wystarczyłaby jedna. Skoro ciebie kupiliśmy z Gaspardem dość złudnym poczuciem bezpieczeństwa i obietnicą większej wygody, kupimy każdą.
- Nie byłbym pewien tego kto kogo wtedy kupił.
Claude zignorował tę uwagę.
- Na początek wystarczyłaby jedna - powtórzył cierpliwie - do wybadania terenu, a gdyby to-
- Twoje pojęcie przyzwoitości zaczyna mnie zdumiewać.
- Jeszcze niejednym cię zaskoczę. Zastanów się nad tym - o nic więcej w tej chwili nie proszę.

Edytowane przez wewau dnia 27-12-2016 19:34
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo
i.imgur.com/t2xvtud.png


- Utrzymanie dodatkowej osoby, Claude - zwrócił się do niego po chwili ciszy. - Chyba oboje lubimy długie ponad przyzwoitość prysznice. Wolisz mieć porcję jedzenia mniejszą o jedną trzecią - nie, nie mów, że tego przygotowanego przeze mnie byś nie żałował - czy musieć prędzej uzupełnić zapasy?
- Wiesz, że z czasem zwróci się kilkukrotnie.
- Wiem. W tym momencie pytam czy na pewno mamy kapitał na inwestycję. To nazywasz dostatkiem? - naśladując gest Claude'a sprzed paru minut rozłożył ramiona. - Też tęsknię za towarzystwem i cieszyłbym się, gdyby zainteresował się mną ktoś poza tobą, ale! - zastanawia mnie po ilu "Ojej, tylko spuścić z ciebie oko i cię gwałcą", "Nie jestem w stanie wyobrazić sobie twojego bólu, czy mogę jakoś pomóc?", po i l u takich razach nowa koleżanka obróciłaby się do nas plecami. Ludzie słabo nadają się do recyklingu.
- Prostytutki całymi wiekami miały się dobrze pod troskliwą opieką-
- Jaki odsetek kobiet parał się zawodem? Jakie jest prawdopodobieństwo, że dobrowolnie-
- Ty też gdyby cię pozbawić wyjścia byłbyś skory do paru rzeczy, których może nawet nigdy nie rozważałeś.
- Już jestem. - Ralf wbił w niego spojrzenie. - Ty też. - Chwila ciszy. - Nie wyglądasz na przykład na kogoś, kto w nadmiarze czasu rozważałby dorobienie sobie na burdelu. I ta myśl nadal cię gorszy, choć im dłużej o tym mówimy, tym bardziej normalna ci się wydaje. Mi także. To hasło traci na znaczeniu jak powtarzane w nieskończoność kocham cię. Po paru chwilach brzmi dokładnie tak samo jak ZRÓB KOLACJĘ.
Zęby Claude'a błysnęły w uśmiechu jak ostrze noża.
- Zrób kolację, Ralf.
- Ja ciebie też.
Powietrzem przeszybowała zgnieciona puszka; Ralf złapał ją oburącz i w drodze do kuchni cisnął za balkon jakby celował nią w kręgle; w ciszy było słychać jak uderza o asfalt i odbija się od niego. Przed oczami mignął mu opłacony za znajomego mandat, który wypisano chwilę po tym jak wyrzucone za okno piwo porysowało maskę jadącego za nimi auta; nie minął nawet rok odkąd miał własne i prawo jazdy; palnik syknął wznosząc nad zapalniczką filar ognia, na którym spoczął garnek.

Zanim Claude, pokonany przez odłożone poddańczo na blat sztućce - ostrożność ruchów prawej dłoni czyniła ją niemal bezużyteczną; nieporadność lewej dawała niewiele lepsze efekty - zdążył rozważyć przerzucenie się na jedzenie rękoma, które wieńczyłoby nieuchronnie ogarniające ich obu zezwierzęcenie, Ralf przysunął się do niego z krzesłem i [nie podejmując bezsensownej walki ze wspomnieniem każdego razu, gdy jeszcze w rodzinnym domu na przedmieściach Hamburga młodsza siostra domagała się pokrojenia jej obiadu] chwycił za nóż.
- Twoja wprawa - Claude zaczął odchylając się nieznacznie, lecz Ralf odezwał się zanim dokończył:
- Mam postawić ten talerz na podłogę? Zawsze możesz jeść jak pies.
- "Otwórz buzię, leci messerschmitt"? Sam sobie poradzę.
- Nie narzekałbyś, gdyby na moim miejscu siedziała kobieta, prawda?
- Niekoniecznie.
- Biedactwo - gładziłaby cię po głowie. Musi strasznie boleć - patrzyłaby ze współczuciem na dłoń. Znajdziemy jakąś i zaczniesz zabijać czas powtarzaniem sobie, że powinna cię pocieszyć. Smacznego.
Przejechał palcami po jego wciąż mokrych włosach i wytarł dłoń o koszulkę.
- Nie umniejszaj swojej roli, Ralf. Sam nie pozwalasz mi narzekać. Może spróbujesz postać pod którąś z tych niedziałających latarni i wybadasz rynek, zanim wypuścimy na niego gotowy produkt? A może jesteś gotowy go zastąpić?
Ralf zajął się własnym talerzem.
Jakiś czas jedli w ciszy. Widelec zadźwięczał, wzywając go do podniesienia wzroku.
- Moja uwaga zabolała cię wystarczająco, byś zaczął wreszcie wkładać w posiłki trochę serca?
Ralf wsparł głowę na ręce; w leniwie zapadającym półmroku oczy Claude'a jarzyły się, jakby skupiły w sobie resztki światła; dwa słońca zachodzące za pagórkami uniesionych w uśmiechu policzków.
- Stopniowo obniżałem twoje oczekiwania. Mogę w kuchni nadrabiać tylko taktyką lub przysypaniem wszystkiego ziołami prowansalskimi, które może ożywiłyby twojego wewnętrznego patriotę na tyle byś nie chciał nawet pomyśleć o reszcie smaków.
- Zacznij przekładać ją na pozostałe aspekty naszego współżycia a może usłyszysz z moich ust miłe słowo.
- Nawzajem. Tylko czekam aż posyłanie cię tam i z powrotem przestanie zakrawać o znęcanie się nad zwierzętami.
- Nie mów mi, że czujesz się wykorzystany za każdym razem, gdy proszę cię o drobną przysługę.
Złożone na sobie talerze szczęknęły; Ralf od jakiegoś czasu nie wiedział co z nimi robić: mógł wyrzucić je za balkon i któregoś dnia zaśmiać się do roztrzaskanych na ziemi kawałków, mógł też doprowadzając do skutku marzenia ekologów użyć najmniejszej możliwej ilości wody. Przy zlewie, do którego bez większego zainteresowania je wsunął obrócił się znów w stronę Claude'a.
- Nie, nie czuję, zapewniam cię - moje odczucia są antonimem tego co będzie działo się w głowie-
- Ledwo zaproponowałem włączenie pod nasz mecenat dodatkowej osoby i już tracę twoją niepodzielną uwagę.
- Cieszę się, że ci smakowało.

- Ralf - jęknął pod nim Claude, wyginając się ze śmiechu i bólu - kurwa, Ralf, złaź ze mnie.
- Bawię się w feministę póki pamiętam co to znaczy.
- Jeśli próbujesz mi przypomnieć - zaciśnięta na żebrach dłoń odepchnęła go ofensywnie, tylko po to by hamując (jakby w gniewie zepchnął butelkę ze stołu i w ostatniej chwili złapał ją i odstawił na miejsce) przyciągnąć go bliżej - jak dalece rozmija się z przyjemnością obłapianie wbrew woli przez mężczyznę, to przykro mi, ale jeden czynnik ci się nie zgadza. Zejdź ze mnie.
Ralf zawisł nad nim; po wymianie bezwstydnych uśmiechów odepchnął się od niego i legł na boku obok, pozwalając pościeli wchłonąć niezebraną przez ręcznik wodę; krople które spadły z niego na skórę Claude'a błysnęły w zapadającej ciemności jak gwiazdy, gdy ten przechylił się w jego stronę i niemal pytającym spojrzeniem wydusił z niego niedojrzały śmiech. Uciekł wzrokiem w przeciwną stronę - rapsodia sprzed paru godzin wciąż grała w jego głowie; łomotał bas, szkło uderzało o blat, kieliszki dźwięczały jakby po odwróceniu spojrzenia od bujającego się w nich wina miał wokół siebie zobaczyć firmowy bankiet; trajkot nierozumianych przez niego języków nabierał tępa aż wplótł się w niego napastliwy krzyk, niedowierzający śmiech i wreszcie szczęk stali; tracący na regularności bieg, szum oddechu i krwi w skroniach - gdy wrócił Claude wciąż patrzył na niego z rozbawieniem.

Edytowane przez Choo dnia 19-08-2016 17:13
discord: ralfvoigt
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

Ze zdradzeniem swojej obecności wstrzymał się do momentu, w którym oderwane od szyi ostrze zamieniono zostało na wilgotny ręcznik; i jego nie przytknięto do twarzy, kiedy w ciszy rozbrzmiało zniekształcone przez frankofoński zaśpiew guten Morgen. W odbiciu w postawionym przez Ralfa na parapecie lusterku na krótko ukazały się zaskoczenie w oczach i niepewny uśmiech; potem on sam obrócił głowę przez ramię, odzyskawszy panowanie nad mimicznymi skurczami twarzy.
- Ile razy przywitałeś się ze mną szeptem w łóżku, zanim byłeś w stanie powiedzieć to na głos, nie dławiąc się?
- Salut, Claude, tu t'es levé tôt - j'espere que tu as bien dormi! Doceniam, że staramy się nie spieprzyć sobie tego poranka - zacmokał, z powodzeniem naśladując manierę, którą z takim upodobaniem nieświadomie posługiwał się Ralf; przechodząc za jego plecami do kuchni klepnął go w ramię. - Jestem Francuzem - mam giętki język i gardło; potrzeba czegoś więcej do tego, żebym zakrztusił się niemczyzną. Kawy?
- Spóźniasz się na swoją wachtę. Zaparzona.
- Nastawiałbym budzik, żeby wypić ją z tobą, gdybym tylko widział sens w zrywaniu się o świcie.
- Skoro wolisz zimną-
- Gorącą - zimnem w dostatecznym stopniu zawiewa od ciebie - odparł z przekorą. - A jeśli nie możesz znaleźć sobie miejsca, zapraszam do siebie.
- Pozostanę przy byciu o krok przed tobą.
- Naprawdę chcesz mieć mnie za plecami? - zapytał z cisnącym się na usta niefrasobliwym grymasem oraz słowami, które z pewnym trudem przełknął wraz z pierwszym łykiem wystygłej kawy; mimo wszystko rozbawienie zdążyło wsiąknąć w słowa jak słodycz cukru w podniebienie.
- Sugerujesz coś?
- Nic ponad to, że gdybyś wstawał czterdzieści minut do godziny później dostawałbyś śniadanie praktycznie rzecz biorąc do łóżka - jak ja - odparł beztrosko.
- W zestawie z kolacją dnia poprzedniego?
Uśmiech odpowiedział na uśmiech.
- Oby tak dalej, Ralf - w tych rzadkich chwilach, kiedy akurat nie obrzydzasz mi dnia zaczynam myśleć, że cię lubię.

W wilgotnym cieniu manekiny o bezosobowych, pozbawionych wyrazu twarzach były jak dzieci, które w obliczu rosnącego ryzyka bycia odnalezionym starały się przemknąć na palcach za plecami szukającego; które za parawanami i zasłonami zamierały w bezruchu, gdy wyczuwały ruch w pomieszczeniu; pod ciężarem wzroku zapominały o nabraniu oddechu, zaciskały powieki i zęby, aby z więzień jakimi dla skotłowanych uczuć stawały się ich zastygłe niczym gipsowe odlewy sylwetki nie wymknęły się świadczące o rosnącym podekscytowaniu piski.
Claude przyjrzał się im, każdemu z osobna, tuż po przekroczeniu progu.
- Czy to nie Nietzsche powiedział, że kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie?
- Całkiem możliwe. Zamierzasz tu tak stać i zastanawiać się nad tym, co Nietzsche radziłby zabrać stąd ze sobą? - zagadnął beznamiętnie Ralf; jego wzrok prześlizgiwał się po porozrzucanych butach i zerwanych z wieszaków sztukach odzieży.
- A czy ty zastanawiałeś się kiedyś nad tym czy przeżyłbyś, nie ironizując?
- Zapytałbym o to samo, ale jeszcze nie daj Boże umrzesz podczas doświadczenia.
Z pełnym politowania westchnieniem Claude oddalił się ku zapleczu; kurtka została za nim na posadzce jak oznakowanie szlaku - podobnie jak wytarta w ostatnich dniach bluza, którą jeszcze do niedawna wystarczyłoby wrzucić do pralki i zrzucone niedbale ze stóp buty, nawet nienoszące pierwszych śladów schodzenia.

Zapomniany slogan JUST DO IT mógł zmotywować już wyłącznie do pozbawienia życia siebie lub innych - opory zarówno przed tym pierwszym jak i drugim traciły na znaczeniu i powstrzymywano się przed tym z uwagi na konwenanse, które przybierały postać przeznaczonego do zrzucenia balastu. Do listy rzeczy zbędnie obciążających sumienie codziennie dopisywano nowe punkty, przez co puchła w oczach jak widziana z bliska jerozolimska Ściana Płaczu; szczeliny i dziury wyrwane w osnowie rzeczywistości wypełniano prośbami, zażaleniami i skargami; zapominano o nich tuż po odwróceniu się doń plecami.
W poszukiwaniu rozmiaru - większość kartonów na sali poprzewracano, podobnie jak stojaki, jakby jakikolwiek przejaw uporządkowania w czasach chaosu zadawał komuś graniczący z fizycznym ból; przypomnienie utraconego raju - Claude znów wycofał się na zaplecze, z którego mrokiem powoli zlewał się w całość, ubrawszy się jak żałobnik. Nagie i porozkręcane manekiny leżały tu jak ofiary gwałtu; z trzaśnięciem nogi z głębi sklepu rozbrzmiało to ty? To ja - tym razem trzasnęła ręka; ponad stosem torsów sięgnął po nienaruszone opakowanie. Nie przejmuj się. Nudzę się.

- Co ty-
- Dorzucę dziesięć amerykańskich dolarów, jeśli je zdejmiesz - zaoferował. Zatknięte za krawędź spodni banknoty zaszeleściły przy półobrocie; Claude oparł brodę na ramieniu Ralfa, rozkładając przed nim wygnieciony wachlarz z błękitnych jak niebo nad Francją euro, czerwonawych brytyjskich funtów i zżółkłych yuanów. - I prawie tysiąc w dowolnej walucie, jeśli dla mnie zatańczysz.
- Gdzie to-
- Doczekam się tego o co pytałem czy nie? Pieniądze nie stanowią problemu.
Swobodnie przewieszonym dotąd przez kark ramieniem objął Ralfa na ukos na wysokości piersi; klamra u jeansów szczęknęła, kiedy zaczepnie pociągnął za wysunięty ze szlufek pasek. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
- Jeżeli się wstydzisz zostawmy je w spokoju - ale naprawdę chciałbym zobaczyć jak tańczysz.
- Zrób to pierwszy. Pokaż mi kroki.
Ze śmiechem prześliznął się pod wyciągniętą ręką i pociągnął za nią Ralfa, w mocnym uchwycie zamykając jego dłoń; linia barków poszybowała ku ziemi w nonszalanckim ukłonie.
- Myślę, że je znasz. Nie daj się dłużej prosić.

Edytowane przez wewau dnia 06-08-2018 13:52
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Przejdź do forum:
Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło



Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło
Aktualnie online
· Gości online: 1

· Użytkowników online: 0

· Było użytkowników: 211
· Ostatni użytkownik: Acanthi
1,875,025 unikalne wizyty