Zobacz temat
 Drukuj temat
Finite
Choo


Fei nieprzerwanie utrzymywała kontakt wzrokowy z własnym odbiciem w oknie po stronie pasażera, nie rejestrując nawet tła, po którym niby widmo przewijała się jej półprzeźroczysta sylwetka usiłująca nadążyć za przyśpieszającym na czystych odcinkach autem; zostawała w tyle na zakrętach i zaraz znów ją doganiała. Była jak pies, który poznał już drogę do weterynarza i z każdym kolejnym jej metrem uświadamiał sobie na nowo, że jest wieziony bezpowrotnie stracić jakąś część siebie i mimo to ma pozostać wierny właścicielowi - przecież jeśli tylko zachowa się jak powinna jego kieszenie okażą się pełne jej marzeń i zachcianek, i kto powiedział, że ich zapach nie mieszał się właśnie z zapachem jej strachu? Wzięła głębszy rozedrgany wdech powstrzymując szloch i nie ruszyła się nawet kiedy w miejscu jej twarzy po otworzeniu drzwi ukazał się Ralf, który zaraz przykucnął, zrównując się z nią spojrzeniem.
- Rozmawialiśmy o tym.
- Tak.
- I powiedziałaś, że rozumiesz, choć teraz wydajesz się mieć z tym problem. Fei, czy masz pojęcie jak bardzo, bardzo chcielibyśmy, żeby to nie było konieczne?
Niewidocznie przytaknęła ale jej głowa już się nie podniosła; wzrok wbił się w ziemię jak grot niedołężnie puszczonej strzały, która po odpowiednim napięciu cięciwy - do którego nie była zdolna! - mogłaby przeszyć go na wylot.
- Póki możemy tego dopilnować chcemy mieć pewność, że przetrwacie, Fei. Może gdyby ostatnie doby nie przypomniały nam, że w każdej chwili możemy- Wiesz jak mogłoby się to skończyć. W innych warunkach w nagrodę mogliby najwyżej darować ci życie, aby móc wykorzystać cię ponownie, ale w tych, Fei, to ty wykorzystujesz ich. Gdyby to nas zabiło będziecie chociaż mieć wystarczające zapasy, aby zastanowić się co dalej, rozumiesz?
Kiedy zapadła cisza schował twarz w dłoniach, starł z niej niewidoczne łzy, ułożył elementy w przepraszający wyraz strapienia; potem spojrzał na nią ponownie.
- Poradzisz sobie.
- Ja nawet nie wiem jak-
- Nie musisz wiedzieć. Masz jedynie nie protestować, w porządku? Nie stawiać oporu, żeby nikomu nie stała się krzywda, tak? Bo jeśli cię skrzywdzą sami wycierpią wielokrotność zadanego ci bólu. Dobrze?
Chwilę później zrozumiał, że któreś z jego słów przemówiło do Fei bardziej niż pozostałe, jakby w szmerze dziesiątek obcych głosów rozpoznała jeden sobie znany, a wraz z jego przebrzmieniem rozchmurzyła się, oczekując już tylko widoku znajomej twarzy, jeszcze nieświadoma, że nadzieja wstępująca na jej własną w miarę upływu czasu zastygnie zmieniając się w rozczarowanie, którego formę zmienić będzie mogło już tylko ponowne rozgrzanie do czerwoności, młot, imadło, a wreszcie chłodna hartująca woda. Popatrzyła mu w oczy; jej własne były szeroko otwarte, jakby miało jej to ułatwić wyłapanie sygnału, który dałby jej oczekiwaną ulgę nawet gdyby odpowiedź Ralfa konspiracyjnie zaprzeczyła wszystkiemu na co liczyła.
- Ralf - rozchylone usta niemal nie ruszały się, kiedy mówiła - przecież wiemy gdzie żyją. Zabierzemy im to po prostu. Prawda?
Pokręcił głową, bardziej gotów nią skinąć: tak, martwi się nie mszczą, tak, weźmiemy wszystko, tak, jesteś tu w charakterze zasadzki, i wszystko będzie w porządku. Lepiej zamknij oczy.
- Nie chcę cię straszyć, ale - (łatwiej byłoby im zabrać ciebie; dwa strzały i nikt nie upomina się o zapłatę!) - wtedy w chwilę po wyczerpaniu ich zapasów przymarlibyśmy głodem. Ktoś musi je uzupełniać, a sami nie jesteśmy w stanie. Idziesz?
- Skoro oni mogą-
- Czy widzisz ilu ich jest? Wstań, idziemy.
Znał już to z jej spojrzeń, które błagało, aby wybić napawające ją niewytłumaczalnym lękiem insekty, kroczące na ośmiu odnóżach pająki, uzbrojone przez naturę osy mogące w każdej chwili dźgnąć żądłem, ludzi, którzy stanowili dla siebie zagrożenie, i karaluchy, ośmielone tym faktem. Chwycił jej rękę tak aby uznała ucisk za troskę, a nie środek mający uniemożliwić jej ucieczkę.

- Poczekaj - drzwi auta trzasnęły za Claude'm, odcinając Jin dopływ dźwięku z zewnątrz; jak ciemne cząstki węgla niepokój powoli osadzał się czarną sadzą na jej myślach, a głuchość obijających się o karoserię głosów stopniowo zwiększała jego stężenie w krwiobiegu. - Jestem pod wrażeniem: trafiłeś! Brawo! Jaka szkoda, że byłeś też na tyle głupi, by ją tam z nimi zostawić.
- To świadectwo zaufania, które jest ci obce. - Ralf obejrzał się przez ramię wiedziony przeczuciem, że czyjeś spojrzenie łaskocze go w kark niby oddech zbyt blisko stojącego człowieka. - Nie pomyślałeś, że może, w przeciwieństwie do ciebie, zdarzyło mi się zapuścić w te regiony?
- Na wycieczki? Żeby móc zobaczyć to, czego nigdy nie będziesz mógł mieć? Chyba lubisz to robić - może jeszcze zaprzeczysz?
- Znów błędnie zakładasz, że chciałbym. Shujuan?
- Jin.
Klakson wzbił ptaki do lotu; na chwilę zawisły w nieruchomym powietrzu w ten sam sposób, w jaki robił to zdmuchnięty z regału kurz. Claude machnął ręką jakby chciał go przegonić.
- Co wy robicie? - Jin uśmiechała się, tak aby żadne z cisnących jej się na usta pytań nie zostało odebrane jako kolejny przejaw zwątpienia, zawartego w każdym z jej badawczych spojrzeń, którymi dotąd omiatała ich zmęczone chorobą twarze, zdające się być świadczeniem równie pewnym co mogące w każdej chwili zapaść się w sobie ruiny. Osypywał się z nich tynk kryjący białą kotarą mgły wszystko, co na przestrzeni wieków mogło przesiąknąć gąbczaste cegły zgnilizną.
- Pomagamy: masz okazję się przyłączyć.
- Mówiłem ci, że Fei jest mądrą dziewczyną.
- Nie mów jej, że to złe nawet jeśli tak sądzisz; to dość szlachetne jeśli wziąć pod uwagę okoliczności.
- To nie jest odpowiedzią-
- Zrozumiesz. Mam nadzieję, że zrozumiesz.
- To nie czasy na moralizatorskie kazania. - Na ułamek sekundy zapadła cisza, jakby każdy element świata zamilkł by obrócić się i spojrzeć wyczekująco na Ralfa, otaczając go okręgiem skaczących do gardła bagnetów. - A my staramy się dla niej jak możemy. Zobaczysz.

Kiedy złote światło przeszło przez szkło i plastik butelek - które niósł przed sobą wsparte na niewielkiej drewnianej palecie (dając ich ciężarowi odginać kręgosłup niby gałąź wiotlejszą aniżeli przypuścił to wisielec) z tym samym poczuciem obowiązku, którym obarczony był Atlas - kiedy więc przeszło przez pryzmat, jaki tworzyły alkohol i soki, tańcząc w rytm fal tworzonych z każdym kolejnym krokiem, i kiedy butelki te zadźwięczały jak dzwonki rozbujane na wietrze, on oślepł i ogłuchł na resztę. Tak jak za dnia bliskość słońca ścierała błękitem odleglejsze niż ono gwiazdy z nieba, tak ta przyziemna perspektywa wyparła pozostałe z jego myśli, uniemożliwiając połączenie ich liniami w gwiazdozbiory, z których gdy zapadnie noc mógłby - powinien! - odczytać pisaną mu (i m) od samego urodzenia przyszłość, wiszącą ponad głowami niby katowski toporek, te miliardy jasnych, ostrych punktów, gotowe opaść jak ruszone trzęsieniem ziemi stalaktyty. I chociaż tak często zadzierał głowę chcąc zlustrować niebo, każdorazowo jakaś niewidzialna dłoń przysłaniała jego powieki gestem rodzica chroniącego dziecko przed obrazami zbyt dla niego brutalnymi lub zakorzenionymi w tym aspekcie ludzkiego życia, który jak najdłużej miał pozostać mu obcy; więc choćby stanął twarzą w twarz z prawdą, którą niezaprzeczalnie w sobie nosił, gotów sekstantem wyodrębnić najważniejsze z konstelacji, a przynajmniej namierzywszy gwiazdę polarną móc obrać stały kurs względem jej położenia, choćby spędził tak godziny nieboskłon pozostałby przykryty chmurami, spomiędzy których, jak spomiędzy oplatających oczy palców, miał widzieć zaledwie nic mu nie mówiący skrawek. Baniak wody podskoczył z hukiem w bagażniku.
- Żal patrzeć.
- To zdanie twoje czy-
- Jego.
Temu słowu towarzyszyło wskazanie podbródkiem jednego z wielu okien kompleksu budynków, który oni wszyscy przejęli, nie będąc nawet pewnymi czy żyli w nim sami, lecz gdy Ralf się obrócił nie widniała w nim żadna sylwetka.
- Słodko; czy Claude mówił coś jeszcze?
Na chwilę zapadła cisza, której Guiying potrzebował aby przywołać w pamięci słowa i z pewnym trudem, jak gdyby ich ciężar był ponad jego siły, przetłumaczyć na angielski:
- Żeby zapytać, czy nie zrobisz nam za jeszcze jedną butelkę.

Gdy odległe, jednostajne pobrzękiwanie zderzających się ze sobą bransoletek Fei ustało - choć cały ten czas bardziej niż do słuchu przemawiało do wyobraźni, ginąc w szmerze rozmowy graniczącej wulgarnością z samym aktem; tego co Ralf wiedział, że było trwającym sprośnym żartem tyle z tonu, co pobłażliwego uśmiechu zdradzającego poirytowanie Claude'a - byłby gotów zapytać ją, jak było, przekonać, że przecież nie aż tak strasznie, ale wtedy klamka drgnęła a ona lekko rozchwianym krokiem opuściła sypialnię. W nerwowym geście potarła policzek dłonią, rozmazując jeszcze bardziej smugę szminki, przez cały ten czas tak bardzo przypominającą plamę czerwonego wina na białym obrusie, teraz rozmazaną w próbie jej zmycia, lub krwi, przebiegło przez jego myśli. Popatrzył na Fei stroskany i spuścił wzrok jakby było mu przykro, choć wszystkie mięśnie twarzy zdawał się rozsadzać cudzy uwięzły w gardle śmiech.
- Możemy już iść?

- On powiedział, że mogę zostać, bo będzie mi lepiej.
Wtedy spoczęło na nim natarczywe, dotąd omijające go spojrzenie, to samo, które karciło każde z alarmujących uniesień kącików jego ust, następujące w miarę wzbierania się w nim złości i mające później ukształtować ten z uśmiechów, który Claude napastliwie zrywałby z jego twarzy. Ralf mrugnął twierdząco na zawisłe między nimi pytanie.
- Co mu odpowiedziałaś, złotko?
Kolejne pytanie; mrugnięcie. Fei nabrała powietrza i podobnie jak Guiying chwilę ważyła słowa.
- Że musiałby mnie przekonać.
Tematu nie było. Ralf niby w niedowierzaniu kręcąc głową przeniósł wzrok na porośnięty wieżowcami horyzont i kiedy powrócił nim na Claude'a uchwycił ułamek dumy, którą promieniał, wdzięcznego uśmiechu, który miał nigdy nie zostać przeznaczony dla niego, i spokoju, jaki ogarniał architekta gdy filary okazywały się wystarczająco silne by budynek przetrwał trzęsienie ziemi.

- Staram się być miły, na przykład, uważaj! nie poniżałem cię przed nimi.
- Bo byłeś zajęty poniżaniem samego siebie, Ralf, i moja pomoc była tu naprawdę zbędna! Tak się tym przejmujesz? Image ucierpiał? Może lepiej, że w tym kierunku; widząc to co ja byliby dopiero zgorszeni! Chociaż kto wie - zrozumiałeś choć słowo z tego co mówili? - te prymitywy może nawet by ci klaskały! Nabierz wreszcie minimum dystansu skoro wiesz, ile wymaga znoszenie twojego towarzystwa.
- Jestem całkiem pewien, że chciałeś tu powiedzieć ile kosztuje cię sprawianie pozorów, że tak jest; nie próbuj zaprzeczyć! Drzyj się do utraty tchu!
- A może zechciałbyś sam mi go ukrócić? Czyż nie?
- Nie, Claude - Ralf uśmiechnął się pobłażliwie, tak jak uśmiechano się do dziecka zadającego kolejne z serii idiotycznych pytań, na które odpowiedź powinno znać już dawno jeśli wierzyć godzinom uprzednio przeznaczonym na jej udzielenie. - Nie - powtórzył, nadal z uśmiechem, choć oczy zdążyły się zeszklić zduszone policzkami. To była ta dziecięca frustracja, która kazała krzyczeć, że nie zrozumie, bo on sam nie jest w stanie, ta sama, która zniżała drugiego do półgłówka, gdy- - Nie dociera do ciebie!
- Bo nie jestem jak ty.
Ralf zaśmiał się z pewnym smutkiem, zamilkł na chwilę, zaśmiał się znów, krócej.
- Jesteś, i to z tym masz problem, a nie ze mną! Boisz się podobieństwa.
- Gdzie je niby widzisz? W którym miejscu?
Wtedy jego brwi podskoczyły zagadkowo, równie podekscytowane eksplozją co przerażone jej hukiem; w tym stworzonym przez nią dymie chwycił piżamę i zatrzasnął drzwi łazienki, zaparowanej od chwilę już stygnącej wody. W sypialni Claude zakaszlał, jakby dusił się obróconym w pył tynkiem; w płucach podskoczył gruz, w który - wdech - Ralfa również groziły, że się obrócą. W powolnym chlupocie wody słyszał lekkie, ostrożne kroki i ciche zadane po chińsku pytanie, któremu została udzielona odpowiedź w tonie, jaki chciałby - P r o s z ę! - słyszeć.


Edytowane przez Choo dnia 07-11-2017 00:58
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Korkociąg rzucony na sąsiednie siedzenie wpadł tuż pod nie i wraz z zapaleniem papierosa, niby zwabiona przez płomień zapalniczki ćma przybłąkała się myśl, by zamiast pochylać się i ryzykować zwróceniem treści żołądka wrócić się po butelkę tequili, która powinna pozostać nietknięta przy tych rozpoczynanych i rozlewanych bez poczucia umiaru whiskey; po zastanowieniu uznał, że z ich prywatnego barku nie zniknęły trunki zarezerwowane na - chciałoby się powiedzieć: okazje! - czasy, w których to wino nie wystarczyłoby do obmycia zbrukanego sumienia z popełnianych dzień po dniu, tydzień za tygodniem grzechów ciężkich; przypomniawszy sobie o tym, że niechybnie zmarnowałby tym samym wieczór na słownej szermierce nawet trzeciorzędna Zielona Wróżka wydawała się mu towarzystwem wyborniejszym niż to Ralfa.
- Fei przestrzegała, że nie życzysz sobie tu towarzystwa, ale nie wspominała, że-
- Będę zobowiązany, jeżeli przestaniecie mnie potrzebować wtedy, kiedy akurat-
- Postanawiasz się upić w pojedynkę? Zrozumiałe. Zaraz cię zostawię, nie szukałem cię; zdawało mi się, że słyszałem muzykę. Niosła się z wiatrem - Joshua z rękoma w kieszeniach przystanął kilka kroków od maski; po chwili omiecione rozproszonym przez metaliczne wykończenia snopem światła skórzane obicia przypomniały o poniesionych nań kosztach. - Kradziony?
- Pożyczony.
- Czy nie tak nazywamy wszystkie nasze dobra? - Powątpiewanie w tonie głosu tamtego sprawiło, że rozsierdzony Claude - który zmuszony do wskazania przyczyny swojego stanu wskazałby jako źródło własne wzburzenie - nie pohamował się; wyplute pod nogi słowa nabrały złowróżbnego wydźwięku.
- Zwróciłbym go, ale tak się nieszczęśliwie złożyło, że Gaspard nie żyje - kto wie, może ty nie zdążysz nikomu nawet pożyczyć?
Woskowa twarz Joshuy wydała się mu niezmącona niepokojem, jednak Claude ściągnął na siebie wzrok niepozwalający mu na odwrócenie własnego i w nim dostrzegł rozmyte kontury przeciągających się demonów, do uśpienia których nie wystarczyło nieroztropnie zwiększone dawkowanie leków przyjmowanych od tak dawna, że zapewne zapomniał, że trucizna musiała być równie silna, o ile nie silniejsza! od tego, czego za jej pomocą usiłował się pozbyć.
- Zabiłeś...?
- Niekiedy mam takie wrażenie. Mogłem mu pomóc, ale tego nie zrobiłem i to czyni mnie pośrednio odpowiedzialnym, prawda? - Ironia sprawiła, że roześmiał się, chociaż nie było mu do śmiechu. - To nie pozwala mi spać.
- To, że polegał na tobie, a-
- A ja na Ralfie? Tak, właśnie to - kto pierwszy wbije drugiemu nóż między żebra, żeby samemu tego uniknąć? - zapytał. W zapadłym milczeniu z namaszczeniem przydeptał niedopałek i pustą paczkę nim zdecydował się zatrzasnąć drzwi. - Przywieźć ci coś?
- Zamierzasz prowadzić w tym stanie?
- Na powietrzu wytrzeźwieję - Claude wzruszył ramionami. - Przywieźć ci coś czy nie?
- Mowę pożegnalną na swój pogrzeb! Czy cię pojebało? - Joshua urwał. - Co mam im powiedzieć? Że pozwoliłem-
- Że wyszedłem po papierosy i wrócę za dziesięć lat, że byłem trzeźwy i postanowiłem ukrócić swoje męki, ale z pewnością to, żeby się pierdolili - ze specjalną dedykacją dla Ralfa! Nie wiem, je m'en fous!

Skąpany w jasności i zdrętwiały z zimna Claude zrozumiał, że zrobił źle i nurzając się zarówno w poczuciu winy jak i poświacie, która wypełniała pole widzenia w zamroczeniu uznał, że zaraz będzie mu dane spojrzeć w oczy przygotowującego jego ciało do ostatniego pożegnania pracownika kostnicy albo - i ta myśl sprawiła, że spanikował i szamocząc się z pasami i poduszkami powietrznymi poczuł jak dławi się powietrzem, nie będąc w stanie wziąć ani poprawnego wdechu ani wydechu - pochylonego nad mającą zostać rozpołowioną jak skorupa orzecha, a następnie wypatroszoną i zszytą klatką piersiową. Duszności nie ustępowały, podobnie zaś jak reminiscencja pogrzebu - wyeksponowanego zmarłego, ściągniętych ust, które zapamiętał wykrzywionymi w uśmiechu i żałobników, tego morza poszeptujących woalów, i raptem zobaczył samego siebie wśród nich, przyglądającego się im z wyściełanego wnętrza trumny, z zaszytymi od wewnątrz wargami, by spomiędzy nich nie wypadł sztywny i nieumiejący przeprosić za to naganne zachowanie język. Pulsujący ból nasuwał pytanie o to, czy pod strzaskanymi i poukładanymi jak wieloelementowe puzzle kawałkami kości znajdował się mózg, e g o, czy tylko z pełną dbałością o detale spreparowano go jak zwierzę przygotowane do wystawienia w muzeum, wypchane i wystawione na widok publiczny, by zapewnić wszystkich, ze umarł łagodną, dobrą śmiercią, nim prawdę przysypie ziemia.
Wreszcie klamra ustąpiła, poduszki zapadły się jak - jak mu się wówczas zdawało - jego płuca. Wziął oddech, oddech, oddech, blask Sądu Ostatecznego przygasł, oddech, o d d e c h, twarz paliła tak, jakby rozbił się o nią żar uwolniony zza zatrzaśniętych przez stulecia bram piekieł, oddech, o d d e c h, który tchnął absyntem. Rdzawe słońce przeświecało przez poranne mgły jak przez mleczne luksfery; przy ziemi unosiły się złote opary - bursztynowe, pomyślał Claude, bursztynowe, a on sam unosił się jak dżin, dżin, tak, dżin wypuszczony z butelki po rumie - i wraz z nimi i bryzą spłynęła na niego również świadomość tego, że był pijany. Wsparty o szybę uspokoił się i przysnął na krótko; przeszyty ziębem przesączającym się przez uchylone drzwi wyszedł na zewnątrz i zapiąwszy na sobie to, co mógł zgięty w pół i wstrząsany nudnościami modlił się o to, by pozwolono powrócić mu do żywych.

Przy zjeździe na Jinghai zmarniały Claude przysiadł na bandzie; potrzebował momentu na rozważenie tego, czy był w stanie przeczytać tablice, jednak niezależnie od tego ile razy nie skoncentrowałby się z wysiłkiem na tekście spośród znaków niezmiennie wyłaniał się zarys zbiornika Tuanbowa, a spomiędzy przecinających się jak połamane trzciny prostych wyzierały wędrowne ptaki i stanowiące wskazówki dla turystów przypomnienia o istnieniu tego rezerwatu.
Wybrał się tam trzy razy - prawie cztery, jeżeli pogodzić się z tym, że do parku miał niewiele ponad dwadzieścia minut spacerem, a do hotelu czterdzieści? sześćdziesiąt? samochodem, który musiał porzucić na poboczu - i nie wiedział z jakich względów mógłby uznać wyprawę w te strony za natchniony, wart zrealizowania pomysł, jednak zamroczony nie zamierzał pochylać się nad tym ani na chwilę; przed wieloma laty, tak jak dzieci wypuszczały z rąk balony, tak on wypuścił z rąk potrzebę zrozumienia własnych pragnień i folgował im, dopóty były one nieszkodliwe. Nie kwestionował wyborów, przymykając oko na Nowy Rok, kiedy to wrócił do udostępnionego mu mieszkania Valerie z uwieszonym na ramieniu nieznajomym, z którym zawarta przelotnie znajomość nie nadawała się do przyrównania do niczego poza zimnymi ogniami; na wieczory w barach z poznawanymi wskutek przypadku ludźmi; na swawolny śmiech przy przyspieszaniu i wyprzedzaniu radiowozu cudzym autem; na skoki z klifu wbrew zakazowi, na wymieniane za plecami komentarze i krzyk, na niepotrzebne zakupy i równie niepotrzebne romanse, na wszystkie te ekscesy, kiedy był bliski zakrztuszenia się przemożną chęcią posiadania. Czym przy tym była potrzeba skręcenia i przekonania się czy kilometr, trzy albo i piętnaście trawa nie była zieleńsza?

Zmierzch powitał w kawiarni, gdzie panował porządek sprzed zamieszek, jeżeli udać, że kratę i drzwi pozostawiono z rozmysłem - w duchu jednych z lepszych europejskich tradycji - otwarte na oścież jako zaproszenie do skorzystania z gościny. Rozmasowując skronie próbował ustalić ile czasu zajmie mu przedostanie się do punktu wyjścia i - starając się nie skupiać na tym aspekcie - jak, o ile w ogóle! zostanie przyjęty jako syn marnotrawny, który zbiegł ponownie, wiedząc, że wróci z pustymi rękoma i lichym wytłumaczeniem. Zsunięty w fotelu, z nogami na stoliku i niedopitymi pozostałościami coli spekulował czy powrót byłby dla niego korzystnym rozwiązaniem; zaczynał w pojedynkę i początkowe położenie, jak i teraźniejsze nie różniły się od siebie zanadto - i tak przeliczał nakłady potrzebne na wyrównanie strat, ponieważ przed wieloma tygodniami posiadał podstawowe artykuły, a obecnie poza puszką i noszonymi w kieszeni niczym talizman kluczami do splądrowanego przed porzuceniem mieszkania nie posiadał wiele. Istniały szanse, że jak i poprzednio natrafiłby na kogoś, z kim mógłby porozmawiać i podzielić się znaleźnym - z tym, że wolał trzymać się z daleka od dzikich kart i w tym względzie Ralf wraz ze swoimi odkrytymi wadami i zaletami wydawał się wart ryzyka.
Po zmroku ulicą przemknęły trzy osoby; przebudzony uderzeniami butów o beton zostawił je samym sobie i upewniwszy się, że nie zamierzały zawrócić objęty zdrętwiałymi ramionami znów zapadł w płytki sen.

Wlokąc się ulicami, którymi w innych okolicznościach mógłby przejeżdżać z zamkniętymi oczami odczuwał poddenerwowanie, chociaż godzina była zbyt wczesna, by spotkać kogokolwiek poza przegrzebującym rozkładające się śmieci kundlem, który wyszedłszy z przewróconego kontenera byłby przyprawił Claude'a o zawał; pusta butelka rozbiła się o płyty tuż przed nim, jednak mimo tego pies przy zachowaniu bezpiecznego dystansu szedł za nim przez kilka przecznic i zatrzymywał się, ilekroć Claude odwracał się przez ramię, kiedy uderzanie pazurów przechodziło w tremolo. W pewnym momencie tuż przed którymś z rzędu ze skrzyżowań stracił nim całe zainteresowanie, posłyszawszy coś, czego on nie był w stanie i Claude pożałował, że nie przywołał go do siebie z powrotem, bowiem wówczas z możliwości zaprzątnięcia jego niepodzielnej uwagi skorzystały złe przeczucia i to one towarzyszyły mu przez resztę drogi, nie pozwalając przegnać się w niczym niepodobnym do szałwiowego tytoniowym dymem.
Wsuwając paczki do kieszeni, a później do zabranego z witryny i przerzuconego przez ramię plecaka zastanawiał się czy kiedykolwiek warunki znów staną się dość sprzyjające, by mógł pomyśleć o rzuceniu nałogu. Dwie poprzednie próby skończyły się podobnie jak wiele innych toksycznych związków i pomimo przerwy wracali do siebie, jednak w tych kilkuletnich interwałach brak przymusu zapalenia był wyrazem rozprężenia, na jakie nie pozwoliłby sobie obecnie, nie kiedy powrót do miejsca, które zaczynał postrzegać jako s w o j e przyprawiał go o mdłości, ponieważ wiedział jak sam zareagowałby, gdyby to Ralf zniknął na dwa dni, chociaż niegdyś - n i e g d y ś, jeszcze trzy, cztery miesiące temu! - wystarczyłby SMS, by mógł stawić się w progu i po tygodniu zarówno bez wyrzutów sumienia jak i bez warstwy zaskorupiałej na twarzy krwi, która przydawała groteskowego, scenicznego wyrazu, jakby zapomniał, że po Halloweenowym przyjęciu powinien był zetrzeć makijaż.

Wspiął się po stopniach i naparł na drzwi, które okazały się zamknięte; okrążywszy budynek dotarł na zaplecze, którym wyszedł, kiedy rozgrzawszy się w hotelowym barze uznał, że przyszła pora na zaczerpnięcie rześkiego powietrza i nie zawiódł się, ponieważ klamka ustąpiła. Przeszedł przez przypominającą kostnicę kuchnię raźnym krokiem i zwolnił, znalazłszy się w jadalni, na wszelki wypadek usiłując ubrać rozżalenie w słowa przeprosin; i tu nie zastał żywego ducha.
Bezgłośnie przemknął przez foyer i po schodach na piętro, ale bez karty nawet nie próbował włamywać się do żadnego z pokoi, choć w miniętym na korytarzu lustrze ukazało się mu odbicie człowieka, który prosił się o kłopoty, a nie szukał przebaczenia. Straciłem poczucie czasu, zabłądziłem, skończyła się benzyna - sam wytrącał sobie z rąk te argumenty, którymi mógłby załagodzić skutki przehulania nocy i tarcie twarzy bynajmniej nie sprawiło, że przemawiająca przeciw niemu krew złuszczyła się jak farba. Wiedział, że po zaświadczeniu przez Joshuę, że pił nie przekonałby nikogo, że nie była jego i że została przelana niesłusznie.


Edytowane przez wewau dnia 17-11-2017 22:16
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Pukanie było ciche i nieomal nieśmiałe, jakby ten, którego pięść uderzała o drzwi, nie chciał nikogo obudzić, nawet jeżeli miało to być jedynym sposobem na dostanie się do środka; ale Ralf spał płytkim, czujnym snem, w który zapadł dopiero utwierdziwszy siebie samego w przekonaniu, że będzie lepszą osobą od Claude'a i gdyby ten pojawił się tu bez karty on mu otworzy, on go wpuści i udowodni, że nie napędza tego konfliktu, zdającego się mieć początek w pierwszych etapach formowania się świata. Jego dłoń opadła na klamkę, lecz odwrócił się i odszedł zanim szczelina między drzwiami a ścianą wypełniła się sylwetką; dopiero nie słysząc za sobą kroków spojrzał w tamtym kierunku ponownie, wtedy też oschła maska zdenerwowania zsunęła się z jego twarzy i rozbiła o podłogę. Joshua stał w progu nie wiedząc czy może wejść, z rozchylonymi ustami, bo nie był pewien czy mógł to powiedzieć.
- Coś się stało?
- Powinienem zabrać mu kluczyki. On chyba nie wróci, Ralf, ja czuję, że nie wróci, on wyglądał jak ktoś kto nie ma takiego zamiaru-
- Wszystko co ma jest tutaj - Ralf zatoczył rękoma po pokoju, przypominając sobie o kim mowa jakby dopiero w tej chwili usłyszał warkot odjeżdżającego auta; przypuszczał, że mógł przespać jego ponowne rozbrzmienie. - Wszystko, i jest zbyt cenne żeby to zostawił.
- To twoje wszystko byłoby mu potrzebne wyłącznie gdyby zamierzał żyć; nie rozumiesz?
- Co z tego? To jego decyzja i w najlepszym wypadku podzielimy się jego racjami! Idź spać i ich nie budź póki nie masz pewności, że nie zjesz z nim śniadania.
- Nie sądzę bym mógł; ty-
- Ja sobie poradzę.
- Macie problem, Ralf.
- A nawet kilka jeżeli dobrze się zastanowisz, a jednym z nich jest to, że wolimy zignorować je wszystkie. Beznadziejna sytuacja, lecz ona cię nie dotyczy. Dobranoc.
- O co poszło?
- O nic.
- Kazał ci się pierdolić.
- A ja zamierzam zastosować się do polecenia; idź spać. D r z w i.
- Kim był Gaspard?
Ralf słyszał, że nie oczekiwał on na to pytanie odpowiedzi i że nie wynikało ono z ciekawości, a naiwnego przekonania, że jak zręcznie pociągnięta zwrotnica przekierowałoby jego myśli na ten sam tor, którym pędziły już myśli Joshuy; on nie uwzględnił jednak, że hamulec został zaciągnięty na długo przed rozwidleniem i choćby ten wymuszony postój miał pokrzyżować wszystkim plany, a wreszcie doprowadzić do kolizji, on nie ruszy w tamtą stronę, ponieważ tego połączenia - chociaż im obu chodziło o śmierć - nie było na mapie. Drzwi zamknęły się zanim zdążył zapytać co dokładnie Claude mu powiedział; zanim zdążył przypomnieć sobie, że skoro był pijany nie mógł mówić prawdy; a wreszcie zanim uznał, że Joshua zostawił za sobą to imię niczym minę i teraz, będąc poza jej zasięgiem, wyobrażał sobie eksplozję, której odjeżdżając nie mógł obejrzeć w lusterku auta.

Obudził się z lekką od nadmiaru snu głową i aż do późnego popołudnia jedynie przelatywał ponad niemogącymi go złapać pytaniami, które niczym rosnące przez lata drzewa sięgały coraz wyżej - Ralf obijał się o gałęzie dając każdej niebezpiecznie zaczepić o unoszący go balon, aż wreszcie jedna wbiła się i nie zamierzała puścić, dopóki nie spadł na samą ziemię niczym dosięgnięty z wieży Bóg, na którego Nimrod miał zamiar polować ciskając ku niebu oszczepy i strzały; wymierzone w górę raniły wyłącznie Babilończyków. Fei zacisnęła pięść na jego bluzie nieomal ściągając ją z ramienia kiedy znów pędził licząc, że ucieknie od konieczności udzielenia odpowiedzi, choć przez ten czas zdążył wymyślić cały ich niedorzecznie brzmiący komplet.
- Gdzie on jest?
Ralf rozejrzał się na boki jakby miał właśnie przekroczyć dotąd najruchliwszą z ulic i dopiero wtedy, nachylając się, spojrzał w szeroko otwarte oczy Fei.
- Przecież wiem, że coś się stało. Czy wy znowu-
Poufale skinął w stronę pokoju; gdy drzwi się zamknęły on otworzył usta.
- On musi odreagować, Fei. Tak myślę. Tak, pokłóciliśmy się, i może powinienem przeprosić cię, że to się na tobie odbija, ale ja nie powiedziałem mu żeby się wynosił. To on stwierdził, że potrzebuje. Wiesz kiedy pożarliśmy się najbardziej? W zasadzie pierwszy raz! To było kiedy dotarło do nas, że koniecznością jest poproszenie cię o przysługę. Rozumiesz?
- Gdzie pojechał? Ralf, proszę-
- Nie mam pojęcia, Fei. Nie mam, ale wierzę że mu przejdzie. To zabrzmi niewłaściwie przy tym, co sama musiałaś przejść, ale on - zdaje się - zniósł to gorzej od ciebie, i pewnie właśnie z tym nie może się pogodzić. Bo to my pozwoliliśmy, Fei, żeby tak to wyglądało: nie powinno! Za nic!
Kiedy Fei wyszła próżnia pokoju osuszyła jego płuca z powietrza, wraz z tym przeciągłym wydechem wciskając z niego łaskoczący gardło śmiech ulgi, bliższy histerii niż zadowoleniu, choć to mu przypisał to uwięzłe w krtani drżenie, które obiło się jak spieniona fala powodzi napotykająca tamę o dłoń przyciśniętą do gotowych powiedzieć - j a k ą - prawdę ust; odpryski wody poszły oczami, ale nie spłynęły w dół.

(...)


- Nie wołaj go.
- Ralf!
Joshua niemal biegł stawiając skoczne, długie kroki i dopiero gdy zobaczył Ralfa zwolnił, pozwalając uspokoić się oddechowi i sercu, które przyspieszyło, zrzuciwszy noszony drugą dobę balast odpowiedzialności, dobrowolnie przez niego dźwiganej w poczuciu winy, jakie poznać mógł wyłącznie ten kto nie rzucił koła tonącemu, samemu wciąż ociekając słonymi wodami rozszalałego morza. Chciał krzyknąć i go zawołać, machnąć ręką, by ruszył za nim, móc obejrzeć się przez ramię i zobaczyć na jego twarzy tę samą ulgę, którą czuł, lecz wtedy Ralf ruszył naprzód tak, że nade wszystko - nie wiedząc nawet czemu - musiał spróbować go zatrzymać; to uczucie rozwiało się gdy Ralf go minął, jak gdyby aura spokoju jaką roztaczał ciągnęła się za nim na podobieństwo delikatnego zapachu perfum. Udzieliła się mu i zmusiła by dotrzymał mu żwawego kroku.
- On źle wygląda, Ralf.
- Jak źle?
Joshua jedynie poruszył ustami nie mogąc wyartykułować odpowiedzi, ponieważ miał jej udzielić dopiero widok za kolejnym zakrętem, gdy Claude podniósł głowę pochyloną nad uwieszoną szyi Fei, która zaraz odskoczyła od niego jakby myślała, że powinna zrobić Ralfowi miejsce, kiedy on stał w pewnej odległości bez cienia chęci uczynienia tego samego.
- Zagotuj mu wodę, dobrze? I przynieś zaraz coś do jedzenia. Joshua-
- Pomogę-
- Niech one też. Zawołaj je. Już; szybko!
Claude wyglądał jakby spadł z klifu i parokrotnie powtórzył upadek zsuwając się z każdą kolejną próbą wspięcia się ponownie na jego szczyt; i kiedy jego palce wreszcie zacisnęły się na krawędzi Ralf postanowił upewnić się, że każda z tworzących je kości obróci się w pył pod naciskiem podeszwy, chociażby sam miał tym samym zaryzykować znalezienie się na wyściełanym skałami dole. Każdy jego mięsień napiął się do granic możliwości jak przerdzewiałe łańcuchy, muszące zatrzymać rzucającego się psa w miejscu, zanim ten rozszarpie wszystko na ociekające krwią strzępy, przełamawszy niepewne ogniwa którymś z brutalnych szarpnięć. Nie odezwał się do niego słowem, ale nieomal zapraszającym gestem wskazał na pokój. Druga wisząca wzdłuż ciała ręka była gotowa zakleszczyć się na jego ramieniu i grożąc wyrwaniem go ze stawu wciągnąć do środka. Potem huk drzwi obwieścił zerwanie się ze smyczy dotąd trzymanych na niej odruchów, tak instynktownych jak ten, by słysząc nocą nagły ruch w okopie sięgnąć po broń.
- Nasz męczennik wrócił! Czy pielgrzymka była udana? - Ralf uśmiechnął się; Claude zrobił kilka kroków wstecz.
- Nie musisz-
- Nie? - Kąciki ust opadły wraz z brwiami. Wymierzony policzek przeciął powietrze, odrzucając głowę Claude'a w bok, i choć zdawał się on zastygnąć przekrzywiony z zaciśniętymi ustami na całą wieczność, pięść, która odpowiedziała trafiając Ralfa w szczękę, niespodziewanie zmusiła go do zatoczenia się po łuku.
- Dziękuję!
Przeciskając niestosownie chłodny wierzch dłoni do palącej żuchwy Ralf stawiał kolejne mające przywrócić mu równowagę kroki.
- Dziękuję, Ralf! Cieszę się, że cię widzę! Dobrze wrócić!
- Spokojnie, Claude, przecież mógłbyś nas zostawić na dłużej i zostałbyś przyjęty z tą samą troską! - Zanim sam zorientował się, co robił, poczuł gardło Claude'a w swojej pięści. - Obskoczony przez wszystkich! Najdroższy Herrchen w końcu może sobie na to pozwolić! - Palce wgryzły się w tkanki przytrzymując go w miejscu gdy druga, otwarta dłoń - A jeśli nie wróci wszyscy popamiętają. - wymierzała kolejne uderzenie w policzek, czwarte?, piąte, w drugi. - Tylko popatrz!
Przestał dopiero gdy ból w splocie słonecznym zmusił go do ukłonu, głębokiego jak ostatni, którym aktorzy żegnali publikę; potem kolejny cios sprawił, że Claude poleciał w tył i chwyconą w garść głową poszorował o ścianę. Właśnie wtedy Ralf poczuł, jak dotąd go chroniąca wapienna skorupka pęka i otwiera się, zmuszając go do zachłyśnięcia się powietrzem, spalenia słońcem, zdrętwienia w mrozie, a nade wszystko zrozumienia, że wymachując pięścią sam przebił ją od środka i teraz przedwcześnie znalazł się na zewnątrz, w prawdziwym świecie, jako gad, ptak, albo żółw, nagi i przerażony, krztusząc się dotychczasowym pokarmem i nie mogąc zrozumieć wiatru nagle chłostającego jego cienką skórę.
- Shujuan zaraz to opatrzy. Słyszysz? Już tu idzie! - Zakleszczoną na jego twarzy ręką obrócił Claude'a w stronę drzwi, jakby te rzeczywiście miały się za chwilę otworzyć, choć przez cały ten czas klamka ani drgnęła, nie dały się także słyszeć kroki, bo jeśli ktoś rzeczywiście tam był to znieruchomiał obawiając się podzielenia losu, jaki mogły sugerować głuche uderzenia, które zadając Ralf słyszał tak wyraźnie. Po chwili poklepał go po rozpalonym, pulsującym policzku. I kiedy popatrzył w zrezygnowane, lecz nieprzerwanie wyzywające - No dalej! - oczy musiał natychmiast odwrócić wzrok, który uciekając wyprowadził go z pokoju, w jego progu zmuszając Ralfa do spojrzenia jeszcze raz na poobijaną skórę Claude'a, powoli płonącą czerwonymi sińcami zajmującymi naczynia krwionośne jakby ogień z rzuconej przez niego zapałki miał zaraz napotkać pokłady sycącej go benzyny.

- Nie wnikam o co poszło, Claude, ale jeśli on spędzi jeszcze godzinę chodząc w moim pokoju w kółko i rwąc te blond włosy z głowy, nie zostanie mu na niej ani jeden. To dobry chłopak. Przejmuje się.
- Możesz mu powiedzieć-
Joshua pokręcił głową.
- Nie, nie, nie. Nie mieszaj mnie w to.
- A on może?
- Prosił, rozumiesz, prosił żebym nic ci nie mówił. Po prostu daj mu to wyjaśnić. On się do tego nie przyzna, ale przecież widzę, że zwyczajnie boi pokazać ci się na oczy! Nie zasnę musząc słuchać tego dreptania - Joshua zakręcił palcem okrąg w powietrzu, jednocześnie wycofując się z pokoju. Miał łagodny, lecz protekcjonalny uśmiech, ukorzeniony w przekonaniu, że odkrył niedostrzegane przez nikogo innego zależności. Ralf chodził jak odmierzająca kolejne sekundy wskazówka zegarka i jego kroki przełamywały zapadłą po zmroku ciszę jak to ciche tykanie, choć będąc samemu słyszał je wyłącznie on.

Kiedy klamka ustąpiła przysiągłby, że serce przestało mu bić; wzdrygnął się na jękliwe skrzypnięcie zawiasów, które słysząc sam zacisnąłby pięści, nie oczekując nikogo innego niż wahającego się i usiłującego zachować ostrożność włamywacza.
- Claude?
Cisza. Ralf szedł powoli jakby miał pod sobą lód, trzeszczący wyraźnie z każdym krokiem, i wcale nie pogniewałby się, gdyby stawiając kolejny miał napotkać jedynie chłodną powierzchnię wody gotowej pochłonąć go i ukołysać do wiecznego snu. Z progów sypialni wylewało się ciepłe światło świeczek i kiedy omiotło jego sylwetkę poddańczo uniósł ręce w górę, jakby liczył, że ten dowód bezbronności uchroni go przed ostrzałem. Twarz Claude'a, który wsparł się plecami o zagłówek zmusiła go do wbicia wzroku w ziemię zbyt szybko, by z dominującej miejscami purpury mógł wyodrębnić pęknięcie skóry na poprzek nosa, tak przypominające linię mającą pomóc artyście w stworzeniu szkicu, drobniejsze rysy rozrzucone na policzkach, i wreszcie wpadające w fiolet siniaki, na których tle kontrastowała zakrzepła krew. Ralf usiadł na brzegu łóżka nieprzerwanie patrząc w podłogę, jak gdyby ta rzeczywiście miała się pod nim rozstąpić, i splótłszy siłujące się ze sobą dłonie chwilę próbował przypomnieć sobie słowa, które przecież cały ten czas dobierał w myślach jak kolejne kwiaty do bukietu, chociaż wiedział, że z jakkolwiek wielu by się nie składał pozostawałby niczym przy tym, co zrobił.
- Wiem, że wolałbyś nie widzieć mnie na oczy - zaczął, podnosząc nieznacznie głowę; teraz zamiast w podłogę patrzył w przestrzeń przed sobą. - Ale chcę cię tylko przeprosić. Nie powinienem był cię uderzyć, ani powiedzieć żadnej z tych rzeczy, także wcześniej. Żałuję-
- Że nie uderzyłeś mocniej?
- - że zachowałem się w ten sposób, i musisz wiedzieć, jak potwornie jest mi głupio. Jest mi wstyd, Claude, i wiem, że to niewybaczalne, ale przepraszam. Nie miałem powodu-
- Miałeś, Ralf.
- Nie miałem żadnego mogącego mnie usprawiedliwić powodu, żeby wyrazić w ten sposób swoją opinię na temat tego, co zrobiłeś. Tak naprawdę, wierz lub nie, wbrew temu wszystkiemu cieszę się, że wróciłeś, i że nikt nie zrobił ci większej krzywdy niż ja. To-
Dotąd przechowywane w samym rdzeniu kręgosłupa drżenie poraziło nerwy i drganie poniosło się głosem, wprawiając usta w odbierający mowę paraliż. Ralf powoli wypuścił powietrze.
- To była nieadekwatna reakcja. I nie istnieją warunki, w których mógłbym od kogokolwiek oczekiwać tolerowania czegoś tak niepoprawnego. Jest mi niedobrze na samą myśl, że mogłem to zrobić; przepraszam. Kiedyś, naprawdę!, nie uderzyłbym nikogo. Nawet bym o tym nie pomyślał! i nie wiem co się stało, ani w jaki sposób przekonać cię o tym, że nie chciałem. Jeśli wolisz mogę się stąd wynieść w tej chwili; nie będę ci więcej sprawiał problemów. Przepraszam.


 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Claude bezmyślnie postukiwał końcem Suyana o porozcinane wargi, jakby w próbie nadania wiadomości przy pomocy kodu Morse'a, jednak wpatrywał się przy tym w Ralfa, a nie matrycę znaków, w nadziei na to, że ten zawadzi o niego wzrokiem i nada zwrotny komunikat - zapewnienie, że tym razem nie łgał. Potrzebował go, ale nade wszystko zależało mu - och, jakże tego p r a g n ą ł! - na zadośćuczynieniu poczuciu krzywdy; skrucha, ten udany popis aktorski!, sprawiła, że zapomniał o nim wyłącznie na potrzebny ponownemu rozjątrzeniu się urazy moment.
- To wszystko? - zapytał, i pomimo tego, że nie zadał sobie trudu podniesienia tonu - po raz pierwszy, jakby wraz z papierosem i pozostałościami kordialności zdusił w popielniczce także żar tlący się w nim samym i przekładający się na siłę i barwę głosu - był pewien, że Ralf usłyszał to, co miał usłyszeć. - Skończyłeś?
- Mogę mieć jedynie nadzieję, że-
- Wystarczy - uciął. - Wysłuchasz mnie uważnie i nie przerwiesz mi ani słowem, ponieważ masz rację, nie mam najmniejszej ochoty ani na ciebie patrzeć ani cię słuchać, ani tym bardziej strzępić sobie niepotrzebnie języka - i spójrz na mnie, nie masz nawet dość przyzwoitości, by się na to zdobyć, Ralf? Przecież nie peszy cię widok krwi.
Ralf niechętnie spełnił prośbę.
- Przyjrzyj się - zachęcił. - Czy podoba ci się to co widzisz?
- Nie.
Rozłożywszy ramiona w wyrazie bezradności Claude zaśmiał się i zaraz umilkł; za każdym razem, kiedy nabrzmiałe mięśnie mimiczne, których istnienia i przede wszystkim rozległości przedtem nie był świadomy poruszały się, wytłumione przez środki przeciwbólowe mrowienie na powrót stawało się przyczyną cierpienia, którego wyraz mimowolnie wykrzywił jego twarz w sposób, w jaki dotąd nie uczyniła tego opuchlizna.
- Nie? Musisz być zachwycony, ponieważ ostatnie co mogło cię przy mnie trzymać - skoro nie intelekt, którym nikt nie może ci dorównać, nie zgodność charakterów, przecież twój jest nieskazitelny! - sam zdeptałeś. Sam nie będę mógł oglądać swojego odbicia w lustrze jeszcze przez pewien czas, ale tobie powinienem wreszcie się podobać - a ty, zrobiwszy mi to, Boże, byle nos nie był złamany! przychodzisz tu i mówisz: n i e, nie tego chciałem?
Zdobywszy się na rozżalony uśmiech Claude pokręcił z niedowierzaniem głową, jakby nie mogąc nadziwić się, że nawet w tym stanie nie spełniał niewygórowanych oczekiwań.
- Wiesz co sprawia mi większy ból niż to? - Gestem magika odsłaniającego karty przed publicznością wskazał na plamy zasinienia i urastające do rozmiarów rozpadlin zadrapania, w których jak zaprawa zastygło wezbrane osocze. - To, że muszę ci przyznać rację, że miałeś ją od początku, a ja się myliłem i nie przyznałem się do tego nawet przed sobą. Uznałem, że możesz być w porządku: że to kwestia okoliczności, a nie usposobienia, przecież nie możesz być do mnie tak uprzedzony, skoro się nie znaliśmy!, a to, że zabiłeś - przecież ktoś musiał to zrobić! Ralf był dobrym facetem, Ralf mi tego oszczędził! Ralf znowu się unosi? Ralf widocznie musi się wyładować i padło na mnie raz, drugi, trzeci, zdarza się! A teraz wyobraź sobie - zaśmiał się znowu - wyobraź sobie, że posunąłem się w błędnej ocenie do tego stopnia, że uznałem, że może coś z tego będzie, że może będę w stanie do ciebie dotrzeć i przestaniesz traktować mnie jak wroga, a zaczniesz jak- Teraz to już nieważne, bo miałeś rację. Być może rzeczywiście nie dotrzymuję ci pola, ponieważ wolałem nie wierzyć, że mnie nie nie cierpisz i wolałem nie myśleć, że po powrocie spotka mnie coś takiego, przecież Ralf nie był zwierzęciem!
Zamilkł i po chwili, jakby przypomniawszy sobie o czymś istotnym anemicznym ruchem wskazał na złożone i przeniesione zawczasu na fotel pościele i poduszki.
- Mimo to nie zamierzam się na tobie mścić, Ralf, ani kazać ci na siebie patrzeć, skoro nawet teraz nie możesz znieść mojego widoku - Znów wskazał na siebie z tym zmanierowanym rozżaleniem, na którego wylewanie świadomie pozwalał sobie tak, jakby nie umiał utrzymać w drżących rękach przepełnionego naczynia. - Zabierz stąd swoje rzeczy. Możesz przenieść się na kanapę, możesz wrócić do siebie; nie sądzę, żeby Zhanna miała cię nawiedzać, ja też nie będę. Przykro mi, że tak się to kończy.

- Zgadzam się, że to była i jest wasza wewnętrzna sprawa, ale-
- I pozostanie nasza. Nie myśl o tym.
- Fei-
Claude zmarszczył brwi i przyglądająca się zadraśnięciom - wyraźnie zarysowanym i niezniekształconym po tym jak obrzęk w części ustąpił nad ranem - Shujuan złożyła ręce na podołku, uważając przy tym, by nie dotknąć niczego nasączonym jodyną gazikiem.
- Powiedziała coś?
- Nie, jeżeli nie wliczyć pytania o to czy moim zdaniem mogłeś sobie coś złamać.
- Mogłem...? - powtórzył z powątpiewaniem i bezwiednie uniósł rękę, by uścisnąć nos i spróbować wyczuć przypadkowe zakrzywienia zniekształcające załamania, do których przywykł; Shujuan złapała go za przegub i łagodnie, zupełnie jakby miała do czynienia ze zniedołężniałym starcem odwiodła dłoń od twarzy nim sobie w ten sposób zaszkodził.
- Na wszelki wypadek nie ruszałabym tego. Nie wygląda dobrze.
- A jeśli-
- Miałeś wypadek i to pewnie tylko niegroźne stłuczenie - zapewniła, złapawszy za podbródek i zmusiwszy Claude'a do przekręcania się na siedzeniu ilekroć uznała to za stosowne. - Ale nawet ono nie zagoi się od razu. A kark? Dawał się we znaki w nocy?
- Zdrętwiał, ale sam zauważyłbym, gdyby był złamany.
- Zabawne - Nie podnosząc wzroku Shujuan pogładziła jego ramiona i w pewnym momencie zacisnęła palce po obu stronach, jakby wyżymała ręcznik. Claude zaskomlał i zwinął się, i miast wytchnienia poczuł rwanie; dopiero po chwili pozwoliła mu się odsunąć wraz z krzesłem i sama roztarła ścierpnięte kostki. - Bóle napięciowe. Ktoś powinien rozmasować czworoboczne, to przyniosłoby ci ulgę.
- Ktoś? Dlaczego ty nie możesz?
- Byłam pielęgniarką, nie masażystką i nie mam na tyle silnych rąk; przestań się wyrywać albo zawołaj Ralfa. Ralf? Ralf!
Claude skrzywił się i wstał, kiedy wezwany Ralf wychynął z kuchni.
- Dziękuję, ale wolę się z tym przemęczyć, a ty - zwrócił się wprost do niego - możesz wracać do swoich zajęć, Shujuan i tak musi umierać z głodu; ja właśnie straciłem apetyt.

Kanapa zaskrzypiała, kiedy Jin przysiadła się i podciągnęła nogi, które przepasała ramionami, by się nie zsunęły, i przez moment w nieskrępowanym milczeniu przypatrywali się Fei - pochłonięta wyłuszczaniem łamaną angielszczyzną reguł rządzących mahjongiem nie zwracała na nich uwagi, podobnie zresztą jak Joshua, który zdawał się znajdować przyjemność w rozmowie o wszystkim i zarazem niczym. Ich zaśmiewanie się z nieporadności tego drugiego sprawiło, że Claude poddał się wrażeniu, że zupełnie niczym woskowe odlewy postaci z minionej epoki nie posiadali zmartwień; figury wwieziono na wózkach widłowych i zorientowawszy się, że braki na poświęconych im wystawach tematycznych zostały uzupełnione posadzono je przy pustym stoliku w narożniku sali, gdzie po wprawieniu w ruch bezrozumnie podnosiły rekwizyty, by zwiedzający mogli zobaczyć, przypomnieć sobie! jak niegdyś spędzano popołudnia, chociaż wystarczyłoby im przypatrzeć się scenerii, by zrozumieć, że w rzeczywistości tych osób nie zastano by razem, że był to wymuszony okolicznościami żart.
- Co się tutaj dzieje, Claude?
Claude udał, że nie zrozumiał pytania.
- O co chodzi?
- Fei, Claude - westchnęła i spojrzała na niego z udręczeniem. - Ta dziewczyna, która podcięła sobie żyły, zamieszanie wokół Fei - przemilczałam tak jak prosiłeś, ale potem zniknąłeś, a Ralf, Ralf! gdybyś wiedział... Gdybyś zabrał rzeczy to wyglądałoby jakbyś chciał stąd uciec, a on- Joshua powiedział, że on nawet nie wydawał się zaskoczony, Shujuan, że to zdarzyło się wcześniej z tym, że wtedy nie byłeś sam, byłeś z nią, z-
- Z Zhanną, tak. Wtedy zostaliśmy zmuszeni do powrotu okrężną drogą.
- A co zmusiło cię do tego teraz? Czy jesteś w stanie mi to wyjaśnić? Proszę, powiedz, że to nie tak, że staram się połączyć rzeczy bez związku i podpiąć pod najczarniejszy scenariusz, ale nie umiem tłumaczyć sobie tego inaczej i-
- Chciałbym ci odpowiedzieć, ale nie wiedziałbym nawet od czego zacząć.
- ....mam wrażenie, że staracie się przed nami coś ukryć, że przemilczacie-
- Niedostatek, Jin; nic więcej.
- Kim był Gaspard? Chen? Ich zniknięcie to przypadek czy decyzja?
Czyja decyzja, Jin?, zapytałby, ale jej przenikliwość zdążyła przyprawić go o dreszcze, jakby temperatura podwyższyła się samoistnie w odpowiedzi na nawrót choroby, tyle że tym razem atakowany był nie układ odpornościowy, a ich wizerunek i nie przez wirusy, a pytania, pytania, pytania; przez wytykanie palcem plam z krwi, niewywabionych z uprzędzonych z kłamstw historii, które niby pledy z troską zarzucali na ramiona każdemu, komu zwątpienie na podobieństwo zawodzącego w szczelinach przeciągu nie pozwoliłoby zmrużyć oka.
- Mój Boże - uśmiechnął się - Prześwietliłaś nas. Czym się zajmowałaś, dziennikarstwem, headhuntingiem?
- Claude, proszę.
Dwoma palcami podał Jin kartę.
- Powinnaś zapytać o to Ralfa.

Późnowieczorna pora nakazywałaby zastukać samymi knykciami, jednak Claude'a, który nie był nawet pod słabnącym wpływem ani tabletek przeciwbólowych, ani nawet ich zamiennika w postaci alkoholu, ale za to pozostawał boleśnie świadomy tego, że od obu dzieliły go jedynie drzwi i kilka kroków nie mogłoby obchodzić mniej to, czy Ralf położył się tego dnia wcześniej czy nie i każdym uderzeniem pięści domagał się, by Ralf wstał, wstał i wpuścił go do środka, nim uzna przestrzelenie zamka za wybór właściwszy od wystawania na progu. Broń - wyciągnięta z ukrycia po przebudzeniu i nieschowana ponownie pomimo pewnego zawahania po upewnieniu się, że zamek się nie zacinał i w razie potrzeby [porywu serca, przy którym była noszona!] mógłby w wybranym momencie wyciągnąć niepozwalający się przegłosować w żadnym sporze argument - przypominała o sobie jak ukryty w listowiu wąż; skuszony przez możność pociągnięcia za spust pozwoliłby kuli wgryźć się w tkanki miękkie jak zębom w miąższ owocu zerwanego z Drzewa Poznania Dobra i Zła.
- Och, proszę, zdecydowałeś się mi otworzyć! - prychnął, przepchnąwszy się w końcu w przejściu. - Cóż za wysiłek! Permettez-moi de vous remercier chaleureusement pour votre dévouement! Co jest, Ralf? - Claude w pół kroku obrócił się, by widzieć tamtego zamykającego drzwi. - Nie umiesz mówić? Zdążyłeś zapomnieć, że można ze sobą rozmawiać nie za pośrednictwem pięści?
- Przepraszam, nie stałem pod drzwiami i w żadnym razie nie chciałem-
- Chciałeś, Ralf! - wtrącił się - I na tym polega nasz problem, że od początku chciałeś mi to zrobić o wiele bardziej niż kiedykolwiek mnie, mojego towarzystwa! A może to miał być przejaw sympatii? Spróbuj mnie do tego przekonać - czy udało ci się to z Jin, czy może z nią też zamierzasz rozmówić się w inny sposób?
- Nie, Claude. Skoro zwróciła się do ciebie powinieneś wiedzieć, że nie było i nie będzie takiej potrzeby, ponieważ-
- Ponieważ nie żyje jak wszyscy, o których pytała? - zaśmiał się bez krzty rozbawienia, przysiadłszy na podłokietniku, mnąc przy tym wyjętą z rozerwanego kartonu ulotkę. - Powiedz mi, Ralf, za co mnie tak nienawidzisz? Co takiego zrobiłem, że wolisz mnie pobić niż poklepać po ramieniu? Czy nie odwaliliśmy razem naprawdę dobrej roboty?
- Czy uważasz, że gdybym cię nienawidził przepraszałbym? - Ralf uśmiechnął się cierpko. - Ty nie pozwalasz na snucie domysłów, na zadawanie sobie takich pytań!, podsuwasz mi listę powodów codziennie i przy mnie uzupełniasz o nowe.
- Zasadnicza różnica między nami jest taka, że mam serce na dłoni, Ralf, i byłem skłonny, naprawdę byłem! dać ci je - czy nie mogę wymagać, żebyś nie rzucał go na ziemię i nie deptał? A ty...? - urwał i znów zawył histerycznie jak zwierzę schwytane we wnyki. - Co z Jin? Czy jak ja uwierzyła, że może wbrew pozorom nie jesteś skończonym sukinsynem?
Kiedy rozległo się pukanie, Claude poderwał się pierwszy i wyminął Ralfa w milczeniu, jakby nie miał mu do powiedzenia nic więcej, chociaż słowa jak niestrawione resztki pokarmowe wskutek zatrucia nimi znów podeszły mu do gardła.
- Słyszałam, że miałeś kłopot z dostaniem się. Przepraszam - Jin podała mu w drzwiach kartę; wydawała się patrzeć na niego ze współczuciem i z tym samym dobrotliwym wyrazem pozwoliła sobie zajrzeć do środka ponad jego ramieniem. - Miejsce przy stole do bilarda się zwolniło. Czy któryś z was nie chciałby może ze mną zagrać, zanim zapytam Joshuę, który z chęcią co najwyżej złamie kij na mojej głowie?

- Nie powinienem - podziękował, ze skruchą odsuwając od siebie szklankę z nalaną bez zapytania o zdanie whiskey, którą Jin z westchnieniem zabrała ze stołu.
- Jesteście tacy sami. "Nie mogę, wziąłem tabletki" - mi to nie przeszkadzało.
- Przeciwbólowe, przeciwdepresyjne czy przeciwciążowe?
- Czy wszystkie nie są tymi samymi? - zapytała ze śmiechem. - Połykasz i pozbywasz się problemu.
- Miałaś kogoś?
- Tak, ale... - Pochyliwszy się nad stołem zapominała, że rozmawiali i przez tę chwilę, jaką poświęciła na wymierzenie, oszacowanie siły i wreszcie samo uderzenie Claude z nieodpartym wrażeniem, że przeżywał déja vu przyjrzał się w zadumie pochylonej sylwetce, skupieniu odmalowanemu na twarzy i bruzdom między ściągniętymi brwiami, jakby znów miał przed sobą Zhannę, z którą nie tak dawno przeprowadził do złudzenia podobny wywiad, jednak tym razem przewrotna Opatrzność pozwoliła mu naprawić błędy i zesłała sposobność uprzedzenia przed losem, jaki miał stać się jej udziałem. Bile zderzyły się ze sobą, z trzaskiem powpadały na bandy, a niezatrzymana przez inne biała wpadła narożnej łuzy. Jin zaklęła i wyprostowała się, a Claude wypuścił swoją szansę z rąk.
- Ale?
- Ale? - powtórzyła za nim, lecz zaraz zreflektowała się:
- To naprawdę nie było nic z czym obnosiłbyś się, będąc na moim miejscu. Słyszałeś?
- Ciebie-
Jin dała mu do zrozumienia, żeby umilkł.
- Słyszysz to? - wyszeptała. - Słyszysz...?
I rzeczywiście, kiedy wreszcie zastygli w bezruchu Claude poza biciem własnego serca usłyszał.

Edytowane przez wewau dnia 21-11-2017 12:49
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Rozciągnięte krzykiem echo strzału poderwało go na nogi jak jednocześnie kończąca koszmar kulminacja, otrząsnęło z półsnu w jaki zapadał mając wciąż wpatrzone w sufit półprzymknięte oczy, nieprzerwanie wertujące te niezliczone stronice zapisane jego własnymi przewinieniami, o t r z ą s n ę ł o, dobiegając do niego i dopadając go chwytającymi za ramiona szponami. Kolejny huk rozbrzmiał jak nabój startowy wycelowany w niebiosa na znak rozpoczęcia wyścigu i zanim pogłos tego grzmotu rozpłynął się w powietrzu wraz z dymem Ralf dopadł do szafki, na której dnie powinien spoczywać pistolet, nie było go!, niewiele myśląc odnalazł nóż i wypadł z pokoju na oślepiająco czarny korytarz; w ciemności mlasnęły inne ostrożnie otwierane drzwi i zatrzasnęły się na poirytowaną prośbę żeby się nie ruszały, zostały, kurwa mać, schowały. Dotkliwie przytomny zbiegł po usuwających mu się spod nóg schodach, przeskakując po kilka stopni i uderzając o poręcz z rozbrzmiewającą w jej drganiach siłą dziesięciu, która przysiągłby, że rozsadzała jego własne kości od środka. I chociaż rozsądek nakazałby wtopić się w ciemność i ciszę jego gardło nagle otworzyło się równie szeroko co oczy, rzucając panującemu tu mrokowi zabarwione pytaniem wyzwanie, przejmujące jak warknięcie.
- Ralf?
Zderzył się z Jin, którą musiał odsunąć z drogi; widział rozedrgany palec wskazujący na kuchnię gdy potykając się biegła w tył, na schody, na górę, do pokoju, za drzwi i za kolejne, na balkon, zobaczyć czy skok nie oferuje większej szansy przeżycia niż penetrująca ciało kula. U progu zwolnił, widząc rozlane na kafelkach białe światło upuszczonej latarki, i zatrzymał się, słysząc pulsację cudzego oddechu. Chciał uspokoić własny, lecz jedynie jego wstrzymanie ukróciło zagłuszający wszystko szum powietrza wtłaczanego przez zapamiętale pracujące płuca.
- Jesteś cały?
Ciemność nabrała konturów; podłoga, którą powoli stąpał, okazała się obsypana przypominającymi zbite szkło odpryskami paneli, gdzie indziej wybrakowanych, z czarnym kraterem naboju łypiącym na niego tą powstałą za naciśnięciem spustu źrenicą dopóki czubkiem buta, przechodząc ponad leżącym na krzyż człowiekiem, nie trącił naruszonego nagiego cementu, który przysypał wgłębienie jak gdyby był zamkniętą nieboszczykowi powieką. Nieco dalej metalowa szafka wgięła się, chowając czeluścią cienia otwór powstały gdy kula przeszła na wylot, zniekształcając ją jak pole grawitacyjne przestrzeń.
- Zawiedziony? Tak, Ralf - dlaczego nie rozsypałeś trutki na szczury?
Claude patrzył na niego tym spojrzeniem, które sprawiało, że wzbierało się w nim chore rozbawienie, buzujące w żyłach jak gwałtownie dostający się do krwiobiegu narkotyk.
- Do tych większych się strzela; nie wierzę, że chybiłeś, a nie mogłeś przecież zapomnieć co robi się ze szkodnikami.
- Świetnie zmywasz krew - Claude przyznał, dając uznaniu przeciągnąć sylaby. - Ale to nie znaczy, że chciałbym ją tu czuć przez najbliższe parę dni; pamiętasz?
- Spokojnie - głuchy śmiech Ralfa przespacerował przez kuchnię gdy ten zwrócił się bardziej w przestrzeń niż do kogokolwiek; ta wesołość pojawiała się w nim niby na zawołanie, przepędzając każde z pozostałych odczuć, włącznie ze skazanym już na wygnanie strachem, że wchodząc tu- - To nie rzeźnia; hej, popatrz. Claude, patrz! Ktoś upuścił plecak; i to! Tutaj też coś leży!
Kopnięty plecak posunął ociężale po podłodze, zwracając przez niedopięty zamek część wepchniętego do niego prowiantu, a puszki z łoskotem potoczyły się po kafelkach; kopnięty pod żebra mężczyzna wygiął się w bok ze świstem powietrza przeciskającego się między zaciśniętymi zębami.
- Słyszałeś to?
- Dziwne. Spróbuj jeszcze raz.
- Proszę-
- A to?
- Będziesz nas błagał po chińsku czy angielsku? A może francuski? Ralf?
- Niemiecki?
- To ci się udało - Claude przechylił głowę - brzmiałoby naprawdę zabawnie. Właściwie, wiesz, z miłą chęcią bym to usłyszał. Więc? Hej! Jesteś sam?
- Sam.
Angielski. Z niezmywalnym chińskim akcentem.
- Nie słyszę.
- Sam!
- Jestem pewien, że prędzej czy później zawołałbyś kogoś o pomoc. Opróżnij kieszenie.
- Nie mogę-
- Ależ możesz; podnieś się. Powolutku. Zanim rzeczywiście trzeba będzie skrobać pomiędzy panelami. To potwornie pracochłonne zajęcie i zostawia niemiły zapach żelaza na dłoniach; wiedziałeś? Bardzo ładnie. A teraz wracamy na ziemię, powoli, ręce na kark, Claude?
Odpowiedział mu pytający pomruk, jakim wyrażane jest uprzejme zainteresowanie.
- Czy nie chciałeś poćwiczyć celowania do ruchomego celu?
- Oddam wszystko. Proszę.
- Po kłopocie! Czy jest coś jeszcze, co powinien pan zadeklarować do oclenia?
Ralf zaśmiał się bez skrępowania, lecz na to pytanie nie padła odpowiedź nawet gdy Claude powtórzył je po chińsku z jednocześnie sympatyczną i poirytowaną nutą.
- Proszę.
- Skąd przyszedłeś? - cisza. - Kogo chciałeś wykarmić? - milczenie. - Ilu was jest? - niespokojny wdech. Ralf zacmokał zataczając okrąg wokół obcego i przykucnął naprzeciw jego głowy.
- Nieładnie. Gdzie się zalęgłeś? Gdzie macie gniazdo?
- Jestem sam.
Ralf drwiąco pokręcił głową i na potrzebną do spojrzenia na Claude'a chwilę uniósł ją w górę, aż jego otwarte z pewną fascynacją oczy przyciągnęły jego wbrew wszelkim oczekiwaniom przychylnie błyszczący wzrok.
- Nikt cię nie będzie szukał, biedaku; błąd! - wstał - Błąd. Bardzo poważny.
- Nie wiedziałem-
- Że kradzież nadal jest karalna? Och, nie bądź śmieszny: wiedziałeś, że ktoś tu jest, przecież światła na piętrze muszą mieć swe źródło, a bilard? Myślałeś, że zagłuszy twoje kroki, otwieranie szafek, brzęk puszek; co za okazja. Nie przeszło ci przez myśl, że ktokolwiek zajął ten hotel będzie w stanie odpowiedzieć ogniem?
- Drzwi były otwarte.
W dłoni Ralfa głośno otwierał i zamykał się nóż.
- Ponieważ, mój drogi przyjacielu, nie mamy czego się bać. - Ostrze schowało się na dobre. Pod naciskiem buta klatka piersiowa wciąż leżącego na podłodze mężczyzny zapadła się miękko gdy ten wydusił powietrze. - Claude, wierzysz w drugie szanse?
- Umiemy być bardzo wyrozumiali.
Claude brzmiał nienaturalnie radośnie.
- No dalej. Wstań. I lepiej biegnij cholernie szybko.
Mężczyzna zdjął ręce z głowy i podniósł ją, jakby nasłuchiwał czy trzęsienie ziemi, na które wskazywało rozedrganie wspartych już na podłodze dłoni ustało. Nie odwracając się do nich plecami wycofał się na ugiętych nogach. Wpadł na blat, trzymając się jego krawędzi przeszedł w bok i nieomal upadł gdy ten się skończył. Na każdy krok w tył odpowiadały dwa Ralfa w przód i gdy obcy napotkał zimną ścianę jego dłonie histerycznie odnalazły na niej klamkę, a ciało runęło w tył; musiał odpychać się nogami od wycelowanej weń broni i zasłaniać się przed strumieniem białego światła, za którego półprzejrzystym murem wciąż widział te dwie sylwetki. Przetoczył się w bok, wsparł na miękkich kolanach, zdarł dłonie upadając ponownie i pobiegł, rzucając przez ramię ostatnie spojrzenie. Gdy patrzył znów przed siebie w zimną ciemnię nocy i modlił się, by nic nie podstawiło mu w niej nogi, za jego plecami rozległ się huk. Biegł tak, że powietrze samo ścierało mu łzy z policzków.
- Posprzątam tu rano.

W absolutnej ciszy zaczęły rozlegać się miękkie, stawiane na dywanie kroki; były powolne w sposób jaki ma nie przepłoszyć ptaków gotowych uciec z pierwszym gwałtowniejszym ruchem, i brzmiały tak znajomo, co obco. Skulona pod ścianą Fei podniosła głowę i zanim Shujuan to zauważyła rozluźniła kurczowy uścisk ramion wokół przyciśniętych do torsu kolan, otwierając się jak zamknięty na noc kwiat z nastaniem brzasku.
- To nie oni.
- To oni. - Szepnęła, nie przydając temu przekonania. - Ja to wiem.
Od drzwi dzieliło Fei już ledwie parę metrów. Szła ostrożnie, krok po kroku, nie pozwalając żadnemu ruchowi na wydanie dźwięku, zupełnie jakby płynęła przez tą ciemność odpychając się nogami od wciąż jeszcze dosięganego dna. Jej dłoń nie zdążyła zacisnąć się na klamce; Shujuan wrzynając palce w jej ramiona chwyciła ją oburącz i z siłą drapieżnika wciągnęła ją wgłąb pokoju nie zważając na opór.
- Nie bądź głupia. Nie masz pewności. To może być ktokolwiek.
Fei przestała się szarpać.
- Rzeczywiście. Masz rację.
Chwilę stały patrząc na ponownie odległy zarys drzwi, nadal wsłuchując się w naruszoną przez kogoś ciszę. Shujuan zluzowała zakleszczone na jej wątłych barkach ręce. Fei wyrwała do przodu, tak że znalazłszy się na korytarzu musiała odzyskać równowagę zanim pojęła w którym kierunku powinna się zwrócić.
- Fei!
Karcący głos nie dobiegał zza niej. Chwilę później zderzyła się z Claude'm usiłując go objąć i spojrzała przez ramię na ciemną sylwetkę Shujuan, zbliżającej się do nich z pewną powściągliwością, jak gdyby nadal mogli okazać się kimś innym.
- Zawsze wiedziałem, że ciebie lubi bardziej.
- Zastanów się dlaczego, Ralf.
- Czy wy-
- Wszystko w porządku.
Zwabiony hałasem Joshua chwilę stał w progu zanim pozwolił przepływającemu przez korytarz prądowi zepchnąć się w ich kierunku, jakby był niesioną przez nurt rzeki łodzią mającą wkrótce rozbić się o czekające w jej połowie skały.
- Shujuan zapewne, jak podejrzewam, chodzi o to czy znów będziemy musieli wrzucać czyjeś ciało do Hai, Claude. A skoro nie jest ono twoje i było słychać strzały-
- Ostrzegawcze. I w samoobronie.
- Nie powinieneś uspokoić Jin? - Ralf zwrócił się do Joshua'y. - Nikomu nic się nie stało. Jeśli nie chcemy by komukolwiek z nas stała się krzywda przy zwykłej, niezbędnej próbie zdobycia jedzenia, na dobry początek sami możemy powstrzymać się przed jej wyrządzeniem. To był człowiek jak ja czy ty, i może moglibyśmy się z nim podzielić, Chryste, gdyby tylko nie próbował zaatakować.

- Miałeś go przy sobie - stwierdził Ralf, gdy ognie oświetlających pokój świec ponownie zatańczyły na jego rozpromienionej twarzy; tylko na tę chwilę udało mu się przegonić uśmiech, mający ostrożnie powracać w to samo miejsce jak natrętny owad.
- Wyobraź sobie, że z pewnych względów nawet tu nie mogę czuć się bezpiecznie!
- Próbuję powiedzieć, Claude, że nie powinieneś ruszać się gdziekolwiek bez niego.
- Nie zamierzam. Co cię tak bawi?
Ralf wzruszył ramionami i spuścił wzrok, dotąd nadaremne szukający śladów podobnego rozbawienia, które ponownie zastąpiła - ale czy nie z delikatnymi przebłyskami? - trzymająca ich na dystans powściągliwość.
- Było zabawnie.
- Może wolałbyś żebym go zastrzelił.
- Naprawdę tak sądzisz?
- Żartuję. W końcu powinno być ci do śmiechu skoro, nie obraź się!, dopiero takie rozrywki do ciebie przemawiają. Spokojnie, Ralf, ja też cieszę się, że jeśli sytuacja tego wymaga nawet umiesz ze mną rozmawiać. - Claude uśmiechnął się, lecz nie do niego, pokręcił głową i ponownie na niego spojrzał. Gestem wskazał mu by usiadł, samemu z przerzuconymi przez podłokietnik nogami zajmując już fotel. - Możesz mi na przykład powtórzyć to co powiedziałeś Jin.
- Słowo w słowo?
- Koniecznie zachowaj intonację.
Pochylając głowę Ralf znów się niemo roześmiał, a gdy wraz ze wzrokiem uniósł ją ponownie przysiągłby, że Claude był gotowy zrobić to samo.
- W porządku. Nie usłyszy?
- Mów tak by nie mogła.
Ralf nabrał powietrza.
- Gaspard opuścił nas pierwszy. Chyba nawet nie przez to, co było, nie przez sumę tych strat, a przez to, co miało dopiero nadejść - tu zapytała czy było to samobójstwo. "On nie mógł pogodzić się z myślą, że każdego dnia coraz bardziej będzie musiał wyrywać innym jedzenie z rąk. Że jeśli je weźmie skaże kogoś na śmierć." Nie widział innego wyjścia nawet gdy mu je pokazywaliśmy i kiedy już wydawało się, że wreszcie je dostrzegł on- Przepraszam.
- Chen?
- Coś było nie tak od początku, Jin, i powinienem był się domyślić. On przyszedł z Zhanną - pokój jej duszy, Claude - i Shujuan; nie był zbyt rozmowny, zresztą niekoniecznie przez język - przecież sama słyszałaś chiński Claude'a - a jak gdyby z jakiegoś głębokiego żalu. Chyba zobaczył, że może zostawić je pod naszą opieką, zrobił co mógł, i- Ale to tylko moje podejrzenie. To nie musiało się stać, rozumiesz? Bo on jedynie oddzielił się ode mnie w trakcie spaceru, tylko coś w sposobie, w jaki to zrobił nie daje mi spać.

Wtedy Ralf nachylił się do Jin jakby liczył, że ta dostrzeże w jego oczach ślady ukorzenionej w czym innym bezsenności, tak jak załamywanie się głosu, frustrację i smutek przypisywał powodom sprzecznym z rzeczywistością, utylizując niemające ujścia emocje.
- To nawet nie było pożegnanie, a bardziej przeprosiny, jakby prosił, żebym się nie obwiniał, bo nie mogłem być przecież winny jego decyzji, prawda? A potem Zhanna- Ona mogła przez cały ten czas domyślać się, że mógł to zrobić. Musiało być przynajmniej parę czynników, które się na siebie nałożyły, i nienawidziła mnie może myśląc, że mogłem wtedy temu zapobiec.
- Ona wpadła w obłęd, tak? - zapytała Jin, niemal szeptem.
- Tak mi się wydaje. Zrobiła się niebezpieczna i jeśli mam być szczery-
- Powiedz.
- - to wybrała między zabiciem siebie, a nieokreślonej liczby innych osób. Mam wrażenie, że próbowała mnie, dlatego zresztą musieliśmy ją tam zamknąć, ale nie zasłużyła na śmierć, a pomoc, której nikt, nikt nie był jej w stanie udzielić. Claude źle to zniósł. Czy Fei ci mówiła?
Jin pokręciła głową zaciskając mocniej dłonie na gniecionej w nich krawędzi bluzki.
- Ona raz widziała jak próbował skoczyć. I prosiła, żebym na niego uważał.

- Nie robiłem tego na poważnie, Ralf.
- Chciałeś tylko bym się pomartwił gdy mi to przekaże. Nie przerywaj - Ralf wymierzył w niego palec zyskując czas na pochwycenie wątku. - I kiedy Joshua powiedział mi w jakim stanie on wyjechał, ja wiedziałem. Ja zwyczajnie wiedziałem, że on tego nie wytrzymuje. Być może ten zamiar był nieświadomy, ale Jin, tak strasznie cieszę się, że coś nie pozwoliło mu się bardziej rozpędzić. I dlatego tak bardzo, bardzo boję się o Joshuę. Wszyscy mają trochę dość. Kiedyś Claude i ja szliśmy miastem i pamiętam, jak odciągnąłem go żeby nie zauważył samobójcy robiącego ten jeden ostatni krok z dachu, i mam wrażenie, że teraz robię to ciągle. Koniec.
Claude patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami i lekko rozchylonymi ustami, wciąż czerwonymi od znaczących je rozcięć.
- Brawo, Ralf, naprawdę przekonałbyś mnie, że dopiero co - poważnie! - okazałeś mi sympatię pięścią.
- Tak - Ralf uśmiechnął się do niego delikatnie, lecz zaraz przestał jakby powieki i kąciki ust opadły w dół pod wpływem wylanego na głowę wiadra zimnej wody, która spływając zmyła spokój malujący się na jego twarzy przez tę krótką chwilę. - Gdyby nie miało to odwrotnego efektu.
- Dalej. Spróbuj.
- Nie zarzucisz mi, że ciebie także zwodzę?
- Spróbuj. Chcę to usłyszeć. - Claude rozsiadł się wygodniej w fotelu, poświęcając przemilczaną chwilę na ułożenie pod plecami poduszki. - No dalej.
Ralf wziął głęboki, powolny wdech, o jaki proszą lekarze przytykając do klatki piersiowej chłodny stetoskop.
- Idę o zakład, Claude, że jako gówniarz zostałeś sklepany przez ojca lub matkę, bo zrobiłeś coś równie - jeśli nie bardziej - głupiego, niż-
- Wiem, dalej.
Kolejny. Serce musiało wpaść w arytmię, nie pozwalając skupić się na tym co odbierając mu oddech porosło płuca.
- Pomyślałeś kiedyś co musieli przeżywać, gdy nie było cię w domu, chociaż powinieneś był wrócić wiele godzin temu? Albo jeśli rzeczywiście coś ci się stało, a ich najgorsze obawy zostały potwierdzone?
Claude kręcąc głową zaśmiał się cicho.
- Obrałeś słabą drogę sugerując, że mógłbyś być jak oni, dojrzalsi, mądrzejsi, ostrożniejsi! a co najważniejsze pełni pogardy-
- Oni się martwili, Claude, bali o ciebie i o to, że mogłeś zginąć, bo dałeś sobą pokierować jakiemuś choremu impulsowi, wobec którego byli bezsilni. Nie pomyślałeś o tym? Przez cały ten czas? Że mogłem zwyczajnie się tobą przejmować, obwiniać się, być wściekłym bardziej na siebie, niż cokolwiek co zrobiłeś? Nie? Nie obchodzi cię to, dlaczego by miało, ale mógłbyś chociaż spróbować zrozumieć, że najwidoczniej! próbowałem jedynie wpoić ci, żebyś więcej mi tak nie robił. I rzeczywiście nie zrobisz.
- I tyle czasu zajęło ci usprawiedliwienie-
- Przyznanie się, Claude. Sam wiesz jak trudno jest do błędu. To tyle.

Znów wraz z pierwszym przebłyskiem słońca uświadomił sobie, że nie śpi; sen zniknął jak ciemność za pierwszym dotknięciem włącznika tchnącego prąd w pamiętające go żarówki, a trzeźwość wstąpiła na jego miejsce z wyostrzającą wszystko jasnością. Ralf siedział na kanapie twarzą do przysłoniętego okna, choć ledwo przed chwilą jego zwisające bez czucia ramię sięgało dywanu dłonią z tą samą swawolnością, z którą Adam usiłował dosięgnąć stwórcy. Nie był pewien kiedy wstał, ani w którym momencie przemył twarz wodą pozwalając jej odgarnąć lecące na czoło włosy; nie wiedział kiedy zamiast palcami przeczesał je grzebieniem, ani w której chwili oderwał zmartwiony wzrok od przysypanej pościelą sylwetki Claude'a, oprawionej przez progi sypialni jak dosięgalny wyłącznie wzrokiem i z bezpiecznej odległości obraz.
Pod pantoflami Gucci'ego chrzęściły białe odłamki potłuczonych przez nabój paneli, które chwyconą w drodze do kuchni szczotką zgarnął na szufelkę wraz z naniesioną tam ziemią i skruszałym cementem, pokrywającym mu szarym pyłem palce odkąd wygrzebał z podłogi kulę, teraz nieznacznie ciążącą wraz z drugą w kieszeni rozwianego przy chodzie szlafroka. Dziura w przetartej mopem podłodze przypominała nadjedzone przez próchnicę szkliwo i Ralf chwilę patrzył na nią tak, jakby na podobieństwo spękania w krze miała sprawić, że kolejne pobiegną we wszystkie strony świata rozłamując grunt pod jego nogami. Blaty były przetarte a rzeczy metodycznie rozłożone na półkach i w szafkach, kiedy on, odstawiwszy na zewnątrz mający wyschnąć mop i nienależący do nich plecak stał pod rumianym od różowego wschodu niebem, paląc i z zadartą głową patrząc w górę.


Edytowane przez Choo dnia 27-11-2017 23:19
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

- Dlaczego nie napomknęliście, że macie broń?
- Czy to coś zmienia? Oczywiście, poza tym - zdobył się na roześmianie się pomimo tego, że przygniatający pierś i niepozwalający się zrzucić bagaż zebranych z kilkunastu poprzednich dni (tygodni!) nie pozwalał o sobie zapomnieć i Claude spoważniał, zmuszony uspokoić się, by zażegnać nieznośne kłucie w piersi - poza tym, że nie zdecydowalibyście się z nami zostać, gdybym pozwolił sobie na nietakt przywitania się z wami poprzez przestrzelenie wam opony.
- Wzruszyłeś się na samo wspomnienie czy poczułeś gorzej?
Claude przycisnął rękę do serca, jakby zbierał się w sobie przed złożeniem przysięgi, jednak w rzeczywistości to uciśnięcie przyniosło krótkotrwałą ulgę, podobnie jak wówczas, kiedy przebudziwszy się w nocy z powodu przeraźliwego łamania w piersi rozważał przebudzenie Ralfa, ponieważ zgięty w pół nabrał przekonania, że się udusi, udusi i umrze, ale przed wezwaniem kogokolwiek powstrzymał go brak tchu. Nie zdarzyło się mu przedtem łapać powietrza jak złapana w sieci i wyciągana z wody ryba, i zatrwożenie, że nie był w stanie zrobić tego nawet pokrywszy się gęsią skórą od stania przy otwartym na oścież oknie byłoby przerodziło się w panikę, gdyby wbrew pobożnym życzeniom nie zdołał odetchnąć, i znowu, i znowu, wbrew rwaniu, jakby zachłystywał się przy tym wodą. By z powrotem zasnąć połknął tabletki i w tenże sam sposób przywitał poranek, jednak pytania Joshuy skuteczniej niż panujący w kuchni zaduch zdawały się niwelować ich działanie.
- Wzruszenie. Radość rozpiera mnie do dziś.
- Jak ją zdobyliście?
- Szczęśliwy traf.
- Mam rozumieć, że zbiegiem okoliczności jest to, że wiecie jak się nią posłużyć?
- Zwykłem zaskakiwać CV.
- Mówiłeś, że-
- Że zarabiałem zapuszczając korzenie na parkingu? Tak, ale to był mój wybór, a nie jego brak spowodowany niewykwalifikowaniem - podkreślił z politowaniem, jakby dotąd nie uznawał go za głupca, który spieszyłby się z osądem. - Jednak muszę przyznać, że być może niezdolność wykonywania większości poleceń stanowi coś na jego kształt; w każdym razie przełożony zasugerował, że mógłbym się wystarać o pozwolenie - na wszelki wypadek, z uwagi na tarcia. Uważał, że te śmieszne zapewnienia o zagwarantowaniu obcokrajowcom bezpieczeństwa to medialne przedstawienie i na dobrą sprawę wygasną przed wybuchem pierwszego otwartego konfliktu; samo wymuszenie przeniesienia ambasady z Pekinu tu za - poza utrudnieniem - za potwarz. Potraktowano ich jak wywiad, a nie misję dyplomatyczną.
- Rozmawiał z tobą o tym?
- Nie od razu, tu zapracowałem na zaufanie. Widzisz, przeważnie nie muszę - uśmiechnął się. - Ludzie patrzą na mnie i widzą - cóż, może nie w tym stanie, ale wtedy, musisz mi uwierzyć na słowo!, prezentowałem się tak, że roztapiałem uśmiechem nawet własne serce - miłego, dobrego chłopaka; słyszą bełkotliwy angielski, myślą: Francuz! i śmieją się, ale jest w tym coś z serdeczności - w końcu to uzupełnienie ich wyobrażenia o mnie, a mimo tego zawsze byłem dobrym rozmówcą. Czy ktoś taki jak ja mógłby ich skrzywdzić? - Na widok skonsternowanego wyrazu twarzy Joshuy znów wybuchnął śmiechem. - Cóż, mieli rację, nie mógłbym. Szczerość w każdym względzie to zaleta, zgodzisz się ze mną? Nie zawsze wygląd odzwierciedla charakter.

- Co się stało z samochodem?
Claude podniósł wzrok znad talerza, z którego zrzucał resztki wprost na przytrzymującego worek Ralfa, ale nie zdecydował się na podtrzymanie kontaktu i przyklęknąwszy przed nim powrócił do metodycznego zeskrobywania widelcem przyschniętego sosu.
- Podejrzewam, że jest skasowany; wystarczyło przytaknąć, kiedy Joshua cię o to zapytał, ale nie zrobiłeś tego. Czyżbyś jednak zaparkował go kawałek stąd, by dodać powrotowi dramatyzmu?
- Znał odpowiedź, ty też. Po co za nim powtarzasz?
- Może z ciekawości - nie jest ci obca, prawda? - a może chciałem cię usłyszeć.
- Może ktoś dał mi do zrozumienia, że nie życzy sobie rozmów ze mną - Konieczność sięgnięcia po następne naczynie, którymi zastawili blat wymusiła ponowne skonfrontowanie spojrzeń, by przez przypadek niczego nie zrzucić; Ralf zapobiegliwie podał mu półmisek. - Powinieneś nacieszyć się tym stanem.
- Zdążyłem się nim znudzić.
- Nie jestem zaskoczony.
- To nie jest coś, co musisz ukrywać.
- To? Co takiego? Zmienianie zdania, jakbyś był w ciąży?
- Prędzej ty. Skasowanie auta.
- Gdybym był podły powiedziałbym - czy mógłbyś mi podać? - że zapewne wolałbyś, żebym wjechał w ciebie niż w latarnię, ale nie posądzam cię ani o myśli samobójcze ani ten poziom sadomasochistycznej perwersji. Ale - powstał z klęczek - możemy rozejrzeć się za nowym samochodem, jeśli nie zamierzamy uzależniać się od tego czy Joshua pożyczy nam kluczyki. Sam chętnie przerzuciłbym się na coś czym można się rozpędzić.
- Nie wiem czy zdążyłeś wziąć pod rozwagę inne sposoby na roztrzaskanie sobie czaszki, ale-
- Wiesz, że kiedyś - jeszcze u mnie, wieki temu na urlopie! - byliby zabrali mi prawo jazdy?
- Ktoś powinien.
- Ale samochód nie był mój, a żeby mnie wylegitymować musieliby mnie dogonić. Straciłem wtedy całkiem dobrego znajomego, który mi go pożyczył, ale z perspektywy czasu to mniejsza strata niż zakaz... A może jacht, co ty na to, Ralf? Zdarzyło ci się płynąć? A może spostrzegłeś kiedyś jakiś na horyzoncie z okien biura, o ile w ogóle przydarzyło ci się oderwać wzrok od monitora w pracy? - zapytał, nie kryjąc ironii. - Te sportowe tną wodę jak noże. To coś dla ciebie.
- Niesamowite, umiesz wzbić się ponad urazę i rozmawiać, ba, nawet zaryzykować niezabawnym żartem zamiast się nią zasłaniać.
- Nie żywię urazy. Jestem zawiedziony.

Claude przestępował z nogi na nogę jakby znów miał siedem lat, a jemu pozostało niecierpliwe kręcenie się w pobliżu przybranego drzewka w próbie podejrzenia zawartości toreb; ilekroć wyciągał ręce po prezenty przeganiano go jak psa, który zwabiony szeleszczeniem rozwijanych z beli girland i pobłyskiwaniem kołyszących się w przeciągu bombek zębami zaczepiał o łańcuchy, i pomimo zniechęcających prychnięć i tupania krążył w pobliżu w nadziei na to, że skorzysta z nieuwagi, kiedy to kogoś innego na moment rozproszy blask światełek. Ich migotanie było pierwszym co przyszło mu na myśl, kiedy przed paroma miesiącami prezenter w wieczornym wydaniu wiadomości wskazywał punkty zapalne konfliktu: miasta sprowadzone do punktów na mapie zapalały się po sobie jak lampki i podobnie jak one zdawały się być połączone w sposób szeregowy, ale i chaotyczny - wraz ze zmieceniem z powierzchni ziemi Delhi zniknął Nowy York, tuż po nim Bagdad, Londyn, Teheran, Jerozolima, Ar - Rijad, i tak po nich inne aż do momentu, w którym zgasły wszystkie wraz z nadzieją, że to epidemiczne szaleństwo nie zostanie wyniesione na wyższy poziom. Ten finalny i wieńczący wszystkie dokonania ludzkości pokaz sztucznych ogni cieszył oko równie krótko co podczas obchodów Nowego Roku i cisza jaka zapadła po ostatnim wybuchu nie miała zostać przerwana przez harmider ponownie wkradającej się w życie rutyny; wszyscy, którzy przespali to święto zniszczenia przebudzili się zdezorientowani, jakby wypili ponad miarę i nie pamiętali poprzedniego wieczoru; media, które pomogłyby im zrekonstruować minione wydarzenia milczały.
- Mógłbyś powiedzieć z czym przyszedłeś, Claude; wiem, że nie wpadłeś tu bezinteresownie.
- Przejąłeś się tym zamieszaniem wokół Ralfa, a przecież pierwszego dnia uprzedzałem cię, że lubi dramatyzować - przypomniał ze skruszonym uśmiechem. - Zupełnie niepotrzebnie. Zupełnie jak Fei!
- Podobno to ciągnie się za wami już jakiś czas - pozwolił sobie zauważyć Joshua, spozierając na niego z ukosa, nie przestawszy zbierać i składać porozrzucanych ubrań. - Musisz mi wybaczyć naturalną ciekawość - to coś poważnego czy jedynie wypadkowa związana z twoim łamaniem sobie języka na angielskim?
- Powinieneś żałować, że nie słyszałeś Ralfa usiłującego mówić po chińsku - wyświadczam mu przysługę. Ale tak, to można sprowadzić do pewnych problemów z komunikacją; nie zrozumieliśmy się dobrze, próbując to naprawić powielaliśmy ten sam błąd i koniec końców wyjaśnienie tego zabrało trochę czasu.
- I przyszedłeś mi to powiedzieć?
- Żebyś nie zawracał sobie tym głowy. Czy przy okazji mógłbym mieć do ciebie prośbę?
- Wreszcie przeszedłeś do rzeczy.
- Och, nie, to się ze sobą wiąże! Skoro już Ralf nie odwróci swoją histerią uwagi od pustych półek czy nie zechciałbyś pożyczyć nam kluczyków? Przysięgam, że to on będzie prowadzić. Nie zabraliśmy wszystkiego z Shangri-La, rozumiesz, gdybyśmy musieli się stąd wynieść w pośpiechu, ale wolałbym to przewieźć póki nie musimy racjonować puszek.
Joshua zamarł jakby został znienacka spoliczkowany i w miarę jak spływała na niego świadomość, że niecierpliwiący się Claude nie żartował - będąc zwiedzionym przez własne zaufanie na tyle, by nie zastanowić się ani przez chwilę nad tym, czy nie kłamał! - sam spoważniał, strapił się i wreszcie w pokorze skarconego uczniaka przysiadł, by pozwolić nauczycielowi na wytknięcie mu wszystkich przeoczeń w pracy domowej odrobionej naprędce przed samym dzwonkiem.
- Jest aż tak źle?
- To nic - pospieszył z zapewnieniem. - Staraliśmy się was ugościć na tyle, na ile pozwalały nam warunki i to przecież nic niezwykłego, że po przyjęciu dojada się resztki; chcielibyśmy uzupełnić zapasy zanim i te się skończą, a ja głupi! - przewrócił oczami z zawadiackim uśmiechem młokosa, który przywykł posypywać sobie głowę popiołem z nieszczerą skruchą po to, by wszelkie wybryki, niezależnie od wagi, puszczono płazem - pozbawiłem nas auta. To nie byłby problem, gdybyśmy byli z Ralfem sami; naturalnie, Ralf pokwękałby, pokwękałby, ale pomógłby mi to przytargać - w końcu to dobry chłopak i narzekam na niego bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby! - ale przy większej ilości osób to zaczyna stanowić pewien kłopot, więc gdybyś był tak dobry...

Pozostający kilka kroków za nim Ralf złapał kluczyki i z pewnym zakrawającym na podejrzliwość skonsternowaniem spojrzeli na siebie ponad dachem, kiedy Claude pociągnął za klamkę po stronie pasażera.
- Nie zamierzałem uderzyć cię aż tak mocno, przepraszam. Czy wybieramy się po wózek inwalidzki dla ciebie?
- Jedynym upośledzonym jesteś ty. Czy w ogóle umiesz prowadzić bez GPSa?
- Postaram się nie wywieźć nas do Niemiec, przysięgam.
Claude przez moment przypatrywał się mu z ręką na ramie drzwi, jakby rozważając ich zatrzaśnięcie i to czy nie powinien był zażądać zamiany, ale powstrzymał się; zastrzeżenia wypuścił z ust wraz z tytoniowym dymem.

- Co powiedziałeś?
- Że miałeś skręcić w lewo, pizdo. Roboty.
- Skąd te nerwy, Claude? - Ralf wykręcił; pod kołami zatrzeszczały zerwane i wygięte znaki, które musiały zostać zignorowane już przedtem przez kogoś, kto usiłował wyrwać się z labiryntu nieznanych sobie i zablokowanych ulic niczym oślepiony na potrzeby eksperymentu i zdany na łut szczęścia szczur.
- To, że jestem tu z tobą nie znaczy, że nabrałem ochoty na rozmowę. Widzisz tu publiczność, przed którą musiałbym grać? Bo tym i niczym więcej jest nasza - Claude z posępnym, szyderczym śmiechem rozłożył ramiona i zamarkował w powietrzu cudzysłów - wielka i niewymuszona p r z y j a ź ń.
Umilkli; Ralf, któremu zdarzało się zerkać w bok znów patrzył wyłącznie przed siebie jakby z pewnym zaskoczeniem dla samego siebie pojął, że rozmawiał sam ze sobą jak schizofrenik; wsparty na łokciu Claude jeszcze przez moment przypatrywał się jego zarysowanej w lusterku sylwetce i tknięty rozgoryczeniem przekręcił je tak, by widzieć rząd tylnych siedzeń.
- Wolisz zadręczać mnie czy samego siebie zmuszaniem się do przebywania ze mną? - zapytał po krótkim milczeniu beznamiętnie tamten. - Jeszcze możesz wysiąść.
- Zastanawialiśmy się z Gaspardem jak się ciebie pozbyć, ale może powinieneś wiedzieć, że on nie był jedyny - zauważył oschle. - Zhanna też mi to zaproponowała i wbrew sobie rozbiłem tej idiotce głowę, podciąłem żyły i posprzątałem, żeby nie udusiła cię we śnie poduszką, gdyby ktoś się nad nią zlitował i wypuścił, a mnie akurat nie było w pobliżu, chociaż wierz mi, wolałbym wtedy widzieć ciebie na jej miejscu. Kiedy wydawało mi się, że nie jestem w stanie już nawet na ciebie patrzeć również wbrew sobie wróciłem, ponieważ mimo tego, że na to nie zasługiwałeś zależało mi na tobie - możesz zaprzeczać, ale beze mnie leżałabyś pocięty w dokach, nie nikt inny! A jednak, Ralf, z jakichś względów z nas dwóch to ty nie możesz mnie znieść, ty mnie wypraszasz, kiedy to co mówię nie jest ci na rękę - i nie, nie, nie próbuj się wtrącać, Ralf! - uniósłszy się na niego przekonał się jak niedaleki od krzyku był przez ten cały czas. - Ty wszystkimi środkami starasz się sprawić, żeby mdliło mnie na sam twój widok. Czym zawiniłem? Nie potrafisz pogodzić się z tym, że możesz kogoś obchodzić czy samą krytyką w dobrej wierze? I nie chodzi mi o to, że uznajesz przemoc za jedyne rozwiązanie, na litość boską, ale czy wiedząc, że mogę żywić jakieś uczucia musiałeś mi dać do zrozumienia, że nie jesteś zainteresowany w ten sposób? Musiałeś...? Chryste, pomyliłem się, przepraszam, ale oto stało się!, i skoro wreszcie wywalczyłeś spokój daj go również mi! Zatrzymaj się!
- W czym miałeś się pomylić? Gdybyś mnie posłuchał-
Claude nie zamierzał słuchać; wyrwał się na zewnątrz.
- Co możesz mieć mi do powiedzenia? Że tobie też zależało? - wrzasnął, nie zdobywszy się na spojrzenie za siebie. - Nie, Ralf, nie zależało ci, ale mi tak, to ja przesuwałem granice, to ja przypisałem znaczenie czemuś, co go nie miało, to ja się zakochałem, bo nie wiem jak inaczej wytłumaczyć to, że uznałem, że mogę mieć roszczenia, nie wiem, to był b ł ą d! Błędna ocena sytuacji, n i c w i ę c e j! Skoro już to sobie wyjaśniliśmy przestań wreszcie udawać, że cię to w jakikolwiek sposób dotknęło! Klaszczcie, komedia skończona!
Krew szumiała mu w skroniach tak, jakby pokonał Goliata, a nie kilka stopni; ze szczytu schodów przyjrzał się tonącym w cieniu masywu Shangri-La przeszklonym drzwiom, których prawe skrzydło zostało zdewastowane, a potem z wysiłkiem samemu Ralfowi, którego nieustannie i niechętnie wyprzedzał pomimo tego, że wraz z nim nie pozostawiał za sobą rozczarowania, i przesunął rękoma po twarzy, jakby przynajmniej w ten sposób mógł usunąć sprzed oczu widmo pomyłek.
- Przepraszam, chodź - zawołał ze zrezygnowaniem. - Przecież to już i tak bez znaczenia.

Podbarwione zszarzałym błękitem pochmurnego nieba szklane odłamki mieniły się na podłodze jak kałuża, jednak ten miraż pozwalał się rozdeptać pod nogami przy dźwiękach przywodzących na myśl przechadzkę widocznym stąd brzegiem Haihe; po przecięciu usłanego nimi westybulu Claude przystanął przy recepcji i uwieszony blatu niczym zęby mleczne z miękkich dziąseł wyrwał z podeszew te kawałki, które zdołały się przez nie przebić.
- Ralf?
Metodycznie przeszukujący przegrody w poszukiwaniu kluczy i kart Ralf podniósł na niego wzrok - Claude nie umiał stwierdzić czy dostrzegł w nich pokrewne jego własnemu zniechęcenie, udrękę czy zmęczenie, ale przez ten moment na usta ponownie zaczęły napierać myśli, a wraz z nimi potrzeba zapewnienia, że nie zamierzał się unosić, że przyjął przeprosiny, że sam prosił o wybaczenie, że powinni puścić ten kompromitujący incydent w niepamięć, jednak po chwili znów popadł w zobojętnienie. Słowo się rzekło, a on obawiał się dorzucenia następnych.
- Masz coś?


Edytowane przez wewau dnia 10-12-2017 23:56
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Ralf pokręcił przecząco głową, jak gdyby ruch ten miał oswobodzić spętane zrezygnowaniem gardło, szamocące się w przezornie na nim opiętym kaftanie bezpieczeństwa zszytym z płacht uprzejmości i zdystansowania, które w miarę kolejnych szarpnięć zaczynały pękać w szwach. Napotkawszy opór zamkniętej na klucz szuflady otworzył tę umiejscowioną pod nią z zamiarem znalezienia dłonią złączeń dna jednocześnie stanowiącego sklepienie tej dającej się wysunąć, lecz pod naciskiem pozostało ono nieruchome, a on - powstrzymując się przed zatrzaśnięciem szafki kopnięciem - wsunął ją oburącz na miejsce z ostrożnością, którą niegdyś wymuszały na nim późne powroty do domu, gdy każde skrzypnięcie groziło obudzeniem niekończących się pretensji.
- Poczekasz? - Usłyszał własny głos, nieróżniący się od nagrań na których mający nauczać wymowy lektorzy powtarzali podstawowe zwroty języka; nie czekał na odpowiedź. - Tam jest pokój dla personelu.
Wrócił ze smutnym uśmiechem i znalezioną w porzuconym uniformie kartą uniwersalną, i nie miał w oczach łez, dopóki nagły impuls nie zmusił go do położenia na blacie między nim a Claude'm kluczy do auta zamiast niej.
- To co? - Zapytał cicho i w tym samym chorobliwie spokojnym tonie kontynuował. - Weźmiesz co możesz, a ja poszukam sobie pokoju z widokiem na Ritz. Takie zaaranżowanie będzie ci wreszcie odpowiadać, prawda? Nikt nie powinien mieć pytań, jeżeli powiesz, że to wspólnie podjęta i motywowana względami bezpieczeństwa decyzja. Nie będziesz więcej musiał mnie znosić; czy nie przyjechaliśmy tu dlatego? Nie? Jesteś pewien? Przecież o mnie nie dbasz i powinno być ci obojętnym gdzie i jak skończę.
- Nie wygłupiaj się.
- Mówię poważnie; to przecież stracone! Nie obchodzi cię moje zdanie, to co myślę, Chryste, czuję! przecież wiesz to wszystko lepiej ode mnie, i powtórz to jeszcze raz, a może wreszcie sam ci uwierzę! Masz pojęcie jaka byłaby to ulga? - Ralf ze śmiechem rozejrzał się na boki, jak gdyby panująca wokoło cisza miała przyznać mu rację. - Jeśli tylko sobie tego życzysz mogę tu zostać i więcej nie pokazać ci się na oczy. W końcu mam do wyboru to, albo godzenie się, abyś do usranej śmierci przypominał mi, że przez wszystko co zrobiłem nie zasługuję ani na ciebie, ani na pozostanie przy życiu; zrozumiałem! I to całkiem dawno, Claude. Naprawdę nie musiałeś się powtarzać.
Czuł pulsację krwi w gorących od niej policzkach; jego oczy zeszkliły się zupełnie i nad czerwonym, bijącym spod skóry ogniem topiły się powoli jak dwie kostki lodu, same palące oczodoły swoim szczypiącym zimnem.
- Nie bądź śmieszny, Ralf, czy ty żartujesz?
- Wyobraź sobie, że mam dosyć.
- Po paru dniach? Już? - Rozbawienie przeszło w krótki śmiech, a Claude rozejrzał się dookoła zanim podjął ponownie. - Nie udawaj, że coś takiego mogłoby cię złamać; błagam! może bym uwierzył, ale nie po tym wszystkim.
- Przecież sobie zasłużyłem; litości! Może teraz zaprzeczysz? To najprostsze rozwiązanie skoro moja obecność tak ci doskwiera, w końcu ten jeden raz mogę pójść ci na rękę, "on był okropny", wspomnisz, "ale chociaż miał granice"!
- Ty się naprawdę poddajesz, na Boga, Ralf! Nie po to tyle się z tobą męczę, żeby tak się to kończyło, już, przestań, przeprosiłem, ty mnie też, jesteśmy kwita, słyszysz?
- Wcale nie-
- Ralf. Ja nie wracam tam sam. Bywasz trudny i dziecinny, nie powiem że nie, ale przecież mnie z nimi nie zostawisz, prawda?
- Nie znosisz mnie.
- I musisz się odrobinę postarać żeby to zmienić; to cię tak przerasta, nawet nie spróbujesz? Po prostu nie rób tak więcej, a ja sam przestanę. To t a k proste, chyba że rzeczywiście aż tak mnie nienawidzisz.
- Nie, Chryste- Nie.
- Więc w czym problem, Ralf? Przecież nie możesz przed samą metą obwieszczać, że nie dasz rady, tak się nie robi. - Claude chwilę na niego patrzył, westchnął, i nieznacznie rozłożył ramiona. - Chodź.
To miało przypominać uścisk dłoni, podanie ich sobie i przytrzymanie nie więcej czasu niż prasa potrzebowałaby na zrobienie wyraźnych i nadających się pod nagłówki zdjęć, ale początkowo ostrożne objęcie Ralfa zacisnęło się, i zrobiło to ponownie, gdy na plecach poczuł napór rąk; wreszcie nie odwracał już głowy jak najdalej, a ostrożnie przykładał policzek do posiniaczonej twarzy Claude'a, delikatnie i na krótko.
- Weź te klucze - poklepała go dłoń po ramieniu. - I nie rób tak więcej. Mażesz się jak baba.
Ralf środkiem dłoni przetarł oczy, dając nadgarstkowi zetrzeć błyszczące koryta łez ze stopniowo blednących policzków.
- Naprawdę cię przepraszam. Naprawdę, Claude.
- Że musiałem na to patrzeć? Daj spokój. Nie było tematu.
- Że musisz-
- Pamiętasz? Nic nie muszę.
Jakiś czas rozglądając się szli przed siebie, jakby zwiedzali muzeum, poświęcając w ciszy parę sekund każdemu eksponatowi, broszurom i magazynom zostawionym na stołkach, poduszkom na pikowanych kanapach, filiżance z ułożoną na niej łyżeczką, robiącą most między jednym, a drugim brzegiem białej porcelany, tak że oddech wytrąciłby ją z równowagi. Claude nie wyjmując rąk z kieszeni szturchnął go w bok; dopiero wtedy Ralf opuścił skrzyżowane ramiona.
- Beksa. Kiedy nauczyłeś się ryczeć jak dziewczynka?
Nie odpowiadał przez chwilę jakiej język potrzebował na zliczenie górnych zębów z niejakim zapytaniem, czy żaden nie dopełni obowiązku ugryzienia go zanim się odezwie.
- Gdy dotarło do mnie - Ralf spojrzał na niego - że wbrew pozorom chyba je lubisz.
- Ty nie? - Ten głos był niemal zaczepny. - Żartuję, nie odpowiadaj, nie musisz.
Równa linia ust Ralfa przełamała się jak pałeczka fluorescencyjna, i odgięta w górę, promieniejąc, chwilę miała nie gasnąć nawet gdy wzrok uciekał pod nogi, do pustych korytarzy, szyldów, drzwi i schodów.

Blat pokrywała matowa, zostająca na dłoniach warstwa kurzu, której osad przez ostatnie miesiące wytrącił się ze stojącego powietrza; wprawione w ruch znów porywało do tańca odpoczywający na siedzeniach pył, który wraz z energicznym odsunięciem firan puścił się ich jak dziecko, przestające kurczowo trzymać matczyną spódnicę i decydujące się na wirowanie wraz z resztą w rytm muzyki, jaką tkały z ciszy kroki, oddechy i zdawkowo rzucane słowa. Ralf otarł ręce o spodnie śledząc oczami Claude'a, który zakrztusił się z cichym śmiechem zdmuchując kurz z etykiety butelki uniesionej na wysokość wzroku, upodobniając ten rozpływający się obłok do wyduszonego z płuc dymu.
- Joshua znów będzie twierdził, że masz problem; wiesz?
- I? Nawet nie zapytał czy może się jakoś przydać, pomóc, cokolwiek, a to, musisz przyznać, czyni go samego problemem. - Butelka zadźwięczała na blacie, postawiona jak włączony do szach pionek. - Miałeś przyjemność tego spróbować?
- Nie- Mógł uznać, że ktoś powinien zostać na miejscu skoro ledwie wczoraj, nie nalewaj mi-
- To dla mnie; mówię w ogóle, Ralf, czy on chociaż raz zaproponował, że coś zrobi? Miał tyle okazji, w których powinien zauważyć, że potrzebna była dodatkowa para rąk, ale poproś go o cokolwiek, a przypomni ci, że zawsze może sprawdzić co słychać w Pekinie, przecież wiesz, że poprosiłby tylko-
- O adres do przysłania pocztówki z pozdrowieniami i rozmiar pamiątkowych koszulek, o ile, naturalnie, nie wystarczy nam jedna i się o nią nie pobijemy; wiem, Claude. Zabierz to.
- Jeden łyk, dalej, spróbuj. Ty to będziesz nosić i jeśli ma ci nie smakować- i?
Nadal pełny kieliszek znów stał na blacie baru i zanim tafla alkoholu się uspokoiła Claude ponownie poderwał go w górę, opróżnił, odstawił znów.
- Co sądzisz?
- To gówno.
- Nawet nie zaprzeczę. Joshua? Podpowiem ci, że zachęcony do wycieczki pociągnie Jin za sobą, a jeśli za nią byś nie zatęsknił pamiętaj, że Shujuan także może spakować swoje rzeczy. No dalej.
- Zamierzasz zmierzyć czas, jaki zajmie mi dojście do wniosku, że jako bezużyteczny powinien podzielić los Chena, i uznać go za wyznacznik tego czy powinieneś nadal ze mną rozmawiać?
- Poniekąd; och, nie rób takiej miny, potrzebowałeś tylko chwili, nadal jesteś tak samo bystry!
- Nie zrobię tego drugi raz, Claude.
- Dlaczego? Co takiego każe ci myśleć, że jego życie cudownie jest czegoś warte?
- Nie jest złym towarzystwem.
- I jak pięknie mówi po angielsku! Coś jeszcze?
- Sprawdzasz mnie.
- Sprawdzam czy zgadzamy się w tej kwestii.
- Jest nie na rękę.
- Więc tak.
Potem kurz znów zaczął opadać na błyszczące odciski podeszew odsłaniające dawno wypastowany parkiet; przykrywał je powoli jak prószący tygodniami i wciąż topniejący śnieg, aż zbladły tak jak inne ślady wcześniej nieśmiało zostawione przez zbłąkanych ludzi, spacerujących między ozdobnymi kolumnami podpierającymi wysokie sklepienia wnętrz niby stare sięgające nieba drzewa. W wazonach ustawionych pośrodku większości stołów wciąż kwitły sztuczne piwonie, naśladujące naturę na tyle wiernie, że powąchane, Ralf uniósł ich bukiet ku twarzy, kazały spodziewać się zapachu, i kiedy zawołany Claude śmiał się on z wyciągniętymi w jego stronę kwiatami pytał czy mu wybacza, zbywając własnym śmiechem potrzebę uzyskania odpowiedzi.

Za przyłożeniem karty pchnięte drzwi otwierały się z cichym, podwójnym piknięciem mechanizmu; uderzały o ścianę tworząc kolejne blade prostokąty światła, powoli biegnące rozjaśniającym się korytarzem jak szeregowo złączone świetlówki, leniwie przekazujące sobie prąd rękoma Ralfa. Okna ciągnęły się od podłogi do wysokich sufitów stanowiąc całość ścian bocznych budynku i tworząc z niego jedną z wielu szklanych gablot, na której półkach - ile jest tu pięter? - wylęgiwały się dotąd najfortunniejsze spośród dzieci gospodarki, na tyle wysoko, by spojrzawszy przez ramię widział je każdy, oraz by one same nie musiały przypatrywać się ulicom, stąd pozostającym jedynie rzekami migoczącymi światłami aut, sir, z widokiem na Hai?
- Czujesz się jak u siebie - Claude obejrzał się przez ramię.
- Przecież uwierzyłbyś, gdybym oznajmił, że moje walizki są na górze.
- Może gdyby było cię stać, Ralf.
- Było, po prostu zwykłem być skromniejszy, naprawdę! Nie wybrzydzałem gdy proponowano mi zakwaterowanie, zresztą wiesz, że cudzoziemcy- Uwierzysz? Tu jest bagaż, musiałem pomylić piętra.
Niewyraźny kontur Claude'a przestał maleć w mdłej ciemności kiedy zatrzymał się, obrócił, i zaczął rosnąć w oczach w miarę kolejnych robionych w kierunku Ralfa kroków.
- Twój? Może zachował się przewodnik po Tianjinie?
Tylko jedna z walizek stała, jakby ktoś niewłaściwie ustawił domino, uniemożliwiając poprzedzającej ją kostce strącenie także jej za pstryknięciem, które przewróciło pozostałe wraz ze światem. Ralf zajrzał do środka z pewną obawą, że alarmujący zapach zwłok, który przechadzał się ulicami zamiast ludzi, i który nie tak dawno dosięgał go nawet jeśli w celu tym musiał przebiec labirynt dziesiątek ścian stał się dla niego zbyt zwyczajny, aby mógł wyodrębnić go z wdychanego powietrza. Między zamkniętymi oknami a drzwiami wciąż zdawała się wisieć ostatnia nuta detergentu, którym prano tu dywany. Łóżko było niedbale posłane, lecz ani na nim, ani na przysypanej ubraniami podłodze nie leżał żaden człowiek, a zanim zawieszony na drzwiach łazienki wzrok Ralfa dopuścił możliwość, że ktoś był za nimi tors samoczynnie obrócił się; z pierwszym krokiem wpadłby na Claude'a.
- Niemożliwe; przestraszyłem cię?

Ralf stał w progu winiarni, trzymając niewielką lampę kempingową w dłoni jakby był mundurowym okazującym ciemności odznakę upoważniającą ich do przeszukiwań; białe światło pionowej diody COB wydobywało z obrazu kolory ze sprawnością rozświetlającego zdjęcie fleszu. Podłoga była czerwona od kilku strąconych w pośpiechu butelek, po których w regale pozostały szczerby jakby te były wybitymi zębami, wytrąconymi ze szczęki przy nieopatrznym zamachnięciu barkiem, jakie wycofując się ze środka mogła zrobić każda z osób, których podeszwy naznaczyły odciskami lepkie skrzepy rozlanego wina.
- Widzisz? To samo co u nas.
Systematyka z którą butelki wypełniały dedykowane im przegrody nie pozostawiała wątpliwości, że najdroższe zostały dawno zabrane: część zamówiono w przerwach między dławiącymi zakrztuszeniami, kiedy wiedziano już, że te wkrótce ukrócą oddech, inne posłużyły pracownikom za ostatnią pensję gdy wiadome było, że pieniądz stracił wartość, pozostałe zostały wzięte i rozlane na prywatnych bankietach.
- Ralf! Ralf, nie słuchasz mnie, o co chodzi?
- Zamyśliłem się.
- Może powinieneś zacząć wygłaszać myśli na głos? Przecież umiesz tak ładnie.
- Połowa by ci się nie spodobała, ale teraz nie jestem pewien która.
- Mógłbyś wreszcie zrozumieć, że to zależy od chwili; Joshua? On cię tak martwi?
- Zapomnij. Wiesz, że robisz się nieznośny gdy dociera do ciebie co zrobiłeś?
- Tak jakbyś ty nie.
Ralf uśmiechnął się usiłując przekonać go o niewinności własnego pytania.
- W zgoła innych sytuacjach, Claude.
Na chwilę zapadła cisza. Claude patrzył na niego dopóki biel latarki nie błysnęła w zębach za podniesieniem się kącików jego ust, których czerwona kurtyna poszła wraz z nimi w górę.
- Jakieś życzenia?
- Słodkie. Jesteś pewien?
- Pewien czego, Ralf?
- Że to nie będzie kolejny trup, którym będziesz machał mi przed nosem gdy tylko stanie się to dla ciebie wygodne - mówił szybko, łącząc ostatnie sylaby z pierwszymi następujących po nich słów, tak jak należało robić to podczas udzielanych wywiadów aby z nagrania nie zostało wycięte któreś z determinujących znaczenie haseł. - Gaspard? Chen? Ile razy przytaczałeś ich imiona? Zhanna? Przecież ona też jest moją winą. Joshua-
- Przecież nie zamierzasz tego zrobić.
- Więc przyjdzie czas, gdy zarzucisz mi, że nie zrobiłem nic aby nadal żył.
- Więc zrób wszystko żebym nie miał takiej potrzeby; tak się tym przejmujesz?
- W końcu cień entuzjazmu by cię zaniepokoił.
Claude zatrzymał się przed nim z dłońmi uniesionymi w manierze dyrygenta; między palcami błyszczały szyjki czterech butelek.
- Nie tym razem.
- I ty mnie potępiasz?
- Weźmiesz?
Następną chwilę nie widział go gdy wkroczył między regały z ponownym pytaniem: białe czy czerwone, a za przemknięciem palca po włączniku lampa zmieniła światło; czerwona pulsacja zaczęła szatkować obraz na klatki i kiedy Claude przeciągle powtarzał jego imię Ralf jeszcze dłużej wołał przez ramię, że jest tu złodziej, dopóki zgaszony szturchnięciem krzyk nie przeszedł w śmiech, śmiech w rozbawienie, a ono znów w chłopięcy niegasnący uśmiech, jak dziecko, skwitował Claude, mam zakładników, zabrzęczało szkło w ramionach Ralfa.

Wyłączył silnik mając nadzieję, że wraz z jego zamilknięciem ucichnie echo słów, które wcześniej tu usłyszał, i które wsiąknęło w tapicerkę tak, że sam huk zamkniętego pod Shangri-La bagażnika przepłoszył na chwilę jego rozweselenie. Ralf nabrał powietrza.
- Między nami-
To pytanie pojawiło się w jego myślach jeszcze zanim ze zwątpieniem spojrzał na uderzające o siebie u nóg Claude'a wino - tak jakby zastanawiał się jak wnieść je do domu bez budzenia podejrzeń rodziców - a nawet zanim pod siedzenie pasażera trafiły same butelki, wyniesione z foyer, w którego rogu resztki wody z będącej częścią sztucznego ogrodu fontanny rozbryznęły się wraz z wpadnięciem do niej jednego z wyniesionych z kuchni słoików; ono pojawiło się jeszcze zanim same kuchenne drzwi ostatecznie zamknęły się przerywając wahadłową wędrówkę tworzących je skrzydeł, lecz dopiero zaciągając hamulec mógł zadać je mu, a nie sobie.
- Między nami wszystko w porządku.
- Na pewno?
- Daj spokój zanim pomyślę, że rzeczywiście chciałeś tam zostać i nie każ mi się więcej powtarzać; co ty na to?
- W porządku. Claude - z zaciśniętą na klamce dłonią Ralf patrzył na niego dłuższy moment, dopóki pytające uniesienie brwi nie pociągnęło go za język. - Wrócę po resztę jeśli na trochę ich zajmiesz.

Fei była w połowie schodów kiedy Ralf przepuszczał Claude'a w drzwiach, poprawiając ręką drugą spośród lżejszych toreb, które przynieśli; Fei stała tam nadal, jakby zawisła w pół kroku i pół słowa.
- Przepraszam, gdzie jest recepcja?
- Ten kraj, prawda? Gdzie indziej doskoczyłby cię już boy z obowiązku pomocy przy bagażach.
Fei uśmiechnęła się, ale zamiast ich dobiec zeszła w dół krok po kroku, wydając się być wyrwaną ze snu chociaż słońce nie zdążyło nawet w pełni zajść.
- To wszystko?
- To wy? - Shujuan przechyliła się przez poręcz, ale napotkawszy jego spojrzenie zawróciła, zagłuszając własnym wrócili dobiegające z dala mówiłem.
- Prawie; zabralibyśmy się z tym na raz, gdyby jaśnie pana - wskazująco położył dłoń na jego ramieniu i zaraz ją zabrał - nie bolały plecy, sam zresztą wolałbym niczego sobie nie naciągnąć.
- Ale-
- Wiemy, Fei, naprawdę wiemy: to tyle co nic!
Uciekła wzrokiem do Ralfa kiedy ostatnia nuta rozdrażnienia przebrzmiała w tych słowach, a on skinął głową w obietnicy wytłumaczenia jej tego, że Claude nie jest zły na nią, a siebie. Potem uśmiechnął się jakby miał ją zamiar pocieszyć.
- Rozumiem, że jest szczyt sezonu, ale czy jest pani pewna, że nie znalazłby się chociaż jeden wolny pokój? Cena naprawdę nie gra roli.
- Pomóc wam?
- Nie trzeba. Nie ma w czym.

- Przecież mówiłem ci jak bardzo się tym przejmuje. Szukaliśmy alternatywy, ale jej zwyczajnie nie ma: on dlatego, że nie może pogodzić się z tym co masz przeżywać, a ja dodatkowo ponieważ nie mogę patrzeć jak przez to cierpi. I pomimo tych starań mamy tak niewiele, a ja obawiam się, że możemy jedynie wybaczyć mu każdy raz kiedy się unosi. Chcesz? Nie możesz się zaciągnąć, bo oni pomyślą, że sama zachorowałaś.
Fei cofnęła rękę dopiero gdy zauważyła, że jej palce same zacisnęły się na wysuniętym z paczki filtrze.
- Nie powinnam.
- To mi dostałoby się za pozwolenie.
- Właśnie dlatego.
Siedzieli na prowadzących do głównego wejścia schodach, a księżyc okresowo wyglądając zza chmur rozświetlał półmrok kontynuujący wieczną gonitwę za ukrywającym się pod horyzontem słońcem. Robiło się chłodno; zdążył narzucić jej na plecy własną kurtkę jakiś czas temu.
- Przecież widzę jak patrzysz. Trzymaj.
- Nie brzydzisz się?
Papieros przeszedł z jego dłoni do jej.
- Dlaczego miałbym?
Patrzyła na niego jakby odpowiedź była oczywista i chociaż on ją znał jedynie spojrzał na nią pytająco.
- Przecież wiesz.
- Zapewniam cię, że na twoim miejscu brzydziłbym się bardziej.
- Naprawdę? - dym uleciał z jej rozchylonych ust a on wzruszył ramionami.
- Poważnie.
- Żartujesz.
- Ani trochę.
Stłumiła kaszel rękawem kiedy on znów się zaciągał, śmiała się kiedy przykładał do ust palec, i milczała, uśmiechając się z niedowierzaniem kiedy udawał, że nic takiego nie powiedział.
- To nie tak, że lubię cię mniej, wiesz? Nie miałeś odnieść takiego wrażenia. Claude'a po prostu wiem, że mogę przytulić. A ciebie-
- W porządku; mamy większe problemy.
Na chwilę znów zapadła cisza, w której było słychać wyłącznie skwierczenie sunącego po bibule okręgu żaru.
- Shujuan narzekała, że z nią nie rozmawiasz.
- Ledwo patrzę w lustro, a jej nie mógłbym w twarz ze świadomością tego jak źle postępujemy, rozumiesz? To nie jest w porządku wobec ciebie. Wobec nikogo.
- Za bardzo się przejmujesz. Mogę? Nie było aż tak strasznie.
- Mówisz o tamtym?
- Tak. Nie było źle. Dziwnie, ale nie źle.
- To nie sprawia, że czuję się z tym lepiej i nie sądzę aby cokolwiek było w stanie. Chciałbym nie musieć prosić cię o to ani razu więcej.
Ralf obrócił się słysząc pukanie w uchylone już szklane drzwi.
- Nie przeszkadzam? Nie zamierzam z wami marznąć, ale przy okazji wolałem sprawdzić czy przód nie jest skasowany, a szyba ubryzgana krwią; Ralf, kluczyki?
- Tylko odrobinę. Zaraz ci je przyniosę; wyszedłem po resztę, ale - skinął głową na Fei.
- Przysięgam nie przeszkadzać skoro rozmawiacie o chłopakach. Naprawdę, już mnie nie ma; i Ralf, nie zapomnij, bo będę się martwił, że ktoś znów zrobi sobie przejażdżkę kiedy nie powinien, jasne?


Edytowane przez Choo dnia 28-12-2017 21:25
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Zebrane z podłogi i podłokietników szklanki pobrzękiwały w rękach Claude'a tak, jakby przy każdym kroku o uda rozbijały się przywiezione mu na pamiątkę malowane sznury tyrolskich dzwonków, co zdawało się w żadnej mierze nie przeszkadzać Joshule, którego sen zmorzył tuż przed tym nim wsparte na krawędzi przyciskanego do brody kieliszka usta Jin miast w uśmiechu zaczęły wykrzywiać się w pierwszych błogich ziewnięciach, niezdarnie to przesłanianych wierzchem dłoni, to ukrywanych przez wciśnięcie twarzy w trzymaną w ramionach poduszkę.
- Powinnaś się położyć, Shujuan - wyszeptał z czułą wyrozumiałością, z jaką do niego samego zwracano się, kiedy zwlekał z podniesieniem głowy z cudzego ramienia albo wbrew słabnącym protestom rozgrzewał podołek nie tyle żarem buchającym od potylicy, ile stanowiącym zaproszenie nieprzystojnym uśmiechem, jednak w przeciwieństwie do tych wszystkich razów względem niej pozwolił sobie na niewiele ponad pogładzenie jej po nim, a i to po to, by w tym letargu nie zignorowała go, a zwróciła nań uwagę. - Chodź, zanim zmarzniesz.
Shujuan przeciągnęła się i usiadła z wysiłkiem, nie od razu zabrała też rękę z uścisku, jakby w rozpraszanym migotaniem kilku niewygaszonych świeczek półmroku jego rysy rozmyły się na tyle, by wzięła go za Ralfa, miłosiernego i uczynnego Ralfa, który pewnie schwycił ją za łokieć i pomógł się podnieść.
- Musiałam być zmęczona - wyrzekła po pewnym czasie ze wzrokiem wbitym w martwy punkt w przestrzeni, nim otrząsnęła się na tyle, by wstać i przeciągnąć. - Jeszcze nie zdarzyło mi się przysnąć po dwóch? trzech?
- To był długi dzień - zgodził się jak przymilny uczeń, który nie pokazawszy nauczycielowi zadanego na wybrany temat wypracowania odwracał myśli nauczyciela od pustych kartek, od uwalanych prochem i ukradkiem wycieranych w spodnie palców, czy to piasek, którym przysypano schnący atrament?, od bieli roztartych na miał tabletek nasennych, który nierozpuszczony w pełni zalegał przy denkach. - Spójrz na nich - jak zabici. Może to kwestia ciśnienia.
- Dobranoc, Claude.
- Poradzisz sobie? Tam jest ciemno.
Shujuan pokiwała i zbyła pytanie machnięciem ręki, kierując się ku schodom.
- To akurat nic nowego.
- Dobranoc, Shujuan.
Wkrótce kroki ucichły w oddali i równomierne oddechy zagłuszało już wyłącznie miękkie szeleszczenie satyny, z której został uszyty szlafrok; przeszedłszy przez salę Claude niezużytą, obróconą w palcach szklanką bez pośpiechu, jeden po drugim zdusił knoty świec rozstawionych na parapecie.
- Claude...?
- Wolałbyś zastać kogoś innego, Ralf? Czekałem na ciebie.
- Co za szczęście, że nie było mnie tylko chwilę - chociaż znając ciebie zgaduję, że z myślą o mnie kazanie zostawiłeś na sam koniec dnia; cały ty.
- Chwilę wystarczającą, żeby nikt nam nie przeszkadzał - pozwolił sobie zauważyć z uśmiechem ciepłym jak wosk, którego plamę rozgniótł kciukiem, zanim wskazał na ledwie widoczne w mroku kontury kanap. - Miałem nadzieję, że się ze mną napijesz. Oni nie byli obecni duchem zbyt długo.
- Znużyłeś ich tak sobą? Nawet nie udawałbym zaskoczonego. Co im zrobiłeś?
- Ja? Nic, Ralf, przysięgam, przecież nie ja połknąłem za nich tabletki.
- Jeśli byłeś równie mało zabawny przez cały wieczór nie dziwię się, że teraz są w tym stanie.
- Wystarczyłoby "nie", jeśli nie masz ochoty, ale na twoim miejscu nie odmawiałbym. Rozumiem, że też idziesz spać; przynieść ci do łóżka?

Gestem ulicznego sztukmistrza zmuszającego widownię do skoncentrowaniu się na pojedynczych komedianckich błahostkach, by ta rozproszona nie spostrzegła podmiany wyciągniętych z kieszeni znakowanych kart ani zniknięcia pieniędzy z portfeli Claude przekręcił postawioną przed Ralfem tacę, a kiedy ten sięgnął po szklankę - zrobił to znów, i znów, gdy nabrawszy pewności, że owe szczeniackie zagranie nie zostanie powtórzone znów wyciągnął przed siebie rękę.
- Jesteś pewien? - zapytał, pozwoliwszy Ralfowi wybrać jako pierwszemu nim z kieliszkiem w ręku sam odchylił się na tyle, by zakrawającym na wyzywający ruchem przerzucić nogi ponad kolanami tamtego i oprzeć je na krawędzi niewysokiego stolika.
- Że odbierasz mi tym chęć na drinka, o którą tak zabiegałeś?
- Zabiegałem o znacznie więcej niż to; możemy wznieść toast za to, żebyś zaczął to dostrzegać - Whiskey wzniesiona na wysokość oczu w rozkołysanym świetle przypominała świeżą żywicę, płynny i mający skrzepnąć bursztyn, ten sam, który w neolicie zaczęto składać w ofierze, by zapewnić sobie przychylność bóstw. - Albo za pojednanie.
- Czy możemy o nim mówić, skoro czeka mnie noc na kanapie? Nie odbierz tego opacznie, w żadnym razie nie tęsknię za twoim cuchnącym oddechem na karku, jednak minimum wygody w renomowanym hotelu nie wydaje mi się stawianiem zbyt wygórowanych wymagań.
- To dlatego wyskoczyłeś z tym w Shangri-La? Stęskniłeś się za łóżkiem? Przecież pokój Zhanny stoi wolny - wskazał na wyjście. - Musisz coś wybrać. Gdyby nie to, że twoje uporządkowane życie zawaliło ci się na łeb nie poświęciłbyś mi więcej uwagi niż tego czy innego wieczoru, ale oto jesteś!, nie umiejąc się zdecydować czy wolałbyś mnie zarżnąć czy zerżnąć.
- Pomogę ci samemu wyprowadzić wnioski - Ralf wychylił toast i pochyliwszy się, by sięgnąć po karafkę wyjął korek. - Widzisz? Możesz wierzyć, że wymogłeś na mnie ten raz, ale oto siedzę! i donikąd się nie wybieram. Wierz lub nie, to jest forma wyboru.
Wsparty na łokciu Claude przez moment z wyrazem ukontentowania skrytym w nieznacznym uniesieniu kącików ust w milczeniu przyglądał się mu i migotaniu złotych nitek w jego włosach nim tknięty myślą podciągnął się na tyle, by nie spaść przy niebezpiecznym wychyleniu do przodu; Ralf odtrącił jego rękę, ale Claude zdążył zmierzwić je palcami.
- Nie będziesz go miał, kiedy przyjdzie do ich ścięcia - fryzjer próbował znaleźć dla ciebie miejsce w swoim grafiku, ale spóźniłeś się z zapisami na ten rok. Shujuan zapewne nadal będziesz się podobał i koszmarnie obstrzyżony przez nią samą, ale ona też nie byłaby kimś z kim przebywałbyś dłużej, przynajmniej nie nieprzymuszenie, prawda?
- To przypadkowe zestawienie czy sam nie wiesz o co i jak w zasadzie pytasz? - Ralf zaśmiał się ciepło. - O to czy byłbym w stanie cię znieść w innych warunkach czy o szanse jakie mógłbyś mieć w porównaniu z nią?
- Szanse? Ralf, nie rozśmieszaj mnie, wtedy byłem poza konkurencją; teraz jestem ciekawy czy miałbym o co stawać w szranki.

Mglisty świt zakradł się do środka przez połowicznie zaciągnięte kotary i w jego szarym świetle wnętrze mogłoby uchodzić za mauzoleum. Nieruchome, wybladłe sylwetki pod naciągniętymi kołdrami nie różniły się znacznie od wykutych w surowym kamieniu i złożonych do wiecznego snu posągów, które marzły na piedestałach i wraz z upływem lat niepostrzeżenie przykrywały się zamszonymi woalami; o szyby uderzały krople deszczu, których kakofonia składała się na nieśmiałe pukanie, niby w próbie upewnienia się, czy zmarli nie powstaliby, gdyby najściem zakłócić ich spoczynek, jednak oni trwali niewzruszeni. Przez twarz Ralfa jak cień przelatującego tuż ponad nagrobkiem ptaka przemknął nieokreślonej natury grymas, ale ta zaraz znów wygładziła się; Claude przygarbił się nieznacznie jak starzec, gdy wisząca w powietrzu wilgoć spróbowała wkraść się pod całun w jaki został spowity. Gdzieś w oddali tęsknie szczekał pies, ale wkrótce i on umilkł, jakby któryś z rozdrażnionych nim nieboszczyków z innego zakątka nekropolii wreszcie podniósł się na tyle, by sięgnąć po najbliższą brukową kostkę i roztrzaskać mu nią czaszkę.
Czas zdawał się płynąć poboczami wraz ze strugami wodami i razem z nimi spieniać w nabrzmiałych jak żyły kanałach tuż pod nimi. Wkrótce i dla skotłowanych chmur zabrakło miejsca na nieboskłonie i spomiędzy ściśniętych, przepychających się ponad ich głowami mas wydobyły się pierwsze pomrukiwania nadchodzącej burzy, i to właśnie one zagłuszyły z początku prawdziwe, równie niezdecydowane uderzenia do drzwi. Puk, puk, Claude pozostawał głuchy niczym święty na płaczliwe prośby pielgrzymów o wstawiennictwo, puk, puk, zamiast nieżyczliwego patrona zgnębionych przebudzono znacznie obmierźlejsze i nieprzewidywalne bóstwo, puk, puk, Ralf odrzucił koce.

Jeszcze nim zszedł na parter, by zastać tam niepokojący porządek, Claude zrozumiał, że to będzie pierwszy taki poranek, kiedy mania Fei (pewna kierująca nią neurotyczność wynikająca z przekonania, że przygotowywali się za plecami innych do przeniesienia, mając w zamiarze pozostawić ją i niedostatek w tyle) wraz z szeregiem pozostałych intruzywnych, panicznych myśli pozwoli zaklasyfikować się jako pierwsza zakaźna dolegliwość natury psychicznej albo - i kto mógł rozsądzić, czy nie byłoby to nawet gorsze! - wprost przeciwnie, lada moment okaże się być w istocie rzeczy kasandrycznym, wysnutym w porę wnioskiem; ostrzeżeniem, które on zdecydował się zignorować jak przekonani o zwycięstwie Trojanie wciągający za mury drewnianego konia wbrew przestrogom Laokoona z tym, że on umknął przed rzezią, przespał ją, tak jak przespał podpalenie, przespał upadek miasta i dopiero zakrztusiwszy się swądem spalenizny przebudził się na zgliszczach. Zdołał przełknąć suche pieczywo - od wielu tygodni nie marzył o innym, jednak tym razem stawało mu w gardle - i mieszając z niespotykanym zaangażowaniem herbatę nożem umazanym konfiturami starał się nie myśleć o tym, że być może został sam, że być może z tego względu nikt nie schodził na śniadanie, jednak po tym jak zaniósł naczynia i przespacerował się po hotelu, zatrzaskując za sobą drzwi jak zaznaczający swoją obecność potępieniec nie potrafił skupić się na niczym innym.
Nikt nie zakrzątnął się za zamkniętymi drzwiami, by mu je otworzyć; nikt nie przykazał mu się zamknąć, kiedy zawezwał wszystkich i każdego z osobna po imieniu. Paraliżujące przerażenie - zbliżone do tego, pod którego wpływem był w pierwszych dniach, kiedy po ustaniu będących przedśmiertnymi drgawkami miasta rozruchów sam wyszedł na wyludnione ulice Tianjinu wydającego z siebie ostatnie tchnienie - kruszyło kopie ze zdrowym rozsądkiem. Przecież musiało istnieć inne wyjaśnienie. Przecież nie mogli go zostawić. Przecież Ralf by tego nie zrobił, nie jemu.
- Claude?
- Fei? Fei!
- Jestem na górze!
- Jesteś sama?
- Nie wrócił jeszcze? - Na progu stanęła Fei w piżamie, skrzyżowanymi na piersi rękoma zasłaniając się w próbie zagrzania po wyjściu spod kołdry; była wyraźnie zaspana i wzięta w ramiona zdobyła się wyłącznie na niewyraźne pochrząkiwanie, zanim zebrała myśli na tyle, by zapytać o przyczynę tego nad wyraz serdecznego powitania.
- Która godzina?
- Dochodzi dwunasta. Gdzie są-
- Ralf powinien niedługo wrócić, ale gdzie są pozostali?
- Nie wiem, Fei, przecież nie pytałbym, gdyby zostawili kartkę. Dokąd poszedł?
Zmieszawszy się, Fei uciekła wzrokiem w bok.
- Po coś do sklepu. Zaraz wróci.
- Och, zapomniałem, przecież w zeszły poniedziałek też wstał i uznał, że pora kupić mleko, tak szybko się kończy! Myślisz, że przyniesie nam jeszcze ciepłe drożdżówki?Nie rób ze mnie idioty.
- Zaraz wróci.
- Po co takiego poszedł?
Fei zatoczyła się na pięcie jak wytracający prędkość bączek i przez moment Claude był przeświadczony, że nadąsa się i zamknie się w środku, byleby nie spojrzeć mu w oczy.
- Mam okres - przyznała po chwili z udręczeniem. - To dość kłopotliwe.
- To aż tak straszne, że każesz mi myśleć, że Ralf- Za kogo ty mnie uważasz? Gdzie jest Joshua? Jin? Poszli z nim?
- Nie wiem. Źle się czułam i zapytałam Shujuan czy nie mogłaby mi pomóc, ale ani ona, ani Jin- One i tak by po to dla mnie nie poszły, sam wiesz - podsumowała z przekąsem i w jej tonie przebrzmiała zmiana; złośliwość wypłynęła na wierzch jak plama ropy na powierzchnię wody i zniknęła, zebrana sitem. - To głupie, zawracać wam głowę czymś takim - powinnam o tym pamiętać, ale zapomniałam, przepraszam, a skoro tak wyszło... Ralf powiedział, że pójdzie, zapytał czy potrzebuję czegoś jeszcze i kazał mi się położyć, ale po przeciwbólowych-
- Poczułaś się lepiej i zasnęłaś, a ten debil poszedł sam.
- Nie nazywaj go tak - żachnęła się i spokorniała zaraz na widok alarmującego uśmiechu, w którym zawierała się zarówno szydercza prośba o powtórzenie, jak i niewypowiedziana groźba. - Nie chciał cię budzić. Stara się być w porządku wobec ciebie. Jest mi przykro jak patrzę na-
- Tak, tak, rodzice nie powinni kłócić się przy dzieciach, ale Fei, ty nie jesteś naszym - tego by brakowało! - a Ralf zachowuje się tak, jakby miał pięć lat i sama widzisz co wyprawia jak tylko spuścić go z oka. O której to było?

Wychodzenie na zewnątrz - nawet jeżeli miałoby za tym stać wyjrzenie na usytuowany tuż nad zalanym patio taras i pokręcenie nosem - jako alternatywa dla przeczekania słotnych dni w wilgotnych murach nie zachęciłaby nikogo przy zdrowych zmysłach, a przynajmniej nie w czasach, gdy od połączenia się do siecią WiFi dzieliłaby ich wyłącznie konieczność znalezienia hasła wśród wydanych przez recepcjonistów przewodników po hotelu i sąsiedztwie, które przysiadłszy na parapecie Claude przeszukiwał wzrokiem - widok nie był spektakularny, gdziekolwiek ten ostatni by nie spoczął. Dym unoszący się znad popielniczki kłębił się przy uchylonym oknie jak cumulonimbusy tuż za nim. Kiedy niedopałek przygasł, a on zbierał się do powrotu na kanapę, gdzie zamierzał śladem Fei przysnął przy lekturze, w polu widzenia - na samym jego pograniczu, tam, gdzie swój początek miały przywidzenia - coś się poruszyło i zaalarmowany Claude podniósł głowę.
W strugach deszczu ktoś wytrwale posuwał się do przodu - ktoś skulony pod parasolem na tyle, by nie pozwalało to na stwierdzenie kto w zasadzie się pod nim krył. Przyciśnięcie twarzy do szyby na niewiele się zdało poza tym, że ta zaparowała za sprawą oddechu, więc z rosnącym w piersi sercem wstał i rzucił się do drzwi. Zerwaną z wieszaka kurtkę zakładał, zbiegając po schodach na łeb na szyję. Wypadłszy na ulicę był bliski histerii; niezależnie od tego dokąd się udali, dlaczego wracali w pojedynkę? Co się stało?
- Jin? - zawołał, rozpoznawszy w zgarbionym przechodniu kobietę; płaszcz łopotał wokół jej kostek. - Shujuan?
Płachta rozciągniętego na rozpornikach materiału załopotała jak żagiel, stelaż wygiął się w na wietrze. Nieznajoma spojrzała na niego z przerażeniem, a on - zanim przeszło mu przez myśl, że jednym z wystających drutów może mu zostać wyłupione oko - podbiegł do niej i szarpnął za rączkę, nim parasol został porwany jak wypuszczony z ręki dziecka balon.
- Co za pogoda! - wykrzyknął i zaraz roześmiał się, zdawszy sobie sprawę z tego jak surrealistycznie musiało zabrzmieć to w tych warunkach, kiedy niezależnie od pory natknięcie się na kogokolwiek wzbudzało zaniepokojenie, jeżeli nie wrogość, która dawniej stawała się wyłącznie udziałem wyrzutków społecznych; jak skory był udawać, że przebudził się z proroczego snu znów w poprzedniej epoce, że życie toczyło się swoim dawnym rytmem i pospieszył z pomocą sam, ponieważ nie mogło przy nim być Ralfa, którego wszak nie poznał i nie miał prędko mieć ku temu sposobności. - Proszę uważać. Co wygnało panią z domu na tę ulewę?

- Mieszka pan tu sam?
- Och, nie, i proszę, niech zwraca się pani do mnie po imieniu. Mógłbym być pani wnukiem.
- Nieurodziwą wnuczką - sprostowała z przewrotnym uśmiechem, na który Claude nie umiał odpowiedzieć niczym innym niż takim samym, nim sięgnął po sztukowane ciasteczka.
- Proszę się częstować. Jestem dostatecznie zażenowany tym, że nie mamy nic lepszego, by podjąć gości.
- Kawa i ciastka w zupełności wystarczą. To i tak więcej niż zaoferowali mi inni - Yao spojrzała na niego i uniosła brwi, jakby w pytaniu o to czy wiedział co miała na myśli, sięgając po filiżankę. - Lotniska zamknięto zanim zdążyłeś wrócić?
- Dokąd? We Francji nic po mnie, a tu nigdy nie czułem się tak jak tam, ale jeśli mam być z panią szczery widzę pewną poprawę odkąd muszę znosić humory mojego nowego przyjaciela - jest Niemcem, też tu nie pasuje. Pozna go pani, o ile akurat nie próbuje swojego szczęścia w wojnie podjazdowej w sąsiedniej dzielnicy.
Powściągliwie skinęła głową ze zrozumieniem i po chwili podjęła rozmowę.
- A pozostali?
- Amerykanin, ale wydaje się nieźle znosić to, że nie weźmie więcej hamburgera do ust. Jin byłaby nie zauważyła, że świat się skończył, gdyby nie brak internetu, a Shujuan... Shujuan nie może pogodzić się z brakiem odprawy z pracy. Fei śpi na górze. Prawdopodobnie brak mikrofali doskwiera jej bardziej niż rodziców. Ma nas - wzruszył ramionami. - A pani? Być może to niedyskretne pytanie, za co w takim wypadku przepraszam, ale-
- W pewnym wieku zaczynasz się czuć samotny niezależnie od tego ile osób jest przy tobie, kochany. Córka pracowała i w ostatnich czasach widywałyśmy się rzadko, a zięć... - westchnęła i znów ściągnęła brwi w wyrazie dezaprobaty. - Nalegał, żeby Qu wyjechała na studia. Przyjechała tu w złą porę.
- Przykro mi. To ta wnuczka, której żadną miarą nie dorównam urodą?
- Och, może za to rozmownością...
- Claude...?
Claude obejrzał się przez ramię.
- Fei? Możesz podejść - to pani Yao. Czy coś się stało?
- Ralf wrócił, jest na górze - poinformowała, spozierając na kobietę z ukosa; ilekroć to robiła, za każdym razem nieświadomie przybierała ten sam marsowy wyraz twarzy, który zaburzał harmonię jej rysów, kiedy naprzykrzała się im Zhanna. - Czy mam po niego pójść?
- Jeśli tylko czujesz się na siłach, aniołku. Nie widziałaś reszty?
- Nie, ale zaczynam myśleć, że może to dobrze. Jin zjadła moje ciastka - zapytała, nie spuszczając wzroku z leżącego przed nim spodka. - Mogę...?
- Fei, Chryste! Weź sobie wszystkie, jeśli musisz i idź na górę w tej chwili! - zrugał ją, a kiedy oddaliła się na tyle, by go nie słyszeć zwrócił się ponownie do Yao. - Przepraszam za nią. Ostatnio mamy pewne problemy z zaopatrzeniem, ale to nie powód, żeby-
- Nic się nie stało, przecież to jeszcze dziecko.

- Proszę, niech zostanie pani naszym gościem. Zrobiło się już późno, a my nie mielibyśmy serca pozwolić wracać damie w tej ulewie - Ralf odjął papierosa od ust i w zamiarze strzepania spopielonego końca wyciągnął rękę ponad parapetem, jednak wraz z pojaśnieniem nieba zabrał je, jakby istniały realne szanse na to, że ramię przyciągnie następne wyładowanie jak piorunochron. Kiedy zamykał okno pył skruszył się na podłogę, na której zacinający pod kątem deszcz zdążył zebrać się w kałuże. Przysypiający z wolna na kanapie Claude wyciągnął ponad oparcie zrolowany koc niczym Statua Wolności pochodnię, którą Ralf wyjął mu z rąk przechodząc obok niego.
- Być może wasz kolega postanowił dotrzeć do Europy samochodem.
- Mówiłem ci, Claude, że powinieneś pieprzyć mniej o swoich rodzinnych stronach. Rozreklamowałeś region nie w porę - zauważył Ralf, przyglądając się winu w zabranym ze stołu kieliszku. - Albo po prostu mieli cię dość. Nie każdy jest tak wyrozumiały jak ja czy dobrze wychowany jak pani, pani Yao, by nie powiedzieć gospodarzowi, że mógłby się przymknąć.
Skupiony na świeczkach i rzucanych przez nie cieniach Claude zaprzestał wykrzywiania palców tak, by pies na ścianie rzeczywiście zaczął przypominać psa i przełożył na chiński, by pani Yao nie poczuła się wykluczona, nim wtrącił i znów przetłumaczył mimochodem:
- Jestem zmuszony mówić bez przerwy, Ralf, ponieważ na samą myśl o tym, że ty mógłbyś dojść do głosu to wino podchodzi mi do gardła, jak na przykład teraz - czy widzisz, żebym pił?
- Oceniacie się zbyt surowo. Czy możemy ich winić za to, że chcieli dożyć końca na plaży z butelką pod pachą? - Yao uchyliła przykrycie zaparzacza do herbaty i zajrzawszy do środka znów nasadziła go na swoje miejsce. Przed paroma godzinami podziękowała im serdecznie za poczęstunek jakimikolwiek mocniejszymi trunkami wymawiając się tym, że musi być w stanie wrócić do siebie, jednak za namową Claude'a przystała na kilka kropli rumu - na rozgrzanie, jak zachęcał. - Może to oni poczuli się na miejscu, patrząc na was - nie mam nic złego na myśli, ale powinniście móc na siebie spojrzeć. Jestem już stara i pamięć mnie zawodzi, ale nie przypominam sobie, żebym widziała jeden uśmiech odkąd to się zaczęło! Strojenie żartów! Kpienie! Radość to skarb, nawet jeśli to co macie to jedynie jej ochłapy.
- Ja to wiem, ale widzi pani, ja i on zdajemy się mieć inne zdanie... Fei? Fei, skarbie? - Claude przeciągnął się i niedługo potem pochylił, by położyć rękę na ramieniu pochłoniętej mahjongiem Fei, która siedziała tuż przed nim oparta plecami o siedzenie kanapy. - Pomożesz Ralfowi? Będzie zaraz potrzebował tłumacza, a pani Yao pomocy z przygotowaniem pokoju.
- Już idziesz? - zdziwiła się i spojrzała na zegarek. - Jest wcześnie, dochodzi jedenasta.
- Jestem zmęczony i zamierzam skorzystać z tego, że nie potrzebuję tabletek, żeby zasnąć.
- Co z Joshuą?
- Nie zdziwiłbym się, gdyby nocowali w Pekinie. Nie martwmy się o nich na zapas - powiedział i zebrawszy się ponownie schylił się, tym razem po to, by pocałować ją w czubek głowy. - Dobranoc.
- Dobrej nocy, kochany - Pani Yao miała drobne, pokryte suchą, cienką i wygniecioną jak sponiewierany w biurze pergamin dłonie, ale mocny uścisk, który pozwalał na wyczucie kości. - Dziękuję za gościnę.
- Cała przyjemność po naszej stronie. Mam nadzieję, że Ralf nie będzie się pani naprzykrzał. Nieznajomość chińskiego zupełnie mu w tym nie przeszkadza.
Puściła go ze śmiechem, który udzielił się mu i utrzymał w postaci uśmiechu - nie zniknął, nawet gdy na moment przytknął usta do skroni Ralfa, i kiedy ten szczerze zaskoczony uniósł rękę do twarzy, Claude pieszczotliwie nakrył jego dłoń swoją i przytrzymał. Trwało to niewiele dłużej od uderzenia serca, a jednak wyprostowawszy się nie potrafił powiedzieć kto zdawał się być bardziej pokrzepiony - Ralf, który zapomniał o swoim kieliszku i byłby zrzucił go z podłokietnika, gdyby nie zreflektował się w ostatniej chwili czy przypatrująca się im w zadumie pani Yao.
- Chciałbym z tobą jutro zamienić słowo, więc bądź tak dobry i nie wybieraj się wcześniej donikąd - i wierzę, że zajmiesz się Joshuą i dziewczynami, gdyby wrócili - Uszczypnął go w policzek. - Dobranoc, Ralf.


Edytowane przez wewau dnia 14-01-2018 01:05
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo

Dzięki uprzejmości kolegów, tłumaczyła bez zaangażowania Fei, Ralf nigdy nie musiał poszerzać swojego chińskiego o więcej niż serdeczności, po których wymienieniu rozmówca miłosiernie proponował przejście na angielski, nawet jeśli sam nie opanował go wystarczająco by dojść do sedna sprawy bez topornego cyrkulowania wokół epicentrum problematyki; to nie tak, że te próby budziły litość - tego nie dopowiedziała, ponieważ on sam zachował to dla siebie - ona musiała przecież wynikać z deklamacyjnego zaangażowania włożonego w misternie złożone powitanie, zakończone przepraszającym uśmiechem i nie mniej popisowym podjęciem się znalezienia odpowiednich słów, aby wydukać więcej niż samo przedstawienie się rozmówcy. Ralf był w Chinach jak dziecko, próbujące podsłuchiwać rodziców przytkniętym do drzwi ich sypialni uchem, które w ten sposób przechwytywało wyłącznie pojedyncze rozpoznawalne słowa, ja, ty, on, oni, niepozwalające skleić się w spójną informację i jedynie alarmujące go, że może, być może, uciszając się nawzajem właśnie o nim mówią i dyskretnie decydują o jego przyszłości.
- Całkiem niedawno Claude wyszedł w taki deszcz: wrócił z niczym poza przeziębieniem i całe szczęście, że nikt poza mną się nie zaraził; domyślam się, że nie miała pani innego wyboru?
Znów rozbrzmiał chiński, który wydobywając się najpierw z ust Fei, a następnie z Yao, postarzał się jak człowiek u schyłku życia niemający pojęcia wraz z którym mrugnięciem oka niespodziewanie przegapił wszystko dzielące dzieciństwo od grobu. Ralf ożywał rozpoznawając nieliczne słowa, będące jak znajome twarze w tłumie uformowanym z tuzinów rzuconych mu przed nos zdjęć, ja go znam, uśmiechał się, pamiętam, musieliśmy już się gdzieś spotkać! Angielski.
- "Nie pomyślałeś" - Fei uśmiechnęła się, parskając słodkim śmiechem wraz z kolejnym słowem - "kochanieńki, że mogłam zechcieć zrobić i prysznic, i pranie, i zakupy za jednym zamachem? W moim wieku nie można marnować czasu."
- Chodzi mi o to - zaśmiał się uprzejmie - że nasze zapasy mogą być szczupłe, ale jeśli pilnie czegoś pani potrzebuje, nie sądzę, aby ktokolwiek miał coś naprzeciwko podzieleniu się czymkolwiek. Przepraszam, Fei; nie będę się więcej rozgadywać.
Fei powtórzyła, wywołując u Yao pogłębiający siatkę zmarszczek uśmiech, z którym powoli, dając jej czas na przetłumaczenie odpowiedziała.
- Twierdzi, że świat jest dla niej litościwy. Nie chce nadużywać waszej, naszej, gościnności, a uważa, że robi to już zostając na noc. "Powinnam była zabrać się wcześniej, gdyby tylko nie ta pogoda." To z waszej strony bardzo miłe, ale - Fei na chwilę zamilkła - pani Yao mówi, że sobie poradzi i że planuje rano wrócić do siebie.
- Może chociaż śniadanie? Claude mnie zabije jeśli pozwolę pani wyjść o pustym żołądku, a i tak przywykliśmy do jadania go w większym gronie - nie jest zresztą powiedziane, że nasza wycieczka zamierza tu wrócić.
Ta dyplomatyczna kurtuazja drapała go w gardło.
- Pani Yao ciężko uwierzyć, że ktokolwiek mógłby chcieć was opuścić. I że to nie hipokryzja, chociaż sama przed chwilą przedstawiła swój zamiar. I - Fei zamilkła, pozwalając kobiecie dokończyć zdanie - że naprawdę powinna iść.
- Nikogo nie zatrzymamy siłą, ale jeśli oni wrócą i samochód, którym się zabrali będzie w jednym kawałku obiecuję w razie potrzeby zawieźć panią do domu. W porządku?
Yao jakiś czas siedziała z uniesioną do ust filiżanką; jej oddech przeganiał po powierzchni herbaty fale, tak jak wiatr ugłaskiwał je z morza.
- Jesteś dobrym chłopcem. Oboje jesteście. Jak tacy grzeczni braciszkowie.
Zwracała się teraz do Fei; po jej śmiechu wiedział, że dobrze zrozumiał, po pokazaniu jej czubka różowego języka ona pojęła, że tłumaczenie tego w istocie byłoby zbyteczne, Yao natomiast kręcąc na to głową uświadomiła mu, że tylko przyznał jej w ten sposób rację, teraz on się śmiał, tak, braterska, proszę pani. Odstawiony kieliszek zadźwięczał w kontakcie z blatem. Oczy Fei wyjrzały na Ralfa zza cienia rzęs, które wraz z podniesieniem się jej wzroku znad mahjonga rozstąpiły się podobnie do żaluzji, podważonych palcami w przypływie ciekawości, którą tak łatwo płoszyło najkrótsze pochwycenie cudzego spojrzenia, szast, uderzały o siebie opuszczone listwy, ona znów, znów patrzyła w kamienie mahjonga.

Słyszał urywki swojego snu, rozbrzmiewające niby nagłe brzęczenie nadlatującej i odlatującej muchy, którą zwabiły pierwsze stadia nieuchronnie postępującego rozkładu jakiejś witalnej części jego własnego ja, bo też przykryte warstwami zdających się być zdrowymi tkanek coś po cichu gniło, niepostrzeżenie jak psujący się od środka ząb, wciąż pozorujący zdolność odgryzania i przeżuwania, chociaż tylko obumarcie receptorów bólu kryło martwicę jego rdzenia. Lecz kiedy we śnie mrugnął, jakby miało to wyostrzyć rozmytą projekcję idącej przed nim śpiesznym krokiem sylwetki, zamiast błękitnego monolitu wieżowca, będąc na dachu którego widział niewyraźną we mgle panoramę miasta i kroczącego jej na spotkanie Joshuę, z którym - przecież! - wciąż nie skończył uprzejmej i chorobliwie spokojnej debaty o jego zasranej amerykańskiej wolności, tym przysługującym mu przecież prawie odebrania sobie życia, którego pozbawiły go najpierw Stany, następnie w syndromie sztokholmskim on sam, jako nieszczęsny zakładnik antydepresantów, a wreszcie którego pozbawić mieli go oni - więc kiedy ta rozmowa wciąż trwała on mrugnąwszy otworzył oczy, aby mieć przed sobą już tylko zdobioną, haftowaną tapicerkę kanapy. A może, przebrzmiało echo głosu Joshuy gdy Ralf ponownie zamknął oczy, może ty wolałbyś go wyręczyć, co? Proszę - ja ci p o z w a l a m!
Zasnął z niezdjętym z nadgarstka zegarkiem; srebro bransolety werżnęło się w skórę i mięśnie, pozostawiając na nich niedające się rozmasować wgłębienie, identyczne jak to, którego czerwone pręgi aresztanci nosili na przegubach ujętych w kajdany dłoni. Wciąż był skazany na te wczesne, nikomu niepotrzebne pobudki, jakby miał się cieszyć, że tym razem słońce wstało przed nim i stłumione białą warstwą chmur sączyło się do salonu.
Słyszał tykanie. Słyszał bicie własnego serca, leniwe wertowanie stron chwyconej dla zabicia czasu książki, a gdzieś między nimi ciche i obce kroki, które wyszły na korytarz i zawróciły, pozwalając mu samemu wstać o porze, którą kto inny zdążył uznać za wystarczająco przyzwoitą. Przed lusterkiem ulepił z siebie produkt cywilizacji, z gładkimi, skroplonymi wodą po goleniu policzkami, oddechem o przyjemnym zapachu mentolu, słowem - z czym zdążył się pogodzić - zrobił z własnego oblicza jasny negatyw tego, czym był w środku.
- Ralf? To ty? - wypowiedziane w poduszkę odległe słowa dobiegły go gdy opuścił łazienkę. - Miej Boga; czy jest chociaż dziewiąta?
- Nie chciałem cię budzić - wyspałeś się? - obawiam się zresztą, że jesteś w mniejszości. Starsza pani jest na nogach i jeśli się nie mylę zamierza zaraz stąd pójść, a ty - Ralf usiadł na krawędzi łóżka; bez zastanowienia ujął Claude'a pod boki z zamiarem obrócenia go twarzą ku sobie - zjesz ze mną śniadanie czy też wolisz mieć je przyniesione do łóżka?
Claude przetarł półprzytomne oczy i z palcami zaciśniętym na zatokach spojrzał na niego tak, że Ralf zabrał ręce, nagle sparzony świadomością ich nieprzystającego mu położenia, gotów wstać i udawać, że nie pytał; język był szybszy:
- Mój widok odebrał ci apetyt?
Claude uniósł się w łokciach; uśmiechał się, jakby rozkoszował się tym pytaniem.
- Skąd, zaraz przyjdę, ale co u licha, Ralf, kazało ci myśleć - wyartykułował ospale przez zaciśnięte usta, patrząc na niego zmrużonymi, nieprzyzwyczajonymi do światła oczami - że jesteś pierwszym co chciałbym dziś zobaczyć?
Ralf uśmiechnął się ostrożnie.
- Wybacz, że drogą porównania teraz wszystko będzie ci się wydawało ode mnie gorsze, ale - niewielka poduszka trzepnęła go w ramię - może chociaż własne odbicie osłodzi ci dzień; całkiem przyzwoicie się goisz. Będę na dole.

Yao miała taką cienką skórę; starcze tężenie mogło ustąpić za sprawą głodu, mogło też nie nastąpić nigdy, mogła z wiekiem stawać się coraz łatwiejsza do przejrzenia. Pod usypanym przebarwieniami pergaminem tej skóry biegły wyraźne żyły - nietrudne do prześledzenia szlaki utarte przez tysiące okrążeń, które zdążyła w jej organizmie uczynić krew - oraz napięte ścięgna, zdające się móc zerwać przy każdym jej uniesieniu zachodniego widelca do ust. Pozostałości mięśni wprawdzie trzęsły się, ale jeśli ze strachu - przecież nie miała powodów! - to przed własną niewydolnością, której perspektywa stawała się tym wyraźniejsza im więcej Yao miała lat. Była stara i bezbroniejsza od dziecka, lecz wieczorem zdążyła mu wyjaśnić, że chociaż przebiegające ulicami krzyki kazały jej obawiać się linczu, tego samego, któremu poddawano starców stanowiących za rewolucji kulturowej chodzące wspomnienie kartezjańskich wartości, nie stało się to ani podczas przejściowych zamieszek, ani później; kiedy mijała przypadkowo napotkane ugrupowania te nieruchomiały i jedynie czasem przeganiały ją, aby bez wstydu przed tą inkarnacją reminiscencji własnych matek, i ich matek, móc dalej wybijać sobie zęby. Jej wiek, choć powoli sam zaczynający grozić śmiercią, chronił ją przed poniesieniem jej z cudzej ręki lepiej niż oręże, w które całkiem według niej niepotrzebnie uzbrajała się młodzież. Jednak coś się zmieniło. Yao nie patrzyła już na niego badawczo, z zaciekawieniem, z którym obserwowała jego jasną, roześmianą twarz jeszcze przed paroma godzinami dzielącymi zaśnięcie od przebudzenia; teraz były to podejrzliwe spojrzenia, rzucane ukradkiem znad przyozdobionego śniadaniem talerza.
- Myślałam - na dźwięk głosu Fei Ralf zatrzymał się wpół drogi do kuchni, skinął, żeby szła za nim i ostatni raz obejrzał się na wyglądającą przez okno Yao; nie padało już, a cienkie szczeliny między chmurami wypełniało słońce. - Myślałam, że się skończyły.
- Nie dla nas, złotko; najesz się dwoma? Na stole masz dżem, ale jeśli chcesz możemy otworzyć któreś owoce, wolisz budyń czy proteiny, z resztą: na co masz ochotę?
Dopiero z postawieniem Fei tego pytania zaczął pojmować przyczynę niepokoju, który Yao starannie ukryła sztywną kulturalną postawą, ostrożnie przebijającą już wieczorem przez dopisujący jej humor w miarę godzin upływających od momentu gdy powinna była wyjść. Skromność zapasów, o której śpiewał ciągnąc z nią wczoraj rozmowę - jakby późniejsza hojność miała tylko podkreślić jego dobrą naturę - teraz oskarżyła go, ich obu, o niepohamowaną chciwość, ponieważ w jej oczach posiadanie pozostawało równoznaczne z odebraniem tego wszystkiego innym. Chciał ją zapewnić, że tak nie było, że połowę oddano im dobrowolnie w uczciwej wymianie, ale gdy patrzyła na Fei wiedział, że tę idiotycznie brzmiącą rzeczywistość przyjęłaby jedynie gorzej. Wybór, który uprzejmie jej zaoferował był zbyt szeroki; to, że mogła go dokonać samo w sobie musiało być dla niej alarmujące; i całe szczęście, że nie był w stanie powiedzieć jej o pozostałych opcjach, o tym że gdyby interesowały ją płatki z mlekiem może wybrać jakie, i czy zaleje je kokosowym, migdałowym, sojowym, a może tym w proszku?, że może dosypać jej białka, w które ich dieta była uboga dopóki przeznaczone dla sportowców suplementy nie odnalazły w kuchni zastosowania, ponieważ, z całym szacunkiem!, jego skóra nie mogła stać się tak przejrzysta jak jej.
- Fei - kręciła się tak blisko, że wraz z postawieniem jeszcze jednego kroku byłby wypuścił naczynia z rąk; trzymała się go odkąd niewzruszony zmienił jej poplamioną krwią pościel i prześcieradło, a także obrócił na czystą stronę toporny pięciogwiazdkowy materac, gdy ona patrząc pod nogi, powoli, pocieszona, pozbywała się wstydu - Fei, proszę cię, powiedz tej kobiecie, że obyczaj nakazuje otworzyć przed gościem wszystkie spiżarnie, i że nie ma powodu, aby miała czuć się przy stole źle. Nie mogę patrzeć jak się zamartwia. Dokładkę?
- Yao dziękuje. I mówi, że- Że przecież poza dobrymi manierami nie zostało nam nic. Cokolwiek ma na myśli- Poza sobą i dobrymi manierami, przepraszam.
Ralf bez zaangażowania kroił przełożony na własny talerz omlet, jeden z tych, które w formie wypełniającego ćwierć butelki proszku kupowały mające swoje pierwsze spotkanie z kuchenką dzieci; pozostałe trzy czwarte objętości zalewało się mlekiem, wstrząsało, i sugerując się miarką wylewało na patelnię, minuta, obrót, talerz, w y l e w a ł o. Yao milczała; zasłaniała się herbatą obserwując leniwą pracę jego sztućców, a cisza powoli stawała się nieznośna.
- Czy Claude przyjdzie?
- Daj mu jeszcze parę minut. Ta dama stroi się przed lusterkiem dłużej niż ja, widzicie? Claude! Wyglądasz prześlicznie; wspaniale, może nawet nic ci nie wystygło.
- A może, Ralf, mógłbyś-
Nie podnosząc się z miejsca wyciągnął w jego stronę ramię, a on, wbrew przyjętemu założeniu pozwolił objąć się nim w pasie, własną ręką przyciskając go na krótko do boku i mierzwiąc w ten sposób włosy.
- -się czasem zamknąć? Dzień dobry - Claude ujął Fei. Zajął miejsce obok, i gdy zauważył zdawkową odpowiedź Yao z zakrawającym na oskarżycielski wzrokiem zwrócił się znów do Ralfa. - Męczył panią aż do świtu, prawda?

Nieregularne szarpnięcia za drzwi rozbrzmiały dopiero, gdy czyścił zabrane ze stołu naczynia; szyba głównego wejścia drżała pod naprzemiennymi uderzeniami otwartych i zamkniętych pięści, zmuszając siedzącą przy stole trójkę do uniesienia głów, a go samego do otarcia pokrytych mydlinami dłoni i wychylenia się z kuchni. Claude bez specjalnego pośpiechu oklepywał własne kieszenie.
- Masz klucze?
- Musiały zostać na górze. - Przegubem ręki Ralf delikatnie puknął się w czoło, jakby bił własną pierś przysięgając żal za grzechy. Ta trwająca pod wejściem szamotanina przypominała niezmordowane próby pokonania odgradzających od wolności krat, jakich w napadzie szału podejmowały się trzymane w zoo zwierzęta; ustała, zanim wróciwszy z pokoju dotarł pod drzwi. Oni trzej, Joshua, Jin i Shujuan stali tam wycieńczeni, bladzi i anemiczni, jakby Ralf upuścił im krwi zamiast - przezornie, z szczerą nadzieją, że nie spróbują wybyć do stolicy - benzyny z baku. Wpuścił ich z nie mniej szczerym zmartwieniem wymalowanym na twarzy.
- Mój Boże, co się z wami stało? Czy macie pojęcie, jak-
- Ralf. - Shujuan ominęła go, kręcąc głową i wyraźnie nie pragnąc niczego poza tym, by się zamknął.
Jin pozwoliła się przytulić. Joshua patrzył szeroko otwartymi oczami w których Ralf przysiągłby, że zalęgł się i kiełkował obłęd, ale pozwolił poklepać się po plecach. Mieli puste ręce, a pytanie czy na autostradzie do Pekinu nie znaleźli absolutnie nic wartego uwagi cisnęło się mu na usta.
- To było straszne, Ralf, potworne, czy wiesz, czym stają się ulice po zmroku? Przynajmniej przednia szyba jest prawie cała, a on, on nie był nawet w stanie prowadzić - Jin mówiła szeptem, pozwalając zaprowadzić się do jadalni. - Bo Joshua bez tych jebanych tabletek dostaje bólu głowy! Jakby to było najgorsze! Przepraszam, Josh, wiesz-
- Wiem.
To nie była odpowiedź jakiej normalnie by udzielił. Na przestrzeni lat, które spędziłem je biorąc, drogą Jin - powinien powiedzieć - zdążyłem zauważyć, że nawet jednokrotne pominięcie dziennej dawki czyni mnie nieznośnym i niezdolnym do najprostszej ludzkiej interakcji.
- Jin, zwolnij: od czego się zaczęło?
- Zatrzymał się nam po drodze. Najpierw nie mieliśmy czym podebrać benzyny z innych aut, potem było jej w nich za mało, byśmy mogli ruszyć bez zatrzymywania się co chwilę, wreszcie zgubiliśmy trasę, zrobiło się ciemno, a my niepotrzebnie zapaliłyśmy, tylko na moment, przysięgam, światło w środku, i wtedy to pukanie, Ralf, oni dobijali się do środka parę godzin. Claude!
- Najwyżej jedną i niecałą, ale skutecznie - Joshua otrząsnął się. - Przepraszam, mamy jeszcze przeciwbólowe? I dlaczego, do diabła, urządzacie z tego miejsca stołówkę dla bezdomnych?
- To pani Yao.
- Josh, proszę - Jin znów zaczęła - nie unoś się; może pójdziesz spać? Przydałoby-
- Tyle pieprzycie o niedostatku? - Joshua zaśmiał się; zmiana nastroju nastąpiła jak za pstryknięciem palców - A potem-
- Potem znajdujemy w sobie na tyle życzliwości - odpowiedział mu Claude - aby przyjąć obcych, tak jak przyjęliśmy Shujuan, Zhannę i Chena, tak jak przyjęliśmy was, Joshua, z otwartymi ramionami i chęcią pomocy. Czy czegoś potrzebujesz?
Joshua zamilkł. Joshua otworzył usta, ale nie wydobył się z nich dźwięk. Joshua zamknął oczy i wziął głęboki wdech. A wszystko to zdawało się trwać jedynie ułamki sekund, po których zgasł, zapadł się w sobie i przepraszając ruszył na górę.
- To miało być tylko parę godzin - zarzekała się Jin, przysiadając na krawędzi blatu - więc nie wziął ich ze sobą. Już raz tak było, okropnie się męczy, i chociaż ciągle mu tłumaczyłam, że te parę godzin nie robi różnicy on od rana powtarzał tylko, że zaraz zwymiotuje.
- To te jego-? - Fei z pewną nieśmiałością zapytała Jin, a ona przytaknęła.
- Kręci mu się w głowie jakby odstawiał heroinę. Nie mówię z doświadczenia; czytałam o tym w internecie-
- Musisz być Jin - Yao ożywiła się zwracając do niej po chińsku. - A ja naprawdę muszę już iść. Przepraszam was wszystkich za kłopot.
- Wróciliśmy nie w porę, prawda?
- Zdążyło ominąć was śniadanie, ale-
- Naprawdę nie mamy apetytu.

Przednią szybę przecinało idące z rogu pęknięcie; boczne i tylne pokrywały pajęczyny spękań, utkane gęściej i skrupulatniej niż te, które pająki pod nieobecność ludzi całymi girlandami rozwieszały u sufitów porzuconych mieszkań i placówek, udając jedynie, że dekoracje te nie mają wieńczyć ostatecznego triumfu śmierci. Tylko w jednym miejscu szkło kilkoma fragmentami zapadło się do środka auta - wylądowało na miękkiej tapicerce tylnych kanap, cztery drobne, odbijające światło kryształki. Jin nawet się nie uśmiechnęła, gdy stwierdził, że nikt już nie zechce go ukraść, lecz zapytana gdzie miało to miejsce z pewnym przekąsem odparła, że na pewno nie w Heping, tłumacząc mu zanim skonsternowany uniósł brew: Peace District. Powiedziała to jakby spluwała pod własne nogi.
Milczenie Yao było nie do zniesienia; jakiś czas temu zaznaczył, że jego nieumiejętność odpowiedzenia nie świadczy o tym, że nie rozumie, lecz ona i tak z konieczności ograniczyła się do lewo, prawo, prosto, tam, skręć. To nie było daleko. Próbował włączyć radio, lecz cisza nieczynnych stacji - nawet nie szum, nawet nie ta pamiątka po wielkim wybuchu - była bardziej przejmująca niż najgłośniejszy hałas. Odtwarzacz był pusty, a Ralf wyobrażał sobie, jak wraz nastaniem zmroku oni wyszarpują płytę ze slotu posłyszawszy pierwszy niedający się zidentyfikować dźwięk, dobiegający gdzieś z zewnątrz, z daleka? nie, z bardzo, bardzo bliska.
Tu. Ralf otworzył Yao drzwi, lecz pomimo najuprzejmiejszego z uśmiechów, mających nadrobić brak chińskiego ona odeszła w kierunku swojej klatki schodowej z podejrzliwym pośpiechem.
Obserwowała.
Na zmianę oglądała się przez ramię i szła tyłem.
Ralf machał jej oparty o drzwi kierowcy.
Obserwowała, a kiedy uniósł wzrok na jedno z otwartych okien stanęła w miejscu i nie ruszyła się, dopóki nie schował się znów w samochodzie, a pomruk silnika nie upewnił jej, że Ralf odjeżdża zostawiając ją i Qu, młodą i kształtną Qu w świętym i niezmąconym spokoju.

Na piętrze panowała ta sama cisza i gdyby nie jego własne kroki - chrzęst podeszew zapadających się w wyblakłym od naniesionego pyłu dywanie, którego pojedyncze włókna zdawały się kruszyć niby oszronione źdźbła trawy - przypuściłby, że to on ogłuchł, a nie świat zamilkł. Dopiero ostrożnie zamykając za sobą drzwi pokoju usłyszał ruch w salonie. Zdjął buty. Claude unosząc brwi wychylał się przez oparcie zajmowanego fotela.
- Za pierwszym zakrętem stwierdziłeś, że musisz wrócić po tłumacza? Nie uwierzę, Ralf, że w niecałą godzinę udało ci się zawieźć ją i nie zgubić ani w drodze na miejsce, ani w powrotnej. - Zdawał się czytać to na głos z wyciągniętej przed siebie książki, jakby było to ostatnie zdanie, na którym przerwał lekturę, lecz gdy oderwał wzrok od treści i zauważył zdezorientowane ożywienie, które Ralf krył niewymuszonym śmiechem, jej obwoluta rozłożyła się w szpagacie na stoliku. - A może...?
- Spodziewałeś się zobaczyć mnie za dwa do trzech dni? Posłuchaj-
- Mniej-więcej-
- Claude. - Ralf nachylił się konspiracyjnie do przodu, zająwszy miejsce na sąsiadującej kanapie; opuszki jego palców skleiły się ze sobą w korporacyjnym odruchu. - Posłuchaj. Ona ma tam jakąś dziewczynę.
- To jej wnuczka, Qu, miała studiować; nie powiedziała ci?
Potrząsnął głową.
- Może Fei to umknęło?
- Jasne, nie lubi się nami dzielić, ale podział obowiązków między inne osoby jest w jej interesie, zresztą, Claude, ja naprawdę rozumiem wystarczająco by-
- I jesteś pewien, że nie wspomniała o niej ani słowem?
- Ani jednym. Było mi nawet przykro - poważnie! - że mieszka sama, ale potem ją zauważyłem, powinienem był się domyślić, gdybyś widział jak ona odchodziła! Weszła do środka dopiero gdy odjechałem. Bez dziękuję - mówił, rozbawiony własnym niepokojem. - Bez do zobaczenia. Nic. Prosiła jedynie abym cię od niej ucałował, a ja nie wiedziałem jak powiedzieć, że możesz sobie tego nie życzyć.
Claude odchylił się, jakby zamierzał ogarnąć wzrokiem nie jedynie jego twarz, do której przysunął się zwabiony półszeptem, a całą sylwetkę.
- Za bardzo jej nadskakiwałeś. - Stwierdził wreszcie z pobłażliwym uśmiechem. - To twoje budowanie zaufania może działać na nich, może czasem nawet na mnie, ale na nią? Pomyśl z iloma lepszymi od ciebie aktorami musiała mieć styczność. Nie masz czym być zaskoczony. - Nachylił się znów. - Była ładna?
- Proszę cię.
- Pardon, Ralf, musisz mi wybaczyć; zapomniałem, że nie jesteś w stanie ocenić atrakcyjności kobiety. Inaczej: czy mogłaby się podobać? To podobno piękność.
- Nie była brzydka.
- A jednak.
- Nie szacuj strat; wiem, że to zjebałem.
- Żeby tylko to. Czy Qu cię widziała? Więc czym się przejmujesz? Znając życie jest na tyle głupia, by właśnie kłócić się z nią o to, że nie zaprosiła tej blond europejskiej sensacji do środka; pewnie łamie jej serce i pyta gdzie mieszkasz. Nie mogła nie zwrócić na ciebie uwagi.
- Ty byś zwrócił?
- Nie wykluczam, ale nie masz cienia gwarancji, że nie straciłbym zainteresowania gdy tylko otworzyłbyś usta, chociaż-
- Chociaż zależy w jakim celu, wiem, Claude, nawzajem.
- Kto by pomyślał, że jeszcze umiesz się ze mną zgodzić! - Zęby Claude'a ukazały się w uśmiechu przyczajonym za podpierającą podbródek dłonią, której palce zaraz rozwinęły się z zacisku pięści. Jednym z nich zastukał w nastawiony policzek, tak jak urzędnicy wskazywali miejsce złożenia podpisu. - Może jednak?
Ralf jakiś czas obserwował go z bezpiecznego dystansu.
- Zamierzam porozmawiać z Shujuan - oznajmił wstając.

- Przyszedłeś udowodnić mi, że mieliście rację? - Shujuan usiadła na kanapie ze splecionymi ramionami i skrzyżowanymi nogami, wyglądając jak mocno zaciśnięty węzeł, niepotrzebnie refujący żagiel tego wspólnego jachtu, ponieważ ktokolwiek go zawiązał paranoicznie przestraszył się pojedynczego gwałtowniejszego podmuchu. - Naprawdę nie musisz. Może mam teraz wybrać między tym, a obłędem, do którego tamto doprowadziło Zhannę? Co?
- Obejrzałem samochód - zaczął, jakby nie usłyszał ani jednego spośród wszystkich wypowiedzianych przez nią słów - i myślę, że oni nie mieli zamiaru zrobić wam krzywdy.
- Wybili jedną z szyb.
- A przez uszczerbek w szkle nawet dziecko nie byłoby w stanie przełożyć ręki. To cię tak zmartwiło?
- Nie rozumiesz, Ralf. Już raz ktoś próbował targnąć się na mnie i przysięgam ci, że oni, ci tam, zachowali się identycznie. Ale wam to sprzyja, prawda? Przecież jeśli przestraszę się wystarczająco wybiorę alternatywę!
Ralf nie porzucił łagodnego tonu; ona przecież nie gniewała się na niego, a jedynie na siebie samą odkąd wraz z którymś uderzeniem o karoserię zaczęła myśleć, że zamiast spędzać noc w samochodzie, słuchając tego łomotu i pierwszych stadiów histerii, w którą wpadał Joshua, mogłaby leżeć - bezpieczna - w łóżku, płacąc za to śmiesznie niską cenę.
- Nie mieliby pojęcia co robić dalej gdyby ta szyba wybiła się w całości.
- Mieliby doskonałe pojęcie.
- I rozmyślili się w trakcie? Jednak nie, jednak tak nie można? Nie wypada?
Teraz zacisnęły się także jej usta; patrzyła w okno.
- Zakładam, że się was przestraszyli. Dłuższy postój obcego samochodu na ich terenie - mogli spodziewać się, że zaraz wyjdziecie i to oni zostaną okradzeni lub zabici; mogli woleć zademonstrować, że jeśli czegoś spróbujecie zrobią to pierwsi. Niepotrzebnie zakładasz najgorsze. To tylko ludzie.
- Nawet Fei nie brzmi tak naiwnie z całą swoją wiarą w was i waszą wizję.
- Tłumaczę ci jak to wyglądało. Pamiętasz strzały, wtedy? Tamten chłopak też znalazł się w nocy na cudzej posesji, próbował zdobyć coś do jedzenia, przecież nie nazwę tego kradzieżą, a my musieliśmy przestraszyć go na tyle, by nie próbował naruszyć naszych zapasów ponownie, chociaż w innych okolicznościach sami postawilibyśmy przed nim talerz. To mogło być to samo. Nie bierz sobie tamtego incydentu do serca i powiedz mi gdzie miało to miejsce. Od Jin wiem tylko, że nie tu.
- Dlaczego chcesz wiedzieć?
- Może mają coś do zaoferowania, może potrzebują pomocy, może powinni być omijani z daleka; nie wiem.
Może chcę im podziękować.
Zaśmiała się, ale on chciał bardziej.
- Gdybyś chociaż powiedział, że zażądasz przeprosin.
- Żądanie nie musi być konieczne.

Edytowane przez Choo dnia 04-02-2018 01:07
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Zapięcie bransoletki - albo same srebrne zawieszki, które pobrzękiwały przy każdym poruszeniu nadgarstkiem, który nie bez początkowych zahamowań wsparła na ramieniu Claude'a - zaczepiły się o materiał, z którego został uszyty kardigan i przy pierwszym zwróceniu uwagi przez Joshuę na to, że tu był, że widział ich razem, przy pierwszym będącym tego skutkiem machinalnym pociągnięciu ręki ze szwu wyszły nici, a Fei byłaby spadła mu z kolan w próbie poderwania się na nogi, gdyby nie zdążył złapać jej w pasie i przytrzymać do momentu, w którym na powrót odzyskała równowagę. Zawstydzona - nie wiedzieć z jakiego powodu! - usiadła na kanapie tak, że gdyby Joshua zechciał mógłby przycupnąć między nimi; Claude z ukosa spozierał na Joshuę, który zdawał się zarówno skarżyć i sądzić ich w milczeniu, niczym mnich, który po udzieleniu mu rozgrzeszenia zastał swojego spowiednika w wyludnionej zakrystii, odpuszczającego winy ladacznicy z nogami zadartymi niewiele wyżej od jego habitu.
- Nie powinieneś mnie o nic podejrzewać - przerwał milczenie z utrapionym westchnieniem. - Fei?
- Nic nie robiliśmy - przyznała, jednak w tych słowach krył się wyrzut, który nie pozwolił przesłonić się wzruszeniem ramion.
- Sam widzisz.
- Ile ona ma lat? A może powinienem zadać to pytanie tobie, Claude?
- Fei, kochanie, czy możesz zająć się sobą gdzieś indziej? - zapytał, a ona z chęcią i rzadkim w takich wypadkach brakiem rozlazłości wykonała polecenie. Claude ze szczękami zaciśniętymi tak, jakby przed momentem wymierzono mu policzek, patrzył w bok na ponury rys widocznych z tego skrzydła budynków, powoli, ale sukcesywnie rozgniatając na podniebieniu i przełykając komentarze; znów miał siedemnaście lat, znów był wyalienowanym laowaiem, którego sposób bycia nie przystawały do tego państwa. W tamtych pierwszych dniach milczał, nieprzygotowany przez nikogo na to, że - nie zdobywszy się na protekcjonalność względem nich - przez pierwsze trzy miesiące będzie czuł się samotny pośród miliarda czterystu ludzi, że ze strachu przed byciem niezrozumianym pozwoli wchodzić sobie na głowę w kłopotliwych, niezręcznych dla niego sytuacjach. Wiele wody musiało upłynąć nim przypomniał sobie, że był Europejczykiem i próby wpasowywania się w społeczeństwo, na którego powierzchnię wypływał jak plama ropy były skazane na porażkę; przypominały nieustępliwe wpychanie w siebie puzzli o niedopasowanych krawędziach.
- W porządku. Załóżmy, że wypierdoliłem wszystkie Fei w tym mieście - nadal uważałbyś, że masz prawo pouczać mnie po fakcie?
Nie był tym szczeniakiem z mlekiem pod nosem, ale widział go wyraźnie w Joshule, tak jak inni widzieli go przed laty w nim samym; miał przed sobą niedoświadczonego młokosa, wyrwanego jak chwast ze znanego sobie świata i rzuconego na stertę kompostu, gdzie wybór zawężał się do zapuszczenia korzeni albo zmarnienia, a Joshua - Joshua mizerniał w miarę jak podnosił się ton głosu Claude'a.
- Brałeś dziś swoje tabletki? Zdajesz się nie myśleć jasno, to do ciebie niepodobne. Czy nie zdajesz sobie sprawy z tego, że jestem najlepszym, co mogłoby ją spotkać, gdyby była starsza? Skoro już nie wydoroślała staram się przyspieszyć ten proces, bo to może jej któregoś dnia uratować skórę - to, właśnie to, że będzie umiała zakręcić dupą i przymilić się na kolanach do kogoś, kto być może nie zechce obejść się z nią brutalnie!
- Claude, to-
- Straszne? - podsunął z cierpkim uśmiechem. - Podobno ktoś zapukał do was w trakcie wycieczki - na pewno z zamiarem zaproszenia towarzyszących ci dam na herbatę. Czy wiesz, co robiono z kobietami w trakcie masakry nankińskiej? Nauczono cię tego czy poprzestano na Pearl Harbor jako największej zbrodni, na jaką zdobyła się ludzkość? Czy naprawdę możesz mieć do mnie pretensje o to, że chcę jej nauczyć tego, czego nie zdążyła matka ani pierwszy chłopak?
- Przepraszam, to wyglądało-
- Wiem, ale na zewnątrz wygląda jeszcze gorzej. Proszę, poczęstuj się - wskazał na zastawiony późnym śniadaniem stolik z litością, na jaką z rzadka pozwalali sobie zwycięzcy wobec przegranych. - Ja również przepraszam. Palisz?
- Nie, dziękuję. Rzuciłem - parsknął wymuszonym śmiechem, rozsiadając się w fotelu - w trosce o jakość życia. Na niewiele mi się to zdało.
- Rzucałem dwa razy, sam widzisz z jakim skutkiem. Mogę...?
- Nie krępuj się. Prędzej zejdziesz na cukrzycę, chociaż statystycznie - zauważył, sięgając po opróżniony w połowie słoik z masłem czekoladowym i kromkę chrupkiego, bezdrożdżowego pieczywa - statystycznie powinienem martwić się cholesterolem i podobnymi bzdetami w większym stopniu.
- Zaczynasz brzmieć jak własna żona.
Tym razem Joshua wybiegł wzrokiem w bok i uśmiechnął się.
- Nie trafiłem. Rozwód?
- Nawet dwa.
- Powinieneś powiedzieć to Ralfowi - uważa się za wielmoża, a już po pierwszym nie byłoby go stać na ryż.
- Miał kogoś? Jest jeszcze młody-
- Jest blondynem, to pomaga ukryć siwiznę. Poza tym - Claude pochylił się do przodu i kontynuował szeptem, w którym pobrzmiewała zarówno szczera powaga jak i rozbawienie:
- Ralf kąpie się w naszej łazience w krwi. Wyśmiewałem go i kazałem po sobie sprzątać, ale może należałoby go za to przeprosić.
Uśmiech wreszcie dosięgnął oczu Joshuy.
- Obaj jesteście młodzi, ale on sprawia wrażenie kogoś, kto byłby w stanie zająć się dzieckiem, a nie nauczyć je na jego pierwszym spacerze w parku, że pod każdą latarnią może znaleźć pieniążek, jeżeli wystarczająco się pochyli.
- A to powinieneś powiedzieć, dla odmiany, moim rodzicom. Mmm - spróbował dodać coś jeszcze wypuszczając dym i w efekcie zakrztusił się. - Sam jestem ciekawy - mogę go zapytać, i tak musimy wybrać się po samochód. Nie możemy być od was zależni.
Joshua patrzył na niego przez moment tak, jakby zamierzał przypomnieć, że przejście kluczyków z rąk do rąk nie stanowiło problemu - nie wymagał niczego ponad prośbę o użyczenie - jednak wtem przypomniał sobie o czymś i uznał składanie propozycji nieznajdujących pokrycia w czynach za rzecz nie na miejscu.

- Krótki spacer cię nie zabije, Ralf - czy nie byliśmy w tym punkcie?
- Właśnie zatoczyliśmy pełne koło. Nie zostawaj w tyle.
Pomimo pouczenia Ralf nie przyspieszył kroku od razu i Claude wielkim wysiłkiem nie spojrzał za siebie, by upewnić się czy tamten podążał za nim, czy też postanowił zboczyć z trasy, jak sroka przeganiane przez wiatr sreberko spostrzegłszy coś, co skutecznie ściągnęło na siebie jego uwagę.
- Nie narzucam swojego towarzystwa, ale to poniekąd słodkie, że się o nie dopominasz - nawet jeśli nie jestem w stanie powiedzieć na ile się o mnie troszczysz, a na ile obawiasz.
- Mieliśmy psa, Ralf - Zwrócił się do niego z pewną dozą obcesowości, uległszy pokusie obejrzenia się przez ramię i przystopowania na tyle, by zrównali się; Ralf uśmiechnął się z niewiadomych nikomu poza nim samym względów i Claude, zbity z toru własnych myśli za sprawą tego niespodziewanego rozchmurzenia byłby sam pojaśniał, jednak zanim znów pozwolił się zwieść porywowi serca nawołującego o przygarnięcie go do siebie w serdecznym geście w pośpiechu wysforował do przodu. - Wyżła. To był dobry pies i naprawdę go kochałem - do tego stopnia, że wybaczyłem mu to, że skurwysyn mnie ugryzł, mam po tym ślad do dziś!, ale kiedy zrobił to po raz drugi byliśmy zmuszeni go uśpić.
- Wierzysz w dydaktyczny charakter przypowieści? Zdaje się, że-
- Próbuję ci przez to przekazać, że nie niepokoisz mnie bardziej niż on. Póki co.
Wilgotna bryza przeczesała mu włosy niby kochanka, jednak jej dotyk na karku nie był mu miły. Claude postawił kołnierz kurtki - metki oraz niezdarnie zdjęte zabezpieczenia zostały na ladzie w sklepie, który zostawili za sobą. Możliwe, że ona sama miała zostać porzucona po uprzednim zamienieniu na jesienny model, co zdarzało się nagminnie, odkąd zarzucił przywiązanie do nienadających się do prania ubrań; mógł być kimś, kto podniósłszy w teatrze z ziemi zagubiony numerek podał go szatniarzowi i wsparty na ladzie postukiwał palcami w blat w niecierpliwym oczekiwaniu na to, aż zostanie mu wydany cudzy płaszcz albo futro, gdyby szczęście zdecydowało się mu sprzyjać. To niekomfortowe poczucie nie odstępowało go na krok, ale nie przeszkadzało mu w ściąganiu z wieszaków tego, co mu się żywnie podobało i noszeniu się tak, jak nie pozwoliłby sobie na to przedtem przy skromniejszych zarobkach; sprawiało też, że politowaniem lustrował własne odbicie, ilekroć przez wzgląd na próżność przykładał przed lustrem tkaniny do siebie - ot, dla samochwalczej przyjemności uznania, że w tym mogłoby być mu do twarzy, w tym wyglądałby jak ten Claude, który miałby przed kim się zaprezentować i którego, niestety, pogrzebał.
- Chcesz przebierać w resztkach? - zagadnął Ralf. Zaprzątnięty własnymi myślami podniósł wzrok na wybite witryny, na ulicę, jakby byli w stanie zobaczyć ślady hamowania pod przypominającym szron potłuczonym szkłem, i wreszcie widoczne braki w równym rzędzie wyeksponowanych Bentleyów; zza nich wyglądały modele, które nie wzbudziły takiego pożądania lub, jak uderzyło to Claude'a przy przekraczaniu progu i pobieżnym przyjrzeniu się szybie, nie zostały zabrane po tym jak nieludzki harmider spowodowany przebiciem się przez ten mur nakazał zachowanie umiaru i umknięcie z tego miejsca, nim nadciągnęły większe ryby, zwabione rwetesem i zapachem krwi.
- Czym jaśnie pan jeździł wcześniej? Jestem pewien, że znajdziesz sobie coś ładnego - przynajmniej do czasu aż pojedziemy do Pekinu po coś specjalnie dla ciebie.
- Kiedy ostatnim razem pokusiło mnie o grzebanie w śmieciach spotkałem ciebie i Gasparda.
- Zapamiętałem to inaczej, ale nieważne; nie wmówisz mi, że żałujesz - powiedział z wolna, niedbale rozgarniając szkło, by w nie nie wdepnąć. Jeżeli uznać zniszczenia za element ekstrawaganckiego wystroju - za kolejny krzykliwy marketingowy chwyt, promocję mającą rzucić się w oczy odbiorców! - wnętrze salonu pozostawiono posprzątanym, rzec: nietkniętym i można by uznać, że przyszli przed otwarciem, a mimo to Claude znów poczuł niezdrowe poddenerwowanie, ponieważ ktoś tu był, ktoś był tu przed nimi i nie mogli wykluczyć, że minęli się o kilka godzin. Przejawy ludzkiej bytności w tym mieście duchów, niezależnie od tego, czy były to widocznie kurzące niedopałki w koszu czy wypluta na chodnik guma, stanowiły pożywkę dla nieprzykurzonych wspomnień noszących ślady użycia noża zwłok, od wielu tygodni rozkładających się na ulicy.
- Czarny czy biały, Ralf? - Postawił na ziemi kanister z benzyną, który przekazywali sobie jak znak pokoju od momentu znalezienia go wśród kilku rozrzuconych pustych na zapleczu stacji benzynowej. O ile lepsze stało się to czyniące zadość sprawiedliwości społecznej życie, kiedy wszystko było na wyciągnięcie ręki; o ile straszniejsze przy powszechnym braku umiaru. - Może coś pod kolor twojego sumienia, co ty na to?

Poprzedni klienci, jak wolał o nich myśleć Claude, pozostawili po sobie rozgardiasz w biurze, ale wśród wypatroszonych jak ryby szafek znalazła się i wywleczona na środek pancerna; w porysowanym, widocznie przypalonym zamku tkwił zatknięty kluczyk zapasowy - lub należący do kogoś z personelu, kto postanowił pobrać należną mu pensję, a także te kolegów - który Opatrzność musiała im zesłać wówczas, kiedy byli bliscy poddania się. Po zebraniu porozrzucanych na podłodze kluczyków miał ich pełne garści niczym za dziecka cukierków wszelkiej maści, którymi tak szczodrze wypełniano puste przestrzenie w torbach z prezentami urodzinowymi, znając jego słabość do słodyczy. Ściskanie ich przynosiło mu taką samą przyjemność jak szeleszczenie sreberek; rozłożywszy wachlarz na stoliku z materiałami promocyjnymi wsparł się nań z zapomnianym, uradowanym uśmiechem i zanim Ralf zdążył do niego podejść, on porwał pierwszy z brzegu i przydusił. U końca sali zaśpiewał Bentley.
- Tyle starań, tyle uprzejmości, a wszystko to zupełnie niepotrzebne - skwitował tamten, kręcąc głową nad zmianą, jaka w nim zaszła, jednak sam też się uśmiechał, jakby i on poczuł słodycz chwili. - Wystarczyło mi cię tu przyprowadzić, żebyś stał się-
Zmierzający w kierunku auta Claude zakręcił na pięcie i znalazłszy się przy Ralfie w kilku krokach przepasał go ramionami w pasie.
- Rozkoszny? - podsunął z podbródkiem wspartym na jego ramieniu. Zanim uzyskał potwierdzenie z przekornym parsknięciem puścił go i usunął w kąt.
- Do wytrzymania - Dobiegło go zza pleców, kiedy zapuszczając żurawia przez samochodowe szyby zachłannym wzrokiem pożerał skórzaną tapicerkę i wykończenia. - Nie podnoś maski zanim nie przyniosę ci nowej pary spodni; w tę najwidoczniej zaraz się spuścisz.
- Jesteś pewien, że to jedyna pomoc, na jaką mogę liczyć z twojej strony?
- Claude - Przyziemne - i wydawałoby się, będące na uwięzi - żądze w oczach Ralfa przypominały bąbelki osiadające na ściankach kieliszków do szampana; z daleka nie sposób ich dostrzec, lecz gdy tylko podszedł stały się tak widoczne, że można by zachodzić w głowę z jakich względów zdołały umknąć uwadze przedtem. Claude niecierpliwie i niemal obscenicznie obrysowywał palcem uskrzydlone B, przypatrując mu się w pełnym uniesienia milczeniu. - Wyświadczam ci wiele przysług dzień za dniem, d z i e ń z a d n i e m; w czym jeszcze mógłbym ci służyć?
- Pospiesz się, zanim zwichnę sobie tu nadgarstek.

Zaparkowawszy pomiędzy niczyimi autami wysiadł z pewnym rozżaleniem. Kluczyki z namaszczeniem przekładał z ręki do ręki, jakby trzymał w nich przynoszący dostatek talizman, i zmuszony wyjąć z bagażnika papierowe torby, stwarzające poczucie normalności dopóty nie przypominał sobie, że nie zapłacił za żadną z wyniesionych w nich rzeczy, wsunął je do kieszeni. Zdołał namówić Ralfa na zatrzymanie się w pobliżu - przecież mogli sobie na to pozwolić, przypominał mu z przymilnym uśmiechem, kiedy wyprowadzali samochody, przecież nie mieli innych zajęć! - i na zaczekanie na niego na zewnątrz, kiedy zorientował się, że tamten znużył się przebieraniem wśród ubrań. Raz za razem upraszał Ralfa o kilka minut, kilka minut, moment!, powtarzał, nawet nie zamierzając zadawać sobie trudu walki ze wspomnieniem tego jak upraszał Solange o to samo, ponieważ on nie umiał się zdecydować i bezradnie spozierał to w lewo, to w prawo na porozwieszane koszule, na rzucone na taboret w przymierzalni swetry, na ustawione w rzędzie dla porównania buty, aż wreszcie ta zniecierpliwiona i zrezygnowana nie namówiła go na udanie się do kasy z tym, tym i tym, sugerując, że jeżeli nie zrobi tego natychmiast to na lunch uda się sam. Brak publiki nie rozwiązał w pełni problemu właściwego wyboru, ale uprościł sam proces jego dokonywania o tyle, że Claude zabierał ze sobą podwójnie wiele i z beztroską krezusa wyrzucał to, co w hotelowym zaciszu uznawał za nietwarzowe.
- Zamierzasz ubrać każde z nich? Może mopy i szczotki też?
- Och, nie, nie, stworzyłyby ci silną konkurencję - rzucił z udawanym zatroskaniem, przechodząc w przytrzymywanych przez Ralfa drzwiach - z tymi puklami przypominasz wybitnie pośledniego cherubina. Zrób coś z nimi-
- Może zacznę zaczesywać je na twoją modłę? Co ty na-
- ...do czasu aż nie natkniemy się na fryzjera albo przynajmniej kogoś, kto strzygł psy.
- Tobie też wkrótce odrosną; będę wdzięczny naturze jeżeli na tyle, żebyś zatkał się nimi jak pakułami.
- Jeśli marzy ci się hydrauliczne zapychanie dziur mógłbyś pomyśleć o innych.
- Jak chociażby...?
- Własna gęba. Fei? Fei, kochanie, wróciliśmy! Przynieś mi puszkę Coli z kuchni, proszę, muszę to zanieść - mam coś dla ciebie, powinno ci się spodobać.

Jin wyjęła z zaplecionych włosów Fei srebrne aviatory, które sama przed momentem tam wsunęła, zapewne uznawszy, że nie należy przekreślać szansy na to, że być może w ten sposób posłużą za uzupełnienie ubioru, skoro z takim uporem odmawiała noszenia - zbędnych, powtarzała Fei bezustannie, zbędnych i głupich - zerówek pomimo nalegań jej i leżącego z głową na jej podołku Claude'a; ten drugi z potępieńczym westchnieniem sam nasadził je na nos.
- Nie rozumiem cię, ale nawet nie zamierzam próbować - stwierdził. - Skoro reszta ci się podobała, uwierz mi, że w tym wyglądałabyś-
- Idiotycznie - przerwała mu, wyraźnie naburmuszona. Claude podźwignął się z kolan Jin i usiadł.
- Nie wchodź mi w słowo - przestrzegł pozostającym pod kontrolą, jednak nieniknienie nieżyczliwym tonem, który powinien był przemówić do instynktu samozachowawczego Fei o wiele szybciej niż sama uwaga i sprawić, by się zamknęła, zamknęła i przeprosiła, zanim straci względy, jednak tak się nie stało.
- Ty wchodzisz wszystkim i nikt nie ma o to pretensji.
- A ty możesz się stąd wynieść, jeżeli coś ci nie odpowiada.
- Claude - zaczęła Jin - przecież sam musisz przyznać jej w tym rację.
- Nie, Jin, nic nie muszę - poza powtarzaniem wam tego raz po raz - i w tym nie muszę trzymać jej pod dachem, jeżeli znowu się zapomni - przypomniał protekcjonalnie, zanim po chwili zwrócił się wprost do Fei. - Lubię cię, ale nie zachowuj się jakbyśmy byli sobie równi, bo to źle się dla ciebie skończy. Rozumiesz? Nie zechciałabyś dodać czegoś od siebie?
Fei uciekła wzrokiem w bok i zamilkła, jakby w nadziei, że stopi się ze ścianą za swoimi plecami, na której - na podobieństwo rumieńca zażenowania i wściekłości oblewającego jej twarz i szyję - kładły się długie, podbarwione karmazynem cienie. Claude w niewygodnym dla wszystkich za wyjątkiem niego samego milczeniu zwlekał z ponagleniem, pewien tego, że niczego nie była żądna tak jak opuszczenia tego pomieszczenia choćby i oknem, za którym z wolna zapadał zmrok.
- Claude-
- Zaraz będzie po krzyku, Jin. Fei?
- Przepraszam.
- Przepraszasz, żeby nie trząść się ze strachu na zewnątrz czy widzisz, gdzie popełniłaś błąd?
- Widzę - wymamrotała pod nosem. Claude rozłożył ramiona.
- Chodź. Przecież wiesz, że bym cię nie wyrzucił.
Fei zadrżała, ale pozwoliła się przytulić i wystarczyło w kordialnym geście rozetrzeć jej plecy, by sama zarzuciła mu ramiona na szyję i przycisnęła się do niego. Z jej policzkiem przyciśniętym do własnego patrzył na Jin, która z kolei przypatrywała się im w zamyśleniu i trwała w nim aż za Fei nie zatrzasnęły się drzwi.
- Zastanawiałam się, który z was trzyma ją na krótszej smyczy i powiem ci, że gdybyś mnie zapytał, wskazałabym Ralfa.
- Ona musi znać swoje miejsce, mam w zupełności dość jego impertynencji.
- A mimo to się zaprzyjaźniliście - Jin uśmiechnęła się. - Początki musiały być trudne -może nie tak jak moje z Joshuą; nie wyobrażasz sobie jakim on jest fatalistą! - ale...
- Każdy ma wady.
- Nawet ty?
- Jestem próżny, ale dostatecznie skromny, żeby się do tego przyznać. Poza tym - wskazał na siebie - na moim miejscu byłabyś nie mniej.
Pukanie.
- Claude?
- Pewnie czegoś zapomniała - powiedział, wstając. - Albo zmieniła zdanie i weźmie te- Joshua? Jin jest w środku, jeśli-
- Ktoś jest na dole - przerwał mu. W przygasłym świetle dnia przypominał przedwcześnie powstałego z grobu zmarłego, któremu przesłyszały się rogi zwiastujące Sąd Ostateczny.
- Może to Ralf albo Shujuan, albo-
- Oni by przede mną nie uciekali.

- Zaczynam cię podejrzewać o to, że umyślnie nie zamykasz za sobą-
- Stajesz się uciążliwie paranoidalny, kiedy się-
- Nie kończ - wysyczał Claude przez zęby. - Nie kończ, Ralf.
- Wybacz, nie pomyślałem - skwitował Ralf, któremu udawało się uczestniczyć w rozmowie pomimo nie bycia w pełni obecnym myślami - że to zepsucie planów na wieczór musiało wprawić cię w ten podły nastrój. Boisz się, że wino skiśnie?
- Moje plany pozostają niezmienione i możesz czuć się zaproszony, o ile nie będziemy musieli zmarnować resztki wódki na odkażenie igieł przed zszyciem twojego tyłka.
- Niepotrzebna troska.
Claude przystanął w zamiarze przypomnienia mu, że ta niepotrzebna troska stała za podsuwanymi pod nos posiłkami, za wyprowadzaniem wody ponad przydział, by zyskać pewność, że mu jej nie zabraknie, za kontrolowaniem temperatury i zmienianiem zimnych kompresów, kiedy leżał złożony gorączką, a on sam słaniał się na nogach, wreszcie za pozbycie się Zhanny, za krokodylimi łzami, jakimi ją opłakał i za utrzymywaniem wszystkich w niezmiennym przekonaniu, że był świętym, którego nie zdążono beatyfikować, ale wówczas Ralf wskazał na schody, na widoczne w ich pobliżu poruszenie, i Claude był zmuszony wstrzymać się z pouczeniem.
- Czy już poprzednim razem nie mówiłeś, że tak tłuste szczury powinniśmy rzucać psom? Rozszarpany by tu nie wrócił.
- Proszę, nie, nie! Proszę-
- Gdzie to słyszeliśmy, Claude?
- Jest twój.
- Proszę, nie przyszedłem kraść! - Intruz w popłochu wpadł na kamienną donicę, a ta zachwiała się i przewróciła z łoskotem; sztuczne kwiaty i barwione kamienie rozsypały się na podłodze, a on pochylił się, jakby zamierzał je zebrać. Na własny pogrzeb, przemknęło Claude'owi przez myśl. - Proszę, przyniosłem-
Pierwsze kopnięcie zatrzymało oddech w płucach, moment pomiędzy nim a następnym na krótko utorował drogę słowom, które prędko zamieniły się w skamlenie przy próbie odczołgania i płaczliwy lament, kiedy w polu widzenia pojawił się nóż. "Przyniosłem, przyniosłem, przyniosłem" przerywane kwileniem i wzywaniem Boga niosło się korytarzem.
- Ralf, zaczekaj, h a l t!
- Wolisz sam...? - Ostentacyjnie odstąpił na krok, jednak kryła się w tym pewna niechęć. - Proszę, czyń honory!
Claude nie spuszczał z niego wzroku, aż wreszcie końcem lufy niczym batutą dał mu do zrozumienia, żeby usunął się z drogi.
- Pozwól mu dokończyć - polecił i przetarł twarz, nie wiedząc czy powinien być w większym stopniu zafrasowany zakłóceniem miru czy postawą Ralfa, który niekiedy wydawał się być zagrożeniem zaproszonym i wpuszczonym do środka, niewiele różniącym się od starosłowiańskiego wampira. - Co przyniosłeś?

Claude z każdym wygniecionym po ściśnięciu między butelkami pudełkiem wpadał w większe zdumienie, jednak po tym jak przykucnął plecami do Ralfa i nieznajomego przysługiwał mu ten fortel, że nikt poza nim, który z rzadka napotykał wzrokiem własne odbicie w oknie nie widział jego ściągniętych brwi; przyświecając sobie latarką jedna po drugiej podrzucał w wolnej ręce puszki, by obrócić je do siebie zgrzewem i sprawdzić skład, datę przydatności do spożycia, a także kraj pochodzenia, bowiem za pierwszym razem, gdy natknął się na tytulaturę w języku innym niż chiński skłonny był uznać, że stanowiły pokłosie marzeń o powrocie, które nie po raz pierwszy nałożyłyby się na przykrą rzeczywistość.
- To względnie luksusowe towary; nie pamiętam, kiedy widziałem tu włoski sos - prawdziwy, nie w stylu włoskim. A ty, Ralf? Pamiętasz jak smakuje Europa? - zapytał z wolna, wstając. - Skąd to masz?
- Umiem szukać.
- Słyszałeś, Ralf? - Gorzki śmiech. - Ktoś próbuje zmonopolizować rynek zbytu!
- Zniknęły z półek przed ostatnią wieczerzą, do jakiej zasiadł ten świat; ciebie może czekać to samo przed podaniem deseru - W życzliwym tonie Ralfa skrywała się pogróżka. - Gdzie je znalazłeś?
- Nikt nie zagląda na ostatnie piętra.
- Wdrapałeś się po nie, żeby się nimi z nami podzielić? Mój Boże, byłbym rozczulony, gdyby tylko to nie cuchnęło łgarstwem!
- W większości budynków zapach jest nie do wytrzymania - wytłumaczył i po raz pierwszy podjął ryzyko podniesienia na nich wbitego dotąd w ziemię spojrzenia. - Uważacie, że ci niedorzecznie bogaci nieboszczycy śmierdzą jedynie pieniędzmi? Że zamieniają się w kałuże róż? Że zgnilizna odchodzi od kości jak więdnące płatki?
- Nie byłbyś w stanie sam tego tu przynieść. Kto przyszedł z tobą?
- Przyjechałem z plecakiem rowerem - wskazał na zewnątrz - ma dwie sakwy. Jest cichy. Bezpieczny.
- Jak wszedłeś do środka?
- Oknem.
- Wybiłeś je?
- Otworzyłem.
- Włamałeś się - sprostował Ralf - i to był błąd, może nawet większy od pierwszego, jakim była błędna wycena życia na równowartość tych kilku rzeczy! Czy naprawdę uwierzyłeś, że to wystarczy, żebyśmy cię oszczędzili?
- Nie bądź dla niego tak surowy, Ralf, być może za to właśnie kupił sobie łagodniejszą śmierć. Będziesz musiał się streszczać, bo przysięgam, że sam cię zatłukę, jeśli tym razem dasz wystygnąć kolacji.
- Powiedz mi-
- Yan.
- Yan! To o krok od Jean, ale obawiam się, że Ralf ma już dość romanizacji. Na co w zasadzie liczyłeś, Johnny, chłopcze?
- Nie chcę być sam.
- Też wolałbym umrzeć w towarzystwie, chociaż - podbródkiem wskazał na Ralfa - może niekoniecznie jego. Niemniej dziękujemy ci za ten prezent, wypijemy za pamięć o tobie przy-
- Proszę, przyniosę wam wiele więcej! - zakrzyknął Yan. Trząsł się jak w febrze, ale zdawał się o tym nie myśleć; rozbieganym wzrokiem rozglądał się w wyraźnym popłochu jak szczur wrzucony do kotła, pod którym zaczynał raźniej buzować ogień. - Proszę, nie róbcie mi- Proszę, pozwólcie mi zostać! Nie będę ciężarem, nie będę wchodzić w drogę! Proszę! Zapracuję na siebie, ja-
- W innych warunkach to byłby przyzwoity układ. Nasi pozostali lokatorzy nie palą się do zakasania rękawów - Claude zapauzował, jakby zastanawiał się nad uczciwością propozycji, ale zaraz znów z beztroską podjął:
- Problem w tym, że nie przyniosłeś ze sobą czegoś na czym również nam zależy, a co zużyłbyś, zostając z nami. Czy wiesz co to? Woda, Johnny, woda, źródło życia.
- Mogę przynieść-
- Mielibyśmy cię wypuścić i więcej nie zobaczyć? Nie, na to nie przystanie nikt o zdrowych zmysłach.
- Proszę, pokażę wam, ale nie róbcie mi krzywdy-
- Mówiłem, że z nożem na gardle nawet taka glizda zaczyna myśleć.
- Nie przejmuj się nim, Johnny. Powiesz nam skąd możemy ją wziąć? - zapytał miękko. - Może rzeczywiście nie musielibyśmy marnować jej na zmywanie krwi - może wcale nie musielibyśmy jej rozlewać, co ty na to? Ralf za każdym razem upiera się, że nie możemy żyć w takim chlewie, to taki pedant! Wiele zależy od tego czy zechcesz z nami p o r o z m a w i a ć.

- Myślisz, że przez noc ucieknie?
- Zhanna nie znalazła sposobu na przeciśnięcie się przez kratkę wentylacyjną, a spędziła tam znacznie więcej czasu.
Claude z pustym wzrokiem wbitym w przestrzeń trwał przez moment w milczącym zamyśleniu; nie w pełni otrząsnąwszy się z niego przycisnął kieliszek do ust.
- Nie wierzę, że zamykamy ludzi w łazience.
- Przed paroma godzinami nie wierzyłbyś w kolację przy świecach - pozwolił sobie zauważyć Ralf z pobłażliwym uśmiechem - chyba że to przedstawienie zostało ukartowane i taki był twój plan od samego początku.
- Proszę - Claude otaksował go wzrokiem ze wzgardliwym rozbawieniem ponad umazanymi resztkami naczyniami; wosk spływał bokami topniejących świec, przeświecając przez dwie butelki wina, a te zaś rzucały migotliwe, przypominające plamy krwi refleksy na sam stolik, przy którym siedzieli. Złote nici, którymi wyszywane były ich szlafroki mieniły się jak sploty, w jakich pośród gałęzi drzewa poznania dobra i zła wił się wąż. - Nie posuwałbym się do takich zagrań, skoro nieustannie dążę do tego, żeby pokazać ci, że poza barbarzyństwem istnieje inna, choć pokrewna rodzina rozrywek, której zwyczajnie nie dajesz szansy.
- Gdyby była warta zwrócenia na nią uwagi, zrobiłbym to; o moją spostrzegawczość nie musisz się martwić.
- Przemoc i seks idą ramię w ramię, Ralf - podkreślił, unosząc kieliszek - ale zdajesz się być zaślepiony przez tę pierwszą. Wspominałem ci, że Joshua zastanawia się nad tym ile w tobie z Romea, a ile we mnie z Kuby Rozpruwacza?
- I co mu powiedziałeś?
- Nic takiego; woli żyć złudzeniem, że bliżej ci do niego niż mnie i że w skrytości ducha musisz zmagać się z myślami samobójczymi po stracie dziewczyny.
- Nie spodziewałem się po nim niczego innego, może za wyjątkiem większej przenikliwości - nawet Fei, Fei!, wydaje się-
- Nie masz prawa jej krytykować od kiedy stała się śmielsza od ciebie, to jedno musisz jej oddać.
- Ciekawe, Claude, czy powinienem o czymś wiedzieć? Próbowałeś wcisnąć Joshule zbawienie, a kiedy zorientował się, że nie będę go przy tym trzymał za rękę zaproponowałeś inne rozwiązanie? Jest młoda, przyznałeś, ale zaraz dodałeś: mała śmierć to przecież też śmierć!
Claude, który wstał, by rozlać to, co pozostało w butelce odstawił ją z lekkim jak jego serce śmiechem i wsparłszy się na podłokietniku krzesła Ralfa pochylił się nad nim.
- Tak się składa, że zdążyłem jej wyjaśnić co to znaczy, ale tobie może nawet mógłbym unaocznić.
Ralf, który nie zareagował od razu, w milczeniu ważąc jego słowa, poruszył się i wyczekujący na ten sygnał Claude ze śmiechem grzechoczącym w piersi wyprostował się i tym samym wycofał, a zaraz potem skierował w stronę sypialni.
- Dobrze sypiasz na kanapie? - zawołał z niespodziewaną słodyczą w głosie, jedną ręką sięgając do kieszeni; pociągnięciem rozwiązał pasek, którym ściągnięty był szlafrok. - Nie wolałbyś wrócić do łóżka, Ralf, choćby na jedną noc? Jedną, dwie, może nawet trzy - moglibyśmy negocjować, ale musiałbyś wykazać się inicjatywą.
W płynnym półobrocie rzucił mu paczkę prezerwatyw, którą ten złapał. Rozochocony śmiech zagłuszył brzęk odstawianego na bok kieliszka i stawiane jego śladami kroki.
- Nie zwykłem wystosowywać ponownych zaproszeń, ale dla ciebie mogę zrobić wyjątek, jeśli zechcesz z niego skorzystać!
Był przygotowany na pociągnięcie w pasie, na ten znak, że powinien się zwrócić ku Ralfowi, i to też zrobił. Wyraz łączący w sobie wiele z nadziei, niepewności, ale również swoistego zniecierpliwienia i rozradowania zdawał się zakrzepnąć na jego twarzy, i na ten widok Claude nie umiał powstrzymać nieustannie nawracającego śmiechu, który umilkł, zduszony ustami tamtego, i który powrócił przy wtórze bagatelizujących potknięcie parsknięć, kiedy prawie byliby stracili równowagę w przejściu, wzajemnie popychając się w stronę łóżka, nie pozwalając przy tym wkraść się niepotrzebnemu zdystansowaniu między nich. Brakło im rąk, by móc nimi błądzić po plecach i karku drugiego przy jednoczesnym wysupływaniu się z pęt, w jakie zamieniły się ubrania; brakło warg, które to rozciągały się w uśmiechu, to przylegały do szyi, ust, policzków, nie wiedząc, gdzie powinny się zatrzymać; wreszcie same serca jako jedyne mieściły w sobie całą tę niepohamowaną radość i podniecenie, choć puchły przy tym w piersiach jak wypełniane helem balony, do przebicia których wystarczyłaby chwila zawahania, kiedy zostawili za sobą na podłodze spodnie, zrobienie kroku w tył zamiast uklęknięcia, wyszydzenie w miejsce westchnięcia albo poprzestanie na tym, na tych kilku chwilach zapomnienia, jakby w żadnej mierze nie przesądzały o istnieniu wzajemnego pociągu, o słabości, do której żaden z nich w pełni otwarcie się nie przyznawał.
Połykali powietrze w rzadkich przerwach aż wreszcie w trakcie jednej z nich zaszeleściła rozrywana folia. Claude przyciągnął do siebie Ralfa na krótko, by zaraz poczuć jego oddech na karku, uda przy swoich i wreszcie ręce, kiedy szukając wspólnego rytmu wsparł się na zagłówku, a Ralf nakrył jego swoimi - przynajmniej dopóki nie zabrał ich wyłącznie po to, by przytrzymać jego podbródek, gdy Claude obrócił się przez ramię, szukając jego ust. Rama sporadycznym skrzypieniem pod nimi skarżyła się na zapieranie o nią nóg, na rzucenie się na plecy i przewroty, i z dyskrecją, a także wytrwałością powiernika ich wspólnej tajemnicy upominała, że trwała cisza nocna, nawet jeżeli oni odnosili inne wrażenie; niebo za oknem szarzało, zwiastując niespieszne nadciągnięcie świtu.
W skotłowaną pościel zapadli się razem i wśród kołder odnaleźli się ponownie, nim zasnęli przyciśnięci do siebie, z ramionami w bezwładzie przerzuconymi przez piersi i swobodnie splecionymi nogami, kiedy na zewnątrz do życia zaczynały przebudzać się ptaki. W świetle nowego dnia rozburzone na poduszce włosy Ralfa, które Claude leniwie przeczesywał - choć z czasem ruchy palców stawały się coraz bardziej ospałe, aż wreszcie zamarły - przypominały koronę połyskującą smugami świeżego złota, jednak w miarę jak do sypialni zakradał się dzień, pierwsze promienie słońca niczym Midas zamieniały ich obu w nieruchome odlewy; rzeźby do przestudiowania przez następne pokolenia, które mogłyby zastać ich tak w następnym stuleciu - pełnych wdzięku w swoim wyciszeniu i nonszalanckiej beztrosce.


Edytowane przez wewau dnia 25-02-2018 18:38
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo

Krawędź tępego noża chrobotała ilekroć Ralf brzegiem kolejnego krakersa zbierał z niej pasteryzowany kawior, perlący się czerwienią we wczesnopopołudniowym świetle wewnątrz niewielkiej puszki, jednej z paru, którymi przed zapadnięciem zmroku Yan usiłował kupić przynajmniej litość, jeżeli nie przychylność tych dwóch nieokiełznanych bóstw, przysięgających mu dotąd, że przyjmą od niego ofiarę wyłącznie z krwi. Oczami nadal przymrużonymi w pewnym rozmarzeniu, pewnej wynikającej z niedospania ociężałości - jednakowo słodkiej co napięty w leniwym uśmiechu policzek Claude'a, muśnięty wargami po przebudzeniu zanim ten z powoli ściągającymi się brwiami zdołał zapytać czy Ralf ponownie zamierza udawać, że nawet nie przekroczył progów tej sypialni - wodził od opadających na czoło włosów, po zaróżowioną miejscami szyję i usta; pochwytując jego spojrzenie walczył z ciągnącymi w górę kącikami własnych na tyle nieudolnie, aby Claude upominająco, choć nie bez rozbawienia poszturchiwał go pod blatem.
- Naprawdę rozumiem - odezwał się po przeżuciu kolejnego, ponownie wycierając nóż o chrupkie pieczywo - że to niekoniecznie pasuje do tych dwunastu kostek cukru, które dopiero co miałeś na talerzu, ale powinieneś korzystać: on w ciągu miesiąca przestanie nadawać się do spożycia.
- Zobaczysz, że jeszcze będziesz miał dość świeżego, o ile przez te gardełko nie przechodzi wyłącznie importowany.
- Nie będziesz miał porównania-
- A nie pomyślałeś, że mogę nie chcieć go mieć? To ty w ciągu paru tygodni będziesz jęczał, że to nie to samo- Będziesz mnie karmił jak dziecko? - Śmiech zatrząsł jego głosem, lecz Claude nachylił się z rozwartymi przyzwalająco wargami i wzrokiem zakotwiczonym we wsuwanym pomiędzy nie kawiorze.
- Za Johnny'ego, Claude, żeby nie było mu przykro. I?
Minęła chwila, gdy z wydętymi jak do pocałunku ustami przeżuwał, i kolejna, gdy wodzący po zębach język szukał tkwiącego między nimi jedzenia, tego budzącego podejrzenia dowodu, że uśmiech, jakim pocieszająco miał obsypywać pozostałych był tyleż fałszywy, co troska o ich wyżywienie.
- Nie dziel się tym z nimi.
- Nie zamierzam.

Dopóki nie odezwał się do Yana, który siedząc wsparty plecami o wannę ze zrezygnowaniem obracał w palcach kolejne guziki trzymające poszewkę na poduszce, ten zdawał się być gotów powiedzieć, że Ralf pomylił się i zbłądził, ponieważ to pogodne oblicze, ujęte w złotą ramę włosów i osadzone niby na piedestale utworzonym przez jasny golf, luźno obejmujący zdradzającą przyczynę rozweselenia szyję, nie mogło należeć do kogoś, z czyjej ręki jeszcze przed parunastoma godzinami spodziewał się zginąć.
- Słyszysz? - Powtórzył, poprawiając przerzuconą przez ramię zamszową kurtkę i licząc, że jej widok będzie dla niego bardziej zrozumiały niż słowa, którymi go powitał. - Zbieraj się, Johnny, idziemy, a ty nadal masz szansę powiedzieć nam dokąd.
Uśmiechał się tak, że kpina, za którą Yan jeszcze wczoraj uznałby z jego strony najmniejszy przejaw człowieczeństwa, wydawała mu się nagle równie niemożliwa, co prawdopodobieństwo, że to on obracał wówczas w dłoni nóż mogący w każdej chwili rozpłatać jego gardło. Z poziomu podłogi pewien czas patrzył na niego badawczym wzrokiem, jakby szacował ile mogłoby kosztować wypowiedzenie na głos wzbierających się w myślach stwierdzeń, w tym czy odmowa, wymamrotane pod nosem nie mam ochoty, spotkałaby się z jakimkolwiek odwetem; on nie mógł być do niego zdolny. Ralf zbliżał się do niego, jakby zmartwiony.
- Chyba miałeś okazję przypatrzeć się kafelkom? - Przykucnął; palcem prześledził zgłębienie pomiędzy nimi i kciukiem starł z niego brud, którego Yan nie mógł dostrzec. - Staraliśmy się je doczyścić, ale powinieneś był zauważyć, że pewnych rzeczy nigdy nie da się zmyć do końca. - Znów ten uśmiech. To był ten głos, a świeże i starsze siniaki na żebrach, którym Yan - szukając od rana zajęcia - przypatrzył się w rozciągniętym na wysokość ściany lustrze musiały powstać od kopnięć blondyna. Ralf ponownie stał w progu drzwi, tym razem wskazując na zalaną słońcem przestrzeń za nimi. - No już, ruchy, pośpiesz się, a gdy wrócimy może nawet przypadnie ci porcja obiadu; może chcesz kawy? Zostało nam trochę i powinna nawet być jeszcze ciepła.
Yan wcisnął w kieszenie dotąd leżące obok niego papierki po batonach i ze zwątpieniem wstał, jeszcze mniej pewien czy może nawiązać rozmowę.
- Nie trzeba. Ze śniadania?
- Ze śniadania. Było całkiem dobre, Johnny, naprawdę szkoda, że nie miałeś go okazji z nami zjeść. Może następnym razem? Claude, idziesz?
Szedł - klucze bentleya okręciły się wokół jego palca swawolnym ruchem uczepionej rury striptizerki, ciągnącej za sobą wymierzony w publikę obsceniczny obcas - i zadzierając podbródek wskazywał na Yana. Yan nie błądził już wzrokiem zamierzając znaleźć drogę ucieczki, lecz z osobliwą arogancją patrzył na to B, to uskrzydlone, połyskujące B, które dopiero co skończyło zataczać w powietrzu okręgi tak jak robił to sęp nad padliną; nie był pewien, czy właśnie nią był, czy też to słodki odór cudzego zepsucia go zwabił.
- Czy Ralf przeprosił cię za brak manier?
- Czy pozostaje mi coś poza wybaczeniem?
- Nie stać cię na trzymanie urazy - odpowiedział Claude przeciągle, ze spokojem, z jakim tłumaczy się rzeczy dziecku - a mu! mu można wybaczyć wszystko. Dokąd jedziemy?
- Czym jedziemy? Nie macie niczego mniej rzucającego się w oczy?
- Nigdy nie będziesz wiedział, czy niechęć ubrudzenia tapicerki nie będzie ostatnim, co przesądzi o twoim życiu, a chyba nawet Ralf, prawda?, nie zdecydowałby się na ubabranie krwią tych obić. Dokąd, Johnny? Którędy droga?
- Pytam, ponieważ-
- Naprawdę odważyłbyś się stwarzać problemy komuś, kto nim przyjechał?
Yan zacisnął usta, lecz język wyważył je niczym taran zanim zęby zdążyły się na nim zacisnąć.
- Skoro byłem wystarczająco dzielny, by przyjść do was ponownie, być może nie powinieneś wykluczać tego spośród możliwości.
- Pyskaty - zaśmiał się Claude, wystukując sylaby dłonią na ramieniu Ralfa. - Jeszcze się polubicie. Wsiadaj lub biegnij obok, chłopcze.

Claude zwolnił; w przestawionym lusterku pojawiły się jego patrzące bezpośrednio na Yana oczy, a on, wciśnięty w róg tylnej kanapy, nie mogąc uciec od tego wzroku uniósł brwi, jakby zdezorientowanie, które miał zdradzić ten gest mogło złagodzić jego spojrzenie.
- Tylko spójrz jak on na ciebie patrzy, Ralf, mój Boże, chyba mu się spodobałeś! Nie? Jesteś pewien, Johnny? To przecież wyjaśniałoby, dlaczego jeździmy w kółko!
- Musiałem się pomylić. Rowerem jest inaczej, pieszo jest inaczej, nie do końca pamiętam, którędy wchodziłem.
Mówiąc to Yan zerkał na Ralfa, ponieważ szczęk tej otwieranej i zamykanej zapaliczki brzmiał tak jak otwierany i zamykany nóż, lecz on promieniał, jakby wcale nie zaczynał niecierpliwić się w miarę nabijania się kolejnych kilometrów, a Yan nie wiedział, czy powinien uśmiechać się z nim, czy też zacząć uważać na słowa.
- To nie jest daleko. Właściwie możemy zatrzymać się już zaraz. Pójdę i przyniosę-
- Nigdzie nie pójdziesz, Johnny, ponieważ jeśli jest tam więcej litrów wody, niż zdążyliśmy spalić benzyny, nie powinieneś być ich w stanie samodzielnie unieść.
- Przesadzasz, Ralf - on był rozbawiony, uderzyło Yana, rozbawiony tak, że uśmiech przełamał twardość spojrzenia - ale nie jestem pewien, czy on ma w sobie tyle krwi ile paliwa ubyło już z baku. Którędy, Johnny?
- Skręć w prawo. To chyba tu. Może pójdę i się upewnię?
- Samemu jest bardzo niebezpiecznie, nie uważasz?
Chciał zaprzeczyć.

Yan oglądał się na nich jakby go gonili, chociaż te dwie sylwetki, których migotliwy cień co jakiś czas przepływał spod jego nóg prosto na którąś ze ścian przed nim, przemieszczały się wolno niby dwie kule u nóg, leniwie ciągnące się za nim gdy odchodził dalej niż długość łańcucha. W napływie drobnych chmur ciemne kontury ich ciał drgały podobnie do rzucanego przez projektor obrazu i sporadycznie stapiały się z rozcieńczoną ciemnością, która nastawała wraz z nadciągnięciem większego ich obłoku. Ten przeszklony budynek był akwarium, w którym nieskrępowany badawczymi spojrzeniami mógłby pływać z góry na dół: bez trzymającego go przy dnie ciężaru zobowiązania, bez cichego śmiechu dochodzącego zza pleców, bez przesłodzonych pytań - Jednak nie tu? - i bez tych nagle wyrastających przed nim cieni, na widok których wycofywał się tylko po to, by napotkać tę obserwującą go z przesadną życzliwością dwójkę.
- Pomyliłem piętra - oznajmił, szarpiąc za kolejne drzwi. Mógł przecież powiedzieć, że to za nimi, że są zamknięte, ponieważ to także cudza własność, a ostatnio gdy tu był, powiedzmy przed tygodniem, ustąpiły za pierwszym razem, tak jak ustąpiło mu przednie i tylne wejście hotelu; musiał mieć szczęście, którego tylko teraz i tylko na chwilę zabrakło! Nie zdawało im się śpieszyć; byli tu tylko na spacerze, omiatali wzrokiem ulice i pomieszczenia, szeptali, czasem tak, by ich słyszał, a on pozostawał psem, wyrywającym do przodu z nadzieją, że chociaż złapie trop.
- Znów?
- Zaczynam się nudzić, Johnny.
Ale on wbiegał już po schodach na kolejne piętro.
- Tracimy czas, Johnny.
- To zacznijcie go pożytkować - syknął pod nosem. - Starczy lokali dla każdego.
- Ta sytuacja nie jest dla ciebie korzystna, zauważyłeś? Zmarnowaliśmy dwa naboje, paliwo, a zaraz okaże się również, że godziny z życia.
- I z całego serca pragnę oddać wam to wszystko z nadwyżką - zatrzymał się, musząc unosić wzrok tym wyżej im bliżej Ralf podchodził.
- Może wystarczy abyś przestał przynosić straty?
Potrzebował chwili na zebranie odwagi; omiótł kieszenie Ralfa, w których ten chował obie dłonie, przełknął ślinę, zadarł głowę do góry:
- Stracicie wówczas szanse na ich nadrobienie.
- Słyszałeś? - Ralf zwrócił się do Claude'a.
- Być może tego nie wiecie - kontynuował Yan - ale martwy nie dostarczę wam niczego. A tak mam potencjał-
- Potencjał!
- Możesz wierzyć lub nie, ale dotąd przeżyłem o tym, co sam znalazłem.
- I mnogość tych znalezisk uczyniła cię na tyle zdesperowanym, byś ryzykował życie próbą kradzieży?
- Tak. Umiem wybrać między śmiercią z głodu, a tą od strzału: mój pech! Ale umiem także znaleźć wystarczająco dużo prowiantu, aby móc pozwolić sobie na luksus podzielenia się nim z kimś takim jak wy. Mam dosyć życia w pojedynkę, szkoda tylko, że zdajesz się widzieć dwa rozwiązania tego problemu-
- Jesteś taki wygadany, Johnny - Claude oparł się o ścianę z ustami zaciśniętymi w próbie stłumienia śmiechu. - Taki wygadany, że pozwolę ci przekonać go samodzielnie. No dalej. Słuchamy.
- Mogłem upokorzyć się bardziej i zarzekać się, że wcześniej coś tu było!, ale uznałem, że zawsze, prędzej czy później coś znajdę, po prostu dajcie mi szansę, możliwość. Nie wrócicie z pustymi rękoma. A jeśli nie: nie mam nic do stracenia. Nic! Bo nawet wam zabrakłoby jaj żeby w obecnych czasach żyć w pojedynkę.
- Johnny ma rację, Ralf. Ma rację, ty pizdo.
Przewrócił na niego oczami, ale spacyfikował go uśmiech, pod wpływem którego rozbrojony uniósł ręce, choć nie bez rozdrażnienia zaczynającego ściągać rysy twarzy.
- Ale nie kuś losu, chłopcze, on staje się okropny gdy zaczyna narzekać na nudę. W ciągu godziny pod samochodem. Przecież nikt nie chce, żebyś się marnował. Chodź, Ralf.

Idąc w ich kierunku Shujuan krzywiła się jakby pod jej nogami chrzęścił nie żwir, którym wysypana była droga, a skruszone kości. To był ten sam grymas, z którym człowiek budził się, jeżeli nieproszone światło wtargnęło spomiędzy zasłon na powieki, by palącą czerwienią przebić się prosto do siatkówki; widok nowej twarzy początkowo raził ją jak gdyby już z tej odległości wyczuwała kwaśny zapach dłuższy czas niemytego ciała.
- Gdzie byliście?
Zadając pytanie prawie nie poruszała ustami. Patrzyła na Yana z pewną niechęcią, będącą skutkiem przebudzenia się dotąd regularnie usypianej obawy, która podnosiła wrzask gdy utulająca ją do snu kołysanka milkła na zbyt długo; młody lęk miał tyle miesięcy, ile minęło od zgaśnięcia ostatniej żarówki miasta, osuszenia się rurociągów i rozbrzmienia wśród obcej rejonowi ciszy coraz śmielszych krzyków.
- Joshua cię nie poinformował? Musieliśmy sprawdzić, czy młody do czegoś się nada.
- Tak, ale-
- Ale? Nie stać nas na przyjęcie pod dach jeszcze jednej niebędącej się w stanie samodzielnie utrzymać osoby, ale on obiecał, że uzupełni zapasy w większym stopniu niż je naruszy.
- Więc zostaje?
- Dopóki jego postawa nie zacznie sugerować, że nie powinien, Shujuan. Już po obiedzie? Nie kłopocz się; przecież nikt nie wiedział ile czasu nas nie będzie.
- Ostatnio jedliście sami-
- Więcej dla was.

Wieczór nadciągał zza horyzontu twardym fioletem ametystu; przeganiał z nieba niewyraźny błękit dając kolejnym gwiazdom zapłonąć na niebie w miejsce wygnanego słońca, którego łuna zdążyła zniknąć między monolitycznymi sylwetkami wieżowców. Przeciągnięte na trawnik ławki niepewnie odnajdywały oparcie w wilgotnym gruncie, gdy rozpalone pomiędzy nimi ognisko posyłało do diabła starą pościel, dorzuconą ze śmiechem bieliznę, oraz kartony, nagromadzone przez ostatnie tygodnie opakowania, które niespalone piętrzyłyby się w przepełnionych kontenerach nad wyraz dosadnie przypominając o ilościach skonsumowanego jedzenia.
- Mógłbyś dać Ralfowi spokój - dopiero własne imię, wypowiedziane przez Joshuę wyrwało go z zamyślenia, w które popadł utkwiwszy wzrok w ogniu. - To przejezdny, w porządku, ale to ja tu jestem naczelnym turystą; naprawdę nie tego oczekiwałem słysząc, że jestem tu na, uregulowany wyłącznie wizą, czas nieokreślony. Chyba już się przedawniła, prawda?
- Przyjechałeś kiedy?
- Ledwo w lipcu. Raczej zauważyłeś tamto rozchwianie na rynku, a ja miałem jedynie zminimalizować straty, jakie ponosiliśmy drogą przewalutowania, i szczerze mówiąc: szło mi to okropnie. Gdy tylko yuan podskoczył na tyle, by dało się go sprzedać z jedynie parutysięcznymi utratami w dochodzie, zabrakło na niego kupców; przepraszam, Yan, mów śmiało.
- Byłem tu krócej.
- Nie wyglądasz, synku.
- Odwiedzałem rodzinę. Jestem stąd, jasne, wychowałem się tu, ale-
Znużony rozmową Claude poruszył się i nachylił do przodu; pod skotłowanym na ich kolanach kocem jego zgięta noga przywarła do uda Ralfa w sposób na tyle zaczepny, by dotąd jedynie oparty na niej nadgarstek ustąpił miejsca całej dłoni.
- Ale tutejsze uczelnie to dla ciebie za mało? Powiedz, Johnny: Pekin? Co studiowałeś?
- Architekturę krajobrazu. W Seulu.
Parsknął słysząc odpowiedź. Brwi Jin podskoczyły w rozbawieniu, kiedy Shujuan odwróciła się próbując ukryć pobłażliwy uśmiech.
- Możemy wszyscy uznać, że Ralf jest dziś wyjątkowo uprzejmy, ale w jego turystycznej główce wzgardzenie edukacją w ojczyźnie jest miarą inteligencji. Nie rozumiesz, co?
- Nie możemy poprzestać na uprzejmości? A może przypomnieć ci, że z ciebie także się nie zaśmiałem? - Claude szturchnął go w ramię zanim skończył, ale nie protestował gdy dłoń powoli sunęła od kolana w dół. - Na który rok się wybierałeś, chłopcze?
- To miał być trzeci. Nie narzekam: nie muszę pisać pracy.
- Poczekaj sekundę, Ralf - Joshua znów zwrócił się w jego stronę. - Czy Yan nie jest aby odrobinę zbyt zbliżony do was wiekiem, abyście mogli tak na niego wołać?
- Przecież tłumaczyłem ci, Josh. On tak tylko wygląda. Czy aby na pewno powinnaś się śmiać z Yana, Shujuan? Jesteś pewna, że chciałaś być jedynie pielęgniarką?
- A ty kierowcą?
- Gdybym tego nie lubił raczej bym zrezygnował, nie sądzisz?
- Dlaczego myślisz, że ja bym tak nie zrobiła?
- Zdaje się, że odrzuciłaś pozostałe opcje.
- Fei - przerwał im Joshua, który dopóki nie zamilkli śmiał się pod nosem, mając przyjemność wysłuchać co najmniej paru podobnych rozmów, w których jeśli nie prześcigano się sukcesami, przyznawano się do porażki, wcześniej dyskretnie zaznaczywszy, że kto inny poniósł większą. - Co planowałaś studiować?
Jin musiała ją szturchnąć; była zmroczona, choć krótka wymiana opinii pozwoliła im ustalić, że dwa kieliszki, i ani jednego więcej, to zdrowy kompromis.
- Nie myślałam jeszcze nad nimi. Nie miałam czasu się zastanowić.
- Może to lepiej: nikt nie wyśmieje cię jak naszego architekta krajobrazu - kontynuował Joshua lekkodusznym tonem, w którym jednak przebrzmiewały niewypowiedziane przeprosiny. - Mógłbym skłamać, że kształciłem się w lidze, ale jeśli cię to pocieszy, Yan, ledwo przeszedłem przez uczelnię publiczną, żeby potem przeżyć bite dwadzieścia lat jako księgowy. Ale Ralfowi można już uwierzyć, nie? Nawet jeśli podwójny dyplom skończył jako rozpałka.
- Nie pochwalisz się, Ralf? - zaświergotał Claude z trudem powstrzymując rozbawienie, w mniejszym stopniu wynikające z przesadnej śpiewności własnego głosu, niż tego, że krótkie, naglące spojrzenie, które skierował na Ralfa i któremu pozwolił wybiec aż do drzwi i wrócić, zostało odwzajemnione, jak gdyby ten przytaknął. - Przyniosę coś jeszcze.
- Prawo z ekonomią.
- Attaboy! Finanse i rachunkowość nie brzmią w ćwierci tak dumnie, chociaż na tyle poważnie, by nawet nie jedna, a dwie! kobiety godziły się przez pewien czas założyć ze mną rodzinę. Musiałeś mieć większe kolejki. A ty dokąd?
- Schowałem przed nim butelkę, którą prawdopodobnie chce przynieść i wolę prewencyjnie upewnić się, że nie wróci wściekły.
- Widzisz! Ja tylko mówię, że to porządny facet.

- Że też czasem potrafisz zrozumieć sugestię.
Korytarz, nieporównywalnie chłodniejszy od podwórza, rozświetlonego i rozgrzanego ogniem wplatającym w wieczorny wiatr dym i rozżarzone płaty popiołu, których chmary wirowały nad paleniskiem jak świetliki, odpowiedział wątłym echem podsłuchanych słów. Claude odtrącił uciszająco przyłożony do ust palec, zanim z nich, niby ciepły letni podmuch, skończyło dobywać się sza. Chwilę później ich frywolne uśmiechy przyległy do siebie, z każdym kolejnym spośród wymienionych pocałunków otwierając się chętniej i przyzwalając na więcej, jak gdyby próbowali udowodnić który pragnął bardziej, który zgodziłby się na więcej, i który miałby mniej przeciwko. Zepchnęli się tak pod schody, wgonili na piętro, przyparli do drzwi, zanim te ustąpiły za przyłożeniem do zamka karty; chwilę kołysali się na boki w czułym objęciu, jak gdyby gdzieś z pokoju obok do ich własnego sączyła się zbyt głośno przez kogoś puszczona muzyka. Ze śmiechem, który krył chłopięce zażenowanie i płoszył ostatki wstydu, Claude pozwolił posadzić się w fotelu, pozwolił rozpiąć klamrę paska, i pozwolił miękkim pocałunkom przeskoczyć z szyi na podbrzusze, kiedy Ralf przykucnął przyciągając jego biodra bliżej własnych ust. Chwilę błądziły po krawędzi bielizny, chwilę obejmowały go przez jej materiał, zanim ten przestał kryć rozgrzaną od napływającej krwi skórę, przeciągając wzdłuż której językiem Ralf czuł, jak leniwe przeczesywanie jego włosów ustępuje miejsca ostrożnemu zaciśnięciu się na nich pięści, która rozluźniła się dopiero gdy objęte wolną ręką udo ukróciło drganie, i przygarnęło go bliżej krótkim skurczem nogi przerzuconej ponad ramieniem.
Stłumili w sobie niedojrzały rechot, gdy Ralf spijał z palców przelane ponad krawędź kieliszka ośmioletnie bacardi, a Shujuan, ośmielona alkoholem, usiłowała przygładzić jego jedynie niedbale poprawione włosy. Siedzieli niepozornie w ławkach naprzeciwko, zerkając na siebie ponad skaczącym ku niebu złotym ogniem i nie walcząc z przełamującymi linię ust uśmiechami, gdy spojrzenia spotykały się lub nieprzyzwoicie błądziły po ciele.
- Nie obraźcie się, to był tylko jeden taki kontrahent i trzech podobnych - ciągnął Joshua, wylewny pomimo tego, że pił wyłącznie sok. - Niezależnie od tego, ile razy zabierałem tego faceta na brunch, lunch, kawę, nawet raz kolację, on tylko przytakiwał, zaraz zapłacimy, tak-tak-tak, póki yuan wysoko! A potem i tak czekał aż jego własny klient mu zapłacił, wtedy przelewał pieniądze nawet tego samego dnia, udając ślepego na to, że otrzymywał tę zapłatę gdy yuan, był, nisko, bo tamten mógł akurat więcej kupić!
- Nie mogliście ustalić kursu w umowie?
- Mi tego nie mów. Proponowałem, żeby tamten brał pożyczkę i natychmiast ją spłacał, skoro pieniądze i tak by otrzymał, a jeśli nie: przecież był ubezpieczony! Ale on obiecywał, że się nad tym zastanowi, a zapytany ponownie twierdził, że to zbyt duże zamieszanie. Chcieli mnie zmotywować potrąceniem z pensji, ale nawet gdyby mogli: ona nagle stałaby się ujemna i to ja byłbym winien szefowi pieniądze. Takie, że mógłbym za nie kupić przyzwoite mieszkanie. To, które wynajmowałem tutaj, było klaustrofobiczne, i nie macie pojęcia jak tęskniłem za hotelem, w którym umieścili mnie na całe dwa tygodnie, zanim okazało się, że tę sprawę zakończy dopiero choroba kierownictwa. Potem nawet sekretarkę zastąpiła automatyczna, a ja nie zdążyłem przekonać własnego, że choroba morska to nic i mógłbym się zabrać z zawracającym do Oregonu statkiem. Musieliście zbankrutować, Ralf, zanim to wszystko się rozkręciło. Nawet my planowaliśmy ubiegać się o ubezpieczenie.
- Możliwe, że przegapiłem oficjalne zwolnienie mnie z pracy tylko dlatego, że linia była zajęta, a skrzynka zalana próbami udowodnienia, że ten przypadek się kwalifikuje, lub kwota powinna być wyższa. Miałem nieco wolnego kiedy postanowiono udawać, że nigdy nie istnieliśmy na tym rynku.
- Nie da się was słuchać - wtrąciła Shujuan, wyciągając przed siebie kieliszek aby ten został uzupełniony.
- Nie przerywaj mu; póki Joshua mówi o pieniądzach nie pieprzy o niczym innym.
- To bezpieczny temat. Nie chciałem ci wtedy, Ralf, sprawić przykrości-
- Nie rozczulaj się tak nad nim - krzyknął z równoległej ławki Claude, jakby dzieliło ich nie pięć, a pięćdziesiąt metrów. - Dobrze to wszystko zniósł.
- W każdym razie, mieszkanie: to, które pracodawca był mi gotowy w pewnym procencie opłacić, kazało mi spędzać jak najwięcej czasu poza nim. Wynajmowałeś?
- W przeciwieństwie do ciebie mnie musieli czymś zachęcić, żebym się tu przeniósł. Było przyzwoite jak na czynsz. Parę metrów kwadratowych więcej niż zazwyczaj w tym przedziale cenowym, blisko biura.
- Sam?
- Sam opłacałem.
- Yan, ilu miałeś współlokatorów?
- Słucham? Trzech. Nie pytaj, czy sami Chińczycy.
- Przecież wszyscy wiedzą, że nie, Yan - odezwała się Shujuan. - Taka koncentracja upokorzenia w jednym miejscu-
- Możecie albo dać mu żyć, albo mi wyjaśnić.
- To znaczyło-
Joshua przerwał Jin:
- To bez znaczenia. Twój dyplom, moja droga Jin, też jest obecnie nic niewarty, a jeśli oni uznali, że Yan może się przydać, trzeba im uwierzyć. Pozostaje pytanie dlaczego nas tu jeszcze trzymają, co?
- Przesadzasz.
- Naprawdę się wtedy staraliśmy, Ralf, ale czynszu nie potrącisz z dobrych chęci. Realistycznie powinniśmy zabrać się i przestać was obciążać jakiś czas temu. I nawet nie wiem, który z was ma na tyle miękkie serce, by nadal nas nie wyganiać.
- Ralf traktuje to jako niską cenę za sensownego rozmówcę.
- Ale mówi jakby chciał zaznaczyć, że mój akcent sprawia mu większy ból niż twój, Claude. Pięć lat w Anglii, w porządku, ale czy nie mógłbyś trzymać się zhe jak każdy sensowny Niemiec?
- Ciszej: Fei śpi.
Droga mleczna nabierała konturów na ciemniejącym niebie, jakby każda z opuszczających ognisko iskier wzleciała aż do gwiazd, zamierzając udawać jedną z nich. Kieliszki zderzyły się w niemym toaście, pozwalając światłu zatańczyć w ich wnętrzu, a temu, które przechodziło przez zdobienia, zafalować na skórze trzymających szkło dłoni jak rąbki zwiewnych sukni.
- To ona powinna pić sok.
- Bo ktoś ci uwierzy, Josh, że niczego do niego nie dolałeś.
- Z tobą nie można o niczym pogadać, Jin; przestań się dziwić, że korzystam z okazji. Nie to co Yan. Speszyliście go śmiechem. Nic nam już o sobie nie powiesz, prawda, chłopcze?
- Za żadne skarby.
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Sos, który zdążył przywrzeć do patelni zaskwierczał, kiedy Claude sięgnąwszy po butelkę z wodą, od niechcenia dolał doń raptem tyle, by uratować śniadanie od spalenia i posypawszy wszystko z niewiele mniejszym zrezygnowaniem ziołami, bez przekonania zamieszał. W powietrzu unosiła się wzbudzająca mdłości mieszanka woni: duszącego o tak wczesnej porze, zawiesistego zapachu tłuszczu ze smażenia i kwaśnawego kawy, która - rozlana na podłodze - nie różniła się zanadto od zlewek wychlustywanych z wiadra do przydrożnego rynsztoku tuż po zmyciu zabłoconego holu.
- Fei, na Boga - pospieszył z reprymendą; w tonie głosu w stopniu większym niż w samych słowach pobrzmiewała nagana - nie możesz sobie wychodzić z kuchni.
- To nie ona, to ja, przepraszam - Yan postawił kubeł i wsparłszy się na mopie jak przeżarty artretyzmem starzec o lasce, zawadził wzrokiem o kipisz u stóp Claude'a. - Wyglądała na zmęczoną, więc zaproponowałem, że zrobię to za nią. Zgaduję, że wróciła do łóżka - też możesz, posprzątam.
- Ralf zajął łazienkę - Claude wytarł z namaszczeniem ręce w papierowe ręczniki kuchenne. - Przyszedłem zaparzyć nam herbatę, ale widzę, że-
- Proszę, wystarczy o Korei.
- Nawet to nie był lekki kawałek chleba?
Yan przez moment patrzył na niego z niemym wyrzutem, jakby nosił się z zamiarem przypomnienia, że prosił, przecież prosił, by mu tego nie wypominać, ale potem reminiscencja panoramy Seulu ustąpiła wspomnieniu noża, który byłby został przyłożony mu do gardła, kiedy skulił się, by uniknąć kopnięć w miękkie podbrzusze; z nieoczekiwanie poddańczym westchnieniem wzruszył ramionami.
- Wyobraź sobie, że nie każdy rodzi się laowaiem; nie każdy ma to szczęście trafić na listę po utorowaniu drogi nazwisku obcą walutą - Wyżął ścierkę bez spodziewanej zawziętości w ruchach. - Komuś takiemu jak ty prawdopodobnie oddano moje miejsce, ale to bez znaczenia - przecież tam nie wrócę. Innym - tam, na zewnątrz - nadal mógłbym skłamać, że jestem z Beidy.
- Ja jestem z Beidy - czy właśnie straciłem w twoich oczach?
- Poważnie?
- Nie, nie bądź śmieszny - zaprzeczył, z rozespaniem spozierając na czajnik, który zaczynał z wolna poświstywać na podobieństwo człowieka duszącego się w worku szczelnie opinającym tułów. - Z Rendy, przecież mówiłem.
- Nie udaje ci się nigdzie osiąść na stałe, co?
- Les hommes - le vent les promene; ils manquent de racines, ça les gene beaucoup.
- Czy to ostatnie co przyszło mi usłyszeć zanim oblejesz mnie w złości wrzątkiem?
Claude - w milczeniu, które można by wziąć na skupienie na zalewaniu ukropem wrzuconych naprędce do kubków w zaparzaczach liści herbaty, gdyby nie będący wyrazem bólu grymas, w jakim stężały zaciśnięte szczęki - przypatrywał się rdzawym nitkom barwników, nieuniknienie rozchodzącym się jak ślady po przepłynięciu łodzi i niknącym w brunatnym morzu w miarę jak susz puszczał aromat; zanim woda nie zamieniła się w napar przywodzący na myśl stężałą krew, nie podniósł nań wzroku, a kiedy zebrał się na udzielenie odpowiedzi Yanowi, nie był pewien, którego pytania miała ona w zasadzie dotyczyć.
- Nie.

Niosące się korytarzem kroki Ralfa zaanonsowały jego przybycie, a szelest nieznacznie uniesionego przy odsuwaniu od stołu krzesła stanowił poświadczenie, że usiadł. Ta rześkość wydawała się Claude'owi niewłaściwa - sam, wysączywszy kawę z filiżanki, czy to po cukier, czy to po serwetki udawał się niespiesznie, tak jakby zostawszy raz uprzywilejowanym możliwością zmuszania innych do wyczekiwania nie zamierzał z tego rezygnować i swoim niekiedy przesadnym brakiem kwapliwości przypominał, że był w tym bezkarny. O ile Ralf o poranku poruszał się w rytm bachowskiej suity numer jeden, Claude przepływał między hotelowymi salonami w powolny takt haendlowskiego La Grande Sarabande, zawsze znajdując moment na to, by przystanąć w zamyśleniu, w które zdarzało się mu popadać ilekroć nie w pełni odpędził od siebie pokusę powrotu do łóżka; tę chwilę potrzebną na wrócenie się po coś, co w roztargnieniu zostawił na stole lub przysiadłszy na parapecie odłożył na bok, by w niezmąconym spokoju ze wzrokiem wbitym w nieruchomą panoramę wypalić pierwszego po nocy papierosa.
- Nie zapomniałeś o czymś? - zapytał pretensjonalnie, nim przechodząc obok Ralfa od niechcenia nachylił się na tyle, by musnąć ustami jego policzek i postawiwszy między nimi opróżnioną popielniczkę powrócić na swoje miejsce naprzeciwko niego. - O wszystkim muszę pamiętać za ciebie. Nie jestem zaskoczony, ale mógłbyś mnie nie rozczarowywać od rana.
- Pytanie czy wstałeś nie w humorze mija się z celem, skoro wyraźnie jeszcze śpisz. Jesteś marudny jak dziecko - Ralf sięgnął po zaparzacz do kawy. - Nikt nie każe wstawać ci tak wcześnie. Ba, możesz jeszcze udać, że cię tu nie było.
- Obudziłeś mnie.
Usta Ralfa ściągnęły się w uśmiechu, a następnie w wyrazie powściągliwego zainteresowania, przez który w dalszym ciągu niczym tusz przez przewróconą w pośpiechu kartkę przebijała pewna figlarność.
- Obudziłem czy nie dałem spać?
- Nie przeceniaj się - Claude wrzucił do ust kawałek połamanego herbatnika, ale nie udało mu się w ten sposób powstrzymać od odpowiedzenia mu czym innym niż niewiele mniej swawolnym uśmiechem. - I zostaw jakieś resztki dla Yana. Poprosiłem, żeby do nas dołączył jak usmaży sobie naleśniki.
- Już ci nie wystarczam czy nagle zacząłem cię onieśmielać?
- I znów to robisz, chociaż z nas dwóch to tobie bliżej do dziewicy!, i dlatego pozwalam ci nabrać trochę wprawy. Nie - Zapauzował, by przeżuć biszkopt. - Zanim przyszedłeś wspominał coś o naszych sąsiadach - podobno ich mamy. Pomyślałem, że wolałbyś relację z pierwszej ręki.

- Ale których macie na myśli? - zapytał Yan z ustami pełnymi konfitur, mając dość przyzwoitości, by przesłonić ten przykry widok ręką. - Nie wiecie, że nie jesteśmy sami? O tych z drugiego brzegu nie powiem wam wiele, nie wydaje mi się, żeby schodzili ze swoich motorów - pewnie jest w tym wiele z rozsądku - przyznał i machnął w powietrzu nożem, jakby w ten sposób zamierzał im przypomnieć z jakich pobudek strudzeni nomadzi mogli nie zdecydować się na zarzucenie wędrówki - ale nie wykluczam, że tylko szukali tam paliwa - naprawdę ich nie widzieliście? O tych wariatach z Dabei Yuan możecie nie wiedzieć, sam nie wiedziałem, dopóki nie wyskoczyli mi na drogę!, ale tamci-
- Ktoś tam mieszka? - zapytał Claude z opryskliwym niedowierzaniem, prostując się na krześle. - Przecież to-
- Być może tak, być może nie - przejeżdżałem w pobliżu za dnia i raz po zmroku - Yan posłał mu kwaśny uśmiech. - To kult. I tak, to musi być niewiele ponad kwadrans drogi samochodem; piechotą i rowerem - nie wiem, umierałem ze strachu i kiedy znalazłem nowy rower stałem na pedałach, bojąc się oglądać za siebie. Zabrali mi wszystko - i to wam się spodoba, uratował mnie zapuszkowany tuńczyk w kurtce! Nóż nie przeszedł na wylot. Miałem wrażenie, że będą w stanie ruszyć za zapachem tego oleju - jak ja cuchnąłem! - ale nie, na tyle nie zdziczeli.
Claude przytaknął ze wzrokiem wbitym w przestrzeń, jakby u końca żwirowanego perystylu spodziewał się spostrzec ruch u wejścia na teren świątyni przesłoniętego krzewami, a wśród nich samych - kamienne posążki Buddhy w otoczeniu łań o pustych, nieruchomych spojrzeniach; nie przepadał za tym zieleńcem z ich powodu. Zapytany nie umiałby nakreślić nikomu w kilku słowach zarysu budynków, ba, nie byłby nawet pewien tego o ilu mowa i nie wykluczyłby, że była to jedna konstrukcja z paroma rozgałęzieniami, jednak w przeciwieństwie do pozostałych raz przywołane wspomnienie granitowego niemowlęcia w trawie nabrało kolorów i nie wyblakło, nie mając zamiaru go opuścić. Próbował wyobrazić sobie je zbryzgane trącącym fermentem sokiem złożonych w ofierze ostatnich owoców, kiedy jeszcze były dostępne; słodkim syropem, który powstrzymywał te zapuszkowane od zepsucia; być może krwią, kiedy nawet tych zabrakło, a histeria przeszła w obłęd.
- Może przywitałeś się z nimi tak nieumiejętnie jak z nami za pierwszym razem, Johnny - zauważył Ralf z wyrozumiałością, w której jednak kryła się kpina. - Jesteś pewien, że nie przejechałeś im swoim rowerem przez środek kuchni? Że nie chciałeś im pomóc w niej posprzątać?
- To, że miałem problem ze znalezieniem wody-
- Daruj sobie - od samego początku nie wiedziałeś gdzie szukać, ale Claude tak rozgląda się za swoim rozsądkiem od dłuższego czasu i nikt go za to nie ukarał.
- Szukam twojego. Bez skutku.
- Próbuję powiedzieć, że jedzenia jest w bród, jeżeli nie porzygacie się, wchodząc do któregoś z tych wieżowców - zwrócił im uwagę Yan - i nie musicie mi wierzyć, ale radziłem sobie nieźle.
- Spotkaliśmy już takich - Claude podniesioną filiżanką od niechcenia wskazał na Ralfa, zanim przemówił do Yana. - Swój do swego, wiesz, próbował się z nimi zaprzyjaźnić - powiedziałem: nie, Ralf, to głupi pomysł, wróćmy do domu, przecież zabiliśmy człowieka, jestem już tym wszystkim serdecznie zmęczony, a on, że nie, nie mogą być groźni i niepotrzebnie panikuję. Zmienił zdanie, kiedy skończyły się im zakąski do piwa i uznali, że my nadamy się w sam raz.
- Gdybyś nie zerkał na rożen nie pomyśleliby, że może chcesz być na niego nadziany.
- Chcesz mi powiedzieć na co jeszcze nie powinienem tak patrzeć?
- Zaczynam wychodzić z podziwu, że coś kazało wam wymienić uściski dłoni zamiast serii z automatu - Brwi Yana ściągnięte w kategorycznym wyrazie sceptycyzmu uniosły się jak liniowy kontur zapisu sejsmogramu przy pierwszym poruszeniu gruntu, ale zaraz znów opadły, a on sięgnął po biszkopty, jak gdyby nigdy nic.
- Pewnie to, że nie mieliśmy automatu - a szkoda! - westchnął Ralf z właściwą sobie udręczeniem, kiedy postawą zapytywał o to, o co nie śmiałby wprost: czy wszyscy widzieli ile to serce ze złota wycierpiało w imię tej sprawy? Czy wszyscy rozumieli wagę tego poświęcenia? - Mieliśmy jeszcze jednego dobrego kolegę i jestem przekonany, że to rozwiązałoby wiele początkowych, niedorzecznych nieporozu-
- Tratatata, otwórz buzię, pamiętasz? - leci Luftwaffe! - Claude, który zapragnął odejść od stołu i dotąd przedrzeźniał go wyłącznie niemo zastygł w bezruchu z widelcem, na którym tkwiła nabita brzoskwinia i wydał z siebie przeciągłe wycie naśladując bombowiec obniżający lot. - Skąd w tobie tyle agresji, Ralf, to po Hitlerjugend?
Tamten spojrzał na niego i przez moment mierzyli się na poły wzgardliwym, na poły rozczulonym wzrokiem, jaki zwykł stanowić domenę starych przyjaźni i równie starych małżeństw, ale kiedy się odezwał, nie było wątpliwości, że zwracał się wyłącznie do Yana.
- Wyobrażasz sobie - zaczął z wolna - wyobrażasz sobie, że on bywa jeszcze bardziej irytujący niż teraz?
- Już na nogach, panowie? - zawołał Joshua, rześki na tyle, by wraz z kawą musieli przełknąć pytanie o to, czy poza wystawaniem nad stołem bilardowym zdarzało się mu spędzać noce z Jin zgoła inaczej.
- Dzień dobry, Josh. Nie chciałbyś wybrać się na przechadzkę?
Yan zakrztusił się, podobnie Claude, który połowę zawartości filiżanki wciągnął do płuc, nierozważnie spróbowawszy przemówić z wciąż pełnymi ustami.
- Nigdzie nie idziemy - wychrypiał wreszcie, zanim rzężące pokasływanie nie sprawiło, że musiał umilknąć, a Ralf (bez większego zaabsorbowania, choć życzliwie) poklepać go po plecach. - Zapomnij o tym, nigdzie nie-
- Dlatego - przewidując, że nie będziesz chciał - proponuję to Joshule, a nie tobie - wytłumaczył mu Ralf z wyrozumiałością surowej matki, niewzruszenie śledzącej przebieg ataku wściekłości u dziecka posadzonego przy stole i zmuszonego do zjedzenia swojej porcji wystygłych już warzyw pod groźbą, że zostanie zamknięte w swoim pokoju, a wszyscy poza nim udadzą się na wycieczkę do zalanego słońcem parku. - To jak, Josh? Idziesz?
- Ralf, nie. Nie.
- Nie chciałbym przywoływać tu Claude'a sprzed chwili, ale to nie jest dobry pomysł.
- Po braku entuzjazmu i chętnych wnioskuję - Joshua przysiadł się i sięgnął po wystygłe naleśniki. Yan widocznie stracił apetyt. - Wnioskuję, że nie proponujesz mi nastrojowego spaceru brzegiem rzeki. O co tu chodzi?

- Może po drodze zmieniłeś zda-
Słowa nachylonego nad Claudem Ralfa rozpłynęły się w chmurze dymu, którym został spowity po tym jak ten pierwszy w dość obcesowy i niepozostawiający większego pola na domysły sposób, postukując jeszcze tlącym się papierosem niecierpliwie o ramę, wypuścił z ust mu w twarz.
- Zapomnij. Zaczekam tu, poczytam, może nawet zdążę wysłuchać połowy koncertu zanim zagłuszą mi go wasze wrzaski, ale tym będę się martwił- Kiedy zamierzacie wrócić? Za godzinę? Dwie? Trzy?
- Kto wie, czy w ogóle - może okażą się wierniejsi od ciebie, choć to akurat nie powinno być zbyt wydumanym wymaganiem, skoro nawet Judasz byłby-
- Dwie godziny - Claude uniósł od niechcenia ramię, by Ralf mógł zobaczyć tarczę zegara na nadgarstku. - Dwie i pół, gdybyście się zgubili, ale jeśli coś miałoby pójść nie tak, na waszym miejscu starałbym się nie pomylić drogi do samochodu.
- Trzy, Claude, może cztery - Ralf wyprostował się, ale zaraz znów zniżył na tyle, by znaleźli się na tym samym poziomie - nawet ty nie umiałbyś zawrzeć tylu nowych znajomości w takim czasie, puściwszy się z nimi wszystkimi, a my przecież zamierzamy z nimi porozmawiać.
- Trzy, ale nie sądzę, byśmy mieli tam tyle zabawić - zaśmiał się Joshua, jednak był to śmiech wymuszony, suchy, grzechoczący w gardle jak kość, która stanęła w poprzek gardła. - Zresztą - nie powinieneś być przyzwyczajony do warowania?
- Byłem. Podziękuj Ralfowi, mam dość czekania na niego. Idźcie - nie, Ralf? Ralf, Ralf, weź-
Ralf, który schylił się po raz trzeci z takim wyrazem twarzy, jakby zamierzał to skomentować i powstrzymał się przez wzgląd na szczere zatroskanie, z jakim Claude podał mu noszoną skrzętnie przy sobie broń, z którą rozstawał się niechętnie, podobnie zresztą jak z nim - co zmuszony był przyznać w skrytości sumienia, patrząc jak tamten odchodził, jak zrównywał krok z Joshuą i jak przed samym zniknięciem mu z oczu za rogiem, prześmiewczo przesłał ucałowania z braku chustki, którą mógłby zamachać niczym wywodząca się z wyższych kręgów matrona, żegnająca nie tak majętną rodzinę z pokładu Titanica przed wypłynięciem w feralny rejs.
Po tamtych ludziach, po pasażerach statku, myślał Claude, pozostały zdjęcia, przedmioty osobistego użytku: świadectwo ich istnienia. Po Ralfie - a w szerszym ujęciu po nikim, nawet po nim samym - nie pozostałoby nic, może za wyjątkiem rozmytego wspomnienia, na które na wzór narzuty z patchworku składałyby się strzępy wydarte z pomniejszych; przyciskane do serca w pierwszych dniach wraz z nieuchronnym upływem czasu wystrzępiłoby się do cna, tak, że po niespełna roku nikt nie pamiętałby o nim, nikt nie zauważyłby, że porwane i zdeptane nie do poznania leży pod nogami. Tym byli dla siebie - niczym po śmierci i wszystkim, póki żyli.
Wierność wymagała tego, by za nim poszedł, ale nie zdobył się na to; wbrew zapewnieniom nie poważył się także na włączenie muzyki i zamiast tego nasłuchiwał ze wzrokiem wbitym w książkę; zbyt rozkojarzony, by wiedzieć co w zasadzie właśnie przeczytał, jedynie mechanicznie przewracał stronę za stroną. Spodziewał się usłyszeć krzyk - może nie Ralfa, ale Joshuy, ba! - to mógłby być nawet przypadkowy przechodzień, jednak zaraz Claude napomniał się: przy Joshule nie spadłby mu włos z głowy, chyba że on sam leżałby z własną rozbitą o krawężnik jak kurze jajo o krawędź miski. To musiało wydarzyć się prędzej czy później; to był problem, który musieli rozwiązać, choć jeszcze nie tego dnia, ponieważ stanowił parę rąk do pracy. Gdyby to widział - jeśli to widział! - Gaspard musiałby zaśmiewać się z nich do rozpuku.

Nim wybiła trzecia, Claude zdążył przejść się do pobliskiego kiosku - nie po raz pierwszy zdał sobie sprawę z tego, że brakowało mu zgiełku, który zagłuszyłby brzęk tłuczonego szkła; nie umiał przywyknąć do towarzyszącemu temu poczucia winy - i z kartonem batoników przesypanych potem do schowka wrócił, by zapalić i napocząć tę butelkę z wodą, którą wzięli ze sobą, by nie usechł z pragnienia jak pozostawiona na nasłonecznionym parapecie paproć. Na siedzeniu obok leżał spirytus i niewinnie wyglądająca walizeczka - zgodzili się, że krzyże, niezależnie od ich barwy, stały się znacznikami strzeleckimi; zestaw środków opatrunkowych i skromne żelazne racje maści antybiotykowych były bezpieczniejsze w skromniejszych kasetkach i w im większym stopniu przypominały bagaż, który podczas próby ucieczki uznano za zbędny, tym większe istniały szanse na to, że nikt nie zwróci nań uwagi, przechadzając się z łomem w ręku wzdłuż rzędów zaparkowanych aut. Za przeciąganie nim (tudzież podniesionym z ziemi metalowym palikiem, których nie brakowało przynajmniej w pobliżu porzuconych placów budowy i które można było znaleźć porzucone, nierzadko zakrwawione w pozostałych dystryktach) po ogrodzeniu z siatki uznał z początku rezonujący pomiędzy budynkami warkot silnika. Nasilał się niczym bzyczenie szerszenia - jego samego nie sposób było dostrzec, jednak niskie, basowe brzęczenie w wysokiej trawie zmuszało do zadarcia głowy, uchylenia zsuniętego na twarz kapelusza, wreszcie zmarszczenia brwi, kiedy wiszące w zenicie słońce porażało oczy ślepotą. Gdzie był? Czy wyczuł zapach brzoskwini, pestki beztrosko ciśniętej w kępę krzewów, nektaru, którym uwalane zostały palce? Czy zamierzał zaatakować? Szanse na to, że poleci w innym kierunku, jeżeli już wychwycił w powietrzu tę upajającą w letnim upale słodycz zawsze były niewielkie.
I rzeczywiście - wkrótce w lusterku mignęły wyciągnięte sylwetki motocykli, które przemknęły tuż obok i jeden za drugim, bez zmniejszenia prędkości, weszły w wąską gardziel zakrętu tak, że Claude nie miał żadnych wątpliwości, że musiały tędy przejeżdżać wiele razy przedtem; wiedzieli którędy i dokąd zmierzali, i to on nie zauważył, że pestkę rzucono dalej - być może zsunęła się ze skarpy. Czy Ralf i Joshua właśnie rozkradali zapasy, które oni znosili niezmordowanie jak trutnie?
Z topniejącym w ustach niedopałkiem, który z wolna zaczynał parzyć wargi, Claude wykręcił i pojechał za nimi.

Nie zniszczyli gniazda, które przez nieopatrzność trącili, ale na podobieństwo wczasowiczów, którzy zbyt energicznym zamachnięciem rakiety posłali lotkę między rozłożyste konary i tym samym zakłócili życie kolonii, nie mieli zbyt wiele czasu na rozeznanie się w sytuacji i powinni byli biec, nim usłyszeli rozsierdzony, wylęgły ze wszystkich szczelin rój. Uniesione pistolety niewiele różniły się od żądeł, może z tym wyjątkiem, że te były w stanie przebić się przez szyby i kiedy jedna z robotnic zaalarmowana hałasem zza pleców zwróciła się w jego stronę, Claude wdusił hamulec i uniósł ręce do góry na znak pokory.
- Przyjechałem po tych idiotów - wyjaśnił, nie wysiadając z nadzieją, że wiatr, który wpadał do środka przez uchylone okna zabierze jego słowa. - Nie chcemy problemów.
Kimkolwiek byli, w kaskach przypominali pozbawione czułek owady i jedynie broń, która zdawała się być naturalnym przedłużeniem rąk stanowiła pewien wskaźnik tego, na czym skupiała się ich uwaga; wydawali rozkazy, wskazując to na plecak, to na ziemię, nim ramię prostowało się na wysokości piersi: rozpakuj to tu, postaw to tam, spokój. Wyjątkiem był nieznajomy nie spuszczający z niego wzroku - zsiadł z motoru i podszedł na tyle blisko, że mogli przyjrzeć się sobie w swoich odbiciach - odpowiednio w lustrzanej blendzie przeciwsłonecznej i niewiele mniej nieprzeniknionych, ciemnych okularach, których Claude nie zdążył zdjąć.
- Szukaliśmy paliwa i wody, nie kłopotów - tłumaczył spolegliwym tonem Ralf, wypakowując zgrzewkę z zimną krwią, ale i taką troską przy stawianiu na ziemi, jakby to była porcelanowa zastawa. - Robicie dokładnie to samo. Uszanowalibyśmy to, że te rzeczy należą do was, gdybyśmy tylko o tym wiedzieli - przecież wszyscy próbujemy przeżyć w warunkach godnych na tyle, na ile pozwalają nam na to okoliczności. Panowie, nie bądźmy zwierzętami. Proszę! - Powoli przyklęknął, by złapać od spodu torbę, którą następnie wytrzepał. Ze środka nie wysypało się nic. - To wszystko. Rozejdźmy się bez zbędnego hałasu.
- Nie najdziemy was więcej - to przypadek, że tu trafiliśmy - zawtórował Joshua, który sprawiałby wrażenie niewzruszonego do tego stopnia, że wręcz ospałego, gdyby tylko rozbieganym spojrzeniem nie próbował wytrącić im broni z rąk. - Nie zdziczeliśmy na tyle, by nie mieć uznania dla prywatności! Nikt nie lubi intruzów, sami za nimi nie przepadamy, ale, na Boga, nie wiedzieliśmy, że nimi jesteśmy!
- A to? Co z tym? - Jeden z nieznajomych uniósł nieznacznie pistolet; tylko na tyle, by zwrócić na niego uwagę, ponieważ nadal mierzył do Joshuy. - Mamy uwierzyć, że wyprowadziliście jak psa na spacer?
- To moje - hej, hej, spokojnie! - żachnął się Claude w odpowiedzi na to jak bezimienny motocyklista poprawił uchwyt; byłby wbił się w fotel w pozbawionej sensu, ale instynktowej próbie odsunięcia się od zagrożenia, kiedy palce tamtego poruszyły się na spuście. - Powiedziałem, że to moje, a nie że mam taki przy sobie, Chryste! Pozwalam im go nosić, do kurwy nędzy, sami powinniście wiedzieć, że sam widok zazwyczaj skutecznie zniechęca do zaczepiania! Widzieliście nadymki? Jeśli nie, dwie właśnie macie przed sobą! Oni są niegroźni!
- A ty? Kim jesteś - czy może powinienem zapytać: skąd? - wywarczał trzeci z nich na tyle niskim, schrypniętym głosem, że Claude potrzebował chwili na rozeznanie się w tym o co został zapytany. Jako jedyny postawą przywodził mu na myśl instruktora na strzelnicy; to wrażenie nie ustępowało pomimo tego, że jako jedyny spośród nich trzymał broń nisko w porównaniu do pozostałych, jakby musiał mieć wywiedzioną z doświadczenia pewność, że zdąży ją unieść i wycelować, gdyby zaszła taka potrzeba. - Ty - wskazał na Ralfa, którego miał przed sobą - wykształcenie, pochodzenie; czego tu szukałeś?
- Laowai, Niemiec, biały kołnierzyk. Przed rokiem nie chciałbyś go postrzelić, na litość boską, ale teraz to chodzący worek pieniędzy, za które nie może nic kupić! - odpowiedział za niego Claude z rozpaczą, rozdarty między pragnieniem schylenia się i wyjechania z tego piekła na wstecznym, choćby ze strzaskaną kulami przednią szybą, a odzywającym się na widok Ralfa bólem w piersi, który nie pozwalał mu tego zrobić. - Ten drugi to Amerykanin, turysta! Ci kretyni byli głodni, a niestety, wszystkie bary pozamykano!
- Wysiadaj.
Claude poczuł jak krew wraz z resztkami koloru odpływa mu z twarzy; zbladł.
- Nie bądźmy radykalni-
Pierwszy, oddany w powietrze strzał padł na znak, że nikt nie zamierzał roztrząsać tego, czy środki były proporcjonalne do sytuacji; nim ucichło echo, trzasnęły zamykane drzwi.
- Ty - Tym razem Claude przyjrzał się śmierci, która spozierała na niego jednym okiem z ciemności gnieżdżącej się w głębi lufy. - Nie zamyka ci się morda. Wyglądasz na Włocha.
- Na Francuza, może Holendra, ale na pewno nie na Włocha.
Cisza, jaka zapadła nie świadczyła o tym, by ta próba rozładowania napięcia spotkała się z właściwym przyjęciem.
- Drażnisz mnie; powiedz mi, dlaczego nie miałbym cię zastrzelić?
- Nas też drażni, ale tego nie zrobiliśmy. Umie gotować z zamkniętymi oczami, ale powątpiewamy w to, czy z mózgiem na chodniku-
Claude nigdy nie kochał Joshuy bardziej.
Cisza.
- Skąd wzięliście broń?
- On wziął. Bywa przydatny, naprawdę.
Wszystkie blendy zwróciły się ku niemu.
- Skąd?
- Ambasada.
- Jak?
- Pracowałem tam.
- Ty?
- Księgowość. Nie zdążyłem wrócić do Stanów.
- A ty?
- Dział prawny.
- Powinienem był poznać; nie pieprzysz jak koledzy - Kask skutecznie zniekształcał mowę, ale nie mowę ciała. Nieznajomy wolnym krokiem podszedł do Ralfa i przystanąwszy tuż obok, nieomal wsparty na jego ramieniu, wskazał na nich, na niego i Joshuę. Claude poczuł nieprzyjemne mrowienie wzdłuż kręgosłupa. - Spójrz na nich. Gdybyśmy mieli ich zastrzelić, tak w ramach przestrogi dla ciebie - kto wie, może rzeczywiście jesteś coś warty? Może powinniśmy cię puścić, co? Co mógłbyś nam zaoferować, żebyśmy tego nie zrobili? A może wolisz, żebyśmy się ich pozbyli? Na pewno czymś dysponujecie - moglibyśmy się tym wtedy podzielić.
- Wiele zależy od tego, czym jesteście zainteresowani, ale nie widzę przeszkód, z powodu których nie mielibyśmy dojść do porozumienia-
- Czy wybrzydzamy...? - Było to pytanie retoryczne, ale i tak spotkało się z niespotykanym uznaniem i nim się zorientował, uderzeniem zmuszono go do uklęknięcia z rękoma założonymi na kark. Entuzjastyczne pogwizdywanie i syczenie muszące stanowić ponaglenie zagłuszało bicie serca; słowa modlitwy niemo artykułowanej pod nosem z każdym wziętym oddechem - żaden nigdy przedtem nie wydawał się Claude'owi równie słodki. - Widzisz, weźmiemy wszystko, ale z chęcią w większej ilości. Co ty na to? Wszyscy wyszliby na swoje.
- Mam do zaproponowania więcej niż wodę i skromne zapasy, jeśli nie rozsmarujecie tych pajaców na asfalcie jak masła.
- Jestem przekonany, że poradzisz sobie w pojedynkę. Kwestia motywacji - nie mam racji?
Claude poczuł na karku chłodny metal i jak woda spłynęła na niego świadomość, że mógł zaraz umrzeć, naprawdę i nieodwołalnie, niezależnie od tego, co zostanie powiedziane, bowiem Bóg wołał go do swojej chwały i jedynym, który tego nie słyszał był Ralf.
- To, z braku lepszego określenia, pasterze naszej skromnej trzódki, która może się nie pokazać, jeśli ja przejmę tę rolę - ciągnął niezrażony - nie widziałem z wami nikogo więcej, a żaden z was, panowie, nie wygląda mi na- już wiecie, do czego piję, widzę to po was. Nie stęskniliście się za swoimi kobietami?
Cisza; tym razem jej natura była jednak inna: znalazło się w niej dość miejsca na refleksję.
- Nie chcielibyście znowu ich zobaczyć? Niczego nie sugeruję, ale noce stają się chłodne! Naturalnie, to tylko jedna z możliwości, ale nasz nie-Włoch i pewna pomoc ze strony kogoś, kto nie jest takim durniem jak on- Josh, wstań, nie po to zrobiono ci tę artroskopię, żebyś to spierdolił klęczeniem- Panowie, rozumiecie? Oni są nam potrzebni żywi. Cali. Obaj.
Czas płynął powoli, zdawał przelewać się jak gęstniejąca melasa, a samo milczenie - zapadłe bez uprzedzenia - trwać bez końca. Claude przełykał przy tym ślinę, która miała smak krwi i prochu - nieomal czuł jego zapach w powietrzu - dopóki wysuszona, odrętwiała krtań nie wymówiła mu posłuszeństwa. Patrząc na wprost, na Ralfa, zaklinał, by utrzymał ten kurs i nie zabawiał się w Boga, choć zapewne w duchu zmagał z tą pokusą - z roszczeniami poczciwego Ralfa, który w nim tkwił i uchodził za pokutnika, ale stanowił zadośćuczynienie za tę cząstkę "ja", która rezydowała w cieniu i dopiero upoważniona poważyła się podnieść rękę na Gasparda, na Chena, wreszcie spróbowała na niego samego, nim skryła się za promiennym uśmiechem; po takim czasie wyczekiwania znów została nagrodzona sposobnością patrzenia na kogoś z góry, zważenia losów i wydania wyroku.
Nieznajomy, uderzając kolbą o udo, przeszedł kilka kroków - tam, skąd przyszedł.
- Zastrzelilibyśmy was wszystkich, gdybyś okazał się skurwysynem - stwierdził z pewną beztroską, zanim obejrzał się na swoich towarzyszy. Ucisk na karku Claude'a zelżał. Ktoś klepnął go w ramię i pociągnął do góry. Możesz wstać. - Mieliśmy tu takiego: skamlał o litość, prosił, by rozmawiać z nim jak z człowiekiem, ale sprzedał swoich jeszcze zanim mu to podsunąłem. Robaki.
- Nie spodziewaliśmy się po takich uczciwości przy wymianie.


Edytowane przez wewau dnia 22-02-2023 20:34
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


To były warcaby, proponowane Fei pomiędzy mahjongiem, monopoly i bierkami w imię zabicia nadmiaru czasu, podarowanego im wszystkim wraz z upadkiem cywilizacji pod tym jedynym warunkiem, że śmierć mogła upomnieć się o zwrot tej pożyczki w każdej chwili; niewidzialna garść zdjęłaby ich z planszy i dołożyła do leżącego poza nią stosu, ponieważ znaleźli się zbyt blisko pionów przeciwnika, który trzema swawolnymi ruchami przeskoczyłby ponad ich własnymi krążkami, gdyby tylko nie cień podejrzenia, że oboje grali pionkami jednego koloru. Wymierzona broń opadła nieznacznie jak odsunięte od gardzieli bagnety, które na podobieństwo założonej psu kolczatki zniechęcały do wyrywania się i brania głębszych oddechów, ponieważ byle przepływ powietrza przez tchawicę naraziłby ją na przypadkowe przebicie. I tak jak zwierzę z naznaczoną kolcami szyją nie wykonywało kolejnych ruchów, Ralf stał, oddychając z niepozbawioną obaw i podejrzeń ulgą, i jedynie wędrował wzrokiem po wszystkich sylwetkach, dopóki podchodzące do gardła przejęcie nie ulotniło się z niego wraz z wątłym, krótkim śmiechem wytchnienia.
Nie na miejscu, spojrzał na niego Joshua, którego jego oczy rozszerzyły się jak gdyby przesłyszał się i uznał, że Ralf rzeczywiście usiłował odkupić swoje życie za śmieszną cenę jego własnego; pytanie czy padł ofiarą dysonansu poznawczego łaskotało Ralfa w podniebienie tak bardzo, że jedynie opuszczenie głowy w niemal przepraszającym geście było go w stanie powstrzymać przed zapytaniem o to na głos w tej krótkiej chwili ciszy.
- To jak? - odezwał się zamiast tego i choć był gotów klasnąć jedynie bezbronnie rozłożył ręce. - Claude odwiezie Josha zanim jego serce postanowi nie przeżyć tego stresu, a my dogadamy się zanim wróci w bardziej was interesującym towarzystwie.
Przepłoszone wystrzałem ptaki na powrót zajęły miejsca na dachach i parapetach, służących im za loże, z których kracząc mogły okazywać dezaprobatę mozolnej improwizacji aktorów, jakby liczyły, że kałuże rozlanej w tej sztuce krwi wciąż mogły posłużyć im za poidła.
- A wróci? - jeden z nich zwrócił się w stronę Claude'a. - Czy Claude wróci?
- Jeśli nie po tego kretyna, mój przyjacielu, to na pewno po pistolet. Co jest, Joshua?
- Musimy porozmawiać.
- Z dziewczynami - owszem, przecież do nich należy ostatnie słowo! Ale ty, Josh, nie obraź się, nie masz tu wiele do powiedzenia. Wsiadaj.
- Możemy na chwilę?
- Nie, Ralf: my porozmawiamy później. Nie będę robił ci wstydu przy tylu świadkach, skoro i tak są szanse, że upokorzysz się sam. Nie zróbcie mu krzywdy choćby się o to prosił.
Zaśmiali się. Zaśmiali i rozluźnili jak tracący formację szyk, którego członkowie obrawszy wspólną postawę wyrzekli się samych siebie, i dopiero wraz z przebrzmieniem spocznij dali się poznać jako oddzielne osoby, a nie elementy składowe roju.
- Co za pieprzony tchórz - westchnął Ralf, odprowadzając Claude'a wzrokiem, co znów spotkało się z cichym szmerem przeciskającym się przez kaski. Nie pozwolił mu na zamknięcie za sobą drzwi auta. - Hej, hej, hej! Nie mów Johnny'emu, bo chłopak przestanie traktować nas poważnie.
W odpowiedzi jedynie pokręcił głową.
- Godzina wystarczy?
- Do dwóch.
- Do dwóch - powtórzył za Claude'm ten, który na tle pozostałych odstawał jak oryginał pomiędzy mniej wiernymi kopiami; to reszta, jak krzywe zwierciadła, powielała jego własne cechy, nadmiernie akcentując ich część kosztem niedopatrzeń w naśladownictwie pozostałych. - Do dwóch, albo nie będziesz miał po co wracać.
Żartował, jednocześnie nie kłamiąc. Pomruk silnika rozbrzmiał zanim Ralf zdążył poprosić ich o niepodsuwanie Claude'owi takich pomysłów, i ucichł za którąś z ulic, zanim spod niechętnie zdjętego kasku na Ralfa wyjrzały czarne, zmrużone z powściągliwym zainteresowaniem oczy.
- Jestem Zedong. Wen - zwrócił się do nich po chińsku, zdejmując rękawicę aby ponad rozrzuconymi u ich stóp rzeczami krótko uścisnąć mu dłoń - pójdzie z nami, tylko z nim tu podtrzymasz rozmowę. Pozostałym-
- Ralf.
- A więc pozostałym, Ralf, powiesz skąd to wynieśliście i poczekają tu na twojego kolegę - uśmiechnął się Zedong. Sympatycznie, ale i z cieniem rozbawienia, które stawało się tym wyraźniejsze im szerzej w niemym znaku zapytania otwierały się usta Ralfa. - A my się przejdziemy. To tylko kawałek stąd, porozmawiamy. Kto by pomyślał, chłopcy, że mamy takie skarby tak niedaleko!
- To nie wasze?
- Wen, ruchy! Ależ wszystko jest nasze. Czy nie z tego samego założenia wychodzisz sam? Być może wychodziłeś jeszcze zanim to wszystko miało miejsce, co? Ale nie szkodzi. Ilu was jest?
- Większość została na miejscu.
- Aha - przytaknął Zedong, splatając ręce za plecami i zwalniając kroku. Z każdym stawianym przewieszona przez jego ramię broń przypominała o sobie cichymi uderzeniami. - Aha, teraz będziemy sobie odpowiadać zdawkowo. Może jednak jesteście mniej naiwni niż początkowo uznałem? Co sądzisz, Wen?
- Też bym nie odpowiedział.
Szli, nie pozostawiając cienia wątpliwości, że gdyby sytuacja zaczęła tego wymagać Ralf porzuciłby rolę negocjatora na rzecz tej zakładnika, którym - obstawiony z prawej i lewej strony - i tak poniekąd się czuł kiedy naboje grzechotały w magazynkach. Co jakiś czas, kiedy Zedong zastępował angielskie słowo chińskim, Wen je tłumaczył.
- Możemy więc przyjąć, że wszyscy mamy ze sobą chociaż coś wspólnego.
- Ależ - powtórzył po nim Ralf; przywykł do niewinnego przedrzeźniania, które Claude znosił z cierpliwością, a którego Zedong nie musiał - więcej, niż przypuszczasz.
- Czyżby?
- Nie pozwoliłbym sobie na śmiech gdyby bycie w waszej pozycji było mi obce.
- Z tą waszą zabaweczką?
- Nawet bez niej.
Zedong poklepał go po ramieniu.
- Łańcuch pokarmowy, co? Płotkę zje większa ryba, tę rekin, a rekinem zajmie się harpun. Jak rozprawiacie się z planktonem?
- Nie mieliśmy okazji wyrywać innym jedzenia, które nie należało do nas.
- Dopiero co to sprostowaliśmy, Ralf: to nie kradzież, skoro wszystko jest tak samo nasze jak wasze. Mieliście strasznego pecha. Rozumiem, że jednak częściej przychodzi wam bronić własnego przychówku? Kobiety; czy próbowano już je wam ukraść?
- Jedynie to co nie pozwala im odejść; wodę i jedzenie, nieskutecznie.
- Trup?
- Skąd; nie tym razem! - Ralf zaśmiał się krótko. - Teraz ten mały pasożyt żeruje na innych i to nam dostarcza zdobycze; Johnny, rozumiecie. Umiemy docenić korzystną znajomość i kto powiedział, że właśnie takiej nie moglibyśmy zawrzeć?
- Pomyślimy, Ralf, i zobaczymy. Gadane to jedno.

W ich zachowaniu było coś plemiennego - pewna wrząca dotąd pod ostygłą skorupą cywilizacji magma, która wcześniej przypominała o sobie jedynie niegroźnymi erupcjami; teraz przebiła się przez powierzchnię i choć zaczynała stygnąć po najgorętszym okresie zamieszek, wciąż parzyła i przypominała o sobie niebezpiecznym ciepłem, jakie czuć było w głosie Zedonga. Ralf je znał. Przebrzmiewało w jego własnym, przebrzmiewało także w głosie Claude'a, lecz oni - podczas gdy Zedong nie krył jego brutalnej natury - przypisywali je domowemu ognisku, którego płomienie karmione były porąbanymi przez kłamstwa cnotami. Znał to ciepło, to jednoczące obcych spoiwo, które potrafiło stopić uprzedzenia, zespawać z ludzi pozornie stabilną konstrukcję, a nawet sprawić, że ta stawiała opór kolejnym chwiejącym światem wybuchom.
- Przynieś nam coś do picia, Wen.
- Nie trzeba.
- Jaki wychowany! - krzyknął po chińsku w kierunku, z którego dochodziły zderzenia wyjmowanego z szafek szkła, tak przypominające cichy taniec dzwonków na wietrze. Te wisiały nad oknem, zdobione muszlami, pobrzękując jak talizman chroniący przed wszechobecną ciszą; grały nieśmiało kiedy Ralf czekał, aby warkot motorów ponownie rozdarł ją na strzępy. - Z gardłem wyschniętym na wiór przecież nie będziesz w stanie przekonać mnie, że warto dokonać wymiany. A już na pewno, że jej przedmiotem powinno być coś więcej niż darowane życie i ta licha gwarancja, że w każdej chwili ochronić je będzie mogło parę strzałów; prawda?
- W takim razie twoje zdrowie.
- Tak sądziłem; twoje! Nie przejmuj się, nawet Wen musiał czymś zapić smak naszego pierwszego powitania. Tak to teraz wygląda i ty o tym wiesz, czyż nie?
- Częściej praktykujemy zagryzkę; pomyślałbyś, że Johnny ledwo co zjadł z nami śniadanie?
- Czyżbyście szukali u niego wybaczenia?
- Prędzej nakarmiliśmy własne ego tą hojnością, przyjacielu; brzmi znajomo? W końcu świadomość - dziękuję - że możemy podzielić się dostatkiem jest taka kojąca.
- Pozory przyzwoitości i pozory dostatku - odezwał się zamiast niego Wen. - Zedong często to powtarza.
Ralf uśmiechnął się.
- Jak już mówiłem, łączy nas więcej niż przypuszczacie. Pytanie, czy jesteście gotowi sprawiać te pozory przed kobietami - naturalnie, możecie mieć tego dość, ale czy w perspektywie czasu nie tęsknicie nawet za maidan xia?
- Biznesmen - zaśmiał się Zedong. - Przed kobietami to nie pozory, Ralf; zamieniam się w słuch.
- Mogę zarysować wam jak wyglądało to dotąd. One nadal są takie same.
- Mów śmiało.
- My pilnujemy uczciwości w wymianie, a z tą gwarancją one tracą opory; naturalnie, wciąż udają, że jakieś posiadają, ich rumieńce są prawdziwe, przysięgam! Ale są zadowolone jeśli tylko mogą usprawiedliwić się zdobytym tak jedzeniem i wodą.
- Pilnujecie - Zedong skinął głową z karykaturalnym uznaniem. - Jak więc macie zamiar dopilnować jej teraz?
Uniósł pistolet na wysokość wzroku, przypatrzył mu się obracając go w dłoni, i odłożył znów na dzielący ich szklany blat, tuż obok odstawionej uprzednio szklanki. Taflą napoju rozeszły się okręgi, które równie dobrze mogły sygnalizować nadciągające trzęsienie.
- Gdybym miał podstawy do obaw nawet bym tego nie proponował. Rozmawiasz z facetem zajmującym się dotąd ubezpieczeniami, zapoznanym i zaprzyjaźnionym z ryzykiem.
- Rozumiem. Rybka w wodzie z asami w rękawie.
Ralf napił się, nie bez wrażenia, że szklany stół rozsypie się gdy tylko odstawi własną szklankę.
- Zedong - rozejrzał się po pomieszczeniu i dopiero pozwoliwszy oczom przespacerować się salonem skupił wzrok znów na rozmówcy. - Możesz być bystrzejszy nawet i ode mnie, ale one rozbroją cię sprawnie jak żadne ultimatum tego świata. Co wolisz: koleżankę dla siebie, czy prezent, tak dla chłopaków, za wierną służbę? Wen, powiedz, ile byś za to dał?
- Jaki jest cennik? - Zaśmiał się; Zedong zagroził mu po ojcowsku palcem, choć sam znów porzucił trzymaną gardę.
- Cennika nie ma. Wszystko zależy od tego jak bardzo ją w sobie rozkochasz - im więcej jej zaproponujesz, tym więcej otrzymasz w zamian. Zasada najbliższa normalnemu życiu, z tą różnicą, że - zamiast torebką - przekupisz ją wszystkim, co tylko pozwoli jej nie martwić się o życie przez kolejny tydzień. A potem znowu. I kolejny. Sam jestem ciekaw która uznała to za okazję.
- Ile ich macie?
- Jest Fei, najmłodsza, mogłaby być twoją córką, Zedong; jest Shujuan- Ale! - Przestał wyliczać na wyciągniętych przed siebie dłoniach. - Mogę powiedzieć wam tyle, że każdy znajdzie coś dla siebie. Najwybredniejsi mogą dostać nawet Johnny'ego.

W powietrzu zabrzęczały wyjęte przez Zedonga kluczyki, pokazane Ralfowi i Wenowi jak zwycięska karta kończąca trwającą rozgrywkę; zamachał nimi ponad głową, jak gdyby te były wzywającym lokaja dzwonkiem, po czym rzucił - a Wen je złapał.
Odezwał się dopiero po dłuższej ciszy, która zapadła gdy tylko ten - początkowo ostrożny; teraz pijany możliwością rozmowy w studiowanym języku - wyszedł z mieszkania na zajętym przez nich piętrze aby przyprowadzić porzucony parę przecznic dalej motocykl, oraz zdać raport z tego, co dotąd znaleźli. Musieli węszyć tam jak szukające trufli prosięta, nieświadome, że z chwilą gdy tych zabraknie same trafią na stół.
- Będę szczery, Ralf. Coś nie pozwala mi ci ufać, wiesz?
Odpowiedział uniesioną pytająco brwią i lekkim uśmiechem. Zedong nie uznał tego za odpowiedź; uśmiechał się również, ale w sposób sugerujący, że miał czas - minęło w końcu dopiero pół godziny! - i mógł poczekać aż Ralf zacznie mówić.
- Nie próbuj wmówić mi, że ufasz komukolwiek.
- Jak widzisz: Wenowi ufam.
- Bo on wie co zrobiłbyś z nim gdyby na karoserii pojawiła się choć rysa? - Zapytał uprzejmie, tak że zam zaśmiał się słysząc własny głos. - Przecież ja też wiem na co narażam się ja i Claude, a nawet nasza koleżanka.
- I pomimo tego siedzisz tu jak samobójca, któremu zabrakło odwagi, i który cieszy się na zaoferowaną pomoc? Daj spokój. Znam się na takich. - Pozwolił swoim słowom zatonąć w ciszy, jakby sprawdzał głębokość wyschniętej studni czekając, aż wrzucony do niej kamień oznajmi zakończenie lotu głuchym tąpnięciem o grunt. - Wiedziałeś, że nienaganne papiery najbardziej zachęcają nas do przeszukań?
- Nas?
- No zgaduj. Gdzie według ciebie mogłem pracować?
- Policja?
- Swego rodzaju.
- Ochrona? Lotnisko?
- Bliżej. Ale nie chodzi o transport powietrzny.
- Morski.
- Port. Kontrola celna; musieliśmy strasznie uprzykrzać wam życie, prawda? Przypomnij, co to było?
- Kredyty eksportowe. Ich ubezpieczenia.
- Ach tak. Niemiło opóźnić dostawę, a jeszcze lepiej ją uniemożliwić, nie? W każdym razie, jesteś jak takie zbyt starannie dopatrzone formalności. Cieszą, znaczy: ci kretyni wreszcie nauczyli się wypełniać papiery. Ale i martwią. Niepokoją.
- Kryję tylko informacje, które mogłyby zachęcić was do porzucenia przyjacielskich zamiarów; te same, którymi sam byś mnie nie poczęstował. Co w tym złego?
- Nic. Absolutnie nic, Ralf. Ja tylko myślę na głos, widzisz, daję ci wgląd w zawartość własnej głowy, bo liczę, że ty podzielisz się własną inaczej niż poprzez przestrzelenie ci czaszki na wylot; tylko tyle! - Znów się zaśmiał, znów żartował. Lecz nie kłamał.
- Chcesz wiedzieć coś konkretnego?
Zedong przyjrzał mu się jednocześnie pobłażliwymi i prześwietlającymi na wylot oczami, rozbawionymi i zirytowanymi, uspokajającymi, ale i stanowiącymi ostrzeżenie.
- Nie bądź śmieszny; to nie przesłuchanie - oznajmił w końcu, jakby uwalniając się z tego trwającego parę dłuższych sekund zamyślenia. - Możesz mi natomiast opowiedzieć o paru rzeczach.
- Na przykład?
- Długo się znacie? Ty i ten Francuz.
- Niemal odkąd to trwa. Wy?
Zedong obserwował go i nie spuszczał z oczu, jakby brakowało mu psa, który - nawet spod tych wszystkich kryjących przemycany towar warstw, spod tych perfum maskujących zapach zraszającego kark potu - wyłapałby znajomą woń narkotyku i zdradził gdzie należy go szukać. Ale ten nielegalny pakunek, składający się na parę niebezpiecznych myśli, Ralf nosił w sobie jeszcze zanim obumarcie organów państwowych pozwoliło im bezkarnie się mnożyć - jak żyjącym dotąd w symbiozie z człowiekiem bakteriom, które byłyby dopełniły rozkładu gdyby nie chłodna samokontrola, na podobieństwo kostnicy niedopuszczająca do zgnicia pozostałych tkanek; gdyby tylko nie tamto ciepło.
- Różnie, po parę miesięcy, parę tygodni. Wiesz jak jest. Ale, innymi słowy, macie za sobą gorsze rzeczy niż to.
- Powiedzmy - odparł, wiedząc już, że Zedong znów zamilknie próbując zmusić go do rozwinięcia wypowiedzi. - Groźby można jeszcze traktować jako rozrywkę, nawet zabijają nudę i przecież nie są jednoznaczne z próbą zaszlachtowania; ot, parę słów wypowiedzianych dla przestrachu, ze strzałem zamiast kropki na końcu.
- Chleb powszedni?
- Przecież mówiłem - uśmiechnął się wyrozumiale. - Dopiero co straszyliśmy tak Johnny'ego; w porządku, karma, ale z tobą przecież dogadam się nawet lepiej niż z tym dzieciakiem.
- Ze względu na podobieństwo?
- To zawsze dobry fundament. Claude na przykład - Ralf rozciągnął się, czując jak ramiona zdrętwiały mu od bezruchu - lubi udawać, że nie mamy ze sobą nic wspólnego, ale jakimś sposobem jeszcze się nie pozabijaliśmy.
- Się; a kogoś? - Zedong powiedział to tak beztrosko, że w pierwszej chwili Ralf nie zrozumiał co było przedmiotem pytania. - Przecież nikt nie jest święty; my, jak już wiesz, nie jesteśmy na pewno.
- Tylko jeśli było to potrzebne.
- A było?
- Wiesz jak jest - powtórzył jego własne słowa.
- Jestem tylko ciekaw. Opowiedziałem wam, zwięźle, ale opowiedziałem, dlaczego ty nie możesz mi? Te gnidy nie zasługiwały na życie, proste.
Ralf uniósł wzrok ku niebu, od którego dzieliło go kolejne pięć pięter betonu.
- Samoobrona - zaczął. - W pierwszym przypadku to była tylko ona; nasz kolega próbował rzucić mi się z nożem do gardła, ale nie wyszło.
- I przebił tak własne?
- W pewnym sensie. Sam pozszywałem Claude'a, jeśli ładnie poprosisz może nawet pokaże ci bliznę! Ale on i tak ma mi to za złe, wiesz, trzeba było dać się zabić. Tylko on nie rozumie, że po pierwszym pchnięciu nożem nie ma już odwrotu, nie kiedy nie ma nikogo, kto mógłby tamtego opatrzyć. Trafiłem w coś - i trzeba go było dobić jak potrącone zwierzę.
- Humanitaryzm.
- Taki sam jak oddanie strzału w głowę po chybionym w tors.
- My nie marnujemy naboi.
- Ja na nich nie polegam.
- O proszę - uśmiechnął się Zedong, jakby właśnie znalazł to, czego z taką natarczywością szukał po omacku.

W nawet najstarszych spośród twarzy, które przyszło mu zobaczyć gdy pozostali członkowie tej grupki powrócili do uwitego tu gniazda, było coś dziecięcego: pewna pełna brawury infantylność zakorzeniona w przekonaniu o wyższości, jaką dawało im rządzące odtąd światem prawo pięści. Byli groźni i byli niebezpieczni, nieustraszeni, ale również niewiele mniej bezsilni od dzieci, polegających na matce tak jak oni na niewypuszczanej z rąk broni. Bez służących za maski kasków byli tylko tym; a mimo to, ściśnięty pomiędzy nimi na kanapie Ralf nie protestował, gdy próbę wstania z zajętego miejsca uniemożliwiło ramię, które odepchnęło go pod samo oparcie. I które zrobiło to znowu, jak niedający za wygraną pas bezpieczeństwa, gdy już na oczach Claude'a i Jin podjął ją ponownie; jakby ten niepodważalny dowód, że był jedną z ofiar mógł oczyścić go ze wszystkich zarzutów.
- Powiedz mi, Claude - Zedong przerwał milczenie, na które składał się wyłącznie szum nerwowych, pobudzonych oddechów, gwałtowniejszych podmuchów zwiastujących nadejście sztormu. - Czy gdybym patrzył na zegarek mógłbyś przekroczyć ten próg bez obaw?
Chociaż zwracał się do niego patrzył na Jin, jakby to od niej oczekiwał udzielenia mu odpowiedzi; milczała.
- Staliście w korku? - rozległ się posłuszny śmiech. - A może ktoś wam umarł?
Chłopak, który ich wprowadził przeszedł się powoli salonem i zatrzymał dopiero za kanapą; opierając ręce na ramionach siedzących na niej kolegów ożywił ich jak pogrzebacz trącający żarzące się węgle, które za jego uderzeniem na powrót nabierały ostygłej już czerwieni i znów skwierczały.
- Nawet jeśli - czy nie było warto czekać?
- Zaraz sprawdzimy; złotko, jak ci na imię?
- Jakie byś mi nadał?
- Pytaniem na pytanie - stwierdził, przesączając słowa zniecierpliwieniem. - Niezbyt ładnie, nie sądzisz? Kto to jest, Ralf?
- To Jin.
- Pięknie! Pewnie chciałabyś usiąść? Przecież nie każemy wam tak stać, jeśli wstaniesz, Ralf - zaczął po chińsku; kontynuował angielskim - będziecie mogli oboje stąd wyjść i już nie wracać, okej? Mi to pasuje, im jeszcze bardziej, ale co z waszym interesem? Co z Jin?
- Ja bym wolał - odezwał się jeden z tych, którego imienia Ralf nie zapamiętał, choć Zedong zatroszczył się o przedstawienie mu każdego z osobna jak przywołanych do siebie dzieci. - Ja bym wolał, żeby usiadła mi na kolanach.
- To jest nas dwóch.
- Proszę - Zedong otwartą dłonią wskazał jej tego pierwszego. - Yijun nie gryzie, choć na twoim miejscu, śliczna Jin, nie próbowałbym go prowokować.
Na jej niewzruszonej dotąd twarzy pojawił się wymuszony uśmiech; pod przepraszającym spojrzeniem siedzącego naprzeciw niej Ralfa zamiast zmięknąć zaostrzył się, jakby pytała, czy jest z siebie zadowolony, choć chwilę zajęło mu zrozumienie, że to pytanie nie było skierowane do niego.
- Rany, Yijun, odłóż, jeszcze niechcący wystrzeli!
Rechot znów ich ożywił. Śmiali się także, gdy Yijun przygarnął ją bliżej siebie, oraz gdy jej stanowcze szarpnięcie zmusiło go do poluzowania uścisku. Zedong jedynie wzruszył ramionami i rozłożył je gdy Ralf zwrócił się w jego stronę z upominająco zmarszczoną brwią.
- Coś nie tak? - Yijun zwrócił się do niej z brodą wspartą na jej nagim obojczyku.
- W ten sposób próbujesz zdobyć sympatię dziewczyny?
- Słucham? Nie słyszę; chyba wolę, kiedy rozmówca patrzy mi w oczy!
Gwizd; śmiech; parę dokazujących uderzeń w obicia kanap, kilka klaśnięć otwartych dłoni o uda. W zamieszaniu, które nastało, kątem oka Ralf złapał zmęczone, ale i nieprzyjemnie przytomne spojrzenie Claude'a.
- Nie bolą cię kolana?
- Zamknij się - odpowiedział równie cicho, jakby szept, którym zwrócił się do niego Ralf zagłuszył kluczowy moment trwającego seansu; chwilę później cień pełnego politowania uśmiechu niechętnie przemknął mu przez usta.
Jin wyprostowała się.
- Na przykład klęcząc?
- Na przykład.
- Nie stać cię - odeszła parę kroków. - To ma cenę większą niż życia tych dwóch palantów-
- Jestem pewien, że cena twojego własnego to kompromis, na który chętnie przystaniesz.
- Rozmawialiśmy.
- Patrzeć, nie dotykać, jakbyśmy mieli mało obrazków. Wiesz, gdzie to mam?
- Tam gdzie ostatnie wspomnienie kultury osobistej? - włączył się Claude.
- Yijun - uniesioną dłonią Zedong usadził go znów na jego miejscu; zdążył wyrwać się do przodu jak byk podjudzony ruchem płachty. - Nie popieraj cudzego argumentu dowodem. Z szacunku do siebie i mnie, proszę. Rozmawialiśmy, prawda, mało tego, doszliśmy nawet do porozumienia, ale przecież to tylko niewinne groźby, nie, Ralf?


Edytowane przez Choo dnia 23-05-2018 14:50
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png


- Claude, to obłęd, musimy się stąd-
- Wynieść? To twoje rozwiązanie na wszystko, Joshua? Będziesz uciekał, co? Będziesz się przenosić z miejsca na miejsce, pozwolisz się zagonić na dach i skoczysz, kiedy zrobią krok w twoją stronę, ty złamany kutasie?
- Jakie inne wyjście widzisz? - Joshua zachłysnął się powietrzem i niewiele zabrakło, a jego głos byłby załamał się i przeszedł w falset. - Claude, jakie inne rozwiązanie? Nie powiesz mi, że o tym nie pomyślałeś! Ralf jest stracony, wrócilibyśmy po ciało! Nie bądź śmieszny - nie możesz im wierzyć, oni go nie-
- Jeśli oni go nie, ja ich tak, Josh. Straciłeś z oczu pełen obraz, kochany, to tylko ludzie, zwykli ludzie jak ty czy ja, i nawet gdyby ci jebańcy mieli okazać się sprytni, nie dadzą rady uciec, jeśli podpalić im ten budynek, kiedy będą spać - wycedził przez zęby, siląc się na zachowanie resztek pozorów kultury, chociaż narastający w krtani krzyk zdawał się ją rozdzierać i wyłącznie kwestią minut była utrata samokontroli. Ten sam instynkt, który wedle nieprawdziwych podań miał popychać otoczonego ogniem skorpiona do samobójstwa - ten sam, który Bogiem a prawdą dla wielu stanowił pretekst do zrobienia tego samemu, wygodne zrzucenie odpowiedzialności na nieistniejący mechanizm! - przypomniał o sobie niby niespodziewany kurcz w ramieniu; samochód skręcił na tyle nieznacznie, że zderzenie się ze ścianą z zewnątrz mogłoby wyglądać na wypadek. - A przecież nie musimy zaczynać od niego, prawda? Możemy puścić sąsiednie z dymem, możemy spalić całe miasto! Wszystko jest do zrobienia, Josh, wszystko! Pytanie: jesteś z nami czy przeciwko nam?
- Nie ma już dłużej "was", Claude, oni-
- Oni, oni - tak przejmujesz się nimi, a może powinieneś mną. Czy przeszło ci to przez myśl?
- Grozisz mi? Grozisz mi po tym jak zostałeś rozbrojony, o ile tak mogę nazwać to, co się stało? Byłbyś się zesrał na środku ulicy, gdyby przetrzymać cię tam jeszcze moment!
Ucisnąwszy nasadę nosa, by wypuścić powietrze ustami, Claude położył na kierownicy rękę i zacisnął nań palce, aż te zbielały. Wyminęli kordon porzuconych aut bez choćby zadraśnięcia bocznego lusterka.
- Nie dam mu tam umrzeć, Josh - wyłożył powoli, z nerwami na postronkach - i to nie podlega dyskusji. To mój przyjaciel - i jeśli nawet ty właśnie w tej sekundzie przestałeś go za niego uważać, nadal jesteś jego dłużnikiem i w twoim interesie będzie przekonanie-
- Nie, Claude, nie mogę tego zrobić, przecież wiesz, że-
- ....przekonanie Jin, żeby spłaciła właśnie ten dług za ciebie, a jeśli nie, nie wchodź mi w drogę - przynajmniej tyle możesz zrobić i zrobisz, bo w przeciwnym razie ja będę zmuszony zrobić coś z tobą; nie możesz się tak mazać. Czy zrozumiałeś?
- Claude, to szaleństwo-
Claude zahamował bez uprzedzenia; Joshuą rzuciło do przodu i zaparł się rękoma na schowku, by nie rozbić się na szybie, czego nie można było powiedzieć o odpowiedzi, którą miał na końcu języka i która wypadłszy mu z ust jak guma do żucia wpadła pod siedzenie, ponieważ przez moment nie potrafił wydobyć z siebie słowa.
- Czy zrozumiałeś, Josh? - powtórzył po chwili niecierpliwie. - Czy wiesz, co masz zrobić?
- Chcesz wymienić życie za życie, ale oni ją skrzywdzą tak jak nie śmieliby Ralfa. Zastanów się, na Boga - zaprotestował z goryczą, a także - co było nieuniknione - odrazą w głosie, która ubodła Claude'a z początku, dopóki nie usłyszał w nim bezsilności. Joshua nie musiał go lubić, tłumaczył sobie. Miał współpracować. - Wszyscy na tym stracą. Nie każ mi przykładać do tego ręki.
- Nie musisz. Proszę o to, żebyś nie przeszkadzał mi w obciążaniu własnego sumienia.
- Nie za takiego człowieka cię miałem.
- Jakiego? Lojalnego? - zapytał zjadliwie. - Gdybyś to ty tam został, modliłbyś się, żebyśmy wrócili - i zrobilibyśmy to. A Ralf sobie poradzi.

Gdy zamarł ruch wycieraczek, mżawka skropliła się na szybach, a kiedy wysiedli w milczeniu szemrzący niemal niezauważalnie deszcz zdawał się ze zdwojoną siłą bębnić w rynny niczym postukująca paznokciami w ramię męża żona, przypominając niepostrzeżenie o upływie czasu, którego nie mieli zbyt wieli. Claude postawił kołnierz płaszcza; Joshua nie zaczekał na niego i zgarbiony, z głową wciągniętą w ramiona parł przed siebie. Sprawiał wrażenie zapadniętego w sobie i owe wrażenie przybrało na sile, kiedy Claude skosem przetruchtawszy przez rozmiękły trawnik zrównał się z nim krokiem.
- Josh, proszę. Proszę.
- Staniemy się takimi samymi bydlętami jak oni - rzekł szorstko. - Wykorzystamy ją - w imię czego? Powiedz mi, Claude, ponieważ nie-
- Czego nie rozumiesz? Spróbuję ci wyjaśnić, ale musisz mi powiedzieć gdzie się zgubiłeś - co stanowi dla ciebie problem, Josh? To, że was ugościliśmy? To, że zaoferowaliśmy nocleg? A może to, że nie wiesz, czy wypada zapakować na drogę resztę tego, czym się z wami podzieliliśmy?
- Nikt was do tego nie zmuszał.
- Ani was do przyjęcia zaproszenia, ale oto jesteście! Zabawne, że zamierzasz odejść od koryta właśnie teraz, kiedy jest puste, a wkrótce nie będzie komu go napełnić!
- Przedstawiasz to w ten sposób, bo zależy ci na-
- Próbowałeś kiedyś zrozumieć swoje byłe, Josh? Czy wobec nich byłeś taki sam? Brałeś od nich dopóki mogłeś i pakowałeś się, kiedy nie mogły zaoferować niczego-
- To cios poniżej pasa, Claude, i nie jestem pewien czy powinienem żałować, że cokolwiek wam powiedziałem czy że przejrzałem na oczu dopiero po takim-
- A gdyby to była Jin? - przerwał mu. - A gdybyś to był ty? Czy nadal by ci się to nie podobało? Skłamałem, bo wiedziałem, że zainteresują się kimś takim, z takim hukou, chociaż on go nawet nie posiada, i skłamałem, bo po ciebie być może rzeczywiście nie musielibyśmy wracać - nie byłoby po kogo! Po ciało, jeśli wolisz!
- I wierzysz, że Ralfa wydadzą nam w kawałku.
- Ralf nie jest głupi; co do ciebie przed chwilą powziąłem wątpliwość. Znasz go - ma dobre serce.
- Słyszałeś o tym, że to właśnie świętych najchętniej rozrywano końmi?
- Nie jest męczennikiem, nie podłoży się. A ty - ty nie musisz mi pomagać; po prostu stań z boku, to wychodzi ci nieźle.

Jin wyczytała z ich twarzy niepomyślną wróżbę niczym z rozłożonych kart tarota i poproszona o odejście od stolika na moment, na słowo!, pomimo tego, że odłożyła na bok książkę, przedtem z namaszczeniem zatknąwszy świstek papieru między strony, z pewnym zacięciem pokręciła głową, przypominając w tym wróżkę, która przejrzawszy wyroki losu postanowiła wbrew rozsądkowi przetasować talię w nadziei, że tym nowym rozdaniem zmieni wydany werdykt. Shujuan, która z początku podniosła się na łokciu z zamiarem położenia się z powrotem tuż po dopełnieniu wynikającej z uprzejmości powinności zapytania o to i tamto, wyprostowała się na siedzeniu i wkrótce stanęła za fotelem Jin jak będący na posługach diabła, choć w gruncie rzeczy niegroźny z natury imp przywołany zamiast bytu, który rzeczywiście stałby się Jin stróżem. Josh zdawał się być o krok od ruszenia za nią i stanięcia naprzeciwko niego, jednak zatrzymany spojrzeniem przystanął pomiędzy nimi, skonfliktowany wewnętrznie i wyraźnie skrępowany, jakby to jemu przypadło w udziale poprowadzenie rozmowy - choć przecież Claude powtórzył kilkanaście razy i nieustannie modlił się o to w duchu, by nie zabierał głosu - lub zdanie się na łaskę mężczyzn, których głód po takim czasie musiał być niewyobrażalny.
- Claude, czy ty się słyszysz? Nie, nie ma- Czy wiesz, o czym mówisz? Nie, nie, prosisz o zbyt wiele-
- W którym miejscu jej życie ma mniejszą wartość niż jego, Claude? - zawtórowała Shujuan, zaciskając palce na oparciu. - Zastanowiłeś się nad tym o co prosisz? Czy umiesz sobie wyobrazić- czy wiesz, co oni jej zrobią? Wiesz, dlatego tu stoisz! Tu nie ma miejsca na zarządzanie naukową niepewnością, ale usiłujesz udawać, że tak, że ona wróciłaby nietknięta i-
- Ale wróciłaby - podchwycił - a czy Ralfowi dajesz takie same szanse? Czy on też wróci, Shujuan? Bez wody może się nie pojawiać, co? Bez jedzenia, bez broni - dla Ralfa powracającego z pustymi rękami nie masz współczucia?
- Wiesz, że to nie tak - lubię go, jestem mu wdzięczna za wszystko co dla nas zrobił, ale nie nadstawię za niego karku, bo-
- Bo bycie świętym Mikołajem nie jest tak przyjemne jak rozpakowywanie prezentów, co? Nam też nie sprawia przyjemności rozglądanie się za wszystkim czego potrzebujecie, ale ktoś musi, prawda? Ktoś musi podrzucać dzieci, ktoś musi sadzać je sobie na kolanach, zachęcać do wypatrywania śladów reniferów za oknem i odwracać ich wzrok od krwi indyka na śniegu - bo oto wróciły czasy zarzynania żywego za domem!
- Claude, prosisz o zbyt wiele - powtórzyła z uporem Jin. Zaciśnięte w pięści, blade dłonie wbijała w podołek, ale nie traciła maski opanowania, jakby zebrali się tu, by przedyskutowywać cele badawcze projektu akademickiego. - Ryzyko jest zbyt duże, przecież to widzisz. Shujuan chce żyć, ja chcę żyć-
- Już wróciliście? Jesteście głodni?
Fei.
- Nie, Claude-
Claude wyminął Joshuę.
- Nie upadaj tak nisko, są pewne granice-
- I przekroczymy wszystkie, jeśli w ten sposób mamy obejść tę między życiem a śmiercią.
- Claude, co się-
- Ralf został zatrzymany i za niespełna półtorej godziny, jeśli miałbym zgadywać, ktoś poderżnie mu gardło albo go powiesi, bo-
- Nie masz prawa jej-
- A wy odwagi cywilnej, więc-
- Claude-
- O co chodzi, dlaczego-
- Bo chcą czegoś w zamian, a-
- Zostaw ją! Fei, idź na górę!
- Zamierzacie skazać go na śmierć?
- Już jest, Claude, nie masz nawet pewności, czy już tego nie zrobili!
- Co- Nie rozumiem, o co-
- Oni dotrzymają swojej części umowy, ale tylko do-
- To szantaż, nie dostalibyśmy nic w zamian, a-
- Nikt z nas by nie wrócił, Claude. Przestań się okłamywać.
- Prosisz o zbyt wiele, przepraszam, musisz się pogodzić z tym, że-
- To za wysoka cena, Claude, ale to nie twoja wina, próbowałeś-
- Ralf powiedziałby, że każde życie jest warte tyle samo i nie możemy-
- Nie możemy nic zrobić. Mi też jest przykro, ale-
- Claude? Claude, powiedz mi o co chodzi. Claude?
Joshua, Jin i Shujuan nieprzerwanie odkrywali przed nim karta po karcie, a te zaś wbrew przewidywaniom okazywały się dotyczyć przeznaczenia Ralfa, nie ich. Claude widział ruch ust, jednak wypowiedzi nakładały się na siebie, stapiały i wreszcie zamieniły w jednostajny, biały szum nadawany na różnych częstotliwościach. Pozwolił im mówić; wsłuchał się w rozpaczliwie bicie serca, w te niedostępne dla uszu niepowołanych nawoływania z głębi trzewi, kiedy nabrzmiałe wskutek serii urazów wnętrzności rozpychały się wewnątrz jam ciała, a krtań ściskała się tak, jakby na gardle zaciskano pętlę. Nie umiał zebrać myśli; narastająca jak krwiak śródczaszkowy panika odebrała mu tę zdolność. Pustelnik, Koło Fortuny, Diabeł, wreszcie Śmierć i Wieża, Śmierć i Wieża, Claude, to wypadek, Claude...
Claude nie zamierzał polemizować, nie zamierzał wykłócać się o znaczenie - zamiast dołączyć do ich gry przewrócił stolik, przy którym się toczyła, a karty rozsypały się wokół niego; te, które zostały niektórym w rękach były bezużyteczne. W tym milczeniu, jakie zapadło, kiedy dotarło do nich to, czego świadkiem właśnie się stali rozległ się szloch - niewyraźny, stłumiony, któremu w bezmiarze narastającego zdezorientowania Claude pozwolił wybrzmieć.
Kiedy zdawało się, że zgięty w pasie, jakby przejęty bólem, zatoczy się i upadnie, Fei znalazła się u jego boku i została, kiedy usiadł na ziemi, by bezradnie przycisnąć go do siebie i zaoszczędzić hańby, choć wysoki skowyt, jaki z siebie wydał nie pozwalał się ukryć, podobnie jak i łzy, które spływały po twarzy. W rozpaczy było dość miejsca na strach i rozpacz, które wzbierały w nim od dawna i które tak skrzętnie ukrywał; w samym poddaniu się temu rozżaleniu, temu zwalczanemu pragnieniu śmierci zawierała się bezsilność. Łkanie z wolna wypełniało ciszę jak woda zbiornik i próba powstrzymania się sprawiła, że wpadł w spazmy; Jin zgarbiła się i ukryła twarz w dłoniach, jakby to ona nie mogła złapać oddechu. Fei ze współczuciem i pewnym skrępowaniem pogładziła go po plecach i zrobiła to znów po chwili - tym razem nie przestała, pozwalając się mu uspokoić na tyle, by otrzeć zaczerwienioną twarz i podźwignąć się na nogi. Pomimo tego, że nikt nie zdobył się na wypowiedzenie słowa, w ten sposób powiedziane zostało wszystko.
- Spisaliśmy Ralfa na straty i tylko Claude okazał się mieć tu sumienie. Mam nadzieję, że jesteście z nas dumni.
- Jin, przestań.
- Co za ironia.
- Jesteś zmęczona, powinnaś się położyć.
- Nie rozumiesz, że nie możemy sobie tego robić? Że nie powinniśmy- Dziś on, jutro ja, a-
- Nie bądź niepoważna, nie możemy mu pomóc-
- Czy ty naprawdę nie rozumiesz...? - zapytała Jin z goryczą. - Przy takim podejściu do końca tygodnia, Josh, jeśli nie prędzej, nie będzie już nikogo, i to gdzie i z kim będziemy nie będzie mieć żadnego znaczenia. Przy takim podejściu zasługujemy na to co nas spotkało.

- Nie mamy gwarancji, że Ralf nie sprzedał w międzyczasie nas, żeby ratować siebie.
- Czy właśnie to zrobiłabyś na jego miejscu, Shujuan?
Shujuan zwróciła się w stronę okna i wsparła na parapecie; w niewyraźnym odbiciu, przez które przeświecało wychodzące zza chmur słońce nie sposób było dostrzec wypisaną na jej twarzy odpowiedź, jednak prawdopodobnie żadne z nich w tym momencie nie musiało widzieć, by wiedzieć pewne rzeczy.
- To prawnik - wiesz, jacy oni są, jacy wychodzą po studiach. Chcesz zaufać tej gnidzie?
- Jeszcze do niedawna chciałaś mu obciągnąć - wiesz, jakie są kobiety, jaki błysk mają w oku, kiedy ktoś im w nie wpadnie. Gdzie to się podziało, co?
- Claude - wtrąciła się Jin. Chociaż kuliła się w fotelu, jakby wbrew wszystkiemu miała nadzieję, że ten ją pochłonie, jeśli podciągnie nogi pod samą brodę i zakryje się kocem, kiedy znów zabrała głos, ten nie zadrżał ani nie załamał się. - Czas leci. Nie kłóćmy się.
Claude odruchowo spojrzał na zegarek.
- Jeśli Ralf ma żyć, jedna z was musi ze mną pójść. To wasza decyzja. Co mam zrobić?
- Ja pójdę.
- Ty nie, Fei - Została uciszona. - Nie wiesz o czym mówisz. Nie ma mowy.
- Bez niego i tak wrócę na ulicę. Może nie? - zapytała z goryczą, o jaką nikt by jej nie posądzał. - Myślisz, że za tobą jedną ganiali jak psy? Wiem, że chcieli mnie skrzywdzić. Wiem, co chcieli mi zrobić.
Nie, nie wiesz, Fei. Nie masz wyobrażenia o tym, do czego zdolni bywają mężczyźni. Żołdacy nie mają ręki do kobiet.
Claude zwrócił się w jej stronę z zamiarem poparcia Shujuan, jednak przełknął to, co miał do powiedzenia. Potrzebował baranka i był bliski podcięcia mu więzadeł, jeśli tą drogą miał nie uciec z ołtarza.

- Przecież możemy wyjechać. Jeśli Ralf nie byłby w stanie tego zrozumieć, nie byłby też wart-
- Ja to zrobię.
Jin nie patrzyła na niego ani na odwróconą do nich plecami Shujuan - ta przypominała zapartego w błocie osła, który odmówił marszu, ale zamiast pogonić go batem do rzeźni, pozwolono mu w nim tkwić i jedynie odpięto od łęku tobołki, by przerzucić je na wyłysiały grzbiet idącego za nim muła. Zrezygnowanie, a przede wszystkim lęk biły od niej jak słodkawa woń rozkładu od przegniłych cebul, które wynosili nie tak dawno temu, ale nie dała tego po sobie poznać inaczej niż w ten sposób.
- Czy po drodze jest jakaś drogeria? Sklep? Cokolwiek? - zapytała bezbarwnym tonem, jakby rozprawiali o pogodzie. - Potrzebuję kilku rzeczy. Musimy znaleźć na to czas.
- Znajdziemy - zapewnił, na co pokiwała ze zrozumieniem i ruszyła w stronę schodów.
- Dobrze. Zaczekaj na dole, zaraz przyjdę.

- Claude?
Claude, który wydeptywał z nerwów wyłącznie sobie znane trasy w holu, z rzadka wychodząc na zewnątrz i znów wchodząc do środka, jakby tym mógł przywołać tu Jin, zawrócił w miejscu. Ona z rękoma przy uchu zaplatała włosy w warkocz; wpuszczona w spodnie i rozpięta koszula była wygnieciona, ale po przekroczeniu progu ukryła niewyprasowane mankiety pod ramoneską.
- I jak? Nie chcę ich prowokować, ale boję się, co pomyślą - przyznała, zanim roześmiała się nienaturalnie i znów spoważniała, przestępując z nogi na nogę, jakby zebrało się jej na mdłości. Była blada. - Kim oni są?
- Nie wiem, ale to nie ma znaczenia - Claude popchnął drzwi i przytrzymał je, nim wyszła - skoro są pod bronią. Jeśli poczuli się żołnierzami to będą zachowywać się jak żołnierze. Są zorganizowani. Bezpośredni. Bezwzględni.
- Trzymani na krótkiej smyczy - przez kogo?
- Poznasz go. Wyróżnia się.
I znów powściągliwe skinienie zamiast werbalnego potwierdzenia. Strach został wyparty przez wyraz skupienia; między ściągniętymi brwiami Jin jak na tafli jeziora po wrzuceniu kamienia pojawiły się zmarszczki, które zaraz zniknęły.
- Robiłam to już kiedyś. Nie mów nikomu - zastrzegła, przyglądając się swojemu odbiciu w przekrzywionym lusterku, które poprawiła, nie mogąc na siebie dłużej patrzeć. - Nie na studiach, nawet nie po nich, ale potem, dla podwyżki i urlopu we Włoszech. Zasługiwałam na ten awans i bez tego, ale nie dostałabym go w innym wypadku, bo nikt tu nie lubi przyznawać, że kobieta może być od niego bystrzejsza. Widzę, co robicie z Ralfem, Claude. Oni nie patrzą wam na ręce, ale ja tak. Widzę od samego początku.
Nagle poczuł na sobie spojrzenie Jin i nagle to jego kark, nie jej, był zlany zimnym potem. Patrzył na drogę, jakby znalazł się tu po raz pierwszy i jej nie znał, aż ona też wreszcie westchnęła i założywszy nogę na nogę, poprawiła kurtkę i spojrzała przed siebie.
- Dlatego zgodziłam się zrobić to znowu. Nie jesteście głupi - Joshua też nie, ale jest miękki i boję się, że się złamie.
- Nie zrobiliśmy niczego, co-
- Nie tłumacz się. Na początku miałam wam za złe, że zabieracie dla siebie więcej wody - nawet te pieprzone ciastka, które zawsze lubiłam i których niby nie było, a potem zajadała się nimi Fei - ale ona na nie zapracowała, prawda? Nie mogę mieć o to pretensji - Znów zaśmiała się sztucznie. - Chcę żyć, Claude, a przetrwanie to gra zespołowa. Ralf i broń - to twoje; jeśli uda mi się dostać coś więcej, to będzie to moje, rozumiesz?

- Jin? - zapytał, kiedy ta przebiegła przez ulicę, jakby istniała szansa, że znienacka zza rogu wypadnie podpity kierowca, który przespał zmianę świateł na skrzyżowaniu i miał ruszyć na czerwonym, i wsiadła. W kieszeni spodni odgniatał się kształt paczki prezerwatyw. - Jesteś pewna?
Zacisnęła usta i zapięła pasy.
- Nie, ale jedź. Nie dam rady, jeśli tu spanikuję, bo-
Jin zbierała się w sobie, by coś powiedzieć, a on milczał w nadziei na to, że mimo zapewnieniu, że trzymała nerwy na wodzy nie sprowokował ataku histerii.
- Mogę mieć do ciebie prośbę? Nie zostawcie mnie tam. Gdyby było bardzo źle- - zacisnęła usta i wypuściła z trudem powietrze, nie umiejąc znaleźć właściwych słów. - Nie pozwólcie mi tam zostać. Tyle jesteście mi winni.
- Zabrali nam-
- Ale wziąłeś ten drugi nóż - zbieracie z Ralfem scyzoryki jak pocztówki. Lubisz gotować, nie? Pomyśl o mnie jak o gęsi i- i zrób to szybko - urwała, zanim zdobyła się na krzywy uśmiech. - Po prostu nie pozwólcie mi tam zostać, dobrze?

Pobieżne zrewidowanie tego, co mieli przy sobie nie sprawiło, że poczuł się w połowie tak zaszczuty jak w momencie, kiedy zabrano mu kluczyki i komendami rzucanymi zza pleców wskazywano drogę - dopiero to sprawiło, że poznał smak życia wyrywającego do przodu zwierzęcia, któremu zapięto na grzbiecie uprząż, by nie zerwało się i nie zniknęło przez przypadek w parku w gęstwinie krzewów. Jin szła o krok przed nim i wzdrygnęła się na jego dotyk, kiedy możliwie łagodnym zagarnięciem ramienia zasugerował, by nie myślała o próbie wyrwania się z klatki schodowej na zewnątrz, ponieważ skończyłoby się to dla nich w sposób o wiele bardziej niefortunny niż poprzestanie na kilka szyderstw i pogwizdywanie, kiedy zmuszeni byli wyminąć w przejściu dwóch niemogących mieć więcej niż on sam lat chłystków. Papierosy, których nie zdążyli spalić wrzucili do donicy, w której wszystkie poprzednie niedopałki przypominały coś na kształt wyściółki; gdyby nie imitujący wilgoć blask lakieru na liściach, Claude byłby uznał, że sztuczne rośliny rosły w niej znakomicie.
- Zedong powinien zostawić tamtego - mówiłem mu, że dupy do nich ciągną, nawet jeśli ich pieniądze im już nie pomogą. Spójrz, co znaleźli.
- To nic, ale nie dla takich kretynów jak ty. Nie znalazłbyś nawet własnego chuja. A ty, ślicznotko, masz koleżanki? Dlaczego ich nie zabrałaś? Musicie się nudzić z tymi pedałami. Te płaszcze pożyczyli od was?
To Burberry, kutasie, miał na końcu języka, ale się pohamował i skinął porozumiewawczo Jin, kiedy ta odwróciła się wyraźnie zaniepokojona, prawdopodobnie z zamiarem przypomnienia mu, by nie reagował i nie dawał im tego, czego tak chcieli - pretekstu i zarazem usprawiedliwienia dla rękoczynów.
Przeszli obok rzędu pootwieranych drzwi, zablokowanych klinami, by nie zatrzasnął ich przeciąg. Znaleźli się w samym sercu przestronnego wieżowca, zbyt nowoczesnego, by status któregokolwiek z nich pozwalał im tu mieszkać przedtem, a którego pierwotny projekt śmiało przemodelowali na potrzeby swojego gniazda; samodzielne lokale zmieniono w koszary.
- Jesteśmy! Hej, Zedong, spójrz tylko na nią, sam miód!
Weszli do mieszkania u końca korytarza. Białe zasłony powiewały na wietrze, który poruszał metalowymi dzwonkami, powieszonymi tu jeszcze przez poprzednich właścicieli. Na tle jasnych ścian Zedong i jego rój wydawali się muchami przyciągniętymi tu przez odór rozkładających się ciał, choć te, dotarło nagle do Claude'a, musieli wynieść nim zaczęły rozpływać się we własnych łóżkach jak przejrzałe owoce w misie.
- Powiedz mi, Claude - rozpromienił się Zedong, wstając, jednak jego wzrok był utkwiony w Jin. - Czy gdybym patrzył na zegarek mógłbyś przekroczyć ten próg bez obaw?

- Przejdźmy do interesów - sam jestem ciekaw co nam z tego przyjdzie. Punktualność nie jest twoją mocną stroną - już zaczynaliśmy się z Ralfem niecierpliwić! - i widocznie lubisz ryzyko: niecały kwadrans to niewielki zapas. Co by było, gdyby mój zegarek był przestawiony?
- Dziesięć minut kobiety w łazience to nie dziesięć minut jej mężczyzny. Muszę przeprosić - odpowiedziała za niego Jin. Jakim wysiłkiem musiało być dla niej skrywanie odrazy, pomyślał Claude. - Chociaż Ralf też zabawił tu dłużej.
- Czy to są te twoje koleżanki? Ralf, Johnny, kto jeszcze, Bob i James? Wolałbym, żebyś ty nie okazała się przykrą niespodzianką, kotku - ale po kolei, nie wprowadzajmy nerwowej atmosfery - ile macie dziewczyn?
- Po takim czasie staje wam jeszcze na widok d z i e w c z y n y? Odważne założenie.
Claude zmartwiał, ale Zedong pokręcił głową ze śmiechem i przesunął się; Ralf nadal siedział za nim. Na jego widok został w tym samym czasie zalany przez niepokój, jaki wzbudzał ten złowróżbny entourage, ale i ulgę, ponieważ trutnie, które go obsiadły skupiły uwagę na kimś innym niż on.
- Nie gorzej niż Ralfowi - spójrz, twój chłopak jest cały i zdrowy, może jedynie odrobinę zbyt rozkojarzony, żeby ucieszyć się na twój widok. Może porozmawiamy o jego przyszłości na osobności, skarbie? Claude, nie masz nic naprzeciwko?
Mięśnie twarzy po raz pierwszy wydawały się mu zardzewiałym układem zegarowym, którego nie zdoła wprawić w ruch. Uśmiech stanowił zarazem wyraz bólu.
- Skąd.

Uśmiechy spływały z twarzy podkomendnych Zedonga powoli jak melasa w miarę jak wskazówki zegara przesuwały się po tarczy, a żadnego nie spotkała łaska w postaci zaproszenia do uczty i czerpania garściami z tego, co tak niespodziewanie zostało im podarowane i co wkrótce miało zostać rozmnożone niczym chleb poprzez przełamanie. Niecierpliwili się, a w miarę jak zaczynali się kręcić i szukać sposobu na rozładowanie napięcia - tego poczucia zawodu, ale i nadziei, która musiała rozdzierać ich od środka - przypominali sobie o tym, że gośćmi mogli pomiatać, ponieważ nie byli już bramą do Shangri-La, gdzie mogliby spędzać dni na grze w karty, patrząc na kobiety kąpiące się nad rzeką, a przyczyną ich nieszczęścia, ponieważ wrota zatrzaśnięto im przed nosem, choć zdążyli zajrzeć przez nie do środka. Przypomniawszy sobie o tym, co stracili, zobaczyli brudne ulice i wiszący w powietrzu tytoniowy dym, który - nawet jeśli nie w połowie tak jak nieznajdujące ujścia pożądanie - powoli wyduszał z nich życie; oto co im pozostało, kiedy Zedong wspiąwszy się po ich plecach przeskoczył na drugą stronę muru do tego ogrodu ziemskich rozkoszy.
- Macie blondynki? Ale inne niż Ralf - on może spodobać się co najwyżej Wenowi, nie, Wen?
- Przynajmniej to nie mnie złapał skurcz w ręce-
- Jebany pedał.
- To była twoja ręka. Jeszcze będziesz błagał, żebym cię dobrze-
- Pierdol się.
Śmiech.
- Może powinieneś powiedzieć to Zedongowi.
- Może rzeczywiście już mu nie staje, może woli białe panienki. Ty - zwrócili się niespodziewanie do Claude'a - Francuz, co? Gdzie schowałeś swoją dziewczynę? Słyszałem, że na tym waszym śmietniku tylko dupy są czegoś warte.
- Wyjechałem stamtąd, żeby nie patrzeć jak tacy jak ty mylą psy szczające pod latarniami z dziwkami - Claude oderwał się od framugi. Był tym wszystkim zmęczony, więc wskazał jedynie na dwór i rzucił:
- Rozejrzyj się za jakimś i poczuj jak we Francji.
Śmiech i kpiny - tym razem nie pod jego adresem.
- Kto kupi wam nową zabawkę, kiedy tę już popsujecie? - zapytał od niechcenia - Jesteście na tyle naiwni, by wierzyć, że wtedy tatuś się nią z wami podzieli? Och, co znowu- - żachnął się nie bez znużenia, kiedy ten sam porywczy, zbyt nerwowy, by przetrwać w pojedynkę chłopaczyna, Yijun, Yuen albo Huang - w oczach Claude'a byli jednakowi i każdy z nich mógłby nosić to samo imię - który przed momentem byłby poderwał się na nogi, tym razem rzeczywiście to zrobił, i tym razem niezatrzymany przez Zedonga natarł na niego. Claude w porę usunął się pięści z drogi i kierowany impulsem - wiedząc, że nie powinien, że zaraz przyjdzie mu tego pożałować, ponieważ instynkt samozachowawczy wiódł go na pokuszenie - złapał tamtego za miękki kołnierz kurtki, za ten niepotrzebny, wszyty wyłącznie na użytek burd nadmiar skóry przy karku, i kopnięciem w krzyż pomógł mu nabrać pędu potrzebnego do roztrzaskania się o ścianę.
Usłyszał poruszenie za plecami - szeleszczenie towarzyszące wyciąganiu broni, trzeszczenie bezpieczników, śmiech i pokpiwanie - jeszcze zanim rozproszony rzucił ukradkiem okiem przez ramię, nim znów musiał poświęcić uwagę rozwścieczonemu Yijunowi, który - jak podpowiedziała mu wykwitła na ścianie szarawa plama wilgoci, kiedy na podłogę posypały się szklane zrzynki tuż po tym jak podniesioną z komody butelką uderzył o futrynę - zostawszy publicznie upokorzonym nie wydawał się zainteresowany niczym poza wypruciem mu wnętrzności i powieszeniem go na własnych jelitach. Nikt nie zamierzał mu w tym przeszkodzić, choć byli na to przygotowani, gdyby zaistniała taka potrzeba; pozostali musieli bawić się równie wybornie co niegdyś parweniusze na trybunach Koloseum i to od ich sympatii zależało to, kto zostanie wyniesiony z areny, a kto zejdzie z niej sam.
- Tak mi przykro, to u was drażliwy temat? Byłeś ich Jin, zanim ona się pojawiła?
Hej, Yi, jestem następny po tym jak on już cię wyrucha, zaśmiał się ktoś z tyłu. On go potnie, zawtórował ktoś inny. Potnie na...
Ale zanim Claude zdążył dowiedzieć się na jakich rozmiarów kawałki zostanie poćwiartowany, w tym samym czasie niższy od niego, ale nieustępliwy Yijun rzucił się, by rozpłatać mu twarz, ktoś wydał z siebie przeszywający krzyk, a uderzenie klamki o ścianę zagłuszył wystrzał. Wszyscy zamarli. Cezar powrócił, by zasiąść w loży - w todze, która wisiała na nim nieporządnie po tym jak kurtyzana rozpięła klamrę i rozdrażniony, ponieważ zawezwano go, nim on zdążył zedrzeć z niej lekkie szaty, ale powrócił, a prosty rzymski lud pokornie złożył mu hołd. Tuż za nim Jin, która straciła zimną krew przyciskała pięść do ust w wyrazie grozy; zdawała się przypatrywać im nieprzytomnym wzrokiem, jakby wreszcie zrozumiała, że nie kłamał i sytuacja rzeczywiście ich przerastała.
- Yijun - zwrócił się do niego z beznamiętnością, która sprawiła, że Claude, który nie zważył na konsekwencje i po prostu stracił panowanie nad sobą, zrozumiał, że znalazł się w paskudnym położeniu. - Znajdź ścierkę i zrób z tym porządek zanim wytrę to bagno tobą. Ty - zwrócił się do niego i jeszcze w tej samej chwili Jin zdołała oprzytomnieć na tyle, by pochylić się i wsparłszy się na jego ramieniu spróbować do niego przemówić. Uciszona zamilkła na krótko; nie zdążyła wyszeptać wiele, nim kategorycznie nie zalecił jej milczeć dla własnego dobra. - Nie byłem pewien w jakim stopniu jesteś głupi, a na ile wyjątkowo inteligentny i zdolny do zgrywania głupiego, ale teraz skłaniam się ku temu pierwszemu. Wystarczyło powiedzieć, chłopcze - wystarczyło powiedzieć, że zabrakło ci jaj, żeby samemu poderżnąć sobie gardło.
- To- - zaczął, ale wtedy w słowo wszedł mu ten z podkomendnych, który zdawał się przyznawać pierwszeństwo niewygodzie marmuru wyspy kuchennej niźli wyrażać chęć ściskania wraz z innymi na wyłożonych poduszkami kanapach.
- Gdybyś przyszedł za moment, on być może zdążyłby wepchnąć mu się z nimi do gardła - roześmiał się i uniósł szklankę w symbolicznym toaście - albo i nie; tchórze nie rzucili mu noża. Nieładnie, panowie, nieładnie. Mieli nierówne szanse.
- Z kim trzymasz, Tang? Może powinniśmy dokonać wymiany: ty za ich koleżankę, co ty na to? - zaproponował z rozbawieniem, ale i poirytowaniem rozparty na fotelu bezimienny pionek Zedonga; coś w jego postawie upodabniało go do zbitej na szachownicy w pierwszej kolejności figury, którą niedbale wrzucono z powrotem do wyściełanej atłasem skrzynki. - Mógłbyś-
- Ty też mógłbyś wiele, Wan - przerwał mu Zedong ze zniecierpliwieniem - a mam wrażenie, że robisz coraz mniej; w tym względzie nasi goście cię wyprzedzają, przynajmniej starając się dostarczyć nam wszystkim rozrywki. Kiedy Claude wraz z naszą drogą Jin wrócą do siebie, jak uważasz, kto zajmie wakat błazna?
- Yijun - wtrącił Tang i kiedy Zedong podniósł na niego wzrok, ten uniósł szklankę do ust i wzruszył ramionami, jakby to nie on to powiedział. Skoczek, pomyślał Claude. Co w poprzednim życiu uczyniło go na tyle wartościowym, by mógł pozwalać sobie na podobną śmiałość?
- Zanim nam przerwaliście, rozmawiałem z Jin, a ona wyraziła pewną wątpliwość co do tego czy-
- Powiedz ile bierze!
- Jesteś dużym chłopcem, Guoliang - wstań i sam zapytaj! Możesz też odprowadzić Ralfa ten kawałek do drzwi.
Claude zmartwiał, widząc jak zachęcony tymi słowy Guoliang, który za nic miał Ralfa w chwili, gdy zostało mu udzielone pozwolenie na zbliżenie się do kobiety - do kobiety, której sam zapach musiał wprawiać go w szał jak ślad krwi na wodzie znajdującą się tuż pod powierzchnią piranię - podnosi się i wyzywającym, nonszalanckim krokiem zbliża do Jin.
- Nie tak się umawiali-
Nim zdążył dokończyć, ten sam butny Guoliang, który pokpiwał z nich w przekonaniu o własnej nietykalności z prędkością pocisku balistycznego poleciał z powrotem w stronę kanapy, ale potknąwszy się wpadł na niski stolik do kawy, który roztrzaskał się pod nim przy wtórze wrzasków i przekleństw, kiedy wciąż młócąc ramionami powietrze niczym nieopierzony, próbujący rozpaczliwie wzbić w powietrze ptak i usiłując podciągnąć się ze sterty spękanych i połamanych desek uczepił się nóg i ramion siedzących najbliżej. Krew z rozbitego nosa i rozciętej wargi strużką ściekała na podbródek, a niego skapywała na ubranie, na podłogę, na buty pozostałych.
- Jak mówiłem - ciągnął Zedong - Jin wyraziła pewną obawę - kobiety zadają się z mężczyznami, a ona nie widzi tu żadnych! Chciałem ją przekonać, że się myli, że bywacie porywczy, ale macie klasę - ale może miała rację. Jeszcze raz mi przerwiesz, Guoliang, a zerżnę cię nożem. Możesz już iść, kotku.
Jin zdobyła się na uśmiech, który zbladł tuż po przekroczeniu progu, kiedy nikt poza nimi nie widział tego, jak drżała, jak trzęsła się jak w febrze; wspiąwszy się na palce pożegnała się pocałunkiem startym wraz ze szminką w samochodzie, gdzie znalazła nawilżane chusteczki zabrane przez Claude'a - on sam wyszedł jako ostatni, by mieć pewność, że ani ona, ani Ralf nie zostaną zatrzymani z tyłu.
- Jak szybko zleciało! - przyklasnął Zedong tak, że można by uznać, że rzeczywiście nie umiał odżałować tego, że nadeszła pora rozstania z gośćmi. - Nie zechcielibyście zostać na jeszcze jednego drinka? Z Ralfem mieliśmy okazję zamienić kilka słów, ale z tobą, Claude? Ralf to taki serdeczny chłopak, trochę zamknięty, ale z pewnością otworzy się po paru, ty też! Przecież donikąd się nie spieszycie, a udało się wam mnie zaskoczyć - Zedong uśmiechnął się jak przed momentem Jin. - Poznałem się na ludziach - tacy jak ty nie wracają, Claude, a na pewno nie po takich jak on. Powiedziałbym, że po nikogo, a jednak. Dlaczego?
- Nie sądzę, żebyś spotkał wielu takich jak ja - Pozostawiony bez wyboru, Claude również przywdział maskę zadowolenia i porozumiewawczym klepnięciem popchnął Ralfa w stronę wyjścia. - Zakładam, że Ralf zdążył zaprosić was wszystkich na kieliszek u nas za jakiś czas?
- O to się nie martw. Nie mogę się doczekać - po takim czasie rozmowa to jedna z wyższych form rozrywki.
- Jeszcze gdybyście byli tacy złotouści za progiem! Ale przecież wiecie, że w waszym interesie leży przekonanie do nas Jin i pozostałych - W życzliwym napomnieniu kryła się pogróżka. - Nie przepadam za nimi, kiedy są zimne - to zupełnie jak z wieprzowiną. Strach wpływa na-
- -jakość mięsa, tak - dokończył razem z nim Claude. - Ciemne, twarde... Suche. Nie nadaje się do niczego.
- Proszę, Ralf, ty nie potrzebujesz swoich dziewczynek aż tak bardzo! - roześmiał się. - Przynajmniej nie w kuchni.
- Nie pozwól zamydlić sobie oczu - odkąd nie ma z czym pracować, nie przesiaduje tam tyle, ile byśmy sobie życzyli i zamiast tego usiłuje uwędzić samego siebie. Musimy iść, musi marzyć o tym, żeby zapalić, nie, Claude?
- Moglibyście to zrobić tu, ale niech będzie. To zostaje ze mną - Zedong uniósł pistolet i zatknął go za pasek. - Kaucja. Tang, a ty dokąd?
- Zapalić i zwolnić Qiao.
- Wnieście to, co zostało. Szerokiej drogi, panowie!
Tang zamknął za nimi drzwi i zgrzytnięcie zapalniczki stanowiło potwierdzenie tego, że ruszył ich śladem jak jeden z ich własnych długich, wieczornych cieni, ciągnących się za nimi w rdzawym blasku zachodu jak szaty z popielatego woalu. Nie odezwał się ani słowem, przez co oni również milczeli, ale zza ich pleców musiał zasygnalizować znudzonemu trutniowi, by oderwał się od maski, na której przysiadł, ale nie po to, by ich zaatakować, ale by powrócić do gniazda; ten nie kwestionował polecenia i jedynie zlustrował ich wzrokiem, nim rzucił im kluczyki i odszedł.
Tang z kopcącym w kąciku ust papierosem niespiesznie podszedł do nich, kiedy kroki ucichły i zastukał palcami w szybę; kiedy schowała się w ramie, podał Jin wyjętą pod ich nieuwagę broń.
- Weźcie - polecił, równie powoli robiąc krok w tył. Nie poruszył się, ale zrobiły to jego źrenice, które przesunęły się z lewa na prawo i z powrotem na lewo jak wiązka lasera w skanerze. - Do zwrotu.
- Czy Zedong wie?
- Nie musi, jeśli mu o tym nie wspomnicie. Ja mam komu ją zabrać, wy - niekoniecznie.
- Dziękujemy.
- Przysługa za przysługę.
Jego niewyraźny uśmiech, który mógł być przywidzeniem rozmył się w chmurze dymu, który wypuścił z ust, nim zawrócił na pięcie i zostawił ich samych sobie.

Edytowane przez wewau dnia 30-06-2018 23:42
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Pod koła bentleya wtoczyła się kolejna leżąca luzem cegła; przed ledwie paroma miesiącami czyjeś ręce wydarły ją z konstrukcji lub chodnika, czyjaś czaszka wyszła jej w locie na spotkanie, czyjeś usta rozwarły się w krzyku gdy oczy dojrzały krew, która, częściowo już zmyta przez częste ulewy, barwiła ją oraz drogę brunatną purpurą. O kolana Jin, złowrogo klekocząc, kolejny raz obił się lekki karabinek, leżący na jej podołku jak czarny, szukający ciepłego miejsca spoczynku kot. Głaskała go ostrożnie dłonią, jakby bojąc się, że z chwilą zawadzenia palcem o któryś z drażliwych punktów w jej uda wbiją się bezlitosne pazury, lub że przestraszy go, a ten, dziurawiąc tapicerkę, przeskoczy na przód auta z nieświadomym zamiarem pokiereszowania Claude'a i Ralfa.
- Jin, czy mogłabyś - Ralf obrócił się w jej stronę, przenosząc wzrok z jej odbicia w lusterku na nią samą - chociaż odłożyć go na siedzenie obok?
Zatrzymała palce na chłodnej kolbie, ale z zaciśniętych ust nie wydobyło się ani jedno słowo.
- Czy wiesz ile czasu spędziłem mając to gówno wymierzone prosto w głowę?
- Jeszcze parę chwil nie powinno wobec tego stanowić dla ciebie problemu.
- Jin. Proszę. Daj mu chociaż odetchnąć.
Ten dźwięk, dźwięk metalu uderzającego o przykrytą cienką skórą kość, rozległ się ponownie; bentley znów podskoczył na przemierzanej z nieprzepisową prędkością okrężnej drodze, a Ralf spojrzał ponad ramieniem Jin na zostawiony w tyle zakręt. Nie zdziwiłby się widząc jeden, dwa, lub całą chmarę podążających ich śladem motocykli. Ona także obejrzała się, sprawiając to śmieszne i złudne wrażenie, że nawet gdyby niepokojące echo silnika okazało się pomrukiem cudzego ona chwyciłaby broń i krótką serią pozbyła się problemu.
- Jin - Claude powtórzył upominająco. - Niektórzy mają tu dosyć oddechu śmierci na karku. Nie po to wyciągaliśmy go, żeby teraz przypadkiem komuś stała się krzywda.
- Jest zablokowany.
- A on przestraszony.
- Nie jestem.
Dopiero widząc prędko skryte w zacisku pięści drżenie jego dłoni Jin odpuściła.
- Nie jestem. Po prostu, jeśli mnie zapytacie, było im zbyt blisko do zwykłych małp; od goryli różnili się tylko tym, że z radości nie zaczęli wyć bijąc się w piersi.
- Musiałeś się z nimi świetnie dogadywać, Ralf.
- Nie lepiej niż z tobą. - Ponownie obejrzał się przez ramię. - Jin, naprawdę nie chciałem cię w to wplątywać. Trzeba mnie było tam zostawić. Przecież bym zrozumiał.
- Może - wzruszyła ramionami, nawet nie próbując kryć żywionej ku niemu urazy. - Ale wtedy nie mielibyśmy tego.
- Nie ciesz się tak. Ten dupek po prostu nie chce, żeby coś ci się stało zanim nadejdzie jego kolej. - Claude zerknął na Ralfa, lecz ten milczał; jak sufler, niemal naśladując jego własny akcent kontynuował: - To polisa ubezpieczeniowa. Jesteś pewien, że nie ucięli ci języka?
- Może sam sprawdzisz, co?
- No proszę: wszystko na swoim miejscu! Ralf, na Boga - redukując bieg Claude poklepał go w nogę - przecież już po wszystkim.
Ale mimo to Ralf, stawiając wszystkie kroki dzielące go od podjazdu do Ritz-Carltona, czuł się tak, jakby wstał od baru nie pamiętając już ile szklanek opróżnił odkąd zasiadł na jego stołku; stawy i mięśnie miękły pod ciężarem ciała i zdawał się nie być w stanie samodzielnie dotrzeć do drzwi. Zamierzał udawać, lecz ku własnemu trwożnemu zaskoczeniu nie musiał. Dotarł pod schody wiodącego do głównego wejścia tarasu i przytrzymując się poręczy usiadł na ich kamiennych płytkach, nie różniąc się przy tym wiele od rozbitka, którego zimne morze wreszcie, po godzinach szargania kolejnymi spienionymi falami, wyrzuciło wpółżywego na suchy ląd.
- Już nie zachowuj się tak, jakby to ciebie przed chwilą wyruchali.
Próbował się uśmiechnąć. Kiedy przetarł zbielałą twarz dłońmi, niby usiłując ocucić się ze złego snu, Jin nachylała się nad nim, czy jesteś cały, przytaknął, czy oni cię bili, pokręcił głową, będziesz rzygał?
- Nie wiem - odpowiedział, a chwilę później wpadł w głuchy, histeryczny śmiech, jeden z tych, w trakcie których skurcze przepony zaraz przechodzą w konwulsje szlochu. - Nie stercz już tak nade mną; przecież to był mój pomysł i moja wina, zostaw mnie, Claude, skoro wtedy nie mogłeś to zrób to chociaż teraz!
- Teraz ci się zebrało na panikę? Po tym wszystkim?
- A wiesz co by było gdybym pozwolił sobie na nią wtedy?
- Wiem, Ralf.
- Ralf, bo pożałuję, że oddałam się w zamian za taką ciotę.
- Nie masz pojęcia co tam się działo, ani co stałoby się gdybym przesiedział tam z nimi jeszcze parę minut. Ja nie żartuję; naprawdę się bałem.
- Ty? - Ciepła dłoń Claude'a opadła na jego zesztywniały kark, chwilę masował go, gdy Ralf ledwo zauważalnie przysunął się bliżej. - Patrz, bo jeszcze ci uwierzę.

Z ocembrowanych opuchlizną oczu Fei przelało się parę łez, kiedy podbiegła, obejmując go rękoma w pasie jeszcze zanim zdążył skierować się ku prowadzącym na piętro schodom; nie przestała się niewidocznie trząść nawet gdy z pewną ostrożnością Ralf przycisnął ją do siebie. Claude kręcił głową, on uśmiechał się blado, Jin zdawała się chcieć coś powiedzieć, a czas, który dzielił go od konfrontacji z konsekwencją własnych słów powoli się kończył.
- Joshua czeka z Shujuan w salonie - oznajmiła Fei, puszczając go i wycofując się stopień po stopniu na górę, tyłem, nawet nie próbując odwrócić od nich wzroku.
- Już spakowani? - Claude uśmiechnął się gorzko.
Pokręciła przecząco głową, ale zawahanie, z którym to zrobiła, ten nikły cień wątpliwości, nie pozostawił miejsca na niczyje domysły.
- Chodź, Ralf. - Stał w miejscu. - No chodź, może trzeba się z nimi pożegnać.
Shujuan i Joshua czekali pod oknem - dwie ciemne sylwetki zapadające się w mętnym świetle zachodzącego słońca, które miało w sobie coś z cierpkości miąższu grejpfruta. Deszcz - jego krople nadal ozdabiały szyby - mógł skończyć się lub ucichnąć jedynie na chwilę; to samo tyczyło się zakończonej lub przerwanej rozmowy, której ślady nadal wykrzywiały ich twarze. Claude na krótko oplótł go ramieniem, a ciepły, lecz niepozbawiony wyrzutów szept w zaledwie czterech słowach zdradził Ralfowi wszystko, co musiał wiedzieć: oni chcieli cię zostawić, powiedział, w przelocie muskając jego szyję oddechem i tors zabieraną ręką, jak wiatr, który przyjemnie kojąc skórę jednocześnie przynosił z oddali cudzy, bliżej nieokreślony odór. Lecz zanim zdążył się do niego obrócić Claude znikł, prowadząc już Jin w stronę jej własnego pokoju i usiłując ręką przywołać do siebie Fei, która mimo to nie śmiała odstąpić Ralfa na choćby krok.
- Jesteście cali? - Shujuan przełamała milczenie pierwsza i już wiedział, że zaraz przysypie tamten fakt niekończącym się potokiem słów. - Nie wyglądasz dobrze, Ralf, jesteś pewien, że nie trzeba cię obejrzeć? Możesz niczego nie czuć, tak działa adrenalina-
Ale przerwał jej Joshua.
- Daj już spokój.
- Wam też powinienem podziękować - na przekór sobie stwierdził Ralf, zamiast opryskliwie zapytać; uśmiechał się z pokorą ułaskawionego więźnia. I chociaż w jego oczach pojawił się ten groźny błysk, nagły jak piorun przeszywający błękitne letnie niebo, huk grzmotu nie nastąpił, a oni ze spokojem mogli uznać to za flesz towarzyszący zrobionemu zdjęciu - niewinne uwiecznienie chwili lub udokumentowanie miejsca zbrodni, mające w przyszłości posłużyć za dowód.
- Podziękować? - powtórzył po nim Josh. - Ralf, a nie pomyślałeś, że należy najpierw przeprosić? Cała ta sytuacja-
- To absolutnie moja wina, począwszy od nalegania, aby wyjść z domu, po sposób, w jaki została zażegnana. Nie musisz czynić mi wyrzutów: jestem pewien, że za chwilę Claude zrobi to lepiej od ciebie. Wiem, że nie mieliście innego wyjścia, ale dziękuję, że nie daliście mi tam umrzeć.
- Obawiam się, że jesteś w błędzie, Ralf, wy oboje jesteście: było pełno innych rozwiązań, jakkolwiek bardzo pragnąłbyś zapomnieć o samym ich istnieniu.
- Nie powiedziałbym, że pełno.
- Ale dlaczego inni mają cierpieć za ciebie? Dlaczego Jin musiała-
- Przymknij się już, Josh - Jin krzyknęła, robiąc parę głośnych kroków z przyciemnionego korytarza w ich stronę; spojrzała na niego. - Po prostu się przymknij.
- Naprawdę myślisz, że oni chcieli krwi?
Brwi Joshuy uniosły się, a czołem rozeszły się zmarszczki przypominające fale tworzące się na morzu wraz z nadejściem niepozornego sztormu.
- Słucham?
- Że zabiliby mnie dla frajdy? Jeden strzał i po krzyku? - Ralf mówił cicho i spokojnie, jakby nie chciał niepokoić podsłuchującej to Fei; w jego głosie nie przebrzmiewała pretensja, w jej miejsce wkroczył żal. Joshua nie zaprzeczył. - Pytali o was. O to, gdzie żyjemy, od jak dawna i w jaki sposób gromadzimy zapasy, gdzie je przechowujemy, na ile dni do przodu zapewniamy sobie wyżywienie, trzy, tydzień, czy dłużej, ile osób zamierzaliśmy wykarmić tym, co wtedy znaleźliśmy - i ty myślisz, że daliby mi umrzeć nie egzekwując wpierw odpowiedzi?
- Tak trudno było skłamać?
- Żartujesz sobie?
Fei pociągnęła jego nadgarstek chcąc przytrzymać go w miejscu, ale on nie ruszał się - stał tylko z luźno opuszczonymi wzdłuż ciała rękoma, dając jasno do zrozumienia, że nie miał sił nawet na gestykulację.
- Widziałeś jak prymitywni oni byli. To nie moja wina, że byli w stanie zrozumieć jedynie równie prymitywny język. Myślisz, że jest mi z tym lekko?
- On ma rację, Josh.
- Ty też?
- Dajmy już temu spokój. Jeśli będziesz chciał wrócimy do tematu później, ale popatrz na niego-
- Popatrz na Jin. Popatrz na siebie. Na Fei. Czy ty się słyszysz?
- A czy ty słyszysz siebie? Skąd w tobie ta surowość? Przecież najważniejsze, że wszyscy są cali, czy nie mógłbyś się z tego choć chwilę pocieszyć? Ralf, może usiądziesz?
Fei holowała go już w stronę pokoju, jak pielęgniarka starca, z którego pamięci demencja wyprała wspomnienie pomieszczenia, w jakim przyszło mu oczekiwać niespieszącej się śmierci; czyżby sama zapomniała o nim, skoro jeszcze żył?
- Ralf - Joshua dogonił ich po namyśle. - Ja cię naprawdę przepraszam, ale to wszystko jest jakimś cholernym przegięciem.
- W porządku. Przecież rozumiem.
- Nie mam nic przeciwko tobie, tylko przeciw temu, co się stało. Tak nie powinno być.
- Ralf to wie - warknęła Fei.
Joshua zatrzymał się, pozwalając im odpłynąć w cień korytarza.

Nalegała aby się położył, chociaż usiądź, prosiła, ale Ralf odmówił, czując jak jednoznaczne ze słabością byłoby posłuchanie jej przestraszonych błagań; miała to wypisane na twarzy - bała się, że on zaraz zemdleje, że poleci prosto przed siebie jak drzewo odrąbane od własnych korzeni, i że nie zostanie po nim nic poza groteskowym kikutem pieńka sterczącym z ziemi niby nagrobek, ze słojami niewyraźnie określającymi jego wiek zamiast wyrytych w kamieniu dat narodzin i śmierci. Przyjmowała dotąd, że ma dwa razy tyle lat co ona, lecz kiedy krew odpłynęła z jego twarzy wraz ze wszystkimi grymasami, którymi żonglował przy niej byle tylko ją na chwilę rozbawić, wydał jej się dużo starszy. Ten dziecięcy strach, którym epatował, nie odmładzał go w nawet najmniejszym stopniu.
- Nie rozumiesz - powtórzył któryś raz anemicznym szeptem. Podparł się nogami i przysiadł na oparciu kanapy, krzyżując ręce jakby było mu zimno, d r ż a ł, a to przechodzące z jego klatki piersiowej na kończyny drżenie mogło być wywołane wyłącznie przez chłód, strach, lub złość, lecz to mieszanka dwóch ostatnich nim przemawiała: - Zawołaj Claude'a i poproś go-
- Sam zaraz tu przyjdzie. Ja cię tak nie zostawię. Nie to co oni; Ralf, ja rozumiem.
- Gdybyś rozumiała-
Przeciąg gniewnie zatrzasnął drzwi ich pokoju. Od jakiegoś czasu przechadzał się korytarzami hotelu jak niezadowolone ze swojego pobytu duchy gości oraz płatających psikusy pracowników, pod nowym kierownictwem urastających do rang lokajów i kamerdynerów; zdmuchiwali z parapetów popiół i strącali doniczki, teraz wasza kolej to posprzątać!, krzyczeli, i okna znów poruszały się w zawiasach kiedy zdobione firanki kolejny raz nadymały się jak płuca nabierające powietrza przed następnym wrzaskiem. Fei zatrzasnęła jedno z nich. Znów padało.
Ralf nachylił się do przodu skrycie licząc, że Claude naprawdę przekroczył progi, i że to jego niezadowolenie zatrzęsło framugą, lecz prowadzącym do salonu korytarzem przemknął wyłącznie kolejny podmuch wiatru. Zamknął oczy i odchylił głowę do tyłu, Fei powtarzała, że nie musi go wołać, wiatr, świszcząc, przemykał między szparami wywietrzników, Ralf nadal drgał, ilekroć rozluźnił zacisk ramion, którymi sam się objął. Drzwi trzasnęły ponownie i dopiero wówczas Fei odskoczyła od niego, nie zdążywszy podszepnąć mu tego, co stanęło w jej gardle jak ość, której nie mogła zachować dla siebie. Musiała ją wypluć.
- Nie chcę do nich wychodzić.
- Nie wychodzisz do nich, tylko po wodę, nagrzej jej ile możesz i zanieś Jin; oni i tak pozamykali się już u siebie.
- Leć, Fei, przyjdziesz później - ponaglił ją Ralf, powoli podnosząc powieki, jakby budził się z krótkiej drzemki. Patrzył na Claude'a jak na obcego, odrobinę zbyt szeroko otwartymi oczami, ale zaraz spuścił wzrok w dół, pozwalając mu wodzić się za ostrożnie chwycony podbródek na lewo i prawo, kiedy ten dopatrywał się na jego skórze siniaków, zadrapań i opuchnięć; wydawał się czysty.
- A to co? - wierzchem palca przesunął po jego szyi, po różowej opuchliźnie otaczającej nacięcie; dopiero wtedy zapiekło. - Zaciąłeś się przy goleniu?
Uśmiechnęli się do siebie słabo.
- Ruszyłem głową kiedy któryś przystawił mi nóż do gardła - oznajmił spokojnie, przycisnął dłoń do ust i krótko się zaśmiał, albo zapłakał. Kiedy odciągnął ją od nich był jednak bliższy śmiechu, niedowierzającego w to co się stało, i nadal niepewnego czy miało miejsce naprawdę.
- Który?
- Myślisz, że wiem? Zedong go zrugał, rozumiesz, próbował mnie za to przeprosić i nie przestawał tego nazywać wypadkiem przy pracy; zaraz polali mi to spirytusem, to przecież nic, raptem draśnięcie, wcale nie otarłeś się o śmierć, chłopie!
- Będziesz miał bliznę.
- Co z tego? Mogłaby być nawet większa, i wiesz co? Niech się jątrzy, żeby każdy widział co prawie się stało. Dlaczego wszyscy chcą mnie zabić, Claude? - śmiech lub szloch znów nim zatrzęsły; to była wyboista myśl na której ryzykował zniszczeniem zawieszenia. - Najpierw wy, wtedy, przynajmniej ty się rozmyśliłeś, teraz to, dlaczego każdy-
Jednak się śmiał, chociaż na odwiedzonych pamięcią pograniczach histerii. Claude chwilę patrzył na niego, jakby nie był pewien, czy wyciągnięta ku niemu ręka nie zostałaby odtrącona.
- Przecież żartuję; w końcu Shujuan zaraz mi to obejrzy, nie pozwoli, żebym umarł!
Tym razem zaśmiali się obaj.
- Wiesz co powinienem był zrobić?
- Co?
- Rzucić im ją na pożarcie i nawet nie pytać: tylko z rozszarpanej byłby jakiś użytek, czy ty wiesz, jak ona protestowała? Zostawiłaby cię tam. Ona i ten pieprzony Josh, twój kolega, co? Ja go lubię, Claude, on jest w porządku; gówno prawda! Mogą się pierdolić, niech z d y c h a j ą.
Ralf otarł dłońmi oczy zanim zdążyły się z nich wylać wezbrane łzy i zamiast opuścić ręce wzdłuż ciała wyciągnął je do Claude'a, oplótł wokół jego szyi i pleców w ciasnym uścisku, poczuł jego policzek na własnym policzku, usta na policzku, i usta na ustach, w krótkim i niewinnym pocałunku.
- Tamci też nie zasługują na życie - usłyszał tuż przy uchu. - I skoro nie wiesz, który to, zapłacą wszyscy, co do jednego; co ty na to?
Uśmiechał się.

Powiedział to, prawda, ale zrobił to w dobrej wierze; musiało mu wymknąć się to i owo, ale przecież bałby się wrócić gdyby podał im adres; sam ich zaczepił, przecież wystarczyło się schować, ale może z takim trudem przychodzi mu zrozumienie, że nie wszyscy mają równie pokojowe co on zamiary, a co jeśli on - "Shujuan?" - co jeśli on myślał, że sam ich postraszy tym swoim pistolecikiem? Zawsze była ta druga strona medalu - Joshua potarł rzadki zarost na szczęce - oczywiście, Ralf chciał bronić i chronić, ale i stanowić zagrożenie, był taki wielkoduszny, ale i nie powstrzymywał się przed roszczeniami, może i zastąpił Fei ojca, może i zrobili razem wszystko, żeby ta nie chodziła bez uśmiechu na twarzy, ale - "mój Boże" - przecież to dziecko jest i n d o k t r y n o w a n e. To nie był medal, a rzucona w powietrze moneta, która teraz, wylądowawszy na blacie, wirowała na swojej cienkiej krawędzi, ale nas wykarmił, ale żądał w zamian niemożliwego, ale tak chętnie poświęcał nam czas, ale przemilczał tak wiele - "Ty również nie powiesz mi nic o Zhannie?" - ale nas zjednoczył, lecz przecież również podzielił, moneta kontynuowała swój piruet, ale się o nas troszczył, awers i rewers, ale przecież głównie o siebie!
- A Claude?
W swoim pokoju uderzeniem dłoni o blat Claude przerwał kolejny obrót yuana wokół jego powoli zmieniającej się osi. Wylądował chryzantemą do góry: najpierw bilard, później pomyślimy.
- Sama słyszałaś rzeczy, które powiedział.
A najgorsze jest to, pomyślał Joshua, że nie wiem: zło podważa jego dobrą naturę, czy dobro podważa złą, w którą stronę to wszystko się kręci? Prawie podskoczył - dobiegł go znajomy dźwięk zamykanych drzwi i kroki, stawiane z jakąś leniwą werwą. Shujuan prędko oddaliła się, skulona w sobie i ze skrzyżowanymi ramionami pod ciepłym długim swetrem, który gonił ją dopóki nie zatrzymała się, pozwalając sobie wreszcie na jedno zerknięcie w tył, jakby się ich, psiamać, bała. Joshua wychylił się im na spotkanie zanim Ralf i Claude wyłonili się zza progu.
- Dokąd się wybieracie? - zagadał ich z uprzejmym zainteresowaniem.
- Trochę się rozerwać, Josh - odpowiedział Claude. - Gwarantuję ci, że jeśli on pobędzie w takim stanie jeszcze chwilę to przed zapadnięciem zmroku wszyscy znajdą się w gorszym.
- A nie macie przypadkiem ważniejszych rzeczy na głowie?
- Morale, mój drogi, bywają kluczowe. Popatrz na niego; strapiony jak pies w nowy rok, a zdawałoby się, że niepotrzebnie, w końcu może czuć się bezpiecznie we własnym domu!
- Może gdyby nie szczekał na sąsiada - podjął Joshua - ten nie mściłby się fajerwerkami?
- Petardy, Josh - Claude zatrzymał się - byłyby tak czy inaczej, ale może, być może, ma pod dachem amatora odpalania ich wśród czterech ścian? Czwarty lipca zawsze niósł u was ze sobą tyle podobnych wypadków.
- Próbujesz mi coś powiedzieć?
- Nie boję się tych kretynów, Josh, a tego, że przez incydent z nimi was wszystkich stracę. Nie przyłączysz się? Bilard, karty?
- Spasuję - jego uśmiech był serdeczny, lecz zgasł gdy tylko obrócili się do niego plecami, a następnie znikli wśród prowadzących w dół schodów.
- Może następnym razem!
- Po co go jeszcze zaczepiasz?
- Żebyś z o b a c z y ł, Ralf - Claude szepnął przeciągle przez zaciśnięte zęby. - Zobaczył na te swoje niebieskie oczka i przestał mieć wątpliwości: drań prawie cię przed chwilą sprzedał i zrobi to ponownie, zaraz. A Shujuan? Pierdolona kolaborantka.
- C i s z e j.
Zaśmiał się.
- Nie, niech mnie usłyszą. Prawie tam zginąłeś, a oni zaraz uznają, że to szkoda.
- Dziwne, że nie chodzi od drzwi do drzwi głosząc nowinę. Johnny!

Za ciężkimi dwuskrzydłowymi drzwiami tynkowane pilastry ustępowały miejsca drewnianym, kończył się kwiecisty dywan i kwieciste obicia krzeseł, zaczynała się skóra na fotelach i kanapach, a tradycyjne pejzaże odznaczające się beżem na białych ścianach, ten osad z wypitej już kawy, tworzący na porcelanie pagody i pailou wśród gór i lasów, z kolejnym krokiem przechodził w pionowe panele, oddzielone od siebie cienkimi taśmami led, które obok masywnych żyrandoli stanowiły główne oświetlenie w czasach, gdy prąd nie był jedynie wspomnieniem. Widmo wypalonych tu cygar nadal nawiedzało przesmyki pomiędzy stołami, tańczyło na nich wraz z drobinami kurzu i przesiadywało na zdobionych taboretach ustawionych pod barem. Słońce miało wkrótce uciec za horyzont i ostatki jego gęstego światła niechętnie, jak żywica, skraplały się na wysokich oknach, w szklankach i butelkach, oraz wiszących wysoko nad ich głowami kryształach.
Bile z hukiem rozproszyły się po ciemnozielonym suknie stołu; jedne znajdowały schronienie w łuzach, inne w panice kręciły się, jakby rozglądając się za kryjówką. Zasłony z połyskującymi lambrekinami drżały niewidocznie przy każdym uderzeniu, głośnym jak strzał oddany podczas trwającego polowania, chlubnie niosący się echem aż pod niebo niby rzucane Bogu wyzwanie, na które ten kręcił z dezaprobatą głową. W powietrzu na krótko zawisał i opadał pył, niewyraźny dym prochu strzelniczego, a one jedna po drugiej znikały, zapadały się pod ziemię, pod tę wełnianą murawę, wcześniej parokrotnie obijając się o siebie oraz krawędzie, jakby chodziło o to, która narobi więcej hałasu. Oni również się o siebie obijali, prześmiewczo dopatrując się przyczyny w stojącej nieopodal butelce, podszczypywali i szturchali, wszystkie ruchy dozwolone, śmiali się decydując o losie bil, tak jak wcześniej śmiano się dla rozrywki decydując o ich własnym, pili.
Aż czyjaś pięść parę razy zapukała w pobliski blat.
- Przyszedłem zobaczyć ile kijków zdążyliście połamać.
Yan wyciągnął w stronę Ralfa uniwersalną kartę.
- Nie miał ich w pokoju - oznajmił, tym razem ciszej. - Musi nosić przy sobie. W kieszeni spodni.
- Zdziwiłbyś się jak łatwo zmusić mężczyznę do ich zdjęcia.
- Ciebie na pewno, Claude. Nie wystarczy przebić opon?
- Prosimy cię o pobicie faceta, a ty pytasz, czy możesz go zabić; brzmi trochę znajomo, co, Ralf?
- Posłuchaj, Johnny - Ralf wsparł brodę na opartym o ziemię kijku - jak dla mnie możesz i sprawić, że się zleje, możesz go oblać herbatą lub nagrzaną wodą, zanieś nam lub sobie do pokoju, ba, możesz nawet mu! Ale nie wracaj bez przynajmniej kluczyków jeśli odłączenie akumulatora tak cię przerasta.

Półmiski parzyły go w dłonie i byłby je upuścił gdy parę niepozornych kropli tłustego rosołu przelało się ponad ich krawędzią, ale zanim zdążył syknąć w bólu Fei podbiegła do niego, zmieszana, że nie wpadła na to wcześniej, że tylko siedziała, czekając aż kolacja zostanie jej podana, że nie robiła nic, pasożytowała, tak jak pasożytowali oni.
- A Claude?
Uniosła głowę znad przyjemnie ciepłej pary; do twarzy nabiegła jej krew, jakby zwabione jej zapachem krwinki usiłowały wyjrzeć spod jej skóry i znaleźć jego źródło.
- Poszedł zawołać Jin.
- Oni nie przyjdą?
- Kto?
- No wiesz-
- Nie wygląda na to aby przyjęli zaproszenie - Ralf wzruszył ramionami. - No proszę! A jednak! Mówiłem, że trzeba ugotować więcej, Shujuan, usiądź tu, wystarczy dla wszystkich, zaraz doniosę - i wstał, a ogień świec zatańczył na trąconym blacie, wprawiając wszystkie cienie w żwawy ruch, jakby opuszczona restauracja nadal przyciągała tłumy; Ralf był trochę zbyt żywy na tę godzinę, coś było nie tak.
Jedli w przerywanym komplementami milczeniu, siedząc przy topiących po cichu wosk płomieniach, które naprzemiennie przekrzykiwały się i milkły, to nabierając mocy, to przygasając. Cienie poruszających się w miskach pałeczek spacerowały po ścianach jak wędrujący na szczudłach cyrkowcy, którzy co jakiś czas podrzucali w górę wszystko co napotkali na swojej drodze - zbite kulki konserwowanego mięsa, piklowane warzywa, ryż - podrzucali i to wszystko znikało, jak pełne helu balony, które pozwalały ciemnemu niebu się pochłonąć.
- Jesteście chorzy - stwierdziła Fei tak, jakby dziękowała za posiłek, otarła usta dotąd złożoną na kolanach białą serwetką i podniosła wzrok na Ralfa. - Naprawdę chorzy - chciał ją poprawić, musiała się przejęzyczyć, mówi się naprawdę dobre, słonko.
Spojrzał na Claude'a, ale on ani drgnął, nawet trącane oddechami ognie świec jakby znieruchomiały. Coś było nie tak.
- Nie rozumiesz? Z wami jest coś tak fundamentalnie nie w porządku-
- Fei - próbował ją uciszyć, jak psa, który rozszczekał się pomimo wyćwiczonego zakazu, ale ona mówiła to patrząc na niego, zamiast nich.
- Tak, z tobą. I z nim też. Widziałam! Widziałam!
- Nie przy stole, kochanie - Claude nie podniósł wzroku znad swojego półmiska, nadal ganiał po nim mięso, dlaczego tylko jedną pałeczką?, dopóki wytarzana w sosie kulka nie zaczęła przypominać czerwonej bili; coś było nie tak. Rzeczywistość topniała mu w gorączce, była jak ten wosk, plastyczna i podatna na zniekształcenia.
- Widziałam jak się pieprzycie, dlaczego mnie nie nauczysz?
- Fei?
- To nie jest normalne - pokręciła spokojnie głową. - Tak się nie powinno.
Gdy wstał od stołu ona też się podniosła, jednocześnie jak odbicie, i gdziekolwiek się nie obrócił, gdziekolwiek nie spojrzał, stała naprzeciwko, raz bliżej, raz dalej, aż za którymś obrotem w jej karykaturalnie drobnych, nadal dziecięcych rękach pojawił się karabin, czy wiesz, ile czasu miałem to gówno wymierzone prosto w głowę?
To był koniec, tak wyglądał koniec świata, jego świata, ona pociągnie za spust i cały glob rozpadnie się, pęknie wzdłuż i wszerz, a fragmenty jego czaszki zamiast masywnych grud ziemi rozlecą się we wszystkie strony, z blond kępkami włosów w miejsce łanów zbóż, Ralf stawiał kroki w tył, ale lufa tylko mocniej wpijała się pod jego brodę.
- Jesteście chorzy, Ralf! Po-je-ba-ni! To jest chore, Ralf! Tak się nie robi, R a l f!
Jego głowa napotkała zimną, twardą ścianę, mrugnął, ona ogrzała się i zmiękła; pod potylicą miał poduszkę, przed oczami zabarwiony świtem pokój. Ale krzyk nie umilkł. Przechodził w chiński, przechodził w wrzask, przechodził w jego imię, w przerażony ryk, nieprzypominający już żadnego ludzkiego języka, ale odległy i przez to cichszy: pomóżcie mi.
- Claude - potrząsł niepozwalającym mu się zerwać z łóżka barkiem. - Claude, rusz dupę, oni ją chyba zabrali - zaśmiał się niedowierzająco, wstał, podszedł do okna - nie było z niego widać auta, ale trzaśnięcie drzwiczek ukróciło krzyk. Warkot silnika nie nastąpił.
- Chociaż coś narzuć. Jest zimno.
- Jebie mnie że jest zimno.
Pukanie. Jin wpadła do środka, zaspana i rozchwiana.
- Obiecałam im, że nie będę wchodzić w drogę, nie moja sprawa - wysapała - ale Fei-
Zbiegał po schodach. Zbiegał prawie ich nie dotykając, jakby spadał w dół i dół, aż wpadł na frontowe drzwi, które otworzyły się niby same schodząc mu z drogi. Auto Joshuy stało w miejscu, w przepłaszanym przez świt półmroku, jakby liczyło, że dopóki się nie poruszy, dopóki nie wyda żadnego dźwięku, pozostanie niezauważone. W bezdennej ciszy Joshua przekręcił kluczyk. I jeszcze raz. I jeszcze jeden. Wsteczny, kluczyk, wduszał to sprzęgło, jakby cokolwiek od niego zależało. A potem skrzywił się w świetle przytkniętej do szyby latarki, Shujuan zdjęła oślinioną dłoń z ust Fei, ta wydarła się ostatni raz i sięgnęła drzwiczek, dotychczas pozostających poza zasięgiem rozczapierzonej, wyciągniętej w ich stronę ręki.
- Jesteście chorzy - warknęła ostatni raz oglądając się za siebie i wdusiła twarz poły szlafroku Ralfa. - Uderzyła mnie. Powiedziała, że czekacie na dole. Że trzeba uciekać.
- Nieprawda-
- Nie łżyj - krzyknęła gardłowo, choć było słychać, że zdążyła je sobie zedrzeć.
- Shujuan, ty tutaj? - Claude zdziwił się teatralnie. - Tobie też Joshua powiedział, że Ralf czeka na dole? Jak ty to inaczej wytłumaczysz?
- Bagażnik, Josh.
- Tam są tylko nasze rzeczy.
- Bagażnik. Opróżniasz i jedziecie prosto na Pekin, albo wychodzisz stąd w tej chwili, oddajesz mi kluczyki, wracasz do łóżka i modlisz się, abyśmy rano mieli ochotę to wszystko na spokojnie wyjaśnić.
Shujuan szarpnęła za klamkę, udało jej się wyjść za trzecim razem.
- Nie zostawimy jej z wami.
- Czyżby?
- Narażacie ją tak na-
- Na co? Na co takiego ją narażamy, przed czym wy jesteście ją w stanie ochronić? Może jeszcze myślisz, że Josh pomoże ci jeśli to na ciebie się rzucą?
- Ja-
Cokolwiek powiedziała, cokolwiek chciała powiedzieć, wyparowało, jak woda z sykiem znikająca z rozgrzanej powierzchni palnika, na którym wszystko kipiało w donośnym bulgocie wrzenia, rozsadzającym od środka - zdawałoby się - stalowe i odporne na to wszystko garnki, gotowe pluć tą samą pianą, którą uznawano za objaw wścieklizny.
- Tak myślałem. To się dzieje, gdy zapomnisz łyknąć swoje tableteczki, Joshua? Odbija ci? Czy ty oszalałeś?
Na chwilę zapadła cisza.
- Ja? - zapytał Joshua, wreszcie zdejmując dłonie z kierownicy; splótł je ze sobą pomiędzy kolanami, wyłamując palce po kolei ze stawów. - Z pewnością mniej niż wy. Nie możesz mnie winić, nie możesz winić nawet ich, że chcą wyrwać się od tego szaleństwa.
- Nie masz jebanego prawa o mnie decydować - Fei uderzyła otwartą dłonią w uchyloną szybę, ale on tylko drgnął lekko, nadal nie spuszczając wzroku z własnych.
- Oczywiście, Fei, nikt go nie ma, nawet oni, choć pewnie wydaje ci się inaczej, prawda? Może nawet uważasz, że jesteś wolna?
- Może nie zauważyłeś, ale twoje rodzime Stany potrzebowały lepszego arsenału aby narzucać innym własną koncepcję wolności.
- Musisz być bardzo dumny z przekonania dziecka, że wiesz, co jest dla niego najlepsze - Joshua spojrzał na Ralfa.
- Dlaczego nie przekonałeś jej sam? - Ralf uśmiechnął się. - Zabrakło ci argumentów, przynajmniej tych racjonalnych? Musieliście uciekać się do kłamstw i siły, tak? I pewnie jeszcze chcieliście dobrze?
- Podziękowałaby mi, dobrze to wiesz, jeśli nie dziś to za parę miesięcy-
- O ile dożyłaby tego momentu - pokręcił głową. - O ile sam byś go dożył. Chodź, Fei.

Pod naciskiem noża tabletka pękła na pół, krusząc się w zbrylony biały pył, który rozsypał się po srebrnej tacce i częściowo osiadł na równie błyszczącym ostrzu, z którego Ralf zebrał go palcem, jakby z zamiarem wtarcia go niczym narkotyku w dziąsła. W stojącej obok i niedomytej po whisky kryształowej szklance woda bujała się sennie na boki, gdy niósł ją do salonu ich apartamentu. Fei podniosła na niego wzrok, Claude odgarnął z jej oczu włosy; siedziała obok niego w rogu kanapy, nadal w kurtce, którą Shujuan, wyciągając ją w środku nocy z łóżka - na nadgarstku widniały pręgi zaciśniętych na nim palców - roztropnie narzuciła na jej piżamę, musząc liczyć na to, że wyrwana ze snu nie zdąży stawić oporu, że nie poczuje różnicy między nią a puchem pościeli.
- Gdybyś nie mogła zasnąć - wyjaśnił, stawiając tacę w zasięgu jej ręki; chwilę na nich popatrzył i znów znikł w sypialni.
- Nie pójdę spać.
- Musisz na chociaż trochę; nie ma nawet piątej.
Wrócił niosąc jedną z własnych poduszek i kołdrę, Fei zgodziła się położyć na niej głowę, pozwoliła się przykryć.
- Ralf uważa, że ta kanapa jest całkiem wygodna.
- Pieprz się.
Niewyraźny uśmiech. Claude musnął ustami jej czoło, lecz gdy Ralf zatrzymał się w progu ona nadal nie zamknęła oczu, obserwując drzwi jak dziecko szafę, z której w każdej chwili mogło wypełznąć coś potwornego. Sam zamiast położyć się usiadł, oparł się o wezgłowie i raz po raz otwierał oczy, patrzył w sufit, na własne dłonie, na Claude'a, który leżąc twarzą ku niemu wreszcie sam uniósł powieki. Miał przytomny i pobudzony wzrok pomimo tego, że ciężar zmęczenia zaraz pociągnął je w dół.
- Połóż się - wymamrotał po chwili, znów na niego patrząc. Obserwowali własne oczy w rzednącej ciemności jakby chcieli wyczytać z nich czy to wszystko stało się naprawdę, czy naprawdę to przeżyli, c z y przeżyli, Ralf przysunął się bliżej, Claude pogładził palcami jego przedramię i uśmiechnął się wreszcie - w półmroku krótko błysnęły zęby - gdy ten przeczesał dłonią opadające mu na twarz włosy.


Edytowane przez Choo dnia 22-07-2018 01:36
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Nie w pełni przytomny i wciąż odurzony nieprzemijającym snem, który tuż po przebudzeniu zdawał się niepostrzeżenie zlewać z rzeczywistością, niczym pszczoła w ulu okadzanym dymem ze spróchniałego drewna, która w ucieczce przed nim nieporadnie umykała wgłąb gniazda, Claude ociężałym krokiem powlókł się w stronę łazienki, by z daleka, nie przekroczywszy nawet jej progu, przejrzawszy się swojemu równie jak on zmęczonemu odbiciu zawrócić i udać się z wizytą do Fei, która wprawdzie nie spała, jednak nie przejawiała zamiaru podźwignięcia się na nogi - trzymała je podciągnięte pod brodę i w umiarkowanym skupieniu rysowała coś przy pomocy rozrzuconych wokół kredek. Kiedy zobaczyła, że wstał, spróbowała przesunąć się na tyle, by mógł usiąść, ale zanim skończyła zbierać z siedzenia przybory, on zapadł się w fotelu.
- Dzień dobry. Ralf?
- Gdybyś przebudził się z pięć minut temu, być może zdążyłbyś się z nim przywitać - Fei przyjrzała się mu z politowaniem i zamknęła zeszyt, który miała na kolanach. - Mam nadzieję, że on zrobi dziś kawę - powiedział, żebym została. Przyniosłabym ją wam - albo przynajmniej tobie, bo Ralf sobie radzi - ale nie chciałam stąd wychodzić i-
- W porządku, Ralf lubi od czasu do czasu zabawić się w kucharza i przypominać sobie jak ugotować wodę. Która godzina?
- Dochodzi dwunasta.
Pokiwał na znak, że przyjął, ale z chęcią opuściłby głowę na pierś. Walcząc z sennością, pochylił się wbrew sobie do przodu i wsparty na łokciach przez moment patrzył jak Fei kreśli coś, czego nie mógł zobaczyć w swoim zeszycie. Nie pamiętał, by widział go wcześniej, ale to samo mógł powiedzieć o ponad połowie rzeczy, które miała do swojej dyspozycji - ilekroć wychodzili, porywała ze sklepowych regałów to, co tylko się jej podobało albo czego potrzebowała, by zająć się sobą, kiedy nikt nie miał ochoty poświęcać jej czasu, albo kiedy sama była zbyt zmęczona ich bezustannymi sprzeczkami - i musiał przyznać, że przedtem nie interesował się też zanadto tym, co robiła za zamkniętymi drzwiami, podobnie jak ona nauczyła się nie dopytywać o to, z czego śmiali się tak nieznośnie głośno z Ralfem, kiedy podpici wracali we dwóch z dołu.
- Claude?
- Mmmm?
- Mogłabym u was zostać na jeszcze jedną noc?
- Nie wolałabyś przenieść się do innego pokoju? Dostałabyś nową kartę. Nie musiałabyś nikomu mówić, w którym śpisz.
- Może jutro. Wolałabym tu zostać, dopóki to się nie uspokoi.
- Kochanie, to się uspokoi jeszcze dziś albo potnę Joshule twarz - Claude przetarł własną i złożył ręce jak do modlitwy, nim podparł nimi brodę. - Nie mam do nich tyle cierpliwości co Ralf. Ale jak sobie życzysz - potrzebujesz czegoś?
- Wychodzicie z Ralfem?
- Dokąd?
- Na randkę, wiesz, posiedzieć przy kawie skoro nie pada - Trzasnęła kredka przytrzaśnięta do kartki; Fei wzniosła oczy ku niebu. - Nie nazwę tego zakupami. Zastanawiałam się czy moglibyście rozejrzeć się za czymś dla mnie, gdybyście wyszli, ale to nic takiego, po prostu-
- O co chodzi?
- Nic - Zabębniła palcami o okładkę. - Piszę. Zapisuję to, co widzę, na wypadek- na wypadek, gdyby to się miało skończyć, wiesz? Tak, żeby pamiętać, skoro i tak nie wiem który dziś jest, nie wiem, kiedy będą moje urodziny, kiedy będziemy obchodzić Nowy Rok... Robię to dla siebie. Zapisuję. I pomyślałam, że chciałabym mieć zdjęcia, wiesz, polaroidy, gdyby to się miało skończyć i gdybym za kilka lat miała tu zostać sama, ponieważ was by już tu nie było.
- Żyjesz tylko i aż tak długo jak pamięć o tobie - rzekł sentencjonalnie, a Fei wzruszyła ramionami.
- Powiedzmy. Nie chciałabym wam sprawiać problemu.
Znów skinął.
- Jesteś głodna?
- Poczekam na Ralfa.
- Pieprzyć Ralfa. Czy powiedział, kiedy wróci? Nie? Chodź.
Fei położyła kredki na stole, a zeszyt przykryła rogiem kołdry, ale zaraz zawahała się. Claude, który usiłował poprawić zarówno szlafrok, jak i będące w nieładzie włosy, spojrzał na nią, nie rozumiejąc skąd wynikała ta opieszałość - a kiedy wreszcie pojął, uśmiechnął się pobłażliwie.
- Nie przesadzaj. Nie będą próbowali się do ciebie odzywać tak długo, jak będę w pobliżu - zapewnił, wsuwając do kieszeni zabrany z szafki scyzoryk. - Oni wiedzą, że to koniec. Nasz złoty Ralf może już im wybaczył to, że woleliby go zostawić, może nie - kto wie! - ale za ciebie odpowiadamy wspólnie i jeśli zachowali resztki rozsądku, będą schodzić mi z oczu.
- Oni też chcieli dobrze - to znaczy Joshua - przypomniała, idąc za nim - przecież rozumiesz. Myślisz, że Jin i on, że oni niczego nie widzieli? Widzieli, uznali, że zrobią dobrze, jeśli wyjadą, wy, że będzie dobrze, jeśli zostaniecie, a Zhanna i Shujuan, że mogą nażreć się do woli i-
- Wystarczy. O zmarłych nie wypada mówić źle.
- Shujuan jeszcze żyje.
Fei przysiadła na przykurzonej poręczy i powoli zsunęła się się do połowy wysokości schodów, zanim zeskoczyła, by dogonić Claude'a, który ze zniecierpliwieniem spojrzał za siebie.
- W takim razie przyjmij ode mnie dobrą radę i nie pluj komuś za kim nie przepadasz w twarz, dopóki nie jest to ostatnie, co możesz zrobić.
- Tu nas nie słyszy.
- Fei, na litość boską, tego nie możesz być pewna. Na wszelki wypadek zachowuj się tak, jakby słyszała - pouczył ją przyciszonym głosem, a mimo tego szept zdawał się nieść korytarzem. Po obu stronach wisiały obrazy w ciężkich ramach i wazy z kwiatami - mijali je, jakby przechodzili przez prowadzoną przez nich galerię sztuki. Ile z nich stało opuszczonych? Z ilu mogliby wynieść prawdziwe dzieła sztuki, by zastąpić repliki? - Chyba że nauczysz się wreszcie francuskiego.
- Może wolę niemiecki? - podchwyciła i uśmiechnęła się, widząc jego szczere zdezorientowanie. - Żartuję. Ralf nigdy nie mówił przy mnie po niemiecku. Myślisz, że to byłoby dziwne, gdybym poprosiła, żeby coś powiedział?
- Nie sądzę. Może nawet się ucieszy - o ile nie uznał, że może bezkarnie udawać Brytyjczyka. Jednym z jego urojeń musi być świat, w którym nazywam się Charlie, a ty Florence.
- Przestań, on nas lubi, chociaż bywa mi przy nim głupio - wiesz, on nie mówi, ale mnie słyszy, a ty-
- Dziękuję, Fei - Zapaliwszy świece, postawił na kuchennym blacie karton płatków owsianych z takim impetem, jakby stawiał kropkę na końcu zdania. - Może nie kończ.
- Lubię go słuchać, ale to z tobą rozmawiam częściej. A on lubiłby cię tak samo, nawet gdybyś mówił do niego tylko po-
- Śmiałe przypuszczenie.
- Myślę, że gdybyś mu powiedział, że płaka-
Urwała, kiedy omiótł ją karcącym spojrzeniem.
- Nie powiedziałeś mu jak to wyglądało - podjęła po chwili. - Ma prawo wiedzieć co się stało. On cię słucha, Claude.
- Spróbowałby nie, niewdzięczny gnój. Przynieś dwie miski, nie, trzy - zaniesiemy śniadanie Jin. I pokrój te suszone owoce.
- Shujuan nie kiwnie palcem, jeśli on z nią nie porozmawia. Uważa, że pozbyłbyś się jej, gdyby nie Ralf, więc musi-
- Wy tutaj?
- Dzień dobry, Johnny - masz ochotę na owsiankę? Będziesz musiał zrobić ją sam, ale nie będę tego zamykał... Zostaw to, skończę kroić. Przynieś orzeszki, Fei. I zabierz to stąd.
- Porozmawiaj z nim - poprosiła, stawiając miski na tacy i wsuwając między nie talerzyk z suszem. Zdołał zmierzwić jej włosy, nim wyszła.
- Przerwałem wam...? - zapytał Yan, wskazując na dwuskrzydłowe drzwi, za którymi zniknęła Fei. - Przyznaję, że jestem już zdezorientowany, odkąd nikt mi o niczym nie mówi, ale mogę wyjść. Przyniosłem wczoraj-
Claude, zbyt niemrawy, by zebrać myśli i rozmawiać o zaopatrzeniu, którego remanentu poprzedniego wieczora tamten musiał dokonać, jedynie uniesieniem ręki zasugerował, że nie była to ku temu pora, że wysłucha tego co miał mu do powiedzenia po śniadaniu, wolnym ramieniem zakrywając rozchylone w ziewnięciu usta.
- Nie, zostań. Zjedz z nami. Jeśli masz pytania, odpowiem na te, na które mogę.

- Och, świetnie. Czyli zorganizujemy wojnę na własnym podwórku, tak?
- To nie wojna - Claude machnął łyżką w powietrzu, jakby w próbie odcięcia się od tego stwierdzenia. - A podwórko nie jest w żadnej mierze twoje, Johnny, żebyś mógł o nim mówić "nasze". Musimy-
- Nie moje, ale my - my musimy? - Yan uśmiechnął się i spróbowawszy bez powodzenia przekroić rozmiękłą już morelę, która została na dnie miski włożył ją w całości do ust. - Może oni mieli rację, Claude. Może powinniśmy się przeprowadzić - im dalej, tym lepiej.
- Zamierzasz przenosić się z miejsca na miejsce, ilekroć ktoś ci zagrozi?
- Zamierzasz być bohaterem za każdym razem, kiedy to łut szczęścia, a nie ty, uratował sytuację? Ja, na przykład, nie chciałbym spotkać kogoś, kto zdołał przerazić was prawie że na śmierć.
- My też, Ralf najmniej z nas wszystkich - zapewnił, zgarniając ze ścianek resztkę płatków. - Ale mam pomysł - tyle, że chciałbym przedyskutować go z nim, o ile przestanie wreszcie błądzić i do nas trafi.
Fei rozpromieniła się, ale nie podniosła wzroku znad słoika masła orzechowego, które rozsmarowywała na waflu. Claude wyciągnął rękę ponad stołem i starł kciukiem plamę czekolady z jej brody.
- Zedong stanowi zagrożenie i nie musisz się martwić o to, że nie przewidzimy możliwości ucieczki. Możliwe, że będziesz miał pierwszeństwo - dzieciak nie umie prowadzić.
- Naucz mnie.
- Jak nauczysz się nie komentować.
- Co z dziewczynami?
- Jak mówiłem-
Yan odchylił się na krześle z rękoma uniesionymi na znak kapitulacji.
- W porządku, zrozumiałem. Chcę wierzyć, że wiecie, co robicie.
Ja też, przeszło Claude'owi przez myśl, ale wraz z łykiem kawy przełknął wątpliwości; zaraz zresztą pojaśniał, widząc Ralfa, który - z twarzą zarumienioną i zdającą się promienieć za sprawą kremu, który musiał wklepać po goleniu - z ręcznikiem przewieszonym przez ramię kroczył ku nim. Zdołał zaczesać włosy do tyłu, ale podobnie jak on sam, nie był kompletnie ubrany i spomiędzy szkarłatnych pół płaszcza kąpielowego wystawała obnażona pierś.
- Nie uważasz, że to dość pretensjonalny wybór...? Za to widzę, że masz na sobie bardzo stylowy dres, Ralf, zabrałeś go z mojej szafy? - zagadnął. - Zadowolisz się waflami? Spóźniłeś się na owsiankę.
- Dziękuję, i tak stanęłaby mi w gardle na twój widok. Wyglądasz koszmarnie.
- Inspirujesz mnie. Yan, byłbyś tak dobry i posprzątał?
- Nie możesz-
- Jak widać nie, nie mogę - zaniosę to Jin, może też ma ochotę na masło. Ralf, widziałeś Shujuan albo Joshuę?
- Ralf, powiesz coś po niemiecku?

Przyglądający się sobie w lustrze Claude w ręczniku zawiązanym na biodrach na zmianę przyciskał do piersi wieszaki z ubraniami - to ten trzymany w lewej ręce, to ten w prawej - i nie przejął się tym, że ktoś wszedł. Niezależnie od tego, czy miałby to być Ralf czy Fei, nie przywiązywał wagi do tego czy mieli coś naprzeciwko - i można byłoby rozciągnąć tę zasadę na większość kwestii związanych z zamieszkiwaniem na przestrzeni, która pozostawała ich wspólna; choćby zgłosili obiekcje związane z tym, że przechadzał się korytarzami tak, jakby była to plaża, nie wziąłby ich do serca, podobnie jak puścił mimo uszu komentarze Ralfa, który zasugerował, by przestał besztać go za każdym razem, kiedy ten nie zawracał sobie głowy wymianą pościeli, wytrzepaniem poduszek albo ich wietrzeniem, kiedy pozwalała na to pogoda.
Nie umiał przyznać tego przed sobą, jeszcze nie - ale był u siebie.
A zrzucenie poszewek i wyniesienie ich z sypialni nie powinno go przerastać.
Co do rzeczy zrzuconych z grzbietu zgadzali się, że nie musiały być złożone; przewieszone przez krzesło leżały te, które nosiły na sobie ich zapach z uwagi na to, że mieli na sobie więcej niż raz, a nie nadawały się do spalenia, ponieważ za ów woń odpowiadały głównie perfumy i antyperspiranty.
Był u siebie.
Ile lat minęło, nim zaczął tak myśleć o niewielkim mieszkaniu, w którym zamieszkał sam? Z początku miał wrażenie, że się w nim udusi, ponieważ w niczym nie przypominało tego, w którym się wychował, w kamienicy. Kiedy się wprowadzali był mały, zbyt mały, by pamiętać prace wykończeniowe i to, że marudził, kiedy przeszkadzał mu hałas i kiedy rozwierano mu siłą piąstki, które zdążył zacisnąć na rączce szpachli; pamiętał za to pokój, do którego został przeniesiony, kiedy trzymanie łóżeczka w sypialni rodziców byłoby aktem masochizmu - znajdował się w drugiej części, tej, którą przyłączyli i która w zamyśle architekta miała stanowić przystań dla innych ludzi, ich sąsiadów, których wyparli zanim jeszcze ci się pojawili. Nie miał wprawdzie łazienki dla siebie - tę sypialnię zajęli rodzice - ale za to przypadł mu w udziale widok na szpaler rozrośniętych drzew, które widział przez szpary w zaciągniętych przez większą część lata i wiosny białych okiennicach. Nie wiedział, w którym momencie przestał za nimi przepadać i zapragnął zmiany, która została mu dana.
Po przeprowadzce do Chin przez kilka tygodni napawał się nowym widokiem, jaki roztaczał się ze zbytkownego apartamentu w wieżowcu; wszystko, od pięćdziesięciu pięter po surowy, minimalistyczny wystrój napawało go czymś na kształt satysfakcji, o której zapominał, kiedy z duszą na ramieniu próbował odnaleźć się poza nim. Nie mówił o nim "dom" - dom zostawił za sobą i to dom zaczął być przez niego idealizowany w tych wspomnieniach, którymi z czasem zaczął żyć. Wiele razy zabłądził w tym mieście, ale któregoś dnia poza kluczami i parasolem musiał zgubić w nim też młodzieńczą beztroskę - następne przenosiny należały do trudniejszych, ponieważ nabrał rozeznania i w metrażu zobaczył pieniądze.
Przy wsparciu znalazł mieszkanie, które po roku zostało dla niego odkupione. "Kawalerska pustelnia", mawiał o nim z rozbawieniem i pogardą, choć w porównaniu z warunkami, w jakich musiały gnieździć się dziesiątki tysięcy, nie miał powodów do narzekania. Tu spał, tu gotował, tu leżał z zapaleniem płuc, tu trzeźwiał, tu śmiał się i kochał się z tymi, dla których nierozważnie stracił głowę - a mimo to czuł się w nim jak gość, który z góry opłacił dłuższy pobyt. Był u siebie i nie u siebie. Kiedy odór śmierci bijący zza sąsiednich drzwi stał się nieznośny, opuścił je z żalem i zarazem pewną dozą obojętności.
- Fei?
- Została na dole - odparł Ralf. - Zamęcza Yana swoimi życzeniami. Tobie też wspominała o Polaroidzie?
- Tak. Co mu powiedziałeś?
- Żeby się za nim rozejrzał, niech się na coś przyda. Co ty robisz?
- Przymierzam.
- Załóż cokolwiek. To nie ma teraz znaczenia.
- Na pogrzeb wypadałoby ubrać się z większą klasą - Spojrzał krótko na Ralfa, zanim znów obrzucił wzrokiem swoje odbicie. - Bordo czy granat?
- Nie mówisz poważnie - prychnął Ralf, i Claude nie potrafił powiedzieć ile w tym było z rozbawienia, a ile z autentycznego zdziwienia. - Pojawiła się następna niewygodna osoba, Ralf, musisz mi pomóc, ponieważ sam nie zbiorę się na odwagę! Jesteś jak mucha na grzbiecie wołu, która krzyczy: "ciągniemy"!
- Przecież wiesz, że on nie może tu zostać, nie po tym wszystkim - Claude westchnął i powiesiwszy wieszaki na haku, przeszedł obok wspartego o framugę Ralfa, który przypatrywał mu się z ramionami skrzyżowanymi na piersi, kiedy ten wyciągał rzeczy z szafy. - Nie jestem pewien co zrobić z Shujuan, ale Joshua musi zniknąć. To nie jest już kwestia kaprysu, a bezpieczeństwa. On zaczął nam zagrażać.
- Chcesz mi wmówić, że raz - ten jeden raz! - nie scedujesz tego na mnie? Nie bądź śmieszny.
Claude zapomniał o ubraniach i spojrzał za siebie.
- Ralf, gdyby nie ja, pierwszy miałby cię Gaspard. Gdyby nie ja, Zhanna być może przebłagałaby Shujuan i zostałaby wypuszczona, być może udałaby chorą, byleby ktoś przekręcił klucz w zamku, a wtedy poderżnęłaby ci gardło, korzystając z tego, że majaczyłeś w gorączce. Gdyby nie ja-
- Przestań wyliczać.
- Gdyby nie ja, Joshua i Shujuan spakowaliby walizki i wyjechali w pośpiechu. Dlaczego musisz spierać się o to, co jest właściwe akurat ze mną, z jedyną osobą, która kryje twoje plecy? - zapytał z wyrzutem. - Zedong pozwolił nam odejść - jak uważasz, z jakich względów? Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy byli pod obserwacją i gdyby zamierzał zamienić nasz odwrót w polowanie - jest nawet bardziej znudzony niż ty i ma ludzi do swojej dyspozycji. Ale w porządku, przypuśćmy, że paranoja nie daje się mu we znaki jak mi i nie przejmuje się nami do tego stopnia - to nie zmienia tego, że może zaszczycić nas wizytą w każdej chwili. Wierzysz w to, że Joshua to przemilczy, że będzie z nami współpracował i nie spróbuje nas ukarać za to, co w jego opinii zrobiliśmy Jin, że ich nie sprowokuje, że nie zrobi czegoś, za co zapłacimy wszyscy? Jeśli mam być szczery, jestem przerażony, Ralf, ale jeszcze możemy to mądrze rozegrać - z tym, że nie zrobimy tego, mając wywrotowca w szeregach. Nie pytam cię o zdanie, a o to, czy mi pomożesz, czy mam to zrobić sam.
- Posłuchaj mnie - zaczął Ralf zmienionym tonem - ponieważ możemy zgodzić się co do tego, że poprzednie przypadki różniły się od tego. Gaspard i Zhanna sami to na siebie ściągnęli - tak czy nie? - a Chen nie odszedłby sam z siebie. Joshua jest inny - on się do tego pali. Nie ma potrzeby marnować na niego ani czasu, ani energii, a w każdym razie nie w sytuacji, kiedy ustaliliśmy priorytety. Możemy pozwolić mu odejść i-
- Odejść? - powtórzył za nim Claude. - O d e j ś ć? Chyba do Królestwa Niebieskiego, do kurwy nędzy, o ile po drodze nie zabłądzi i nie zawędruje wprost do piekła!
- Zastanów się nad tym.
- Zrobiłem to! Ja- Ralf, ja rozumiem, że troska - zapewne tuż obok religii - jest dla ciebie kolejnym niedorzecznym wymysłem, ponieważ wszyscy jesteśmy wolnymi strzelcami, ale skoro znaleźliśmy się w zespole, pozwól mi się o nas zatroszczyć, skoro ty najwyraźniej nie umiesz - Claude z poirytowaniem zatrzasnął drzwi szafy, odrzuciwszy na bok spodnie razem ze skórzaną kurtką, ale zaraz przysiadł na brzegu łóżka i potarł twarz, a kiedy znów się wyprostował, w jego głosie nie było śladu rozdrażnienia. Wyciągnął rękę, jakby przywoływał do siebie kelnera. - Podejdź tu, proszę.
Ralf przyjrzał mu się, zanim zdecydował się zbliżyć. Przez moment w milczeniu mierzyli się wzrokiem. Z wydających się szarymi w świetle pochmurnego dnia nieruchomych oczu Ralfa nie dawało się wyczytać wiele.
- Jeżeli oczekujesz pomocy, musisz liczyć się z tym, że ubrudzisz sobie ręce - zaznaczył tamten, ale tym razem w tonie jego głosu kryła się pewna miękkość. - Sam wiesz jak to znosisz - nie najlepiej, nie zaprzeczysz. Nie możemy pozwolić sobie na twoje upijanie się. Przemyśl to.
- Oni wydadzą na ciebie wyrok jeszcze przede mną. Nie zamierzam na to patrzeć.
Tym razem to Ralf westchnął i rozłożył ramiona.
- Skoro już nad tym myślałeś, może masz pomysł na to j a k to zrobić?
- Bez pośpiechu - Claude swobodnym, z pozoru przypadkowym i wręcz niedbałym gestem złapał go za rękę, która zdążyła opaść wzdłuż boku i przycisnął ją na krótko do ust. - Na spokojnie. Dokładnie tak jak lubię.
- Fei - przypomniał mu Ralf w przebłysku przytomności, zaraz jednak pochylając się nad nim, jeszcze nim został do tego zachęcony pociągnięciem.
- Zostawiłeś jej zapasową...? - zapytał, wargami pocierając o skórę wzdłuż linii szczęki, niezdecydowany, jednak Ralf już przeniósł na niego część własnego ciężaru i niezależnie od tego, czy przy śniadaniu zdecydował się przesunąć po stole w kierunku Fei jedną z kilku kart pracowniczych czy też nie, wiedzieli, że to przestało mieć dla nich większe znaczenie, kiedy popchnięty Claude uległ i położył się; kiedy wsunął ręce pod poły płaszcza Ralfa i rozwiązawszy węzeł przesunął nimi po jego torsie do szyi, przez kark, przez ramiona, na plecy; kiedy szlafrok spadł na podłogę, a on sam poczuł na twarzy gorący oddech. - Nie mów, że-
- Nie.
- Ja też nie.
Pocałunek zamknął rozmowę - był mocniejszy i śmielszy niż przypuszczał to Claude, wychodząc mu na spotkanie, jakby Ralf nie zrobił tego samego i w tym momencie nie przywarł do niego sobą w wyrazie tyleż obezwładniającego pragnienia, ile również desperackiej tęsknoty za tą bliskością, której sobie odmawiali i która za każdym razem, kiedy się na nią zdobywali zawierała w sobie posmak goryczy, niezależnie od tego, jak odurzająco słodkie wydawały się usta tego drugiego.
Zapomnienie o powściągliwości w pierwszych chwilach przejawiało się w sile, z jaką się sczepiali, zupełnie jakby tonęli, każdy z osobna i w tym mocnym uścisku widzieli ratunek; pora na rozluźnienie uchwytu przychodziła po pewnym czasie, kiedy wszystkim tym, co mieli na sobie był drugi człowiek, druga osoba, drugie bijące i równie spragnione tego zbliżenia serce. Ralf roztapiał się mu w rękach - Claude poczuł, że ten się uśmiechał nim uniósł wzrok i napotkał jego spojrzenie; wiedział, kiedy mięśnie twarzy policzkiem przyciśniętej do wnętrza jego poprzecinanej zgrubiałymi bliznami dłoni zadrżały, nie będąc w stanie pohamować nagłej zmiany jej wyrazu. Kiedy zrzucił z siebie Ralfa i zaraz sam się na nim znalazł, musiał scałować z jego ust także pełen radosnego zaambarasowania śmiech, który zaraz rozbrzmiał na nowo i nie zdążył zamrzeć bez reszty, gdy przeszedł w pierwsze stłumione westchnienie - i następne, kiedy zapomniawszy o skrupułach, Ralf pozwolił Claude'owi na dobre naruszyć swoją prywatność, pozwolił mu w siebie wejść i przyjął z pożądliwą pasją, tym żarem tlącym się w środku, nad którym zmuszony był sprawować kontrolę przez całe życie, nie zdradzając się z tym, że ten trawił go od wewnątrz niby gorączka. Nie było to nic, czego nie znałby Claude, chociaż on nieopatrznie rozdmuchiwał iskry - jedyne, co pozostawało mu za każdym razem była nadzieja, że nie zostanie odepchnięty, kiedy nie będzie w stanie już dłużej odwracać cudzej uwagi od łuny pożaru na horyzoncie; że Ralf zechce spłonąć razem z nim.
Westchnienie. Dali się pochłonąć.

- Ralf?
Ralf podniósł na niego wzrok; zapinał spodnie.
- Gdzie cię wcięło z rana?
- Byłem na parterze. Nie drażni cię tu to ciśnienie...? Tam wciąż ma się nieźle - Materac ugiął się, kiedy Ralf przysiadł obok niego, by zawiązać buty. - Ale prawdziwa rozkosz to możliwość usłyszenia własnych myśli.
- Mogę z tobą nie rozmawiać, nie ma sprawy, ale po tygodniu pozbieraj resztki godności i postaraj się nie płakać, kiedy już przyjdziesz do mnie na kolanach.
- Nie będę musiał, nie wytrzymasz beze mnie trzech dni. Ale nie jestem taki jak ty - dla ciebie nawet umyłbym podłogi, żebyś przynajmniej nie wytarł sobą tego bagna, czołgając mi się do stóp.
- Pomyśleć, że powiedziałem Joshowi, że mógłbyś być dla kogoś mężem lepszym niż ja. Nie wytrzymałbyś, mając żonę - Fałdy wciąganej na grzbiet bluzy w pewnym stopniu stłumiły śmiech Claude'a, zanim odzyskał panowanie nad sobą w dostatecznym stopniu, by zdobyć się na kontynuowanie wysokim tonem:
- Nigdy nie możesz zająć się dzieckiem, Ralf, n i g d y! Mein Gott, powinnam była posłuchać rodziców przed ślubem! Za każdym razem, z a k a ż d y m, kiedy cię tylko o to proszę ty akurat jesteś z a j ę t y, ty p r a c u j e s z, ty jesteś z m ę c z o n y...! Też bywam zmęczona- czy ty mnie słuchasz?
Ralf ze śmiechem pochylił się ku niemu, jakby zamierzał coś powiedzieć albo też zamknąć mu usta, jednak zanim sam się zdecydował na to co w zasadzie powinien zrobić, rozległo się pukanie i Claude, w którego oczach jak ogniki nadal błyskało rozbawienie zsunął się z łóżka, trącając go przy tym w ramię i ruszył do drzwi.

- Jin?
- Jesteście sami?
- Czy coś się stało? Tak, wejdź - Claude przesunął się, jednak Jin pokręciła głową. Prezentowała się mizernie przedtem, kiedy wszedł za nią do sypialni i na stoliku postawił tacę ze śniadaniem - była blada, tak blada, jak bywali ludzie, którzy nie przesypiali nocy - ale wolał uznać, że sama wstała przed momentem i nie zdążyła zrobić ze sobą porządku. Przeliczył się.
- Dobrze się czujesz?
- To tabletka - wyjaśniła, przymykając podpuchnięte powieki. - Na wszelki wypadek. Zedong nie był zainteresowany- Nieważne. Przyszłam wam powiedzieć, że mieliśmy gościa.
- Ralf? Ralf-
- W porządku - Jin skinęła mu na powitanie. Grymas bólu, ale i zaciętości, który niczym skurcz znienacka zagościł na jej twarzy stanowił niewypowiedzianą prośbę o to, by nie pytał o jej samopoczucie. - Zeszłam na dół, żeby odnieść naczynia i jeden z nich się tu rozglądał. Niczego nie zabrał; Zedong przysłał go z wodą i rybami - Kąciki ust rozciągnął gorzki, wyrachowany uśmiech. - Dotrzymał słowa. Wyobrażacie to sobie? Przyniósł je obłożone lodem - l o d e m! - i zapytał, czy mamy w samochodzie lodówkę. Powiedziałam, żeby zostawił to przy wejściu do kuchni. Nie chciał się z wami widzieć.
- Rozmawiałaś z nim?
- Krótko. Nie wiem ile zdążył zobaczyć, ale nie miał problemu z trafieniem do wyjścia. Rzekomo upewniał się, czy bezpiecznie dotarliśmy - cytując, żyjemy w niebezpiecznych czasach!
- A ryby...?
Jin zmierzyła go wzrokiem wypranym ze wszystkich uczuć poza zmęczeniem.
- Umawialiśmy się - w zgrzewce jest sześć butelek, po dwie na głowę; zaliczka. Ryby są moje. Nie sądziłam, że dotrzyma słowa, ale widzę, że wy wszyscy macie ze sobą coś wspólnego - staracie się sprawiać dobre wrażenie, przynajmniej na samym początku - zauważyła. - Przekażcie Fei, że może usmażyć sobie dwie, ale jeśli zabierze coś dla was, będziecie grać w karty o to, który pozwoli wyruchać się Zedongowi, a który jego chłopcom.

Niekiedy Claude miewał nieprzepartą chęć zwinięcia dywanu, by nie musieć patrzeć pod nogi z lękiem, że któregoś dnia zobaczy tam wystawione przez samego siebie świadectwo zdenerwowania, tę wytartą elipsę, po której poruszał się jak planeta po orbicie wokół słońca - w tym wypadku Ralfa, który w zamyśleniu przysiadł na kanapie i śledził go wzrokiem, ilekroć Claude wyłaniał się zza jego pleców, zaczynając następne okrążenie; być może był tym poirytowany, być może robił to mimowolnie.
- Porozmawiam z Joshuą.
- Fantastycznie. Co zamierzasz mu powiedzieć? "Wybacz, ale pożyczymy Jin na jeszcze jeden wieczór"?
- Zamierzam go uspokoić - ty też się powinieneś. Jin wróciła do siebie, nikt o niczym nie wie - przestań panikować i usiądź, proszę - zaproponował, a kiedy został zignorowany, wskazał na fotel i ponowił prośbę, z tym jednak zastrzeżeniem, że tym razem zabrzmiała jak polecenie, do którego Claude niechętnie się zastosował. - Jak zamierzałeś się go pozbyć?
- Nie mogą go znaleźć od razu - zaczął - Jin byłaby załamana - to tak, jakbym ja miał znaleźć ciebie - a ona będzie nam potrzebna, skoro Zedongowi zależy na tym, żeby jej nie przepłoszyć. Shujuan- Shujuan mogłaby poczuć się zdradzona, że wyjechał bez niej, być może nawet byłaby skłonna do współpracy, gdyby była zdana na siebie. Tu nie moglibyśmy tego zrobić, ale też nie moglibyśmy wyprowadzić go zbyt daleko - postaw się na jego miejscu: gdybyś zdecydował się na ten krok, nie ociągałbyś się zbyt długo, bałbyś się, że zmienisz zdanie, przecież masz tabletki, być może powinieneś wrócić do łóżka - ale on mi nie uwierzy, że o tym zapomnę, nie po tym wszystkim- Ty musiałbyś go wyciągnąć. On by za tobą poszedł. Idź z nim porozmawiać, a potem-
- Potem pójdziemy po Polaroida, Claude - tuż po tym jak wrócę - przerwał mu Ralf - Fei poprosiła o to Yana, ale możemy zrobić to sami, a on potwierdzi, że wspominała o tym z rana - przecież nie odmówimy jej tych niewielkich przyjemności z życia, z jakich wszyscy korzystamy, ale to, że będziemy szukać nie oznacza, że cokolwiek znajdziemy. Zabierzemy sznur, sprawdzimy drzewa i budynki - na wszelki wypadek. Wrócimy, a ty zrobisz kolację, jakby nic się nie stało.
- Nie wiem czy powinienem się cieszyć, czy bać tych rzadkich chwil, kiedy myślimy podobnie.
Ralf odpowiedział uśmiechem, który za każdym razem wzbudzał w Claudzie wzmożoną podejrzliwość; był to skruszały uśmiech pogodzonego z losem trędowatego, w pierwszych dniach wysypu świerzbu przekazującego na dobroczynne cele przyodziewek będący medium zarazy.

Edytowane przez wewau dnia 29-07-2018 16:45
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Na pukanie do drzwi nie odpowiedział mu żaden głos, żaden dźwięk, najmniejszy nawet ruch mogący świadczyć o tym, że ktoś za nimi żył. Zapukał ponownie, tym razem z większą śmiałością, zdążywszy już nabrać przekonania, że z większym powodzeniem mógłby uzyskać odpowiedź postukując w ten sposób w wieczko trumny, ale zanim kolejny raz podniósł pięść rozejrzał się na boki, jakby ktoś rzeczywiście miał zaraz przyłapać go na wstydliwej próbie uzyskania przebaczenia; kiedy ostatnio ją podjął? W podobny sposób stał raz na nieporównywalnie obskurniejszym korytarzu akademika, świadomy, że gdy tylko się odezwie w pozostałych pokojach zapadnie cisza, ich lokatorzy zakradną się do drzwi wzajemnie uciszając się przytkniętymi do ust palcami i zaczną nasłuchiwać ciągu dalszego, ale mimo to wypowiedział wtedy jego imię. Przecież nie szukał wtedy przebaczenia - w tych odległych czasach, gdy miał dwadzieścia dwa lata i skromne angielskie mieszkanie na poddaszu, był wciąż dziecięco niewinny - on je oferował, tak jak udawał, że robi to teraz, najpierw wywołując go po imieniu:
- Joshua? - i wreszcie dodając - Wiem, że tam jesteś, nie każ mi tak czekać.
Minęło już tyle lat, a on nadal zarzekał się, że nie pamiętał imienia, które stanęło mu wówczas w gardle, wypowiedziane na głos ostatni raz zanim tamte drzwi otworzyły się, tylko na tyle, by zobaczył twarz, którą nie tak dawno całował, ale i drugą, którą znał już ze zdjęć, kojarzył ze wspólnych wypadów z tymi, których naiwnie nazywał swoimi przyjaciółmi, którą mijał cały ten czas na terenie kampusu, przecież ten drań się z nim witał. Myślałem, że wiesz, powiedział mu wtedy, że wiesz, tak jak wszyscy wiedzieli. Potem wszystko co uważał za związek wyglądało dokładnie tak samo: przyjmował ich pod dach, woził po tych wszystkich miastach, opłacał zachcianki i zabierał na wakacje, a kiedy jego dobroduszność zaczynała się im nudzić pozwalał się zdradzać tylko po to, by jeszcze jeden raz móc zobaczyć w progu tę zmieszaną minę, która pojawiała się na ich twarzach gdy tylko zdawali sobie sprawę, że nie są w połowie tak dobrymi ludźmi, za jakich dotąd się uważali. Nie miało znaczenia to, że odbierając kolejne połączenie i słysząc przeprosiny ("wrócę dziś później; naprawdę muszę zostać") sam zaczynał dzwonić ("nie chciałbyś przyjść?") pod inny, często zmieniający się numer.
Ten sam wyraz gościł na twarzy Joshuy, kiedy wreszcie, zebrawszy się z kanapy, postanowił otworzyć mu drzwi. Ralf nie mógł wyglądać lepiej od niego usiłując przegonić to natrętne wspomnienie, a wraz z nim wciąż żywy wstyd, który czuł, gdy dobiegający zza drzwi stłumiony śmiech odzierał go z resztek godności, a przecież zdawało się, że stracił jej ostatki będąc gotowym mu wybaczyć.
- Pewnie chcesz porozmawiać - stwierdził Joshua, krzyżując ręce na piersi. - Ale uprzedzam cię, że nie będzie to szło po twojemu, jakkolwiek dobrego dyplomaty nie próbowałbyś udawać. To było z waszej strony niesprawiedliwe zagranie.
- Z naszej? - Ralf przeszedł przez próg. - Nie martw się, nie o tym chciałem porozmawiać. Szczerze, uważam, że postąpiłeś dobrze, że postąpiłeś tak, jak sam postąpiłbym przypatrując się temu z boku; nawet Fei, chociaż nadal trzyma ją jakaś histeria, przyznała, że chciałeś dobrze - mówił, kontynuując wędrówkę do środka pokoju, do salonu tak pustego, że równie dobrze mógł nigdy nie być zamieszkany. - Claude może ci nie odpuścić, może chować urazę i to tak starannie, że nie zorientujesz się, że ona nadal tam jest, ale nawet on r o z u m i e.
- Ale mimo to uznałeś, że nie można mi na to pozwolić. Że właściwym rozwiązaniem będzie ograniczenie mojej, Ralf, nawet nie próbuj się zaśmiać, mojej wolności.
Joshua usiadł na kanapie, lecz Ralf jedynie przerzucił splecione ręce przez oparcie stojącego naprzeciw niej fotela, znajdując w nim podporę jakby ten stanowił odpowiednik mównicy.
- A czy ona nie kończy się tam, gdzie zaczyna się ta drugiego człowieka? Nikt nie zamierza trzymać cię tu siłą, tak jak siłą nie jest trzymana tu żadna z nich.
- Oczywiście. Przecież one trzymane są na słabość, czyż nie? Na zwyczajny brak dogodniejszego rozwiązania?
- Mieliśmy kiedyś taką dyskusję na etyce, wiesz? Chodziło o to czy moralnym jest wypuszczenie na wolność zwierząt, które znaczną część życia spędziły w klatce, skoro zrobienie tego byłoby jednoznaczne ze skazaniem ich na pewną śmierć wśród lepiej przystosowanych do życia w dziczy osobników. Mieliśmy grupkę, która uważała, że człowiek powinien przestać bawić się w boga i pozwolić prawom natury zadziałać. Coś mi mówi-
- Coś mi mówi, że błędnie mieszasz te dwie sytuacje. To niesmaczne porównanie.
- Wszystko obecnie jest niesmaczne, może poza jedzeniem, z którego nadal masz pełne prawo korzystać. Pewnie nie masz ochoty sprawdzić czy chociaż z tobą Jin podzieli się świeżą rybą, co?
- Na jej miejscu nie dałbym sobie ani kęsa. Mogłem to powstrzymać-
- Nie mogłeś. Nie mogłeś - gdybyś mógł zrobiłbyś to i dzisiaj nie byłoby tematu, nie byłoby też mnie. Posłuchaj-
- To ty posłuchaj, Ralf. Nie myśl, że ona zgodziła się sama z siebie, że to przyszło jej z łatwością, ani że to wszystko nie było zwyczajnym szantażem. Nie chciała, żebyście uznali ją za bezduszną.
- Ale tobie to określenie już nie przeszkadzało?
- Póki nie byłbym taki we własnych oczach: czemu by miało?
- Nie frustrowałaby cię przepaść między tym, za kogo uważasz się ty, a tym, za kogo uważają cię inni?
- Przeżyłem całe życie z większą, ale to całkiem zabawne: mógłbym zadać ci to samo pytanie.
- Za kogo myślisz, że się uważam? Nie mam o sobie dobrego zdania, podejrzewam nawet, że jest ono gorsze nawet niż to, które ma o mnie Claude, a musisz wiedzieć-
- Że jego własne nie mogłoby się bardziej rozmijać z rzeczywistością?
- Gdybyś tylko usłyszał z jego ust rzeczy, które ja musiałem-
- Nie, Ralf, to ty powinieneś usłyszeć te, które mówi on o tobie innym. Szkoda, że okazały się kłamstwami - Joshua przechylił głowę tak, by na niego nie patrzeć.
- Nie przyszedłem tu udowadniać, że jest inaczej.
Joshua spojrzał na niego zmęczonymi oczami, zmrużonymi przez brwi ściągnięte tak mocno, jakby skierował spojrzenie bezpośrednio na bezlitośnie płonące słońce, które oskarżał o spowodowaną suszę, zapominając jednocześnie o tym, że jego nieobecność byłaby równie dewastująca, że ono nie tylko odbierało życie, ale i było jego źródłem.
- Z początku nie wierzyłem, że mógłbyś chcieć zostawić nas w takiej sytuacji, ja protestowałem, Josh, kiedy powstał pomysł pogmerania ci na wszelki wypadek pod maską. I tak już mnie nienawidzi, powiedziałem mu wtedy; nie chciałem, żebyś zaczął bardziej. Byłeś dla mnie wsparciem gdy go potrzebowałem, jestem za to wdzięczny, i źle mi z tym, że teraz musisz żałować, że go udzieliłeś, ale - Ralf nabrał powietrza - ale jakkolwiek bardzo potrzebuję go tu, na miejscu, uważam, że lepiej abyś przestał mi go udzielać przez odległość między Tianjinem a Pekinem, niż przez żywioną do mnie urazę.
- Niestety, będziesz musiał pogodzić się z tym, że mam więcej niż jeden powód.
- Zostań chociaż na kolację. Potem pożegnamy się jak ludzie, o ile kolejny raz nie uznasz, że jazda w nocy ma jakikolwiek sens. Skoro już wyjeżdżasz - chociaż traf do celu, w porządku?

Zdrętwiałe od zimna wnętrze jego dłoni poczerwieniało, gdy rozmarzony, opierając głowę na położonym wzdłuż blatu przedramieniu, przesypywał w wilgotnej już garści powoli topiące się kryształy lodu. Miały przeźroczyste krawędzie, które w miarę upływu czasu stawały się mniej ostre, oraz perliste wnętrza, pełne białych nieruchomych obłoków - studiował je jakby szacował autentyczność sprowadzonych z oddali klejnotów, egzotycznych kamieni szlachetnych, tak podobnych do szkła w dźwięku, jaki wydawały obijając się o siebie, i tak różnych w sposobie, w jaki załamywały w sobie strzeliste promienie słońca. Nie oderwał od nich wzroku nawet gdy pośpiesznie stawiane w jego stronę kroki zwieńczyło wyraźne chrząknięcie Jin.
- Zamierzasz żebrać? To takie odważne.
- Nie przejmuj się mną; tak się składa, że nie mam apetytu, a nawet jeśli - ściśnięty w pięści lód zachrzęścił posłusznie pozwalając uformować się w kulkę - jestem przyzwyczajony do zadowalania się widokiem wszystkiego, czego nie mogę mieć. Chciałem ci podziękować; nie, nie za tamto, dajmy już sobie spokój, dziękuję, że zgodziłaś się podzielić z Fei.
- A mimo to zdaje się, że poprosisz mnie zaraz o kawałek; zadowolisz się głową? Ogonem? Może ich nawet nie wypatroszyli - Jin powoli przysiadła na krześle obok, uśmiechając się blado z wątłą wyższością.
- Myślałem raczej, że zgodziłabyś się odstąpić mi trochę lodu - chociaż tyle co na okłady, zanim przyszliście-
- Claude przynajmniej nie krył się z tym, że chętnie schłodziłby butelki; poproś go. Chciałabym aby te ryby nie zgniły zanim mdłości przejdą mi na tyle, bym mogła je zjeść. Bardzo mi przykro.
- Ale to - Ralf uniósł na wysokość wzroku niewielki okrąg słabo zbitego lodu - nie powinno ci zrobić specjalnej różnicy, prawda? Claude!
- Tu jesteś - żachnął się on, podchodząc jeszcze parę kroków zanim rzucona w jego stronę kulka nie schowała się, złapana, w jego dłoniach. - W życiu nie dam ci położyć rąk na tamtej spluwie jeśli strzelasz równie celnie co rzucasz; chodź, idziemy.
- Dokąd? - zainteresowała się Jin.
- Fei uparła się, że chce Polaroida, a jeśli to chociaż trochę umili jej czas-
Ralf schował głowę w ramionach gdy wrzucona za jego kołnierz bryłka lodu spłynęła po karku w dół pleców, zostawiając za sobą strugę wody w miarę jak chłód, niczym zimne opuszki palców, prześledził wypukłości mięśni pod jego skórą.
- Potrzebujesz czegoś, Jin?
Ręce Claude'a opadły na jego barki zanim zdążył zerwać się z krzesła; drżał, bardziej ze śmiechu, niż zimna. Jin pokręciła głową.
- Nie; za to wam przydałaby się niańka.
- Sama widziałaś: to Ralf zaczął.

Ustawione tuż za wybitą szybą rowery leżały jeden na drugim, powalone całym rzędem jak kostki domina, spośród których według upodobań, naruszając niestabilną konstrukcję powstałą z zakleszczonych na sobie kół, kierownic i siodełek, swego czasu własne sztuki musieli wybrać samotni strzelcy pokroju Yana. Jeden z metalowych regałów leżał przewrócony, niektóre spośród pozostałych stały przekrzywione, z częścią asortymentu rozsypaną na podłodze po tym, jak w pośpiechu ktoś nieopatrznie opuścił sklep, ledwie zgarnąwszy zapasową oponę - ich obręcze leżały zdjęte z jednego z haków - lecz im dalej wgłąb szli, przechodząc ponad strąconymi ciężarkami, czy też kartonami po solidnych, sportowych butach, tym wyraźniejsze stawało się wrażenie, że zza któregoś rogu wyłoni się mający zaoferować im pomoc pracownik, tylko się rozglądamy.
- Wiesz w ogóle jak zrobić pętlę? - zastanowił się na głos Ralf, przenosząc wzrok znów na Claude'a po tym jak zadarł głowę, przypatrując się kartonom na górnej półce.
- Ćwiczę węzeł każdego dnia, w trakcie którego to twoje towarzystwo okazuje się najlepszym - Claude obrócił się w jego stronę - więc sam sobie odpowiedz. Nie wiem, Ralf, to nie może być takie trudne, ale skoro oboje wiemy, jak zawiązać krawat-
- Tutaj.
- Te są rozciągliwe, nie widzisz?
Ralf skinął głową na półkę niżej, wodząc nerwowo językiem po zębach, a kiedy Claude schyliwszy się stanął przed nim z trzymanymi oburącz dwoma pękami krótszych lin wspinaczkowych, spojrzał na niego tak, jakby sam miał zawisnąć na jednej z nich.
- To nie ja jestem tym, który wie jaki był jego ulubiony kolor.
- Przestań.
- Zielona czy zwykła jutowa? Jest nawet czarna. A może weźmiemy wszystkie i sam go zapytasz?
- Claude.
- Będzie miał swoją wolność wyboru - oznajmił z powagą, ale wkrótce uśmiechnął się grzesznie, wycofując się się o krok i nie pozwalając tym samym Ralfowi zacisnąć na jednej z nich palców. Jego brew podskoczyła niemal wyzywająco gdy ten szarpnął, a następnie oplótłszy dłonie szorstką jutą napiął ją pomiędzy nimi z suchym trzaskiem zbyt szybko naprężonego materiału. - Klasyka gatunku; jestem pewien, że pański kolega nie będzie narzekać.
Te z szyb, które pomimo wandalizmu i aktów przemocy nadal utrzymały się w swoich ramach, były naznaczone spękaniami identycznymi do tych, które w trakcie burz pojawiały się na niebie. W zatrzaśniętym bagażniku parędziesiąt metrów liny poluzowało swoje sploty gdy auto ruszyło w stronę pobliskiego Parku Ludu.

Zanim nadciągnęła jesień niestrzyżone trawniki zdążyły zdziczeć, zwiastując mające przyszłości nastąpić przemienienie się osiedlowego parku w las, w miarę jak krzewy pęczniały, wiatr siał chwasty w spulchnianej opadami glebie, a mech niezauważalnie przekradał się z drzew na stojące pod nimi ławki, w przeciągu najbliższych lat mające porosnąć nim i rdzą. Cienie przerzedzonych liści zatańczyły na twarzy Ralfa gdy spojrzał w górę, na blokujące część światła korony młodych drzew, w większości zbyt wiotkich, aby utrzymać ciężar wiszącego na nich ciała przez czas potrzebny na obumarcie mózgu wskutek odciętego dopływu tlenu. Był to ładny dzień, a mętna woda płynąca kamiennymi korytami sztucznie uformowanego strumienia iskrzyła się, powoli przepływając z niego do stawu, na środku którego, połączona mostem z lądem, stała altanka. To opierając się o jej barierkę Ralf po raz pierwszy zaśmiał się niekontrolowanie, przetarłszy dłońmi twarz w ostatnim z nerwowych odruchów.
- Co cię tak rozbawiło?
- Nic.
- Nic?
- To trochę jakbyśmy wybierali choinkę.
- On będzie naprawdę paskudną dekoracją - podchwycił Claude, zbliżając się do niego z przewieszoną przez ramię liną i zdeterminowanym błyskiem w oczach, który zapewne kazałby Ralfowi się wycofać, gdyby pomimo manifestowanego ociężałością sprzeciwu nie przyłapał się na jednej nęcącej myśli. Podobało mu się to, co w nich widział, tak jak złodziejowi podobał się brak monitoringu, zabójcy brak świadków, podobało się tak, jak niespodziewanie spodobał mu się dąb, przez którego koślawą gałąź przerzucili sznur - jeszcze niefrasobliwie, jakby miała zawisnąć na nim służąca za huśtawkę opona, a nie człowiek. Druga przymiarka, już z niedbałą, lecz zdającą się spełniać swoje zadanie pętlą wpłynęła na ten widok jak werniksowanie na obraz; kolory nabrały głębi, kontury stały się wyraźniejsze, i dopiero pod jego warstwą oboje zrozumieli, co przedstawiał ten wspólnymi siłami stworzony malunek. Spojrzeli na siebie, na swoje przez krótką chwilę pozbawione wyrazu twarze, potem znów na pętlę. Ralf chwilę obserwował Claude'a gdy ten, milcząc, jeszcze raz sprawdził czy zawiązane wokół drzewa supły wystarczą, aby obciążona lina nie poluzowała się sprowadzając wisielca z powrotem na ziemię.
- Być może o tym nie pomyślałeś, ale nie jest jeszcze za późno, żeby się wycofać - powiedział, ale zaraz parsknął słysząc własne słowa; sam już w nie nie wierzył.
- Było za późno jeszcze gdy ty siedziałeś u nich jako zakładnik, a on postulował, że nie jesteś wart najskromniejszego okupu. Więc teraz - Claude odchylił się do tyłu, oburącz ciągnąc za splot wiszący na wysokości jego wyprostowanych w górę ramion - teraz to on zapłaci, i przestań udawać, że jesteś mu to w stanie wybaczyć.
- Naprawdę myślisz, że chodzi mi o niego?
- A tak nie jest?
- Chodzi o ciebie, Claude. O to, że gdy tylko będzie po fakcie pękniesz jak jedna z tych cienkich gałązek, gdyby to na niej spróbować go powiesić.
- Przypatrz im się lepiej; są młode i giętkie, elastyczne, a zdaje się, że już ci to tłumaczyłem, najwyżej gnę się, a ty...?
- Nie muszę na to patrzeć, a mimo to będę - dla tych wątpliwych walorów rozrywkowych. Nie jesteś taki znów młody.
- Też masz swoje lata, ale powiedz mi szczerze: czy odkąd to wszystko się stało nie czujesz się jak nowo narodzony?

- Proszę cię, mają je wszystkie sklepy fotograficzne, kto wie, czy lustrzanki nie były mniej dochodowe niż masowo sprzedawane tym idiotkom polaroidy.
- Umiesz wziąć sobie do serca jej prośbę, ale moich już nie?
Szlabany między poszczególnymi poziomami parkingu centrum handlowego zostały dawno wyłamane; jedne stały wsparte o automaty, drugie leżały parę metrów dalej, jakby ktoś stracił cierpliwość i postanowił uporać się z nimi poprzez przyciśnięcie gazu w odpowiednim momencie. Z ciemności pnącego się w górę tunelu wyjechali na oślepiająco jasne trzecie piętro, z trzeciego piętra trafili bezpośrednio pod siłą rozwarte drzwi Hisense Plaza. Przestronny parking był pusty, za wyjątkiem mniej niż dziesięciu aut, ustawionych równo i w miejscach tak przypadkowych, że nie mogły należeć do nikogo przebywającego w budynku, o ile ten, spostrzegłszy porzucone pojazdy, nie postanowił pozornie zakamuflować własnego równie precyzyjnym wpasowaniem się pomiędzy słupki i białe linie.
- Jest zasadnicza różnica pomiędzy prośbami, a żądaniami, Claude-
- Pobożnymi życzeniami.
Echo zatrzaskiwanych drzwiczek przebiegło po pustej przestrzeni zanim dogoniło ich w progach galerii.
- Posiadasz jakieś, które myślisz, że ktoś taki jak ja byłby w stanie spełnić?
- Całą listę, z którą powinieneś się wreszcie uprzejmie zapoznać. Na dobry początek mógłbyś kolejny raz nie spędzić godziny u Hermesa lub Diora-
- Ponieważ tak zamierzasz spędzić czas ty, podczas gdy ja będę rozglądał się za aparatem?
- Zgubisz się gdyby odstąpić cię na krok.
- Z całym szacunkiem, ale są spore szanse, że to jedno jedyne miejsce znam lepiej od ciebie.
- Masz chyba na myśli parter; nie wierzę, że po wydaniu tam fortuny na jedzenie z importu wciąż było cię stać na chociaż ich reklamówki.
Ralf roześmiał się miękko; ten śmiech okrążył wszystkie korytarze, szczątkowo oświetlone za sprawą przeszklonego sufitu, znajdującego się jednak na tyle wysoko, by palmy, przyozdabiające schody łączące pierwsze piętro z drugim, zdawały się rosnąc w głębi tropikalnego, granatowego mroku, niedosięgniętego przez rozpływające się w powietrzu słońce. W masywnej przestrzeni między sklepieniem a dnem tej konstrukcji na cienkich niczym pajęczyny żyłkach wisiały meduzy, które kiedyś, wprawiane w ruch dawno uśpionym mechanizmem, przemieszczały się pomiędzy piętrami jak prawdziwe.
Claude zapalił latarkę; wnętrza mijanych sklepów ziały czernią niechętnie ustępującą w snopie jej światła. Było słychać jedynie ich kroki, ich oddechy, i ciche kapanie wody gdzieś w oddali, dopóki idący przodem Ralf nie zapukał palcem w szybę szukanego sklepu.
- Wystarczy odrobina dobrej woli i nikt nie zarzuci ci, że nawet nie spróbowałeś się za nim rozejrzeć. To na trochę ją zajmie, odwróci uwagę, zrobi zamieszanie, będziemy mieli spokój-
- O ile nie postanowi obfotografować cię pod każdym możliwym kątem.
- Na twoje zlecenie?
- Chciałbyś.
Stojące na przeszklonej ekspozycji aparaty obserwowały ich obiektywami, rozwartymi jak przerażone oczy, lub zmrużonymi w dziwnie gniewnym wyrazie, z czerwonymi punktami połyskującymi w ich wnętrzach ilekroć światło latarki śmielej obiegło to pomieszczenie, jakby mówiły: widzimy. Słyszymy. I nie podoba nam się to, czego jesteśmy świadkami.

Słysząc szczęk klamki Fei wyprostowała się na kanapie, jeszcze niepewna, czy powinna pobiec w stronę drzwi, czy też w przeciwną, jak najdalej od zakłócającego mir domowy intruza. Grała dotąd sama ze sobą w bierki, w pełnym skupieniu ujmując plastikowe pałeczki pomiędzy pokłute ich końcami opuszki palców i kładąc je obok malejącego w ten sposób stosu - nie ponosiła konsekwencji zachwiania nim innej niż cicho mamrotane przekleństwa, po wysyczeniu których podejmowała próbę ponownie. Ralf i Claude spojrzeli po sobie. W gruncie rzeczy zasady gry, w którą dobrowolnie uwikłali się po raz pierwszy pozbawiając człowieka życia były takie same: należało usunąć jeden element tak, aby cała niepewna konstrukcja nie rozsypała się ani nie odczuła jego braku w żaden inny sposób.
Kolorowa sterta rozproszyła się po całym blacie, częściowo spadając z jego krawędzi na podłogę, gdy Fei, przyjrzawszy im się ponownie, dostrzegła jakiś kształt, który Ralf chował w trzymanych za plecami dłoniach, obojętny na zażenowanie, z jakim Claude przypatrywał się temu wsparty barkiem o ścianę korytarza.
- Macie go? - zapytała z niedowierzaniem, tym, które potrafiły przejawiać jedynie dzieci, wciąż patrzące na świat wielkimi oczami pełnymi szczerego, naiwnego zdumienia. Ralf obracał się co rusz na pięcie, nie pozwalając jej dosięgnąć opakowania, obracał się, rozbawiony, nie pozwalając jej nawet spojrzeć na nie wystarczająco długo, aby mogła upewnić się, że to, co przed nią skrywał w rzeczywistości było tym, czego bez specjalnej nadziei, ale i z niecierpliwością oczekiwała: - Macie!
- Nie rozumiem, Claude, jak mógłbyś nie zrobić wszystkiego dla tego uśmiechu - uśmiechnął się sam, z obejmującą go w pasie Fei, która zdążywszy wyjąć polaroid z jego dłoni nieomal pozbawiła go równowagi, rzucając się w ledwie wyciągnięte do niej ramiona.
Nie mógł winić jej za to, że podobnym entuzjazmem nie zareagowała na samo ich przybycie, choć niegdyś przez całe lata nie powracał do domu z pustymi rękoma, bojąc się, że uśmiech, z jakim witała go w progu siostra przeznaczony był nie dla niego, lecz dla torby z każdym spośród przywiezionych jej prezentów, pełniących rolę zadośćuczynienia za to, że nie było go, gdy zbierała laury na którymś ze szkolnych przedstawień, że nie było go, gdy pierwszy raz obejrzała się za chłopakiem, że nie było go, gdy chciała wymknąć się w nocy, ani gdy kończyła liceum z wynikami nieco tylko gorszymi niż on, ani gdy szła na studia, dokąd, czy zdążyła odebrać licencjat? Cieszyła się z drobnostek, dopóki nie przyszło mu konkurować z coraz lepiej prosperującymi rodzicami, których od pewnego czasu musiał pytać czy aby na pewno nie zdążyli kupić jej tego, co ostatnio przykuło jego wzrok na wystawie, a gdy ten jeden raz strapiona nie uniosła nawet kącików ust, obnosząc się z rozczarowaniem, jakie sprawił jej duplikatem posiadanej już torebki, nie powstrzymał się przed oznajmieniem, że według ojca jeszcze jej nie miała, w odpowiedzi na co i on i matka zasypali ją pytaniami, i nawet jeśli rzeczywiście zapomnieli o jednym spośród dziesiątek paragonów - ona znów nie była taka święta, nie skoro wkrótce potem oznajmiła, że go nienawidzi, że nie musiał zaraz im mówić, że to był tylko prezent, na co on tylko zamoczył usta w kieliszku.

Kiedy odstawił go na blat mieszczącego ich wszystkich stołu był bliski śmiechu; spojrzenie Shujuan przeniosło się na niego śladem Joshuy, który obserwował go odkąd poproszona o to Fei podała mu butelkę wina, stojącą dotychczas przy talerzu Yana, jedynego obok Jin, który słysząc słowa zachęty nadstawił do napełnienia swój własny, bierki, przypomniał sobie Ralf. Odkąd w kieliszku Fei pojawiła się ta odrobina wina, której ilość Joshua skomentował jedynie chrząknięciem zamiast kolejnej z przemów, że jest za młoda, na wino, na seks, i na życie w ten sposób, Fei ze znacznie większą pokorą ukrywała naburmuszenie, w jakie popadała gdy tylko przypominali jej, że publicznie nie może cieszyć się większymi względami niż inni - że jest im równa, a przynajmniej powinna na taką wyglądać, niezależnie od argumentów przeciw, które karcona szeptem podsuwała Claude'owi gdy ten doprawiał kolację, ale oni!, ta lista nie miała końca.
- Oni wiedzą - podsłuchał wtedy Ralf, nachylając się nad jednym z garnków zanim Claude nie przegonił go ścierką, przez chwilę napiętą między jego dłońmi tak, jak sam napinał między nimi linę - a ty powinnaś wiedzieć co znaczy pięknym za nadobne.
- Co znaczy?
- Że pomimo wyrządzonych nam krzywd pozostajemy tak samo uprzejmi; nie powtarzaj tego po mnie.

Lód topniał. Nie musiał być wyeksponowany na ciepło, aby do tego doszło - wieczór był chłodny, choć ogrzane słońcem pomieszczenia nadal pozostawały przyjemnie letnie - wystarczał mu do tego brak czegoś z zewnątrz, czegoś, co karmiłoby jego ujemne temperatury i podtrzymywało stan skupienia, tak jak karalność, ta martwa od miesięcy idea, powstrzymywała dotąd ludzi przed porzuceniem podyktowanego ich moralności kształtu; przed rozpłynięciem się tak, jak chciała tego natura.
To, co pozostało z niego w pełnym wody metalowym kubełku obiło się o jego ścianki, gdy Claude wprawił ją w ruch unosząc pytająco butelkę i brwi; Ralf przytaknął, ostrożnie zamykając za sobą drzwi ich sypialni, których trzask mógłby wyrwać Fei ze snu. Zasnęła jakiś czas temu - wracając do pokoju zdmuchnął świecę stojącą przy kanapie, na której leżała, niewidoczna pod fałdami poprawionej przez niego pościeli jeszcze zanim ciemność nocy sama przyjęła ją w swoje wszechogarniające objęcia.
- Rozmawiałeś z nią? - zapytał Claude, gdy Ralf usiadł w fotelu naprzeciw tego, który sam zajmował, i znalazł się tym samym na tyle blisko, by słyszeć jego graniczący z półgłosem szept.
- Krótko - Ralf uniósł kieliszek na wysokość wzroku - nie było szczególnie o czym. Nie jest zdecydowana lub taką udaje, na moje oko zwyczajnie nie chce się przyznać do decyzji, którą przecież zdążyła już podjąć - ale to nawet lepiej.
- Powiedziała ci coś?
- Że jestem spity, choć widziała mnie w gorszym stanie i dobrze wie, że musiałbym wypić dużo więcej aby to było prawdą, ale najwidoczniej tak bardzo nie spodobało jej się to, co ode mnie usłyszała.
- Czyli, Ralf? Co ty jej nagadałeś-
- Że ją lubiłem, póki uważała, że ratowanie życia to jej misja-
- A lubiłeś?
- Nie bądź śmieszny - Ralf spojrzał na niego wymownie. - Zaśmiałem się, że będzie teraz jego osobistą pielęgniarką, i dobrze, przecież jej potrzebuje, ale Joshua ma swoje lata, a my wszyscy, Fei, Johnny, nawet ty i ja, i Jin, wszyscy mamy przed sobą więcej do przeżycia niż on. Powiedziałem, że to z jej strony samolubne, że chce nas wszystkich pozbawić tej awaryjnej namiastki służby zdrowia, i właśnie wtedy uznała, że jestem pijany i być może powinienem już się położyć; więc przyszedłem - może nawet zaraz okaże się, że miała rację?
Wyciągnął kieliszek ponad blatem niewielkiego, dzielącego ich stolika; Claude napełnił go z pewnym uśmiechem, choć jeszcze chwilę milczał, zbyt zaabsorbowany własnymi myślami by wypowiedzieć je na głos.
- Nie przesadzaj z tym. Zamierzasz to zrobić skacowany?
- Co za różnica? Mogę nawet pijany, Ralf, naucz się wreszcie, że trzeba jeść póki gorące i pić póki zimne. Nic i nikt nie będzie na ciebie czekać-
- A mimo to poczekałeś z jej otworzeniem na mój powrót; no proszę - uśmiechnął się, nachylony ponad stołem na tyle, by znaleźć się z nim twarzą w twarz. - I poczekasz jeszcze aż wrócę spod prysznica, w porządku? Zostaw trochę dla mnie. I jeszcze jedno - oznajmił, zanim podniósł się z wyściełanego poduszkami fotela - Joshua nie chciał żegnać się dziś, poczeka z tym do rana - nie ma za co, Claude, ale przyjmę podziękowania w każdej formie.

Zastał go w łóżku z książką w dłoni i butelką na stoliku nocnym, w której wnętrzu wciąż kołysał się ogień płonącej nieopodal świeczki; Claude zdawał się szczerze zaskoczony każdym krokiem, który Ralf zrobił w kierunku jego umownej połowy zamiast własnej, choć im bardziej się zbliżał tym wyżej wędrowały kąciki jego ust, zdradzające, że podobał mu się zarówno widok spływającego z jego ramion szlafroka, jak i to, co oznaczał. Uniósł się na łokciach, gdy Ralf przysiadł na krawędzi materaca; zaśmiał cicho, gdy zamiast go ujął w dłoń szyjkę butelki; odpowiedział tym samym, gdy na jego wargach powoli rozpłynął się smakujący alkoholem pocałunek, ostrożny jak zamoczenie palców w wodzie przed bezmyślnym zanurkowaniem w akwenie. Prysznic pozostawił jego skórę chłodną, ale miał ciepłe usta i jeszcze cieplejsze wnętrze; zsunąwszy z jego lędźwi dzielący ich od siebie materiał sam objął je udami.
- Fei - jej imię kolejny raz na chwilę odseparowało od siebie ich usta; roześmieli się; nie było to najgorsze co mogła podsłuchać leżąc w tym salonie.
- Umiem być cicho - oznajmił Ralf w tej krótkiej pauzie - ale ty będziesz musiał się bardzo postarać.
Uśmiechnęli się do siebie znów, zanim Claude na krótko opadł w poduszki u wezgłowia i stamtąd, przytrzymany spoczywającą na jego szyi ręką Ralfa obserwował go spod półprzymkniętych powiek, dopóki wyzywające uniesienie brwi nie kazało mu przyciągnąć go bliżej siebie, głębiej, i ponownie pozbyć się przestrzeni między ich torsami i ustami, gdy siedząc, zamiast leżeć, przeniósł dłoń z jego boku na plecy, na kark, między włosy, na twarz, na szczękę, na rozgrzane krocze, nie próbując nawet ukryć niedojrzałego rozbawienia, w jakie wprawiło go przerywające pocałunek westchnienie, które figlarnie powtórzył, po chwili znów pozwalając ich ustom się spotkać.
- Naprawdę muszę ci pokazywać jak to się robi? - przerzucił Ralfa na bok tak, że tym razem to on znalazł się na plecach, skąd zaczepnie i bezwstydnie przypatrywał się mu gdy to biodra Claude'a przykryły jego miednicę, o której skórę raz po raz ocierała się jego skóra. Nie pozwolił Ralfowi chociaż unieść się na łokciach; Claude zacmokał gdy tylko tego spróbował i nachylił się nad nim, przytrzymując przez chwilę jego nadgarstki ponad głową, dopóki te poddańczo nie pozostały tam, gdzie przytwierdził je dotykiem. Dopiero później ręce Ralfa oplotły jego szyję, przygarnęły go bliżej i niechętnie poluzowały uścisk, nawet gdy Claude zsunął się na bok, badając jego oświetloną ogniem twarz wciąż zdziwionym spojrzeniem zmrużonych w uśmiechu oczu.
- Ty to lubisz - wpół stwierdził, wpół zapytał, zanim kolejny raz zaniósł się krótkim, niemym śmiechem. - Wystarczyło powiedzieć.
Ralf nie odpowiedział; zamiast tego jeszcze raz pocałował go, napoczynając w ten sposób kolejny niewerbalny dialog, wpierw składający się z pojedynczych wyrazów, na zmianę szeptanych i powtarzanych głośniej, głośniej, g ł o ś n i e j aż wreszcie krzykiem, później z nieskomplikowanych zdań, których melodia zmieniała się, z rzadka urywając przerwą na oddech, aż zapomnieli o nim, pozwalając jej płynąć tak, jak chciała - sczepione ze sobą usta zaczęły cierpnąć, poprzysięgając, że zachowają nabrany w ten sposób intensywnie czerwony kolor przez kolejne godziny. I że krew brudząca ich dłonie pozostanie niezauważona, ale nie ta, która napłynęła do warg, do skóry na szyi i na barkach.
Nie wiedział, kiedy zasnął. Gdy otworzył oczy Claude wspierał głowę na jego ramieniu, a w jego własnej powoli budziła się świadomość, że dziś, gdy tylko wstanie, gdy tylko dowie się, że Joshua zrobił to samo, gdy tylko zaproponuje mu ostatni spacer, razem z Claude'm zabije człowieka. Sięgnął po zegarek i trzymając go w palcach przyjrzał się godzinie.

Nie spodziewał się spotkać go w kuchni, gdzie Joshua zdążył zaparzyć kawę i teraz przypatrywał się jej czarnej tafli, zbyt niedospany aby zdać sobie sprawę z obecności drugiej osoby; było oczywistym, że nie mógł zasnąć, a zmęczenie postarzało jego twarz na tyle, by przez krótką chwilę Ralf przypuszczał, że wie, dokąd się wybiera, że celem jego podróży jest nie Pekin, a śmierć. Błękitne zalążki poranku oświetlały środek kuchni ledwie na tyle, by idąc w jego kierunku Ralf nie narażał nóg na obicie o krawędzie blatów; wszystko miało kształt, ale jeszcze nie kolory, znał ogólny plan, ale był daleki od pojęcia jego przebiegu. Stłumił ziewnięcie.
- Już na nogach? - zapytał wciąż nieobudzonym głosem, szczelniej otulając się szlafrokiem; chłód kafelek promieniował przez podeszwy, rażący jak prąd, który za nic miał tę izolację.
- Od jakiegoś czasu, ale nie możesz się mi dziwić, skoro sam nie śpisz - Joshua podniósł na niego wzrok. - Bierz, jeszcze trochę zostało; chciałem mieć na drogę, ale jakim problemem jest dogotowanie?
- Jeśli im się tak pokażesz nie puszczą cię dalej niż za próg; brakuje tylko tego, żebyśmy martwili się czy nie zaśniesz za kierownicą.
- Jest aż tak źle?
Jakbyś już nie żył, Ralf ugryzł się w język i zamiast tego przytaknął. Usiadł naprzeciw niego z własną filiżanką, która ostygła na tyle, by nie parząc sobie ust ani języka mógł pociągnąć łyk jeszcze w drodze od kuchenki do blatu. Zabił raz, dwa razy, co najmniej dwa razy, i już za pierwszym nie poczuł pieczenia, jakie powinno zacząć palić go tuż po tym jak zdał sobie sprawę z tego, co zrobił - powinno palić jakby piekło chuchnęło mu prosto w twarz czerwonym od iskier, cuchnącym siarką oddechem.
- Kawa nie pomoże ci w połowie tak dobrze jak parę chwil na świeżym powietrzu - zaczął, będąc w połowie filiżanki. - Co powiesz na krótki spacer? Do parku i z powrotem. O tej porze dnia i roku musi być tam ładnie, a jeśli nie możesz mnie dobrze wspominać - może mógłbyś chociaż w scenerii innej, niż to przeklęte miejsce? Wezmę tylko kurtkę.



Edytowane przez Choo dnia 03-08-2018 01:44
 
wewau
i.imgur.com/0WP3pbH.png

- Claude, pora na nas.
Przez będący błogosławieństwem moment Claude uległ wrażeniu, że znów zaspał, że znów ktoś z litości nim potrząśnie, że wypadnie na ulicę z nieświeżym, trącącym skwaśniałym winem oddechem i wciąż przecierając pokrytą cieniem zarostu twarz przykaże taksówkarzowi, by spieszył na lotnisko, ponieważ znów to zrobił, znów się zapomniał i poprzedniego wieczoru [czy też: nad ranem, kiedy przypomniał sobie, że spotkania pożegnalne bywały zwoływane z powodu rozstania i tym razem to on wracał, właśnie on, bladym świtem do Chin, ale przedtem do siebie, by zebrać porozrzucane rzeczy] tuż przed samym wylotem uznał za stosowne odłożenie wszystkiego na ostatnią chwilę, w tym pobudki.
- Claude, do kurwy nędzy, musisz się pospieszyć.
Niczego innego nie robił - biegał, zanim podrósł na tyle, by rodzice mogli posadzić go na rowerze; stawał na pedałach, wjeżdżając między pieszych i przeganiające go klaksonem samochody, zanim w wieku szesnastu lat pozwolono mu prowadzić - wkrótce potem poczuł smak własnej trucizny, usiłując nie potrącić kolarzy, kiedy wyprzedzał ich i innych wbrew przepisom i zdrowemu rozsądkowi. Zatrzymał się tu, w Chinach, wskutek brutalnego zderzenia z nową rzeczywistością; kiedy znów ruszył, zrobił to bez przekonania i powoli, rozglądając się na boki i dokładając starań, by na nikogo nie wpaść. Łudził się, że tak pozostanie - odkrył pewną przyjemność w byciu opieszałym - ale z czasem znów zaczął się spieszyć: to Goran wsparty o motor wystawał jak kurier i wybierał w zniecierpliwieniu jego numer, by zapytać, gdzie on się podziewał, do cholery, przecież byli umówieni, co z tego, że przyjechał za wcześnie!; to on sam poganiał go, by wsiadał, wsiadał do samochodu i przestał narzekać, ponieważ nie mogli się spóźnić, skoro zdołał namówić na wycieczkę za miasto Luo Jie, tę Luo z jego roku, która tak się mu podobała; to wreszcie z tylnego siedzenia przełożony pytał, czy nie mógłby się sprężyć, ponieważ prywatny charakter spotkania nie wpływał na fakt, że szczytem nietaktu byłoby skazanie kobiety na siedzenie przy stoliku w pojedynkę.
- Już - wychrypiał - idź. Zdążę was dogonić - zresztą on nie może mnie usłyszeć; nie może nabrać podejrzeń.
Usiadł i zanim senność sprawiła, że pokusił się o położenie na przysłowiowe pięć minut, które na pięciu nigdy się nie kończyło, odrzucił kołdrę. Ralf wstał i bezszelestnie wyszedł; mimo to gdzieś za ścianą zaszeleściła pościel, kiedy Fei przewróciła się na kanapie na bok.
Claude sięgnął po zrzucone na podłogę ubrania - ile razy podnosił z ziemi te i inne pamiątki po nocach wykreślonych z życiorysu? - i na tyle przygotowany na wyruszenie na spotkanie Joshule, na ile pozwalały mu zmagania z pierwszymi przypływami wątpliwości, podźwignął się na nogi. Podarowaną broń przewiesił przez ramię i idąc z nią ku wyjściu przyłapał się na modlitwie o to, by Fei się przebudziła, by powstrzymała to szaleństwo, ale musiała być zmęczona i podobnie jak nie zwróciła uwagi na Ralfa, tak zignorowała i jego. W bladym świetle poranka plan wydawał się mu szalony - czy to możliwe, by to on wyszedł z inicjatywą? - i przechodząc obok niej, niby koraliki różańca Claude przesuwał sprzączkę paska przytroczonego do karabinka, w palcach mnąc wszystkie scenariusze, o których był w stanie pomyśleć. Brak możliwości przeprowadzenia badań pośmiertnych rozwiązywał większość ich problemów - nieboszczyk, choćby za życia ani razu nie zdobył się na powiedzenie prawdy, po śmierci nie kłamałby, a to, co mógłby mieć im do zarzucenia położony na stole w kostnicy Joshua niechybnie zainteresowałoby koronera; nie mogliby pozwolić sobie na to, by ktoś go przesłuchał. Technicy, który mogliby zabezpieczyć ślady - te strzepane z kurtki i przypadkiem wytrącone z kieszeni obciążające ich dowody, które nieopatrznie mogliby wdeptać w ziemię, zostawiając po sobie ślady podeszew odbitych w błocie - przed wieloma tygodniami wraz ze śledczymi wgryźli się w przerastającą ich sprawę zamordowania ludzkości i zakrztusiwszy się tym, czego nie umieli przełknąć, ramię w ramię zapadli się w rozmokły grunt; nikt nie stwierdziłby z niezachwianą pewnością czy padli wówczas sami, czy ktoś im w tym dopomógł. Kamery, wprawione w uchwyty i spoglądające na nich z wysoka oczy Temidy, stały się niewidome na długo przed tym nim pięścią i nożem zaczęto wymierzać sprawiedliwość świadkom - a i oni nie byli bez winy, ponieważ widzieli, widzieli i korzystali z tego, że mogli przeszukać kieszenie, kiedy sprawcy rozwiewali się jak dym, a tlące się w ofiarach życie gasło jak zdmuchnięty płomień. Czy musieli wykorzystywać warunki?
Nie, Claude udzielił odpowiedzi sam sobie, wychodząc z hotelu. Nie musieli, ale zamierzali, ponieważ on bał się o siebie, o Ralfa, o Fei, ale w zasadzie w niewiele większym stopniu od samego Joshuy, choć to "niewiele" przeważyło na szali i wystarczyło do tego, by zadecydował, że wdrożenie środków prewencyjnych - środków prewencyjnych, nie morderstwa i nie zbrodni; nie zamierzał myśleć o tym w sposób inny niż o profilaktyce, o usuwaniu kończyny, zanim martwica zagrozi życiu - były niezbędne.
Przecież nie był złym człowiekiem, próbował się podnieść na duchu, w miarę jak park rósł i z każdym krokiem z punktu u wylotu skrzyżowania stawał się namacalnym kompleksem zabudowań, rzeczywistą przestrzenią. Oczywiście, Gaspard też się za niego nie uważał, zapewne sam Ralf też nie, myślał Claude, ale czy zamykanie się w ramach uniwersalnych pojęć, tych klasycznych rozróżnień na to, co dobre i na to, co złe miało sens? Rozszarpanie miotu myszy z punktu widzenia kota zapewniało przetrwanie, umożliwiało wykarmienie własnych młodych - i wówczas nikt nie myślał o perspektywie szkodników, nie, ale wystarczyłoby podstawić w tym równaniu ludzi zamiast nich i wtem szkodniki podlegały ochronie, kotom należało wyrywać pazury, a magazyny ze zbożem stały puste.
- Claude...?
Równie puste jak spojrzenie Joshuy, który zdążył objąć Claude'a wzrokiem, zanim spostrzegł podnoszącą się gardziel lufy.
- Nie krzycz, bo zmusisz mnie do zrobienia czegoś, czego nie chcę - poinstruował. - Musimy wyjaśnić sobie pewne rzeczy, a to- to pomoże ci jasno myśleć.
- Ralf, wiedziałeś...? - zapytał, ale w pytaniu kryła się sama retoryka, podobnie jak w tonie głosu zrozumienie. - Czy was do reszty pojebało? Gdybyście mnie nie zatrzymywali-
Claude uciszył go.
- Wystarczy. Nie przedłużajmy tego.
- Widzisz, problemy zaczynają się tam, gdzie kończy się zaufanie - Ralf nie wiedzieć w którym momencie odsunął się od niego na tyle, by nie zostać stratowanym przez kule, gdyby Joshua uwierzył, że był w stanie je prześcignąć i spróbował swoich sił w wielkim wyścigu życia. - Musiałeś się z tym liczyć. Nie mamy złych zamiarów - musisz mi uwierzyć; wiem, że mogę nie być zbyt przekonujący w tych okolicznościach, ale nie zaprzeczysz, że ostatnia próba podjęcia z tobą dialogu skończyła się... cóż, skończyłaby się nieciekawie.
- Starałem się ochronić je przed obłędem, w który popadliście - wyjaśnił sucho Joshua, rozglądając się na boki, ale zaraz pokręcił głową i parsknął krótkim, pełnym niedowierzania śmiechem. - Czy wy się widzicie? Czy zabrnęliście w to na tyle, że nie zauważacie już dłużej tego jak chora jest to sytuacja? Nawet ty, Ralf? Wydawało mi się, że przynajmniej ty jeden miałeś dość rozsądku, by spróbować zrozumieć, że-
- Że zostawienie go na śmierć jest w porządku? Że na ratunek można pozwolić sobie wtedy, kiedy nikt nie poniesie ofiary? - Zgrzytnął odciągany bezpiecznik. - Och, tak, rozmawialiśmy o tym, ale czemu nie, przejdźmy się, przejdźmy też przez to jeszcze raz, tym razem przy Ralfie.
- To był twój pomysł.
- I mój przyjaciel. Nie do przewidzenia, że-
- Claude - Ralf uniesieniem ręki przykazał, by nie poddawał się rozgorączkowaniu; Claude z ociąganiem opuścił broń na tyle, by nie mierzyć w pierś, a w poruszające się w rytmie miarowego marszu nogi. - Zająłeś stanowisko, Josh, i tak, rozumiałem od samego początku, w tym to, że nie będziemy mogli na tobie z tego względu polegać. To twardy orzech do zgryzienia w tych czasach i zależy nam na tym, żeby uporać się z tym możliwie najszybciej; ty marzysz o tym, by rozstać się z nami, my z tobą - ale wyłącznie z tobą.
- Czyżbyście bali się, że Shujuan wstała i stoi w holu z walizkami? - zapytał z przekąsem. - Nie możecie podejmować za nią decyzji. Może zgadzać się z wami, może przytakiwać, ale robi to dla świętego spokoju. Jak zamierzacie ją zatrzymać, jeśli zdecyduje się odejść? Skujecie ją? Będziecie na zmianę stróżować pod progiem?
- Czy ty naprawdę jesteś na tyle krótkowzroczny, by nie widzieć, że nie jesteśmy za przemocą?
Pytanie zostało pogrzebane przez nienaturalne milczenie, jakie raptem zapadło. Joshua wpatrywał się w zabrany przez nich poprzedniego popołudnia taboret, wbity w ziemię jak nagrobek. Tuż nad nim na wietrze wśród skrzypiących gałęzi zatańczyła pętla.
Joshua spojrzał na nich, jakby od ich kości wraz z płatami skóry i mięśni odeszły maski życzliwości i spod warstwy zgnilizny, w której lęgły się larwy wyjrzały rozkładające się kręgosłupy moralne; jakby zwietrzywszy odór stęchlizny zignorował podszepty rozsądku i nie podejrzewał istnienia tego zepsucia; jakby ten widok przy tym wszystkim, przez co przeszli zdołał wywrzeć na kimkolwiek większe wrażenie.
- Przewidywaliśmy, że możesz mieć problemy z koncentracją nawet na świeżym powietrzu i z tym - Claude zadarł wylot lufy do góry - wycelowanym choćby w głowę. Przymierz pętlę, Josh.
- Kpisz sobie? - Joshua postąpił krok w tył. - Nie odważyłbyś się-
Wystrzał spłoszył ptaki; korona zatrzęsła się, kiedy zerwały się do lotu i zniknęły wśród krzewów.
- To nie jest kwestia odwagi, Josh, i wiedziałbyś to, gdybyś nie kneblował sobie ust tabletkami - odparł szorstko Claude. - Trzymasz je przy łóżku czy nawet ta odległość wydaje się zbyt duża? Pod poduszką? Bierzesz je, a rzeczywistość nie staje się ani trochę mniej przerażająca, co? Powinieneś je odstawić. Może poczułbyś się jak ja. Kto wie, może odezwałoby się w tobie współczucie. Przymierz pętlę, Josh, może nie jest za późno i jeszcze je znajdziesz.
- Ralf, proszę-
- Jeżeli zaczniesz go błagać, przestrzelę ci stopę, żebyś się zamknął i przysięgam, że wtedy będzie ci zdecydowanie ciężej stać stabilnie. On nie miał jak tego zrobić. Spróbuj przekonać mnie, Josh. Śmiało.
Claude zadrżał; miał wrażenie, że powróciła temperatura, że powinien wrócić do łóżka, gdzie zwinąłby się i przespał nawrót choroby, gdzie przeczekałby skurcze żołądka. Wbrew sobie stał z boku wyprostowany jak trzcina w bezwietrzny dzień i patrzył na to jak Josh sprawdził stabilność stołka, zanim się na niego wspiął i powoli, z zamkniętymi oczami przełożył sznur przez głowę. W wyrazie jego twarzy od pierwszego spotkania kryła się melancholia, pewien smutek, którego przyczyny nie zdołali ustalić, ale dopiero po tym jak Joshua zmusił się do spojrzenia na świat z tego koszmarnego piedestału, zmuszony do uniesienia wzroku Claude pomyślał, że patrzył na statuę męczennika, i ścisnęło się mu serce.
- Ralf, nie pozwól-
- Claude-
- Nie, Ralf. Nie. A ty zwracasz się do mnie, Josh. Powiedz mi, dlaczego powinniśmy pozwolić ci odejść? Ty nie miałeś tyle litości dla Ralfa, chciałeś wykopać mu krzesło spod nóg.
- Przeprosiłem, do kurwy nędzy! Przepraszam, przepraszam, nie chciałem-
- Widzisz, Josh, o ile przejrzystsze masz przemyślenia? Czy chcesz umrzeć? Nie? Kurwa, nawet nie jestem zaskoczony, wiesz? Ale dlaczego do diabła uznałeś, że on może chcieć?
Wymierzył w piszczel i uderzył w sam jego środek kolbą; Josh zawył, zachwiawszy się, a kiedy odzyskał równowagę, z jego brody ściekały łzy. Ralf zrobił krok do przodu, ale tym razem to Claude dał mu do zrozumienia, żeby nie pozwolił ponieść się współczuciu.
- Przepraszam - zaszlochał - przepraszam. Nie chciałem, żeby stała się im krzywda, chciałem zminimalizować straty, chciałem im pomóc-
- Czy straciłeś kiedyś kogoś, Josh? Kogoś bliskiego? - Od środka przeżerał go przeraźliwy chłód - chłód sztywnego ciała i wilgotnego grobu - który udzielił się tonowi jego głosu. Nie spuszczał z Joshuy oczu, jak tamtego dnia, kiedy pomimo tego, że zażył przepisany środek na uspokojenie stanąwszy nad otwartą trumną, nie umiał zmusić się do spojrzenia w dół, na bladą i nieruchomą twarz nieboszczyka, ponieważ wyschniętymi korytami łez spłynęłyby nowe, a on sam złożyłby się obok niego, ponieważ czuł się tak pusty, jakby w tym nieszczęśliwym wypadku stracił brata, krew z krwi i kość z kości. Nie należał do wierzących, ale modlił się, by Bóg wybaczył mu tę słabość. - Wiesz na czym polega minimalizowanie strat? Na tym, żeby umarła właściwa osoba. Przykro mi, że nikt nie wytłumaczył ci tego wcześniej.
- Claude-
- Przepraszam.
Tym razem kopnął krzesło; pętla werżnęła się w szyję, zduszając krzyk, który przeszedł w rzężenie. Nie pomyśleli o spętaniu rąk i pierwszy zrozumiał to Ralf, który złamał się
[ NIE ]
i rzucił, jakby w zamiarze złapania tamtego za nogi i podtrzymania, by mógł złapać oddech, zanim jego stopy na powrót znajdą krawędź taboretu, ponieważ skazali go na nazbyt powolną śmierć; Claude zagrodził mu drogę
[ NIE PATRZ RALF ODWRÓĆ SIĘ ]
i sam obejrzał się przez ramię. Palce zaciskały się, rozdrapując krtań, kiedy Joshua rozpaczliwie walczył o haust powietrza, ale nie mogąc podciągnąć się do góry, nie był w stanie odciągnąć sznura. Stopy szukały oparcia w powietrzu.
Patrzyli na to w milczeniu - Ralf zdawał się odzyskać panowanie nad sobą kosztem Claude'a, dla którego ten widok i ten przejmujący, będący wyrazem pierwotnej grozy dźwięk - okazał się nieznośny. Musiał wybiec wzrokiem w bok, mając ochotę zakryć uszy i samemu zacząć wrzeszczeć, by zagłuszyć Joshuę, by o tym nie myśleć i skupić się na palącym bólu w płucach, który jemu samemu nie pozwoliłby zaczerpnąć tchu, choć i bez tego walczył z dusznościami, z nieodpartym poczuciem winy i świadomością, że to on powinien zawisnąć, że-
- Już po wszystkim.
Na krótko napotkał przygasłe, ale i niewzruszone spojrzenie Ralfa i odtrącił jego rękę. Wiedział, że gdyby ten zdołał położyć ją na jego ramieniu, poczułby drżenie.
- To koniec. Już po wszystkim.
Claude krótko skinął mu głową.

- Samochód-
- Idź. Przestawię.
- Nie, zostaw go.
- To będzie wyglądało nienaturalnie.
- Nie, jeżeli się nad tym zastanowisz. Nienaturalnym byłoby zostanie mechanikiem przez noc. Umówiliśmy się, że na wszelki wypadek zrobimy z tym porządek przed samym wyjazdem. Kto miałby to naprawić, skoro podobno spałeś, a Yan zgodnie z prawdą zaprzeczy, że nie miał z tym nic wspólnego?
- I uznał, że pora wziąć rzeczy w zęby?
- Widocznie spakował tylko najpotrzebniejsze - Ralf wskazał na porzuconą u stóp torbę. Claude wrzucił do środka rzeczy, które powinni byli spalić - nie tylko Josha, ale wątpił, by ktokolwiek zwrócił uwagę na zróżnicowane rozmiary. - Wiedział skąd wzięliśmy Bentleya. To nie tak daleko.
- W baku nie byłoby ani kropli, a przy ciele nie znajdą karnistra.
Ralf nie znalazł odpowiedzi tak szybko.
- Zapytaj go, dlaczego nie wziął go ze sobą. Może zbyt się spieszył. Może wiedział, że donikąd nie pojedzie.
Claude zabezpieczył broń, zanim przerzucił ją przez ramię i usiłując nie skupiać się na przesiąkniętych moczem nogawkach przeszukał kieszenie; znalezionych kluczyków nie zdołał wsunąć do żadnej z własnych.
- Gdybyś zamierzał zostawić samochód Jin, nie byłbyś skurwysynem i nie zabierałbyś tego ze sobą.
Tym razem to Ralf z wolna skinął głową, ale rozejrzał się dookoła, jakby w nadziei na to, że przypomni sobie o czymś, o czym przez zdradziecki przypadek mógł zapomnieć.
- Możemy już iść.

- Gdyby Fei była na nogach, wyszedłem zapalić, a ty ze mną.
- Poczuje, że-
- Nie cuchnę? - Claude wyciągnął paczkę i wetknął w usta papierosa, by przetrzepać kurtkę i schylić się po zapalniczkę, która z niej wypadła. - Myślałem o tym, żeby spróbować ograniczyć skoro nie mogę pozwolić sobie na rzucenie, ale po tym wszystkim będę sobie wdzięczny, jeśli nie zacznę palić więcej niż zwykle.
- Joshua-
- Nie rozmawiajmy o tym, proszę.
"O tym", zamiast "o nim", zbeształ samego siebie, ale nie poprawił się. Niedookreślone "to" zamiast namacalnych zwłok.
- Przypomniałeś sobie o tym, że nie umówisz się na wizytę kontrolą u onkologa?
- Dentysty. Lubię swój uśmiech i nadal naiwnie wierzę, że któregoś dnia obudzę się w mniej popieprzonym świecie.
- Nie musisz kopać samego siebie, Zedong z przyjemnością cię w tym wyręczy. Nie posiadanie zbyt wygórowanych oczekiwań oszczędza rozczarowań.
- Wyobrażam sobie, że słyszałeś to za każdym razem, kiedy podawałeś śniadanie - sam nie wiem, dziewczynie, chłopakowi? - Przestąpił po trzy stopnie na raz, by przytrzymać drzwi. - Masz na coś ochotę?
- Kawa w zupełności wystarczy.
- Nie bądź taki, Ralf, przecież właśnie się budzimy i witamy nowy dzień - W jego głosie pobrzmiewała prośba o to, by pozwolił mu udawać, że nie zdołali sami odebrać sobie apetytu, by mógł znaleźć sobie zajęcie, by był w stanie zagłuszyć własne myśli, choćby i na piętnaście minut. - Może coś słodkiego, pudding jaglany? Czekoladowy z daktylami, z masłem orzechowym i syropem, kokosowy z bananami...? A może owsianka? Naleśniki? Co ty na to?

- Claude?
Claude zawiązał pasek od i nim zdobył się na podniesienie wzroku, kilkukrotnie wygładził załamania materiału. Gdyby nie to, że musieli wystąpić przed publicznością i przed samą premierą nie znaleźliby dla niego zastępstwa, zrzuciłby z siebie kostium i zamiast wyszywanego szlafroka sięgnąłby po spodnie, w których mógłby przebiec się nabrzeżem; bluzę z kapturem na tyle rozkloszowanym, by skryć się w rzucanym przez niego cieniu i nie musieć patrzeć samemu sobie w twarz, gdyby przechodził w pobliżu sklepowych witryn. Przedtem nie umiał zmusić się do regularnych ćwiczeń - biegał, kiedy był wściekły lub zrozpaczony, ponieważ znał się na tyle, by wiedzieć, że w przeciwnym wypadku wybuchnie w niekontrolowanych warunkach; przychodził na siłownię w ostateczności - i pomimo tego, że nie pokazał się nad Haihe od kilku miesięcy, zastanawiał się nad tym, na ile ryzykowne mogłoby być przemknięcie promenadą przed zmierzchem i powrót w spacerowym tempie. Być może mógłby przysiąść na stopniach i popatrzeć na wezbraną rzekę - być może nawet na migotliwe refleksy Drogi Mlecznej na wodzie, gdyby wieczór nie należał do pochmurnych.
- Tak?
- Potrzebujesz pomocy?
- Nie, dziękuję - odparł oschle - nie ma potrzeby.
- Nie zrozum mnie źle, Claude - Ralf wydał się mu speszony, ale zdobywszy się na pozorną obojętność, kontynuował:
- Nie chcę słyszeć, że wkurwiam cię tym, że tylko siedzę na stole i przeszkadzam, bo nie możesz nawet sięgnąć po miski tak, żebym cię nie kopnął. Nie powiem, że niekiedy nie mam na to ochoty... ale nie dziś.
Claude przyjrzał się mu z uwagą, będąc przekonanym o tym, że wypatrzy pierwsze pęknięcia, że spostrzeże ten moment, w którym fasadowa dobroduszność zawali się pod własnym ciężarem, ale Ralf patrzył na niego w taki sposób, że naraz zapragnął, by ta niespotykana tkliwość nie przedzierzgnęła się w blagę.
- Chodź - została ponowiona półszeptem zachęta - wyrzucimy Fei z łóżka i zrobisz pudding. Tylko żartowałem z tym, że jest niejadalny.
- Nie znasz się. Gdybym miał z czego, zrobiłbym takie śniadanie, że zabrałbyś pierścionek prababki, żeby mi się oświadczyć, a tak - cóż, zadowolę się Cartierem.
- Dostałeś samochód za-
- Myślisz, że samochód załatwił sprawę? Nie bądź głupi - Wbrew sobie zaśmiał się i zaraz przyklęknął przy kanapie, by pogładzić Fei po głowie. Zaprotestowała pomrukiem. - Fei, kochanie, nie możesz przeleżeć tu całego dnia. Pora wstać.
Kurtyna poszła w górę.

Zostawszy zupełnie niepotrzebnie poinstruowanym, Ralf zalał kawę i zamieszał przed zamknięciem zaparzacza, pierwszy raz powstrzymując się od komentarzy - przecież wiedział w jaki sposób się tym posługiwać, utyskiwał, ilekroć Claude zwracał mu uwagę i patrzył na niego tak, jakby szczerze niepokoił się, że ten postanowi przeżuć niezmielone ziarna i popić wrzątkiem; przecież to nie tak, że inni w pierwszych latach bawili się zestawem małego chemika, a on ekspresem ciśnieniowym, powtarzał, a Claude przewracał oczami i zapytywał czy zanim się poznali wiedział, że kawę można zaparzyć przy pomocy różnych metod. Za każdym razem rozmowa od tego momentu schodziła na przytyki. Czy nie myślałeś, żeby upokorzyć się i pracować w kawiarni aż do śmierci, Claude? Czy nie myślałeś, że umarłbyś bez studentów, którzy zarabiali na siebie za barem? Jak się czułeś, będąc zależnym od szczeniaków, Ralf? A ty, jak się czułeś, po studiach i z - niech będzie! - aż trzema językami zarabiając niewiele więcej od nich na pierwszym roku?
I tak przerzucali się pytaniami, jakby znów znaleźli się na sali do squasha lub kortach tenisowych i zamiast wyrzutów przebijali na pole przeciwnika piłkę wraz z następnymi, coraz to popędliwszymi zamachami.
- Mógłbyś nakryć do stołu? Zanim Fei się zbierze, miną wieki, a-
- Nie ma sprawy.
- Dziękuję.
Tego poranka złożyli rakiety pod ścianą.
- Gdzie są-
- Ścierki? Tam, trzecia od-
- Mam.
- Ralf?
Ralf, który przysiadł nieopodal na stole, by wypolerować sztućce zatrzymał na nim na krótko wzrok.
- Nic takiego.
- Po prostu lubisz wymawiać moje imię, wiem - Na powrót pochylił się nad łyżkami, tym razem z nieokreślonym wyrazem ni to rozbawienia, ni znużenia na twarzy. - Ralf, Ralf, Ralf, Ralf, Ralf, R a l f. Przyzwyczaiłem się.
- Przynajmniej nie wołam cię przez sen jak ty mnie.
- Kłamiesz - zarzucił mu Ralf, przypatrując się mu spod przymrużonych powiek tak, jakby wbrew sobie zastanawiał się czy nieświadomie zdradził kiedykolwiek samego siebie. - Nie mówię przez sen.
- Może nie - Claude powściągnął wypływający na usta uśmiech. - A może tak. Czy to dlatego wstajesz tak wcześnie? Żeby mnie wreszcie zobaczyć?
- Nigdy w życiu, rozumiesz, n i g d y nie wstałbym po to, żeby- Claude, raz w życiu potrąciłem na drodze sarnę i wyglądasz zupełnie jak ona zanim się rozbudzisz. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wstałby dla takiego widoku.
- A jednak! Mówisz tak, a mógłbym się założyć, że nie przyszło ci dzielić łóżka z nikim lepszym, ale-
- Boisz się przegranej?
- Nie, Ralf. Nie przychodzi mi do głowy nic o co moglibyśmy się założyć. Tak czy inaczej dasz mi wszystko o co poproszę - powiedział, nim nabrał łyżką odrobinę kaszy i wyciągnął ją w kierunku Ralfa, by się poczęstował. - Ale nie przejmuj się, nie zamierzam nadużywać twojej uprzejmości... I?
- Może być, ale mam wrażenie, że pożałowałeś cukru.
- Nie będzie słodszy ode mnie, nieważne ile bym go tam wsypał - Niewyraźny uśmiech. - Popij kawą.

- Co to?
- Kawior.
- Dobry?
- Ma datę ważności do końca miesiąca. Straciliśmy rachubę, ale Ralf-
- W smaku.
- To zależy od tego co lubisz.
- Mogę...? Nie kupowaliśmy-
Ralf bez komentarza przełożył na talerz Fei kromkę żytniego pieczywa posmarowaną kawiorem. Żaden z nich nie miał życzeń innych niż to, by wstać od stołu - patrzyli to na kanapki, to na pudding i nie nakładali sobie zbyt wiele na podobieństwo chorych, którzy liczyli się z ryzykiem zwrócenia każdego przełkniętego z trudem kęsa, ale udawali, że było wręcz przeciwnie, że dopisywał im apetyt i po prostu nie umieli się zdecydować. Z każdym postawionym na stole naczyniem sprawianie pozorów stawało się łatwiejsze. Rozcięte nożem opakowania, odkręcone słoiki, nawet zastawa - to były wyłącznie rekwizyty, które w miarę tego, jak zmieniała się sama scenografia, jak przechodzili z pomieszczenia do pomieszczenia pojawiały się na scenie i znikały po to, by widz uwierzył, że za ich ruchami nie stały przypiski na marginesie, które wspólnie naskrobali tuż ponad pospiesznie skreślonymi partiami tekstu, a wolna, płynąca ze szczerego serca wola.
- Jest taki sobie - Fei skrzywiła się - pomyśleć, że ludzie za to płacili.
- Skoro już to nadgryzłaś, nie marnuj jedzenia - pouczył Claude i umilkł, pochłonięty wypatrywaniem szczypców do cukru. Wrzuciwszy kostkę do kawy, kontynuował:
- Byłby lepszy z sokiem z cytryny i koperkiem, ale może z twoimi łzami też nabierze smaku. Przestań wybrzydzać.
- Nie chcę być niemiła, ale płacz to ostatnio twoja domena.
Szczypce wpadły do filiżanki, przewracając ją; zawartość wylała się zarówno na stół, jak i na niego. Powstrzymał się przed przeklinaniem.
- To nie pora na to - wycedził, usiłując ze wszech miar nie wybuchnąć. Kawa skapywała mu na spodnie. - Wystarczy.
- Nie zaprzeczysz - zauważyła Fei, sięgając po rolkę ręcznika kuchennego - że wtedy wystarczyłoby tego na kilka kanapek.
- Nie będziemy teraz o tym rozmawiać.
- Ale-
- Fei, jeszcze słowo i mało tego, że dokończysz śniadanie na górze, ale spędzisz tam resztę dnia. Skup się na swoim talerzu.
- Uspokój się, Ralf też płakał. W tych czasach to normalne. Prawda, Ralf? Nie powiesz, że nie.
Claude był ukontentowany z powodu możności oddalenia się pod pretekstem zmiany ubrań na suche - i bez patrzenia w lustro wiedział, że rumieniec upokorzenia zdążył już wpełznąć na twarz zarówno jego jak i Ralfa, który udawał, że Fei nie powiedziała niczego takiego, ale nie zdobył się ani na komentarz, ani nawet na podniesienie wzroku.
- Och, przestań. Wrócisz tu...? - zawołała za nim Fei.
- Tak, idę się przebrać.
Kiedy wreszcie zostawił ich za plecami i wszedł na schody, wpadł w zadumę nad tym, że być może nie był tu jedynym, który pozwolił sobie na niegroźne przemilczenia w tym tylko celu, by się nie skompromitować, ale zaraz o tym zapomniał, zbyt podenerwowany na myśl o tym, że została mu wytknięta bezradność. To normalne, wiedział o tym i zgadzał się z Fei, ale zdawał sobie sprawę z tego, że nikt nie powinien nabierać rozeznania w rozlokowaniu punktów zapalnych i nikt nie powinien mieć możliwości ich dosięgnięcia. Bał się o siebie, to zrozumiałe - ale o Ralfa? Instynkt samozachowawczy nakazywał pozostawienie innych samych sobie i zaskoczył samego siebie, zdecydowawszy się zignorować te podszepty, za których sprawą pozostawał przy życiu; zamiast za namową wyruszyć do Pekinu, wyszedł na spotkanie tym przykrym następstwom być może błędnego postanowienia, przed którym był przestrzegany, zarazem nie poświęcając chwili na refleksję nad skutkami tegoż posunięcia. Niegdyś zawierałoby się w tym coś z przyzwoitości - podobnie jak w nieprzymuszonym niesieniu wsparcia rekonwalescentom, wyprowadzaniu psów ze schroniska i braniu zastępstwa za kogoś, kto zrządzeniem opatrzności był zmuszony wstać od biurka wbrew przewidzianemu porządkowi dnia - ale z perspektywy tych paru dni Claude widział w tym proszenie się o to, by zostać wykorzystanym. Tacy jak on nie wracali, Zedong się nie mylił - to on postąpił wbrew naturze, ale nie po raz pierwszy.
- Dzień dobry, Claude.
- Dzień dobry, Shujuan. Dziś donikąd nie uciekamy?
Shujuan przystanęła wpół kroku na schodach i posłała mu kwaśny uśmiech.
- Nie byłbyś w stanie tego przemilczeć, co? - zagadnęła, pozornie od niechcenia wspierając się na poręczy, by zastukać w nią paznokciami ze zniecierpliwieniem. - Jeśli pozwolisz, pójdę sobie stąd. Nie chcę prowokować kłótni w przeciwieństwie-
- Do kogo? Mam wrażenie, że nie robisz nic innego odkąd Zhanna wybrała moje towarzystwo od twojego.
- I jak skończyła? Nie popełnię tego samego błędu.
- Ralf też zdaje się woleć spędzać czas ze mną. Może pora wziąć ze mnie przykład.
- Ralf pozwolił się omamić, zupełnie jak ona - Shujuan spojrzała na niego z politowaniem - i wiesz, szkoda, że to nie ty tam zostałeś zamiast niego. Byłoby po problemie.
Mogłaby wymierzyć mu policzek i uciążliwość związana z wyrzutami Shujuan przeminęłaby wraz z pieczeniem; zamiast tego uderzyła w metaforyczne podbrzusze ego, miękkie i nieosłonięte. Nie był kimś, kogo by nienawidzono, nie w poprzednim życiu - może nie przepadali za nim ci, którym nieopatrznie złamał serce, ale z istnieniem tego marginesu nieuniknionego ryzyka był pogodzony; poza nimi nie znalazłby się nikt, kto nienawidziłby go, a w szczególności na tyle, by życzyć mu śmierci.
Czy Shujuan mówiła poważnie?
Przedtem starał się być kimś, kogo sam potrzebował, a kogo stracił - kimś, kto rozwiązywał spory i kto sprawiał, że pozostali wykrzesywali z siebie radość, ponieważ wreszcie zostawali wysłuchani i wyżaliwszy się, mogli zapomnieć o problemach; kimś, kto na pocieszenie kupował krewetki lub pieczone kasztany w papierowym rożku, ponieważ wierzył, że mimo tego, że rozkosze podniebienia nie mogły równać się z buduarowymi uciechami, były w stanie poprawić humor, a kiedy to nie pomagało stawał się kimś, kto wierzchem dłoni ścierał cudze łzy; kimś kto nierzadko wbrew sobie zdobywał się na uśmiech i przez to zdawał się promienieć tak raźno jak samo słońce, kiedy to akurat kryło się za chmurami.
Wiedział, że się zmienił, ale w którym momencie?
- Szkoda, że w przeciwieństwie do Jin stchórzyłaś. Mógłbym powiedzieć to samo.
- Jesteś skończonym sukinsynem, Claude.
- Dzięki któremu nie chowasz się w kanałach jak szczur, którym jesteś. Popracuj nad wdzięcznością.
- Nie zawdzięczam ci niczego i-
- W takim razie może powinnaś zawrócić, ponieważ wszystko to, co znajdziesz w kuchni należy do mnie, do Ralfa, do Fei lub do Jin. Co zamierzasz zjeść na śniadanie, kochanie? Kurz spod stołu? Znajdziesz go we własnym pokoju - zauważył, zanim z pogardą podbródkiem wskazał na korytarz - ale idź, nie będę cię zatrzymywał. Wiesz, na twoim miejscu przemyślałbym sobie kilka kwestii, korzystając z naszej gościnności.
Shujuan zacisnęła usta. Zarówno sama jej postawa jak i skurcz, który zdołał wykrzywić twarz wyrażały nienawiść - nie brak sympatii, do którego nie przywykł, ale na który nauczył się nie zważać, nie niechęć, a autentyczną nienawiść - i odrazę. Nie poczuł się przez to lepiej, ale też nie zdobył na przeprosiny ani na pokorne zapewnienie, że żałował zbyt wielu rzeczy, by być w stanie za nie odpokutować. Kiedy odchodziła, chciał za nią krzyknąć, że wbrew temu, co o nim myślała nie był bydlęciem - ale tym razem nie zdołał skłamać i zrezygnowany znów zaczął wspinać się po schodach.

- Joshua? Joshua, do kurwy nędzy! Claude? Claude, dobrze, że jesteś!
Claude był szczerze zdegustowany tym na ile autentycznie zdumionym musiał wydać się Jin, kiedy zmierzył wzrokiem i ją, i klamkę, za którą w zapamiętaniu szarpała, jakby jej klekotanie mogło zastąpić wduszenie dzwonka.
- Coś nie tak? - zagadnął, wiedząc, że powinien był zapytać o to samego siebie przed paroma godzinami - Jin, może on jest przy samochodzie, może wrzuca walizki do bagażnika. Nie wyjechałby bez pożegnania.
Nienawidził się.
- Nie widziałeś go na dole?
- Nie, ale to-
- Joshua, ty skurwysynu! - Kiedy uderzyła rozpostartymi dłońmi w drzwi, rozległ się huk, ale to byłoby na tyle - nikt do nich nie podszedł i nie poprosił o to, by przyszli o innej porze, ponieważ nie mieli szczęścia i nie zastali właściciela tego lokalu. Wszystkim, co mogliby tam znaleźć pod jego nieobecność byłby zapach wody po goleniu, puste, pozgniatane butelki w koszu i rozłożone na siedzeniach krzeseł ubrania, których tamten nie zdecydował się zabrać. - Co on sobie wyobraża, że przejedzie Chiny m o i m samochodem? Pozwoliłam mu prowadzić, bo prowadząc na zmianę nie musieliśmy się zatrzymywać, potem miałam w dupie to, kto ma kluczyki, ale jaśnie panu t e r a z zachciało się wyjeżdżać, a mi ich nie oddał! Czym innym miałby...? Rowerem Yana? Zabiję go jak się wreszcie z nimi pokaże!
Claude z trudem zwalczył odruch wymiotny.
- Jestem pewien, że po prostu minęliśmy się na schodach - Przełknął kwaśną ślinę. - Być może schodził po swój przydział. Jest zbyt zapobiegliwy, żeby ruszyć się stąd bez prowiantu - w Pekinie musi wyglądać-
- Zrobię mu Pekin z-
- Jin, możesz wyjechać z nim - wtrącił z łagodnością pielęgniarza, który przytrzymywał psa tuż przed uśpieniem - i nie będziemy mieli ci tego za złe. Wiem, że to boli. Wiem, że zdążyliście się zżyć.
Jin podniosła na niego wzrok, jakby zamierzała się mu postawić, zaprzeczyć, że nie, nie wiedział, nie był z nimi, nie mógł wiedzieć, ponieważ to nie na niego wpadła, będąc na pograniczu histerii, to nie on był tym, z którym zaczęła rozmawiać po wielu tygodniach milczenia lub naradzania się na głos z samą sobą, by nie wpaść w panikę, to nie on przykrywał ją kocem, kiedy przysypiała skulona na tylnych siedzeniach, to nie z myślą o nim poprosiła kogoś, kogo napotkali po drodze i do kogo szybko stracili zaufanie, by wyskoczył po papierosy, by w międzyczasie mogła zatrzasnąć za nim drzwi i wyjechać z miasta, wiedząc, że Joshua nie zdobyłby się na zostawienie tamtego z niczym - Jin mogłaby powiedzieć mu to wszystko i wiele więcej, ale zamiast tego z wyzierającą z oczu bezsilnością patrzyła na niego, niezdolna do tego, by nazwać targające nią uczucia.
- Wiem, że będzie ci go brakować.
- On bywa taki głupi.
- Ralf nawet nie bywa, Ralf po prostu jest głupi, ale przyznaję, że nie mam pojęcia na ile dobrze poradziłbym sobie z ciszą, gdyby to on miał wyjechać. Zrozumiem, jeśli z nim pójdziesz.
- Ani ty, ani Ralf nie potrzebujecie steru - Pokręciła głową. - Josh źle to znosi. Do niedawna nie był w tak dobrej formie i uwierz mi, on potrzebuje kogoś, kto podejmie wszystkie decyzje za niego. Jak on to sobie wyobraża? Że zmusi się do wzięcia się w garść?
- Nie wiem co powiedzieć.
- Nie musisz mówić nic. To on jest mi winny wyjaśnienia. A ty? Co zrobiłeś?
Claude zdążył wpaść w panikę, zanim dotarło do niego, że wskazywała na plamy po kawie, a nie z krwi. Nie było krwi, musiał powiedzieć sobie, nie było krwi, nie zostawili śladów.
- Oblałem się jak kretyn. Jeśli jesteś głodna, na dole-
- Nieszczególnie - Jin uśmiechnęła się blado. - Poczekam na ciebie, skoro nie mam po co na Josha.

- Ralf, nie wytrzymam.
- W kuchni? Rozumiem, że możesz być zmęczony, ale przecież nie nalegałem, żebyś spędził tu pół dnia i-
- Nie o tym mówię.
- Nie wiem o czym innym mógłbyś.
- Nalej mi.
- Nie powinieneś.
- Kieliszek.
- Na dwa palce.
Ale wbrew zapewnieniu Ralf przechylił butelkę śmielej niźli wypadałoby, gdyby zamierzał dotrzymać słowa i bez komentarza przesunął kieliszek po stole, a Claude sięgnął po niego i wychylił zawartość tak, jakby w skwarny dzień został poczęstowany schłodzoną lemoniadą.
- To był błąd. Nie dam rady, Ralf. Popełniliśmy wielki błąd. Jin-
- W końcu przestanie szukać, a wtedy sam się znajdzie. Wszystko będzie dobrze.
- D o b r z e? D o b r z e, Ralf? - wysyczał półszeptem - czy ty się słyszysz? Jak ma być dobrze, skoro-
- Wolałbyś, żebym to ja zawisł?
- Wiesz, że nie. Nie.
- Wiem, ale ty zdajesz się o tym zapominać - zauważył łagodnie. - Claude, nie bądź niepoważny, przetrzymałeś najgorsze, przetrzymasz jeszcze te kilka godzin. Jesteś pewien, że nie chcesz się położyć? Mogę to dokończyć za ciebie.
- Nie po to otworzyłem wszystkie puszki z pomidorami, żebyś spalił sos.
- Yan z pewnością się za nimi rozejrzy i-
- Za Joshuą też?
- Claude.
- Zapomniałem, że nie miewasz wyrzutów sumienia.
- Miewam, kiedy chodzi o ciebie.
Claude nie podniósł wzroku znad patelni; mdliło go od unoszącego się znad niej zapachu, ale mieszał, mieszał i mieszał, jakby to mogło pomóc mu zapanować nad nudnościami i przywrócić apetyt.
- Claude, gdyby nie ty, prawdopodobnie bym stamtąd nie wrócił.
- Fei zdążyła ci powiedzieć o tym co cię ominęło?
- Przy śniadaniu.
- Będę musiał z nią porozmawiać. Miała zachować to dla siebie.
- To schlebia mi na swój sposób - to, że się mną przejąłeś, naprawdę; pozwól innym pomóc sobie, tak dla odmiany. Daj mi to - Ralf wyjął mu z ręki łopatkę - i wróć na górę, weź tabletkę, prześpij się. Obudzę cię na kolację.
- Nie zasnę.


Edytowane przez wewau dnia 03-09-2018 17:18
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Choo


Gdzie on się podział? Słysząc to pytanie kolejny w ciągu tego dnia raz Ralf przestał zdawać sobie sprawę z tego, co było jego przedmiotem: wiedział gdzie był Joshua, wiedział też, że go samego wbrew przesłankom nie opuścił rozsądek, tak jak nie zrobiło tego przepoczwarzone i dotkliwie nabrzmiałe poczucie przyzwoitości, na którego tępy ból wraz z upływem czasu obojętniał, przyzwyczajając się do jego obecności jak do zakwasów, będących naturalnym następstwem zmuszenia mięśni do obcego im wysiłku. To nie był ciężar, którego nie byłby w stanie udźwignąć; sumienie znalazło sposób na uniesienie sztangi obciążonej Gaspardem, dla którego nie było ratunku, i który przecież chciał zabić go samego, obciążonej Chenem, obcym mu i nieporadnym Chenem, z jego przeprosinami i błaganiami, bezsilnymi wobec raz zobaczonego okrutnego oblicza, o którego istnieniu martwy - chyba martwy - nie mógł nikomu opowiedzieć, a mimo to dołożone obciążenie w osobie Joshuy sprawiło, że nadwyrężył któryś z nich. Z zaciśniętymi zębami próbował ją podnieść raz za razem, nie pozwalając ramionom zapaść się pod tym ciężarem, i nasłuchując, czy tuż obok nie rozbrzmi zaraz uderzenie sztangi o podłogę, głośne i przejmujące jak bijące na pogrzeb dzwony. Ralf uniósł zdumiony wzrok na Jin.
- Ustaliliśmy już, że o ile nie jesteś zainteresowana darowizną, Joshua nie może stąd wziąć niczego ponad to, co należy wyłącznie do niego: a tych rzeczy jest niewiele - przypomniał nieśpiesznie, przełknąwszy oplatający widelec makaron. - Miałem dla niego małą wyprawkę, gdyby mimo wszystko nie pofatygował się po coś więcej niż swoje prywatne zapasy, ale skoro jednak to zrobił - powinnaś się cieszyć: usamodzielnia się.
- To nie byłaby darowizna, gdybym zabrała się razem z nim, Ralf.
- Oczywiście - przeprosił, speszony błędnie przyjętym założeniem, nie na miejscu co najmniej w tym samym stopniu, co nieopaczne zapytanie wdowy o męża. - Więc nas zostawisz.
- Nie wiem. Porozmawiam z nim gdy wróci - westchnęła - o ile wróci.
Ralf zmarszczył brwi, przestając przeżuwać tylko na chwilę aby dać jej do zrozumienia, że usłyszał i się nad tym zastanawia. Otarł usta serwetką; krwista czerwień sosu krzepła na talerzu, tworzyła strupy na sztućcach i garnku, oraz czerwone, świadczące o nagłym zgonie skrzepy między wstęgami makaronu - lecz nie ubrudziła jej materiału.
- Myślisz, że uznał odejście bez pożegnania za dobry pomysł?
- Albo że coś mu się stało.
- Prędzej zbłądził. Możesz też zapytać Shujuan czy nic jej nie mówił.
- Nie zejdzie tu do nas?
- Niech spróbuje.
- Fei - Ralf spojrzał na nią upominająco, lecz ona ledwie wzruszyła ramionami wiedząc już, że powstrzymywał się przed zawtórowaniem jej, powiedzeniem, że z chęcią sam by to zobaczył, i wreszcie poinformowaniem samej Shujuan, że gotując nie przewidzieli dla niej porcji, choć w stojącym na środku garnku znajdowało się akurat tyle jedzenia, by nałożona na jej oczekujący talerz dokładka przyprawiła ją o mdłości, zmieszana w żołądku ze stężonym wrażeniem, że postąpiła niesprawiedliwie wobec kogoś, kto pomimo wyplutych przez nią oszczerstw nieprzerwanie troszczył się o jej dobrobyt. - Prosiłem cię o coś.
Gdyby pojawiła się w jadalni wyciągnąłby do niej dłoń i zaoferował wybaczenie za bezcen, jakim byłaby obietnica poprawy i przeprosiny, wszystko wbrew temu palącemu impulsowi, by zadać cios mający przekreślić go w jej oczach na dobre. Wiedział jak i gdzie wbijać szpilki, choć poprzysięgał, że uciekał się do tej akupunktury jedynie w ostateczności; potrafił umiejscowić igły tak, aby naruszone przez nie nerwy wbrew woli zmusiły twarz do wykrzywienia się w szerokim uśmiechu, paraliżując mięśnie na tyle, by spomiędzy zębów nie mogły dobyć się dalsze krzyki. Przebaczenie było jedną z nich.
- A Claude?
- Claude odsypia. Sama widziałaś jaki był rano marudny.

Ostrożnie zamknął za sobą drzwi, licząc, że za jego radą Claude przystał na zapadnięcie w krótką farmakologiczną śpiączkę - aż do momentu, gdy nie odnalazłszy go wzrokiem w nieposłanym łóżku spojrzał w bok, na obite fotele, trony, z miejsca których przyszło im decydować o cudzym życiu. Twarzą do okna, z czołem wspartym na splecionych dłoniach, Claude wyglądał na zaabsorbowanego modlitwą, i rozczarowanego tym, że za jej odmówieniem w pokoju pojawił się jedynie on, niezdolny do udzielenia rozgrzeszenia. Ralf spojrzał za siebie; Fei, zajęta zmywaniem naczyń, mogła w każdej chwili pojawić się w progu i mając na uwadze to, że według przytoczonego jej scenariusza Claude spał, zakraść się tu jeszcze ciszej niż zrobił to on.
- Znajdę jej jakiś pokój - podchodząc bliżej poinformował go, na co Claude pokiwał głową w serii nerwowych przytaknięć. - Pomogę przenieść rzeczy. Może wytrę tam kurze-
- Może zrobić to sama.
- Nie wszędzie sięgnie, a ja naprawdę potrzebuję zajęcia. Tobie samemu przydałoby się lepsze niż-
- Niż co, Ralf? Użalanie się nad sobą? Tak byś to nazwał?
- Ciszej - szepnął, pierwszy raz nie brzmiąc przy tym pouczająco, co zamiast ugasić zaczynający tlić się ogień jedynie dorzuciłoby do niego paliwa. - Claude, mówiłem ci, że powinniśmy byli-
- I jak raz muszę przyznać ci rację. Jesteś niewinny.
- Nie twierdzę, że ją miałem. Ani tym bardziej- - słowa uwięzły mu w gardle. - Chcę z tobą porozmawiać, Claude. W spokoju. Ale najpierw muszę go nam zapewnić, w porządku?
- Nie możesz znieść mojego towarzystwa.
- Twojego? - Był rozbawiony w pozbawiony radości sposób. - Ich, ale ponieważ ty bardziej, pozwolisz, że zajmę się tym i innymi kwestiami sam. Poczytaj książkę. Albo mi pomóż, zdziwiłbyś się ile ona tego ma.
- Tam jest Shujuan.
- I?
Claude spojrzał na niego ciężko. Ralf wypuścił powietrze ustami powoli jak żrący dym, ten sam, za którego sprawą w żołądku zaczynał się tlić palący ból w miarę jak szukał sposobu na przetrawienie tego, co zobaczył, usłyszał, i zrobił. Drzwi, na które zerkał raz za razem, rozchyliły się powoli; ruszył w ich stronę zanim Fei znalazła się wewnątrz, na odchodne z bladym uśmiechem krótko zacisnąwszy dłoń na ramieniu Claude'a. Było to wszystko na co mógł się zdobyć.

Jej bagaże, a przynajmniej ta ich część, którą uznała za niezbędną do spędzenia tu jeszcze jednej, do trzech nocy, leżały z wypatroszonymi wnętrznościami wylewającymi się spomiędzy rozpiętych zamków nieomal blokując wejście do pokoju. Mogła je wypakowywać, mogła upychać w nich ostatnie z zapomnianych w pośpiechu rzeczy - mogła chwycić je w każdej chwili i wyjść.
- Miałem skręcić sobie na tym kark? - zapytał pogodnie, próbując rozbawić Fei, która dopiero za tą zachętą przekroczyła próg własnego, powtarzał jej, własnego pokoju. Miał zmęczone oczy, zgaszone spojrzenie i mięśnie twarzy spięte w wyrazie spokojnej dezaprobaty, zawodu, z którym zdążył się pogodzić i oswoić; ten widok zatrzymał wychodzącą ze swojej sypialni Shujuan w pół kroku.
- Nie zapukałeś.
- Nadal tutaj? - zapytał w przestrzeń, omijając ją spojrzeniem jakby nie stała w progu drzwi, wahając się przed podejściem bliżej i sprawdzeniem, czy z kolejnym krokiem odnalazłaby grunt pod nogami. - Fei, przepraszam, ale nie widzę sensu w przenoszeniu cię tam skoro Shujuan zaraz wychodzi. Nie było cię na obiedzie.
Shujuan milczała chwilę, niepewna, czy zwracał się do niej.
- Claude mi nie pozwolił - oznajmiła następnie, cedząc słowa z gorzką satysfakcją i krzyżując ramiona. Zadarty podbródek wystawał spomiędzy czarnych pasm jej opadających na twarz włosów. Ralf przytaknął dwukrotnie.
- Po czym sam nie pojawił się przy stole, jakby miało cię to zachęcić do zjedzenia razem z nami, poczekaj chwilę, Fei. Może zapakować wam to co zostało na drogę?
Popatrzył na nią, aby nie zabrzmiało to jak żart, którym było, tak jak to, co powiedział w odpowiedzi na jej milczenie.
- Pomóc ci z torbami?
- Chcesz je przeszukać? Sprawdzić, czy przypadkiem was nie okradam? Sama dam sobie radę, Ralf.
- Więc zrób to teraz - jego brwi ściągnęły się wbrew woli, na chwilę zaburzając łagodne oblicze. - Gdzie poszedł Joshua?
Wzruszyła ramionami.
- Powiedz mu żeby do mnie przyszedł kiedy wróci.
Gdy za jego skinieniem na torby nie ruszyła w ich stronę zrobił to sam; zdążył chwycić dwie, zanim zebrawszy z podłogi rzeczy, które z nich wypadły, podniosła się z kolan trzymając trzecią z ich naręczem przytrzymanym wolną dłonią.
- Obawiam się, że będziesz musiała na niego poczekać na dole.

Mogła czekać na taksówkę mającą zabrać ją prosto pod lotnisko lub dworzec, skąd wśród cichego szumu szyn odjechałaby, bezpieczna - ten widok był niczym pocztówka ze starego świata, którego wspomnienie miało wyblaknąć w obliczu jego końca tak jak flagi, plakaty i szyldy na przestrzeni lat nieuchronnie traciły kolory w słońcu, deszczu i śniegu; mogła oczekiwać boya hotelowego, który pomógłby w przeniesieniu bagaży do auta, ale kiedy wychodzący z kuchni Yan spojrzał na Shujuan zdezorientowany, Ralf, na którego przeniósł wzrok szukając wyjaśnienia, uświadomił sobie na co dotąd patrzył zerkając przez ramię ze szczytu schodów. To samo strapienie czuli zatraceni w szczególe artyści, którzy zrobiwszy krok do tyłu spojrzeli na pełen obraz, zlepek mniejszych misternych malunków, nad których dopracowaniem spędzili godziny, i które teraz, złączone w całość, prezentowały się nienaturalnie niby zszyte przez Frankensteina członki monstrum, organizmu, który sztucznie powołany do życia sam przyprawił go o mdłości. To tylko szkic, powtarzał sobie, ale wprawne oko dostrzegłoby wyżłobione koryta startego ołówka i sam jako jego autor niezależnie od nałożonych warstw zeskorupiałej farby wciąż pamiętałby szlaki, jakie nakreślił grafit przed poczynionymi poprawkami. Były jak zmarszczki na twarzy, zdradzające drogę, którą ta przeszła przed przybraniem obecnego wyrazu; twarz Joshuy miała ich wiele, lecz jej wykrzywione w agonii rysy zdawały się być w stanie na zawsze odkształcić skórę, kryjąc kurze łapki od śmiechu ciężkimi liniami powiek zaciśniętych w strachu przed śmiercią.
- A ją co ugryzło?
Spojrzał w bok, skąd usłyszał głos Yana, gdy ten paroma susami dogonił go w drodze na piętro; pytanie, początkowo uznane przez Ralfa za kolejną szczelinę w kadłubie, którą musiałby zakneblować dłońmi zanim potok słów pociągnąłby statek na dno, okazało się wynikać jedynie z ostrożnie przez niego okazywanego zaciekawienia. Wzruszył ramionami.
- Sam ją zapytaj - jakby chodziło wyłącznie o młodzieńczą sprzeczkę. - Wyjeżdża, ale ma pewien problem powiedzieć dlaczego - jakby nie było to nic poważnego.
- Może chce tylko usłyszeć, że chcesz, aby została.
Ralf roześmiał się; jedynie parę tonów dzieliło wydźwięk jego śmiechu od tego będącego wynikiem histerii.
- Jeśli nie dotarło to do niej dotąd, to nie chcę jej widzieć na oczy.
Yan przytaknął, rozbawiony rozmową, której spodziewał się już nigdy nie odbyć - obojętny na to, czy odpowiedź była prawdą, czy elementem krótkiego przestawienia, rekonstrukcją niezobowiązujących konwersacji jakie miewał ze znajomymi.
- Przyniosłem trochę rzeczy.
- Spisz je. I podrzuć jej coś na drogę, tylko nie mów, że cię prosiłem.
Był artystą ponownie pochylonym nad płótnem. Do niedawna wierzył, że mógłby wskrzesić trzymane w pamięci obrazy, nadać im formę i barwę; teraz, nie pamiętając kiedy uległo to zmianie, uświadomił sobie, że bez żywego modelu przed oczami odtwarzał zaledwie jego karykaturę, bestię, której sam się zląkł, tak jak tego, że był ją w stanie ujarzmić. To jego dłoń trzymała pędzel i zanurzała jego włókna w gęstej czerwieni wybranej farby - i jeśli nie było to dzieło życia, musiało być dziełem odraczanej śmierci. Go także goniła; uświadomił to sobie z rażącą przejrzystością, rzucając jej kolejny kawałek mięsa niczym psu, który na chwilę nim zaabsorbowany przerywał pościg tylko po to, by z ostatnim kęsem podjąć go ponownie.

Przez krótką chwilę Ritz-Carlton sprawiał wrażenie niezamieszkałego. W niezmącanej ciszy jego korytarzy dudniło jedynie serce Ralfa, gdy z pięściami zaciśniętymi na odgarniętych w tył włosach rozglądał się wokoło, odnajdując jedyne towarzystwo wśród rzeźb, popiersi, i obrazów. Biło tak, jakby dopiero co przerwał bieg, próbując dogonić dawnego siebie, uciekającego w ciągłym strachu przed podążającymi za nim obliczami: obecnym, przerażającym, lecz nawet nie w połowie jak te, których ciemne sylwetki dopiero co wyrastały na horyzoncie, powolnym krokiem podążając tropem walczącego o życie wspomnienia niewinności. Nadciągały niby okrążająca Ziemię fala ciemności, czarna ściana zalewająca ją pod nieobecność Słońca, nieunikniona noc, której nastanie zawsze było jedynie kwestią czasu; i czyż nie pojął tego przed wieloma tygodniami, przestając gonić zachód i z rozłożonymi ramionami przyjmując mrok, który rozbił się o jego plecy z siłą tsunami? Który doniósł go aż tu?
Słońce nie zdążyło jeszcze zajść kiedy wrócił do pokoju. Zbladło jakby miało zaraz zemdleć, wycofało się z nieboskłonu przedwcześnie ustępując miejsca wieczorowi, schowało się za najwyższymi spośród budynków, zbierając siły na doczołganie się do horyzontu, lecz wciąż zdradzało swoją obecność przytłumionym blaskiem. Salon i sypialnia okazały się puste; Claude drgnął nieomal wypuszczając papieros z ust gdy o drzwi balkonu rozległo się ciche pukanie knykci Ralfa. Oplatając się własnymi ramionami przystanął obok niego, obrócony plecami do rozciągającego się za balustradą świata i przodem do swego odbicia w szkle okien. Patrzył na siebie, patrzył na Claude'a, patrzył na żar jego papierosa, i skinął ponaglająco na drzwi gdy ten zaczął zbliżać się do zaciśniętych na filtrze palców.
- Nie jesteś głodny?
- Nie wszyscy są zdolni mieć apetyt po czymś takim, wiedziałeś?
- Claude, proszę cię.
Udręczona twarz Claude'a, pojawiając się tuż naprzeciw jego własnej gdy ten, usłyszawszy własne imię, zatrzymał i obrócił się, zmusiła Ralfa do bezsilnego spuszczenia wzroku. Jej wyraz zmiękł przepraszająco dopiero gdy spojrzał na niego ponownie, oczami karykaturalnie bezbronnymi w obliczu wszystkiego co zrobił.
- Pytam-
- Z litości.
- Pytam bo się o ciebie martwię.
Na chwilę zapadła między nimi cisza, gdy każdy uciekł wzrokiem w bok, jakby szukając świadków tego niewygodnego dla obojga wyznania.
- Nie wychodzi ci to na zdrowie - przyznał Claude, tym razem ze spokojem zakrawającym o smutek. - Być może powinieneś porozmawiać z Shujuan: jestem pewien, że chętnie cię z tego wyleczy.
Ralf westchnął, ze zrezygnowaniem przewracając oczami, zanim podjął temat:
- Siedzi na dole, spakowana, czekając na Joshuę.
- Czy wiesz, co ona powiedziała? Nie wiesz jak to jest-
- Ja? Nie wiem jak to jest? Claude, na litość boską - cedząc słowa między zębami zdawał się gotów wyszarpnąć kęs z dzielącego ich gęstego powietrza. - Sam nazywałeś mnie zwierzęciem przy każdej sposobności, dawałeś do zrozumienia jak nisko upadłem, a teraz przejmujesz się jej zdaniem? Jej, nawet nie moim, kiedy w przeciwieństwie do mnie ona cię nie zna? Myślisz, że mogłem spokojnie spać? Podążasz moim śladami, Claude, jestem jeden krok przed tobą, pamiętasz? Przeżyłem wszystko przez co przechodzisz obecnie, wędrujesz wydeptaną przeze mnie ścieżką, i tam, gdzie zajdzie potrzeba, rzucę własny płaszcz abyś nie ubrudził sobie butów przechodząc przez kałużę krwi, więc nie mów mi, że nie wiem - nabrał powietrza, gotów kontynuować, zatracony we własnym rozgoryczeniu, dopóki w oczach Claude'a nie dostrzegł zeszklenia. - Przepraszam. Boże, Claude, przepraszam.
- Po prostu zostaw mnie na jeszcze jakiś czas w spokoju.
- Nie każ mi z nimi siedzieć.
- Więc przestań mówić rzeczy, których nie chcę słyszeć.
Pokornie opuszczona przez Ralfa głowa zdawała się być koroną kwiatu, którego łodyga zwiędła i ugięła się pod jego ciężarem.
- W porządku. Wiesz, ja chyba jednak pójdę. - Wyminął go, nie podniósłszy wbitego w ziemię wzroku. Pociągnięcie za rękaw bluzy było ledwo wyczuwalne, lecz wystarczyło, aby się zatrzymał.
- Posiedź ze mną. Tylko przestań już pieprzyć.
Blade uśmiechy.
- O czym chciałeś ze mną porozmawiać?
Ralf otarł oczy.
- Nie chcesz tego słyszeć.
- Nie tobie to oceniać.
- Później ci powiem.
- Ralf.
Jedynie pokręcił głową.

Głos Jin nie brzmiał jak żądanie, a mimo to otwierając na jej prośbę drzwi pokoju Joshuy czuł się tak, jakby zatrzymany przez straż na granicy został zmuszony do pokazania bagażnika, w którym przeczuli, że coś przewoził, przemycał z jednego do drugiego świata, z własnych myśli do rzeczywistości, tak aby rozbieżność między kłamstwem a prawdą zatarła się i wreszcie zniknęła. Elementem mającym je zespoić były kluczyki, które - uświadomił to sobie - miał zostawić tu przy pierwszej okazji - zapomniał - i które - przyłożył dłoń do kieszeni - powinny były leżeć na widoku, w białym okręgu światła latarki Jin. Modlił się, aby nie zabrzęczały przy którymś z jego zrobionych wgłąb apartamentu kroków; poznałaby ten dźwięk i niechybnie pozostałaby głucha na najlepsze wyjaśnienia, miałem ci je oddać - szukał kolejnych - lecz zapomniałem, leżały w - gdzie? Choćby tłumaczył się w najbardziej przekonujący sposób, był bezsilny wobec faktów. Miał jednak po swojej stronie ważnego sojusznika, ciemność, której niegdyś się zląkł, obudziwszy się pierwszy raz w świecie nieoświetlonym niczym poza księżycem i gwiazdami. Chwycił wówczas nieużywaną latarkę, załadował do niej baterie niczym naboje do dubeltówki, nieomal wypuszczając je przy tym z roztrzęsionych rąk, wymierzył ją przed siebie, a oddany za naciśnięciem włącznika strzał odrzucił czerń nocy pod samą ścianę. Teraz unikał jej światła; był tym, co kryło się w mroku.
- Jin.
Brzęk metalu. Blask skierowanej na Ralfa latarki oślepił go i zmusił do zasłonięcia oczu ręką; w drugiej, jakby dopiero co poderwane z blatu, mieniły się klucze jej auta.
- Nawet ich nie wziął - powiedziała bardziej do siebie niż jego. - Nawet ich kurwa nie wziął.
Wydarła je z jego wyciągniętej w górę ręki jakby zrywała owoc z samego drzewa poznania.
- Jesteś pewna, że niczego ci nie powiedział?
Wcisnąwszy klucze w kieszeń spodni zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu; mówiła coś, lecz już nie słuchał - nie wiedząc kiedy na jej podobieństwo sam zaczął szukać jakiejkolwiek poszlaki, jakiejkolwiek wskazówki mogącej wyjaśnić nieobecność Joshuy.
- Coś mogło mu się stać - wychwycił wreszcie spośród wszystkich słów, które mamrotała pod nosem niby zaklęcia, odrzucając fałdy kołdry jakby jej zgrubienia miały okazać się sylwetką Josha. Nie znalazła niczego ani pod poduszką, ani w szufladach szafki nocnej, ani w znacznej mierze opróżnionych komodach; w łazience nie zostało nic poza stępioną już maszynką do golenia i paroma częściowo wypalonymi świecami, których sczerniałe knoty ostygły wiele godzin temu. Ralf roztarł w palcach osad z węgla, który pozostawiły.
- Jesteś pewna, że nie zdecydował się wybrać w podróż samotnie? Może wiedział, że pożegnanie byłoby trudne-
- To nie w jego stylu, rozumiesz? Nie zrobiłby tego.
- I nie jest to próba zrobienia ci na złość?
- Słucham?
- Nie było cię wtedy z nimi w samochodzie. Mimo wszystko nie zdecydowałaś się na wyjazd - jesteś pewna, że nie ma ci tego za złe?
- To dziecinne.
- Ale nie możesz tego wykluczyć - mam rację, czy nie? Mógł także uznać, że przed ściągnięciem was do Pekinu powinien na własną rękę sprawdzić czy ma to sens.
- Powiedziałby mi, powiedziałby tobie, Ralf, powiedziałby Shujuan, która nadal tam czeka, czy ty ją widziałeś? Coś musiało się stać.
- Dokąd idziesz?
- Sprawdzić samochód; gdzie indziej mam? - Warknęła.
Ralf nie próbował jej dogonić kiedy zbiegając schodami w dół nieomal potykała się, pozwalając rozedrganemu światłu latarki skakać po ścianach, zanim skupiło się na Shujuan, na którą nieomal wpadła zdając się uciekać - przysiągłby, że przed nim samym. Znalazły się na parkingu zanim Ralf zdążył pchnąć drzwi wejściowe i schowawszy przed mrozem szyję w ramionach podejść do auta, którego światła na krótko mignęły pomarańczem zanim za otworzeniem drzwiczek rozświetliło się jego wnętrze. Na tylnych siedzeniach nadal leżały koce; w bagażniku pozostała ta część toreb, której postanowili nie wnosić ponownie na piętro hotelu, pewni, że wyjadą. Jin zatrzasnęła bagażnik zanim zdążył przyjrzeć się jego zawartości dokładniej.
- Ta jedna była moja - próbowała przemówić do niej Shujuan.
- Ale pozostałe? Zabrałby je, nie zostawiłby, tak jak nie zostawiłby nas, coś musiało się, powtarzam ci, musiało się stać-
- Dokąd idziesz? - powtórzył się, zanim ugryzł się w język. Żwir chrzęszczał pod krokami Jin; szła w kierunku bramy. - Chcesz go poszukać? Po ciemku?
- Nie mógł odejść daleko. Najbliższe sklepy-
- Ale mógł odjechać, najbliższe salony są pełne aut lepszych od twojego, a ich baki pełne na tyle, by mógł ruszyć.
- Zostawiłby jakąś wiadomość.
- Albo uznał, że jej brak zakomunikuje wszystko, co ma do powiedzenia. Jin, proszę, nawet jeśli ktoś na niego napadł wychodząc teraz narazisz się tylko na podobne niebezpieczeństwo.
- Więc tego nie wykluczasz.
- Wiem jak wyglądają ulice. Mogłyście o tym zapomnieć, lecz ja nie - wskazał palcem na szyję; linia, którą pozostawił przystawiony do gardła nóż, nadal odznaczała się na skórze. - A jeśli w jakikolwiek sposób są z tym związani ci, przez których chcecie to miejsce opuścić - czyż nie przez nas samych?, zaśmiał się z trwogą w duchu - powinnaś mieć na uwadze, że mogą chcieć wywabić was z budynku.
- Co wspólnego miałby mieć z tym Josh?
- Powiedziałem im. Powiedziałem, że trafiliście tu razem, bo im dłużej tam byłem, tym wnikliwsze zadawali pytania-
- Przecież umiesz kłamać, Ralf. Kurwa mać, przecież potrafisz!
- Ale niektórzy potrafią przez to przejrzeć. Naprawdę uważam, że powinniśmy wrócić do środka, nawet jeśli całym sercem wierzę, że w ostatniej chwili postanowił odjechać w pojedynkę.
- Dlaczego miałby?
- Ty mi powiedz - jakie są szanse, aby uznał pozostawienie was pod naszą opieką za bezpieczniejsze? Mamy przewagę liczebną i broń; on? Może powinnyście się z tym pogodzić.
- To ci powiedział?
Trzasnęły za nimi drzwi, odcinając ich od chłodnego wieczornego wiatru, który nieprzerwanie dął jakoby z postanowieniem zdmuchnięcia wszystkich świeczek, rozpalanych przez ludzi w ilości mogącej odliczyć wiek upadłej cywilizacji jak na ostatnim torcie. Mogły zbliżać się jego własne urodziny, mógł je przegapić.
- Musiał ci coś powiedzieć.
- Przyjaźniliście się. Mimo wszystko.
- Gdyby rzeczywiście tak było nie pozostałyby mi jedynie domysły. Liczyłem, że to wy mi to wyjaśnicie. Będziesz nadal tu na niego czekała?
Shujuan spojrzała na niego, zdążywszy usiąść na kanapie.
- Co lepszego mi pozostało? Fei nie chce mnie widzieć-
- Jest pełno wolnych apartamentów.
- Nie trzeba.
- Przyniosę ci kołdrę. Tylko obudź mnie gdyby wrócił, proszę.

Jak wahadło zegara siekające czas na równe odcinki Claude wędrował od zaciągniętych ciemnością szyb do regałów przeciwległej ściany - czasem chwytał którąś z leżących tam rzeczy i przyglądał jej się przed ponownym podjęciem wędrówki; czasem odchylał zasłony i wyglądał na zewnątrz, jakby z dojmujących mroków Tianjinu w każdej chwili mógł wyłonić się niebiesko-czerwony blask radiowozu. Czasem zatrzymywał się, uwalniając rękę ze skrzyżowanych ramion i drapiąc podbródek; innym zdawał się chcieć coś powiedzieć, lecz drgające chwilę usta zaraz zaciskały się, wargi bledły od nacisku, szedł znów w stronę okna, ściany, jeszcze raz okna. Ralf wodził za nim wzrokiem tylko chwilę, po upływie której opuścił spojrzenie na tyle nisko, że jego oczy mogłyby wydawać się zamknięte - otwierały się jedynie gdy kroki milkły, a Claude kolejny raz przygryzał kciuk, powstrzymując się przed powiedzeniem na głos czegoś, czego oboje nie chcieli usłyszeć. Ich spojrzenia krzyżowały się, szeroko otwarte oczy drgały próbując przegonić te słowa, a wieczór stawał się nocą.
Ralf odciągnął od ust dłoń, dotąd przyciśniętą do nich jakby powstrzymywał mdłości, lub w myśl dziecięcej zabawy demonstrował zamknięcie ich na kłódkę. Poklepał ręką materac, wskazując Claude'owi miejsce obok siebie; on pokręcił głową, znów ruszył ku oknu, puściwszy odciągniętą na chwilę zasłonę spojrzał ponownie na Ralfa, na jego oczy niemal błagająco nakazujące mu usiąść, wreszcie przysiadł na krawędzi łóżka i niechętnie obejrzał się na niego przez ramię, słucham, co masz mi do powiedzenia, co takiego, o czym nie zdążyłbym pomyśleć sam?
Następnie odsunął się od położonej na jego ramieniu ręki gdy tylko Ralf, przysunąwszy się, wyciągnął ją ku niemu.
- Nie mam ochoty.
- Nie jest z tobą źle, ciągle o jednym - pozwolił dłoni wycofać się niepostrzeżenie, śmiejąc się niemo bez nuty radości w głosie. - Proszę cię, myślisz, że ja mam?
- Nie wiem, mi nie jest do śmiechu, nie jestem jak ty. Kurwa, nie jestem nawet jak ja; a ty? Ty nawet tego nie rozumiesz.
- Przecież to wiem.
- Nie znałeś mnie.
- Ani ty mnie. Nie bądź taki zdziwiony, naprawdę myślisz, że taki się urodziłem?
- Skurwysynem? To było inaczej? - Uśmiech, którym odpowiedział na ten Ralfa, był krótki jak pojedynczy przebłysk słońca spomiędzy gęstych warstw chmur. Claude spoważniał, lecz tym razem nie odsunął się, spochmurniał, lecz pozwolił jego dłoni prześlizgnąć się na zdrętwiały kark.
- Jak dobrze, że przynajmniej ja mam o tobie dobre zdanie.
- Z pewnością zyskałem w twoich oczach kiedy zawisł.
- Poprzestań na cieszeniu się, że nie straciłeś.
Claude pokręcił głową.
- Istniały inne rozwiązania, które nawet ty dostrzegałeś - zauważył. - Trzeba było go puścić, dać problemowi rozwiązać się samoistnie, dlaczego mi nie zabroniłeś, dlaczego tego nie przerwałeś, cholera, przecież ty wiedziałeś-
- Ale byłem w błędzie - przerwał mu Ralf, szarpnięciem go za podbródek przerywając potok słów. - Mogę iść przez tę dzicz przodem, torować ci drogę ogniem i maczetami, ale nikt nie powiedział, że wiem, dokąd nas prowadzę. Dzisiaj skręciłeś w bok. Wybrałeś inną ścieżkę. Zaplątałeś się w ciernie, które dotąd chłostały tylko mnie, ale wszystko mówi mi, że to właściwa droga. Że idąc moją, robiąc to po mojemu - słuchasz mnie? - wcale nie trafilibyśmy do celu. One odjechałyby razem z nim, gdyby tylko żył. To był jedyny sposób aby je zatrzymać. Wolałbyś żyć jak Yan? Na czyjejś łasce, licząc tylko, że po wyjściu z któregoś budynku wyrzygałeś mniej jedzenia, niż znalazłeś?
Ściągnięte brwi w niewielkim stopniu stłumiły zdumienie, które zatliło się w oczach Claude'a.
- Pamiętam czasy, w których uznawałeś to za chory pomysł.
- Odśwież swoją pamięć. Ten okres nie potrwał długo.
Przelotny uśmiech przebiegł od jednego do drugiego kącika jego ust, w miarę jak inne wspomnienia, miłe wspomnienia, nawet jeśli ich część dopiero w perspektywie czasu i późniejszych wydarzeń zaczynała zasługiwać na to miano, przypomniały o swoim istnieniu. Ralf odpowiedział mu tym samym.
- Więc cię nie obchodzą - stwierdził Claude, choć w jego głosie przebrzmiała nuta pytania: nagły przywilej wątpliwości, po raz pierwszy obecny cień nadziei, że było inaczej. Że coś zostało z przyzwoitości, na którą Ralf powoływał się jeszcze przed paroma miesiącami, zdawałoby się - szczerze. Zdawałoby się - naprawdę w nią wierząc. Ralf odmówił odpowiedzi, lecz udzieliła jej cisza, jaka wtedy zapadła.
- Ale ciebie nagle tak - odezwał się po upływie jakiegoś czasu. - W przeciwnym wypadku nie trułbyś się tym, co myśli o tobie Shujuan.
- Nie chodzi o to co myśli o mnie ona, lecz co myślę ja; jebie mnie jej opinia, Ralf, a twoja-
- Tylko pogarsza sytuację, co? Aprobata samego wcielonego diabła jedynie pieczętuje uczynek jako zły, to masz na myśli? Powinieneś był zauważyć, że tego nie popieram, że siedzę tu z tobą, bo czuję się bardziej winny niż ty-
- Winny czemu? Tym razem nie ty ubrudziłeś sobie ręce krwią. Nie próbuj mi wmówić-
- To ja ich wtedy zaczepiłem. Ja, nie Josh, nawet nie przypadkiem czy przez nieostrożność, a on słusznie uznał, że powinniście się mnie pozbyć, bo tylko to na was ściągam: śmierć i niebezpieczeństwo. To ja wprawiłem to w ruch. To ja nalegałem wtedy aby wyjść. Nie jesteś niczemu winien. Możesz spać spokojnie.
Cisza. Ralf, który odsunął się pod samo obsypane poduszkami wezgłowie, oplótł kolana skrzyżowanymi dotąd ramionami i w nich schował usta, jakby miało to powstrzymać go przed mówieniem. Minęła dłuższa chwila zanim odważył się przenieść wzrok z powrotem na Claude'a, tak jak czując pieczenie i strugi spływającej po skórze krwi ludzie, woląc nie wiedzieć jak rozległych i głębokich obrażeń doznali, bali się spojrzeć na ranę, z której wypływała.
- To wiele zmienia, prawda? - zapytał go niewyraźnie, nie rozumiejąc nieznanego sobie dotąd wyrazu, z jakim Claude mu się przypatrywał.
- Przecież cię znam, kretynie. - Okazała się zadraśnięciem. - Nie podejrzewałem cię natomiast o poczuwanie się do jakiejkolwiek odpowiedzialności.
Ledwie zadraśnięciem, piekącym, niegroźnym zadraśnięciem.
- Wiem, że to przeze mnie.
- Nie schlebiaj sobie. - Znowu ten uśmiech, wyprany z kolorów przez - teraz zrozumiał - melancholię, obecną niezależnie od tego, jak uparcie starali się ją zignorować. Pomimo niej linie ich obu ust co jakiś smętnie i mimowolnie, z lekkim oporem, załamywały się za sprawą uniesionych w górę kącików.
- I uważasz mnie za przyjaciela.
- Nie jesteś nim?
Obracając głowę w bok tak aby Claude nie dostrzegł wyrazu jego twarzy Ralf oblizał usta, przypominając sobie smak na wpół już zapomnianego zmieszania, osobliwego połączenia wstydu i zadowolenia, obnażającego jego zęby w uśmiechu, który ukrył w dłoni.
- Oczywiście, że jestem - wymowna pauza. - Bardziej zastanawia mnie tylko, czy .
Zaśmiali się niezręcznie jakby mieli zaledwie paręnaście lat, uciekli od siebie wzrokiem, lecz brak odpowiedzi innej niż chwila niekontrolowanego rozbawienia zaraz znów wprawił obu w przygnębienie.
- Ralf - Claude zagadał go cicho. - Zabiłem tylko czy dwie osoby?
Początkowo uznawszy to za żart Ralf poniósł głowę z ożywieniem, jednak te znikło gdy tylko spojrzał na Claude'a. Pytał poważnie.
- - powiedział, zdawszy sobie sprawę, że rzeczywiście oczekiwał on odpowiedzi; że nie było to retoryką, a próbą skonsultowania odkryć własnego sumienia z cudzym. - To ja zabiłem tylko.
- Dwa samobójstwa.
- Samobójstwem było przekroczenie tych progów.
- Samobójstwem było zwrócenie się przeciwko tobie.
- Nie prosiłem cię o to.
- Czy nie widzisz, że nie musisz o nic mnie prosić? Nie musisz nawet o chwilę mojego czasu, kiedy inni błagają, kurwa mać, błagają o litość - Claude przetarł twarz dłońmi, w których ją schował.
- Wiedziałeś, że będzie to tak wyglądać. Oni albo my. Zaszliśmy za daleko, zabrnęliśmy w to, jest za późno na odwrót, nie możesz się wycofać. Przynajmniej dokądś zmierzamy, słyszysz? Któregoś dnia zapomnisz, że coś takiego miało miejsce, bo-
- Bo on będzie tylko jednym z wielu? Kroplą w morzu krwi, to chcesz powiedzieć?
- Wolałbyś zginąć, niż samemu ją przelewać?
- Nie. Nie wiem. Ja już nie wiem.
- Chodź. - Claude, wciąż roztrzęsiony, spojrzał nieufnie na przywołujące go gestem ramię, następnie na samego Ralfa. - No chodź, nie każ mi się powtarzać.
Przysunął się ostrożnie, obserwując go jakby w każdej chwili ten moment niespodziewanej czułości mógł okazać się błędną interpretacją, nieporozumieniem, które nie sposób byłoby zażegnać, i dopiero pod naporem powoli obejmującej go ręki pozwolił sobie na zamknięcie oczu, na schowanie twarzy w zgłębieniu jego szyi, na oparcie podbródka na ramieniu i torsu na jego własnym, chociaż oboje wiedzieli, że ten niewinny w swej intymności akt ma swoją cenę, w formie wstydu gorszego niż ten, za którego sprawą unikali się po wspólnie spędzonej nocy.
- Wiem, że nie taki jesteś - zaczął, pozwalając dłoni samoistnie gładzić jego plecy. - Że się tym brzydzisz, Chryste, pewnie nawet mną; ale nawet ja taki nie byłem. Byłem lepszy. Spodobałbym ci się, słowo - poluzował uścisk, pozwalając Claude'owi odsunąć się na tyle, aby mógł zlustrować jego twarz. - Kto wie, może nawet byś się zakochał.
Claude wytarł uśmiech w jego ramię zanim zdążył mu się przyjrzeć.
- Jaki byłeś?
- Taki - palce Ralfa z ostrożnością zatoczyły kolejne powolne okręgi na okrytej skórze jego pleców, jak ostrza łyżew, ledwie tylko muskające lód, po którym prześlizgiwały się w piruetach; niegdyś był taki, właśnie taki, zanim postanowił samodzielnie wybić przerębel i zanurzyć się w wodzie pod cienką warstwą lodu, choćby już nigdy miał nie znaleźć się na bezpiecznej powierzchni. Był gotów zejść na dno, którego nie sięgały promienie słońca, byle tylko upewnić się, że ono istnieje. Zamiast wodzić opuszkami po skórze wbijał w nią paznokcie, jakby chcąc zatopić dłonie w mięsie, które kryła, aż po łokcie, po samo serce, na wylot aż do własnego - lecz nie dziś. Wolna ręka z karku przesunęła się na skalp, zanurzyła w przydługich włosach, mierzwiąc je i gładząc - zamiast szarpać. Na chwilę przyłożył usta do skroni Claude'a; w następnej odchylił głowę w bok, jakby pożałował pozwolenia sobie na zbytnią śmiałość: - I taki. Ale musiałbyś mnie poznać gdy byłem młodszy.
- Więc nie potrzebowałeś końca świata żeby tak się zepsuć. Szkoda.
- Skąd; wystarczyło, że po drodze zawaliło się parę mniejszych. Przynajmniej spróbuj zasnąć.
Noc stawała się dniem.

Świat niepostrzeżenie kręcił się dalej, aż cienka jasna linia docierającego spomiędzy zasłon słońca padła na twarz Ralfa, typując go spośród wielu niczym strzałka na kole fortuny, która stopniowo hamując jego obroty przerywała je, zazębiwszy się na jednym spośród pól; wówczas glob zatrzymał się, zastygł w swoim piruecie - jedynie wskazówki zegara nadal wędrowały po jego tarczy przypominając, że czas biegł dalej, nawet jeśli wszystko zdawało się zamarznąć w milczącym bezruchu poranka. Wierzchem dłoni Ralf zakrył bolące od światła oczy i zaraz stłumił ziewnięcie, uniósłszy się na ręce na tyle, aby przestało go oślepiać; Claude podniósł na chwilę powieki, spojrzał na niego nieprzytomnie i znów je zamknął, jakby z ciekawości zerknął przez judasza na to, co działo się na jawie, i uspokojony odszedł od dzielących go od rzeczywistości drzwi. Nie spał, chociaż ręka, która zsunęła się z Ralfa gdy ten usiadł, opadła w pościele zupełnie bezwładnie, zwiotczała od męczącej bezsenności.
- Śpisz? - zapytał mimo to, sennym, zachrypniętym głosem, cichym tak, że nie mógłby go obudzić.
Claude ledwo zauważalnie pokręcił głową, lecz nie otworzył ponownie oczu. Sypialnia na chwilę ściemniała w leniwym mrugnięciu smagniętego przez chmury słońca, którego światło przygasło, znikło pozostawiając ich w cieniu, i rozbłysło na nowo; oko obserwujące świat z nieba zastało go w łóżku już samego, pod życzliwie poprawioną kołdrą, podczas gdy Ralf, przemykając między pokojami, znikł z pola jego widzenia. Południe mogło dopiero się zbliżać, mogło też minąć godzinę temu, lecz za wyjątkiem ptactwa, przerzedzonego migracją w pogoni za ciepłem, wszystko zdawało się być pogrążone w głębokim śnie. Było słychać skrzydła ptaków, gdy składając się po locie uderzały o szyby podczas gdy szpony odnajdywały oparcie w parapetach i balustradach balkonów. Oraz ciszę.
Zszedł po schodach; szmer wiatru przez chwilę przypominał ludzki głos, którego brzmienie było mu równie znajome co sam język - znał słowo, lecz nie jego znaczenie, ten zaśpiew, ale nie jego źródło. Nie myślał o tym wiele dopóki minąwszy przeszklone półpiętro nie wyjrzał na zewnątrz. Oprawiona okiennymi ramami panorama Tianjinu pozostawała nieruchoma jak obraz; nawet chmury przystanęły w miejscu, pozwalając złotemu światłu lać się na opustoszałe ulice, wysadzane tu i tam rubinowymi drzewami. Ich konary nawet nie drgały. Młode drzewa zasadzone na patio pozostawały posągowo wetknięte w ziemię, podczas gdy najmniejszy nawet podmuch potrafił zakołysać ich wiotkimi pniami. Nawet trawa oddzielająca bulwar Hai od drogi sterczała niby usztywniona szronem. To na jej podobieństwo zjeżyły się włosy na jego karku gdy obrócił się, i zrozumiał: głos zamilkł na jego widok. Dzień był bezwietrzny. Na kanapie w foyer siedziały dwie osoby, Shujuan i-
- Yan? - zapytał Ralf, zanim jego wzrok się wyostrzył, wydobywając z mglistego widoku sylwetki także rysy jej twarzy, znajome, lecz obce, tak jak głos, tak jak język, Chiński, którym sam posługiwał się niezgrabnie niczym lewą ręką, niezdolną do powtórzenia czynności, które prawej przychodziły bezwiednie. Lecz Wen był oburęczny.
- Ralf, prawda? Trochę tu na ciebie poczekaliśmy - uśmiechnął się, i gdyby nie dotychczasowe doświadczenia w tym uśmiechu byłoby coś z serdeczności. - Powinniście zacząć zamykać drzwi, naprawdę.
- Oczekiwaliśmy kogoś - nierozruszane gardło zarzęziło jak zapalający za drugim razem silnik auta. - Sam zresztą przyznasz, że ktokolwiek chciałby tu wejść, zrobiłby to niezależnie od przekręconych w zamku kluczy. Zmieniasz front? Koledzy już nimi nie są?
- Doceniłbym żart, serio, ale wpierw ty powinieneś to, że przyszedłem dziś, nie jutro, sam, a nie z nimi, z własnej dobrej woli, oraz Zedonga, przede wszystkim Zedonga; lecz nie ich. Czy wiesz, co próbuję powiedzieć?
Ralf zbliżył się do nich, mrużąc oczy w oślepiającej jasności lobby. Shujuan, czerwona na twarzy z gniewu, wstydu, lub obu, spróbowała wstać, lecz przerzucone przez jej szyję ramię zacisnęło się mocniej, tak jak kajdanki robiły to w odpowiedzi na próbę ich zdjęcia.
- Ładnie tu macie - Wen rozejrzał się wokoło. - Naprawdę ładnie.
Powiedział to z pełną świadomością tego, że komplement ten był niewypowiedzianą groźbą; ładną masz twarz - już raz to usłyszał - byłaby szkoda, gdyby coś ją oszpeciło.
- Dlaczego nie powiesz mu tego sama?
- Chcą tu jutro przyjść. Chcą się bawić. Pić, jeść-
- Nie "chcą", złotko: przyjdziemy jutro. Będziemy się bawić, pić, jeść, tańczyć, a nawet pieprzyć, psia mać, dla twojego własnego dobra porzuciłbym tą chłodną postawę. A waszym zadaniem, Ralf, jest nam to umożliwić.
- Jeśli was na to stać.
- Myśleliśmy raczej, że będziecie skorzy postawić nam to na koszt firmy.
- Powiedz mi - Ralf wsparł się o zagłówek przeciwległej kanapy, walcząc z pokusą sięgnięcia do kieszeni, bardziej obawiając się, że mogłaby okazać się pusta, niż tego, co mógłby zrobić. - Co gdybyśmy nie pozwolili ci do nich wrócić?
- Zmieniłby się charakter wizyty. To proste; póki co przybywamy w pokoju. Ugośćcie nas. Masz u Zedonga dług wdzięczności: nadeszła pora spłaty - wstał, pozwalając Shujuan wreszcie zrobić to samo, lecz Ralf usadził ją gestem zanim zdążyła uciec. - Jutro o zachodzie. I jeszcze jedno!
Wen obrócił się, będąc już w drodze do drzwi.
- Doceńcie to, że dajemy wam czas na poczynienie należytych przygotowań, ale nie próbujcie nadużyć tej uprzejmości. W trosce o bezpieczeństwo, którego nie jesteście w stanie dłużej dziewczynom zapewnić, obiecujemy mieć oko na hotel. I każdego, kto go opuści.
Ralf patrzył na jego malejącą sylwetkę, nie słuchając tego, co mówiła Shujuan; jej strach dawał mu podłą satysfakcję, i byłby podziękował Wenowi za przypomnienie jej o tym co czekało na nią na zewnątrz, na wolności, którą chciał jej podarować Joshua.
- Dlaczego nie daliście nam wtedy odjechać? Dlaczego, kurwa mać, nie zostawiliście nas w spokoju-
Syczała przez zęby.
- Myślisz, że nie ma innych jak oni? Że byłabyś bezpieczniejsza? - Nie powstrzymał się. Jego twarz była wykrzywiona w nienaturalnym, powstrzymywanym uśmiechu, nieupudrowana troską, uprzejmością i życzliwością, które dotąd starannie kryły szkaradność jego prawdziwego oblicza; lecz ten uśmiech krył strach. - Czy ktoś jeszcze go widział?
- Nie-
- Jeśli komuś o tym powiesz, komukolwiek, dostaną cię na własność.
Znów mieli zacząć emitować to śmiertelne promieniowanie, którego dawka pozbawiła Joshuę życia, i które teraz patrzyło jej skórę, niechronioną przez powłokę odebranych przywilejów. Ralf nie wiedział co było źródłem tej niepokojącej energii: to, że znów usiłowano rozdzielić ich jak rozszczepiane jądro atomu, samego promieniotwórczego z natury uranu, czy była ona wynikiem fuzji, do której dochodziło pod tym ogromnym ciśnieniem, w tej zabójczej temperaturze, niczym w samym centrum płonącego Słońca.


Edytowane przez Choo dnia 14-10-2018 03:10
 
wewau

i.imgur.com/0WP3pbH.png

Bywały poranki, kiedy Fei po przebudzeniu leżała wśród pościeli i niczym nie zdradzając się z tym, że się przebudziła raz za razem zadawała sobie pytanie o to, dlaczego dotąd nie zabrała swoich rzeczy - bo właśnie tak lubiła o nich myśleć, nawet jeżeli nie zapłaciła za żadną z nich - i nie wyruszyła w podróż w poszukiwaniu lepszego życia; rozważaniom, czy takowe byłaby w stanie znaleźć wolała się nie oddawać. Jeżeli nie myśleć o Zhannie, zupełnie nic nie stało na przeszkodzie temu, by spakowała się i wyszła, by przeszła się po krawężniku z rozpostartymi na boki ramionami, by przeszła przez most na drugi brzeg i tam zniknęła między zabudowaniami. Nie zostałaby zatrzymana, myślała, ale zaraz sama się poprawiała: o ile nie zostałaby też przyuważona. W tym stwierdzeniu, za którym kryła się nieustanna kuratela, kryła się zarówno ulga, jak i utrapienie. To, że Claude i Ralf - choć w większości przypadków był to sam Claude, który zwykł bez potrzeby wzywać do siebie zarówno ją jak i samego Ralfa, zupełnie jakby byli psami, które wybiegły przed niego, a on kontrolnie sprawdzał, czy pozostawali w zasięgu echa, jakim niosło się wołanie - szukali jej wzrokiem i upewniali się, że niczego jej nie brakowało świadczyło o tym, że kogoś obchodziła, że komuś zależało, ale zarazem znaczyło, że zdołała sobą wypełnić nigdy niemrugające oko lunety i znak celowniczy musiał znaleźć się pomiędzy jej oczami. Powątpiewała w to, czy pociągnęliby za spust, ale brak pewności nakazywał przezorność. Wierzyła w ich uczciwe zamiary, ale wiedziała, że nie zawsze byli uczciwi, kiedy chodziło o ich urzeczywistnianie, a ona nie umiała wskazać jak daleko mogliby się w tym posunąć.
Niekiedy nachodziło ją wrażenie, że mogliby tu tłumnie przybyć wszyscy ci, którzy przeżyli i że wszyscy oni zostaliby powitani tak serdecznie, jak gdyby byli niecierpliwie wyczekiwanymi gośćmi, ale w tym samym momencie, w którym zaczęliby rozglądać się po sobie i z rosnącym przerażeniem wreszcie zrozumieliby, że pomimo nieczynnego terminala pobyt w tym hotelu w dalszym ciągu miał swoją cenę, a oni nie byliby w stanie uiścić nawet zaliczki - w tym właśnie pełnym trwogi momencie, w którym zrodziłaby się w nich chęć opuszczenia tego miejsca, pojawiłyby się też problemy. Zhanna zrozumiała to zbyt późno, ale rozgrzana snem Fei, wsuwając ręce w przewieszoną poprzedniego wieczoru przez oparcie bluzę, miała w sobie dość współczucia, by w skrytości ducha jedynie pokręcić głową z politowaniem nad jej naiwnością. Być może Joshua był bystrzejszy, myślała dalej. Być może on wiedział, że raz zniknąwszy z pola widzenia należałoby udawać głuchego na nawoływania, na przyrzeczenia przebaczenia i pieszczot, i przeć przed siebie, a nie lekkomyślnie zawracać, by spróbować ugryźć rękę, która do niedawna go karmiła. Gdyby wrócił, wyświadczyłby jej przysługę, bowiem celownik przesunąłby się na sam środek jego twarzy. Choć sama nie zamierzała uciekać, wolała nie służyć za tarczę.
- Claude? Śpisz?
Nie był to powód do dumy, ale wolała iść przy nodze niż zostać rozszarpaną przez wilki lub niedźwiedzia.
- Kawy?

- Claude?
Claude z brwiami uniesionymi w niemym pytaniu o to czy coś się stało odwrócił się od okna i niedbale strzepnął spopielony kopeć nad ustawioną zawczasu na parapecie popielniczką. Siwy dym unoszący się znad trzymanego od niechcenia między palcami papierosa mieszał się z parą unoszącą się znad kubka z zaparzoną przez Fei kawą; sięgając po niego spostrzegł, że ramiona zdążyły się pokryć gęsią skórką.
- Przeziębisz się. Zamknij je.
Chciał powiedzieć, że czuł się odrętwiały, nie przemarznięty, ale mimo to zaciągnął się po raz ostatni, zdusił niedopałek i zastosował się do tego polecenia zawoalowanego w ni to pokorny, ni zrezygnowany ton prośby.
- Jesteś pewien, że nie jesteś głodny? - Pozostawiony na pożarcie swoim własnym myślom Ralf nadaremnie starał się zaprosić go do stołu - albo rozpocząć rozmowę; kto mógł wiedzieć?
Claude skinął niemrawo głową w ramach potwierdzenia i znów wbił wzrok w masyw nabrzmiałych chmur, sunących tuż ponad dachami wieżowców; umieszczone tam bezużyteczne anteny i nadajniki musiały haczyć o nie od spodu, haratać niczym pazury poduszki, a z rozprutych już w nadchodzących miesiącach miał wysypać się śnieg przypominający poliestrowy granulat.
- Zjem później.
- O ile będzie jakieś później - zauważył Yan za jego plecami - wiesz, różnie bywa. Jakie plany na dziś?
- Jeszcze ich nie przedyskutowaliśmy.
- Jeśli przysługuje mi wolne to chciałbym z niego skorzystać. Proszę, żebyście wzięli to pod-
- To może nie być możliwe.
- Mam wnioskować na piśmie? Zaraz zacznie lać.
- To nie my wsadziliśmy cię na ten rower.
- To nie mnie znaleźli źli goście. Wsiądę do samochodu, kiedy będzie można się z nim schować za pierwszym śmietnikiem.
- Chciałabym zobaczyć jak się pod nim chowasz przed tym deszczem po tym jak cię stąd wyrzucą - wtrąciła Fei. Claude uśmiechnął się blado do swojego niewyraźnego odbicia w szybie, ale zaraz znów jego twarz została wygładzona przez wyraz zmęczenia.
- Schowamy się pod nim razem po tym jak ich zabraknie.
- Na twoim miejscu nie rzucałbym takimi stwierdzeniami, Johnny.
- Jeśli interesuje cię moje zdanie, powiedziałbym, że powinniśmy byli stąd uciec w noc po twoim powrocie. Spakować prowiant, zostawić resztę i uciekać.
Zapadła martwa cisza i Claude wiedział, że znużony równie jak on sam Ralf myśli nad dyplomatyczną odpowiedzią. Gdyby mieli uciekać, musieliby zostawić wszystkich za sobą, a i takim wymknięciem się zaryzykowaliby wiele, ponieważ Zedong znalazł uciechę w zabawie w podchody i musiał mieć nadzieję, że wyniosą tę rozrywkę na wyższy poziom - że uczepią się straceńczej nadziei, że wbrew wszystkim przeciwnościom mogą wyśliznąć się z potrzasku.
- Jeszcze trochę i zostaniesz właśnie tą resztą. Fei, posprzątaj po śniadaniu, proszę.
- Ale Jin i Shu-
- Jin może nadal nie mieć apetytu, a jeśli jednak wrócił, trafi do kuchni; Shujuan nie będzie jadła z brudnych talerzy - choć powinna.
- Shujuan już jadła, minąłem ją rano. Wróciła do siebie.
- Zrobiłbym to samo, gdybyście nie upierali się przy swoim - powiedział uszczypliwie Yan - ale widzę, że-
- Niczego nie widzisz.
Claude zerknął przez ramię za siebie i byłby polecił, by Ralf powstrzymał się z podobnymi uwagami przy stole, ale coś w wyrazie twarzy tamtego wzbudziło w nim niepokój znacznie większy niż naruszenie miru domowego, którego respektowanie wymuszał w takim stopniu, w jakim jemu samemu pozwalało to zasiąść do posiłku z żołądkiem nieściśniętym niczym marynarski węzeł.
- Tak jak ty - wtrącił, nie spuszczając oczu z Ralfa - wiesz, śmieszna rzecz, bo nie zauważasz na przykład tego, że pościel wymaga zmiany. Mógłbyś zająć się tym od ręki. Skończyłeś?
Ralf zdawał się mieć zamiar skontrować, ale Claude zamknął mu usta proszącym spojrzeniem. Musimy porozmawiać, próbował przekazać bez słów. Chodź na górę.
- Ja? Tak. Na pewno nie zgłodniałeś od tego zaganiania do pracy wszystkich poza sobą?

Z pierwszym skurczem, od którego pokrył się zimnym potem, Claude przypadł do muszli. Nie walczył z torsjami. Kwaśny fetor zmieszanej z żółcią kawy przyprawił go o mdłości, ale zanim znów zawładnęło nim niekontrolowane drżenie, na oślep wdusił spłuczkę i rzężąc usiadł na podłodze, plecami oparty o ścianę. Roztrzęsionymi rękoma, nad którymi nie od razu odzyskał panowanie zaczął metodycznie przeszukiwać kieszenie. Ralf zwrócił się do niego z pytaniem, ale on nie zdobył się nawet na podniesienie wzroku; słyszał wyłącznie szemranie wody w napełniającym się nią od nowa i nie bez nie lada problemów kompakcie, biały szum, który wypełnił mu uszy.
- Zostaw to. Niedawno paliłeś.
- I zapalę znowu. Do kurwy nędzy, czy do ciebie nie zdążyło jeszcze dotrzeć, że zabiją nas zanim wypalę tę paczkę?
Ralf podźwignął się z kanapy i zniknął, by za moment wrócić z pełną szklanką. Claude posłusznie przepłukał usta, by pozbyć się smaku goryczy; resztę wypił z pewnym wysiłkiem.
- Chcesz jeszcze?
- Nie, wyrzygałbym - Claude w skupieniu potarł skronie i na krótko wyrzucił przed siebie ręce w nieokreślonym geście jak ptak z przetrąconymi skrzydłami, który nie mogąc ich złożyć, nie wiedział co powinien był z nimi zrobić. - Przepraszam. Dziękuję. Za chwilę.
- Właśnie tego chciałem ci oszczędzić.
- Jeśli mają mnie zastrzelić jak psa to i tak to zrobią - Wreszcie udało się mu zadrzeć głowę i spojrzeć Ralfowi w twarz. - Wolałbym o tym wiedzieć.
- Spróbuj przez moment myśleć trzeźwo: dopóki nie dostarczysz im pretekstu, żeby-
- Nie potrzebują mnie ani ciebie - ani lepszego powodu do tego, żeby się nas pozbyć. Czy może powinienem powiedzieć: mnie. Rozmawiałeś z Zedongiem, zainteresowałeś go sobą-
- Na tyle, że pozwoliłby poderżnąć mi gardło w ramach rekompensaty za to, że zabrał im Jin.
- Oni się nudzą, Ralf, a Zedong najbardziej z nich wszystkich. To twoje słowa.
- Niewiele zabrakło, Claude. Naprawdę kurwa niewiele.
- A jednak miałem po kogo wrócić.
- Mogłeś odjechać. Mogłeś nie zabierać Joshuy, mogłeś nie wracać, nikomu nie wspomnieć o tym słowem, zostawić mnie i jego, nas wszystkich, i-
- Może ty byś mógł; ja nie. Bywam wyrachowany, ale nie bez serca.
- Musiałeś się z tym liczyć.
- Kto powiedział, że nie.
- Wydajesz się zaskoczony konsekwencjami.
- Wiedziałem, że to się tak skończy, wiedziałem i uznałem, że będę się tym martwił jutro, bo jutro też jest dzień, ale nie dla wszystkich. Nie dla ciebie, gdybym cię tam zostawił. Byłem ci to winny.
- Gówno byłeś mi winny. Za co, Claude? - Ralf na powrót przysiadł na podłokietniku. - Za co? Jeszcze z Gaspardem ustaliliśmy, że zaciąganie długów wobec siebie nie ma najmniejszego sensu.
- Nie wszystkim od kołyski rodzice czytali warunki ogólne ubezpieczeń - kąciki ust Claude'a zadrżały nieznacznie - a może obiło ci się o uszy, że stajesz się odpowiedzialny za to co oswoiłeś? Nie? Zamiast zastanawiać się nad tym dlaczego zostałem, powiedz mi co z tym wszystkim zrobić.
- Zastanawiam się nad tym jakie są szanse na to, że liczą na nasze zniknięcie, a jakie na to, że przeładowali wszystko co tylko mogli, zajęli pozycje i czekają aż zacznie się polowanie.
- I?
- Przyznałbym pierwszeństwo tym, którzy przyniosą mi nasze głowy - Ralf wzruszył ramionami - a pozostałych zmusiłbym do patrzenia. Yijun musi walić do myśli o ścięciu ci głowy maczetą. Może nawet wolałby dostać ciebie niż dziewczynę.
- Gdybyś powiedział mi to przed rokiem przy barze nawet bym się nie zdziwił.
- Jeżeli wyceniasz swój urok w oparciu o ilość tabletek gwałtu to przykro mi, ale powinieneś był nie sięgać po wolno stojące drinki swoich koleżanek.
- Oni też, Ralf.
- Co: oni też?

- Wyjdziesz tyłem, ale nie spiesz się - nie powinni odnieść wrażenia, że rozproszyliśmy się w pośpiechu i w ten sposób usiłujemy się wymknąć. Zaczekaj te 20 minut. To pewnie niemożliwe, ale postaraj się przemknąć tak, żeby cię nie zauważyli, w porządku? Nie chciałbym, żeby od razu dotarło do nich, że one zostały tu same.
- Podziwiam cię, Claude - Yan wszedł mu w słowo z uśmiechem - ty naprawdę wierzysz, że mnie to obchodzi. Że tu wrócę i zastanę tę rzeź.
- Mało tego, że wrócisz - przywieziesz ze sobą tyle, ile będziesz w stanie znaleźć i udźwignąć.
Yan wychylił się i zadarł kotarę na tyle, by zlustrować podwórze, ale tak, by nie znaleźć się w świetle, za którego sprawą blada sylwetka odcięłaby się od półmrocznego wnętrza. I bez tego przypominał potępioną duszę, pomyślał Claude, samemu będąc w marnym stanie.
- Na dobrą sprawę nawet nie możecie mi niczym zagrozić - zauważył z przekąsem. - Nie możecie mi nic zrobić. To znaczy, możecie, ale zgaduję, że to nic w porównaniu z tym, co zrobią oni.
- Moglibyśmy zastrzelić cię tu i teraz.
- Ralf mógłby, ale go tu nie ma.
Claude pomyślał o Joshule i o tym jak zaskoczony musiał być, że zamienili się rolami.
- Gdzie go wysłałeś?
- Wolę, żeby to on przekazał wiadomość, nie Shujuan.
- Więc widzisz - Ralfa nie ma; ty nie zrobisz nic. Dlaczego myślisz, że wrócę?
Claude wbił w niego spojrzenie.
- Gdybyśmy mieli się założyć o to, który z nas ma szanse wyjść z tego obronną ręką, postawiłbym wszystko na Ralfa. Wszystko.
- To-
- A teraz odpowiedz sobie na dwa bardzo ważne pytania - gotowy? Kto nie...?
- Dziewczyny. Ja. Ty.
- Pięknie. Pamiętasz ten wieczór, kiedy cię znaleźliśmy? Pamiętasz kto poprosił Ralfa, żeby zaczekał, żeby nie wyrywał ci jeszcze nóg z dupy?
- Ty.
- Zrobiłby to z przyjemnością - z wielką, wielką przyjemnością. Jak wiele innych rzeczy, tak na marginesie. Czy wiesz co by się stało, gdyby cię znalazł, a nie byłoby nikogo kto powiedziałby "nie, Ralf"? - Claude udał zastanowienie. - Ja myślę, że wkurwiłoby go samo to, że oddychasz. I że mógłby właśnie z tego powodu chcieć cię rozpruć od jaj aż po samo gardło, wypatroszyć jak rybę. To naturalnie tylko moje przypuszczenie - żeby kogoś zabić, trzeba go jeszcze przedtem znaleźć w tym mieście, wielkim i pustym jak łeb Shujuan - ale Ralf ma sporo wolnego czasu i niewiele szczególnie zajmujących zajęć.
- Nie musiałbym tu zostać - stwierdził przekornie Yan, ale w jego głosie zabrakło buty, która pobrzmiewała w nim przed chwilą. - Mógłbym wyjechać. Pekin-
- Nie miałeś nigdy psa, co, Johnny? Ale może widziałeś jak biegną na złamanie karku, kiedy spuścić je ze smyczy? Ralf jest bez kagańca, ale trzymam go za samą obrożę; wierz mi, że nie chcesz, żebym puścił. Bierz się do roboty.
Yan musiał mieć zamiar coś dodać, coś wtrącić, ale zacisnął usta i wyszedł.

- Właź.
- Nie, ja się tam nie- Pojebało cię?
- Właź; tylko twoje ego się tu nie zmieści - ty tak.
- To nie ma najmniejszego sensu-
- No tak, dla kogoś, kto w życiu nawet nie wysrałby się nieprzepisowo takie rozwiązanie musi być karygodne, ale na całe szczęście jestem tu jeszcze ja. Właź. - Claude poklepał otwartą ręką klapę bagażnika. - Nie będą sprawdzać. Zależy im na dziewczynach, a widać, że nie zmieściłbym tu trzech osób, choćbym je porąbał.
- Skoro usiłujesz uchodzić za przemytnika, może sam się tam-
- Zedong musiał im powiedzieć, że jesteś turystą. Ja prowadzę.
Przez moment mierzyli się wzrokiem; Claude pierwszy przewrócił oczami i westchnął z rezygnacją.
- Proszę, nie bądź dziecinny. Wiesz, że nas zatrzymają. Wiesz, że nam obu nie pozwolą wyjechać. Wypuszczę cię jak tylko upewnią się, że jestem sam.
- Zedong wyszedłby na kretyna, gdyby założył, że po raz drugi nadstawisz dla mnie karku i wrócisz. Szczególnie po tym wszystkim - podkreślił ze sceptycyzmem Ralf.
- Wyszedłby na kretyna, gdyby spojrzał na mnie, potem na ciebie i nie przypomniał sobie w tym momencie, że nie ufa prawnikom. Właź.
Ralf usiadł na dnie i bez przekonania podciągnął pod siebie nogi. Claude z równie ciężkim jak poprzednio westchnieniem pokazał mu, że musi się położyć, położyć na boku i udawać, że znów był pięciolatkiem, który w zabawie w chowanego lubił wślizgiwanie się właśnie tam, gdzie inni żadną miarą się nie mieścili. Nie wspomniał o tym, co przyszło mu na myśl: że istniała możliwość, że zostanie zastrzelony za kierownicą, ponieważ nie był Ralfem, a sam Ralf w związku z tym utknie w bagażniku; że będąc w butach podkomendnych Zedonga wywlókłby zwłoki i zabrał ten samochód po to, żeby znudziwszy się nim, tego samego wieczoru utopić go w nurcie Haihe przy wtórze niewybrednych komentarzy. Zatrzaskując klapę przyłapał się na zastanawianiu nad tym ile Ralf wytrzymałby pod wodą; ile on sam; czy i jak długo byłby przytomny po tym, gdyby został postrzelony; czy istniał scenariusz, w którym śmierć nie byłaby bolesna.
Żwir zatrzeszczał pod kołami. Claude wymanewrował między porzuconymi autami, ale zrobił to niespiesznie, jakby w pełnym napięcia wyczekiwaniu na moment, w którym ten, przez kogo spóźniali się na sztukę wypadnie z lobby i wsiądzie do samochodu, pod nosem ni to przepraszając, ni to się usprawiedliwiając. Nikt taki się nie pojawił, ale on pomimo to nasłuchiwał. Nadstawiał ucha, jakby wiatr poruszający gałęziami mógł mu podszepnąć która z marionetek Zedonga powiesi go wkrótce na jednym z trzeszczących konarów - zupełnie jak gdyby sam był kukiełką, ale nie w porę zerwał się ze sznurka; jakby nerwowe turkotanie puszki, którą bezpański kot poszturchiwał nim nie został przepłoszony, miało okazać się kołataniem jego własnego serca. I tak jak przewidywał, wiedział, że lada moment wyrosną tuż przed nim zanim jeszcze wyłonili się zza zakrętu.
Tym razem nie musieli sięgać po broń, żeby zatrzymał się i spuścił szybę. Z trzech przypominających rozwścieczone trutnie motocyklistów tylko jeden podjechał na tyle blisko, by można powiedzieć, że się zrównali; Claude zmusił się do nieznacznego zadarcia głowy, by nie rozdrażnić żadnego z nich lekceważącym patrzeniem pustym wzrokiem w przestrzeń przed sobą. W blendzie widział własne odbicie i przez moment walczył z histerycznym śmiechem, który stanowił wypadkową myśli, że patrzył na samego siebie i sam na siebie wyda zaraz wyrok.
- Niepotrzebnie się do mnie fatygowaliście, jestem sam. Jadę na zakupy.
Ledwie zauważalne przekrzywienie kasku zdradziło, że ten, z którym rozmawiał wolał przyjrzeć się przestrzeni między przednimi a tylnymi siedzeniami niż strzępić język.
- Na twoim miejscu sprawdziłbym bagażnik - ciągnął tym samym uprzejmym, acz zniecierpliwionym tonem - musiałem je pociąć na kawałki, a i tak nie weszły tam wszystkie. Byłbym zapomniał - część Fei jest w schowku. Daj spokój - przecież widzicie, że nie miałbym gdzie ukryć czterech dorosłych osób.
- Dokąd jedziesz?
- Jeszcze nie wiem. Gdzie dostanę świeże bułki?
Wiedział, że tamten straci cierpliwość, a wraz z nim zainteresowanie tyłem samochodu. Mimo towarzyszącemu mu przekonania o nieuchronności pewnych wydarzeń, na widok przełączanego bezpiecznika poczuł jak na kark występuje zimny pot.
- Zapytam jeszcze raz: dokąd miałeś zamiar pojechać?
- A ja jeszcze raz odpowiem: nie wiem. Wen uprzedzał, że mamy się spodziewać wielu gości. Wielu gości - podkreślił, modląc się w duchu o to, by głos rezonujący w wyschniętej krtani nie załamał się - których nie będziemy w stanie podjąć przy naszych głodowych zapasach. Chcę zabrać trochę ryżu, trochę makaronu, może konserw, kilka butelek wódki- Ale musicie mnie przepuścić. Zapytaj go, jeśli musisz. Zapytaj Zedonga, jeśli Wen będzie bał się podjąć decyzję sam. Zaczekam - przecież nie mieszkacie daleko, wystarczy że-
- Nie możesz pójść piechotą?
- I przytargać to na plecach jak muł? Nie mówimy tu o trzech puszkach, a o przynajmniej trzech zgrzewkach konserw, kilkunastu litrach-
- To nie nasz problem.
- Posłuchaj: wiem, że możecie mnie zabić; ja sobie, kurwa, całkiem dobrze zdaję z tego sprawę. Problem w tym, że wtedy będziecie musieli nażreć się na własny koszt albo pieprzyć o pustych żołądkach. Zapytaj Zedonga co o tym sądzi. Zaczekam.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu: zblazowany Claude w samochodzie na równie zblazowanego Claude'a odbitego w blendzie.
- Zapytaj go - powtórzył - zaczekam. Nikt nie chce kłopotów.
Kimkolwiek w hierarchii roju nie był ten nieznany mu człowiek, po niepewnym zwróceniu się w stronę kompanów - być może w celu uzyskania przyzwolenia, być może rady - znać było, że wahał się. Machinalne wykonywanie poleceń nie niosło ze sobą ryzyka poniesienia odpowiedzialności z tytułu niestosowania się do życzeń przełożonego, ale wyłącznie do momentu w którym rzeczone rozkazy nie ulegały zmianie - z czego każdy z nich musiał zdawać sobie sprawę, ponieważ jeden z motocyklistów zrzucił kask i zmierzwiwszy przygniecione nim włosy, ze ściągniętego z ramion plecaka wyciągnął krótkofalówkę.
Tym co uderzyło Claude'a nie była rozbudowana sieć przepływu informacji, jaką musieli stworzyć przed wieloma tygodniami przy użyciu prymitywnych w porównaniu z komórkami urządzeń o zasięgu nie większym niż pięć kilometrów i którą zapewne żmudnie usprawniali, starając się pozostać w obrębie wytyczonych na mapie sektorów; o wiele bardziej zaniepokoił go młody wiek tego szczeniaka, który nie mógł być wiele starszy od Fei. Ile miał lat? Siedemnaście, osiemnaście? W kaburze przy nodze nosił broń - czy miał sposobność z niej skorzystać?
I on zdawał się być rozdartym. Nim zaryzykował próbą znalezienia właściwych częstotliwości, zmierzył swoich partnerów wzrokiem, jakby w niemym zapytaniu o to, czy byli pewni, że powinien to zrobić. Ten, który zdążył rozsiąść się na własnym motorze tuż obok nachylił się ku niemu i wymruczał coś, czego Claude nie był w stanie usłyszeć; młokos skinął na znak, że - niezależnie od tego, co zostało powiedziane - przyjął to do wiadomości. Rozległy się pojedyncze trzaski, które niewiele brakowało, a zostałyby zagłuszone przez pokrzykiwania mew. Wreszcie przez zredukowany szum przebił się pomruk tego, kto odebrał. Słuchał.
- Macie tam Wena?
- Nie, był z Zhangiem Ye. Macie problem?
- Nic wielkiego. Dzięki.
Trzeszczenie.
- Jest z wami Wen?
Niewyraźna odpowiedź.
- Wen. Gdzie jest?
- Gdzie jesteście?
- Heping. Róg Binjang i Liaoning, zaraz za Zhongxin.
Trzeszczenie.
- Czekajcie.
Biały szum wypełnił ciszę.
- Ten kurwi syn jest w Nankai - zameldował znienacka rozmówca po dłuższej chwili - jeśli nie dalej. O co chodzi? To ważne?
- Gdzie jest Zedong?
- Nie wiem, musisz zaczekać. Co się stało?
- Mamy tu tego białego kutasa z Ritza.
Trzeszczenie zlało się w jedno z ochrypłym śmiechem.
- Nie musisz prosić o zgodę, żeby go zastrzelić.
- To zrobimy, ale wolałbym nie musieć słuchać tego pierdolenia, gdyby okazało się, że zostawił go Yijunowi.
- Ah - to ten? - Ochrypły śmiech. - Yijun! Yijun, ty pizdo, nie stęskniłeś się za tamtym kutasem, który-
Reszta wypowiedzi utonęła w szumie.
- Nie? No cóż - Śmiech. - Poczekaj jeszcze trochę. Jesteśmy bliżej, może go złapiemy. O co chcecie zapytać?
- Czy możemy go puścić. Twierdzi, że muszą uzupełnić zapasy.
- Wsadźcie mu gnata w dupę. Przypomni sobie o tym, czego niby nie mają i przyniesie to w zębach.
Claude mimowolnie wzniósł oczy ku niebu.
- Zapytaj, czy może przejechać sam.
- Zapytam, ale będziesz zapierdalał po wodę za mnie, jeśli każe go zastrzelić. Czekaj.
Ilu ich było? Przez ile innych punktów kontrolnych będzie zmuszony przejechać? Gdzie przebiegała granica terytorium, które uznali za swoje? Claude, któremu plecy spływały mu potem, chociaż dzień nie należał do pogodnych, ze zniecierpliwieniem zabębnił palcami prawej ręki w kierownicę, rzuciwszy okiem na widoczny w lusterku tył samochodu.
Trzeszczenie.
- ...macie...
- ...za Hedong...
Sygnał zanikał i powracał. Dystans zniekształcał wypowiedzi, z których znaczna część tonęła w białym szumie.
- ...zatrzymali...
- ...Zedonga...
- ...w Heping, za parkiem Zhongxin...
Trzeszczenie.
- Jesteście tam?
Kakofonia głosów w tle przycichła. Zgłosił się ktoś inny - ktoś, kto był niedaleko.
- Tak.
- Który z nich jest z wami? Ralf czy tamten Francuz?
- Francuz.
- Francuz.
Trzeszczenie.
- Upewnijcie się, że jest sam - jeśli jest, możecie go puścić; jeśli to wybieg - po prostu go zastrzelcie. Odbiór.
- Zrozumiałem. Bez odbioru.
Krótkofalówka za pociągnięciem zamka zniknęła za pazuchą kurtki.
- Mówiłem. Miejmy to już z głowy - odezwał się Claude, unosząc ręce w poddańczym geście - sprawdźcie schowki, bagażnik i podwozie, i nie zapomnijcie o rewizji osobistej, bo jest szansa, że znajdziecie pozostałych tam gdzie miałem ich zawsze, czyli w dupie, a potem dajcie mi jechać po te pierdolone pomidory.
- Co masz w bagażniku?
- Sam zobacz. Nic.
Blenda tego z motocyklistów, który nie musiałby prostować ramienia, by go dosięgnąć, przekrzywiła się ponownie. Gdyby byli psami - gdyby którykolwiek z nich był! - zwęszyliby z daleka ciężki odór strachu, który Claude roztaczał wokół siebie, modląc się o to, by żaden z nich nie skorzystał z zachęty. By poprzestali na pobieżnym zlustrowaniu.
- Potrzebuję miejsca. Przy tych waszych kontrolach nie zamierzam się po nic niepotrzebnie wracać. Zmarnowałbym pół dnia.
Claude umilkł, czując, że serce podeszło mu do gardła. Tamten przypatrywał się mu przez zdający się trwać wieczność moment, nim wreszcie przytaknął i odprawił go niedbałym machnięciem ręki.
- Yuen, powiedz im, żeby nie zatrzymywali tego pierdolonego Bentleya, chyba że spróbuje wyjechać za Nankai.

Parking podziemny przypominał przedsionek krainy umarłych. Reflektory wydobyły z mroku oznakowane filary i porzucone samochody, których prezencja w takich miejscach od niedawna sprawiała, że czuł się obserwowany, jakby ich pokryci plamami egzemy i trawieni przez gorączkę właściciele w każdej chwili mogli wyłonić się z cienia, bowiem właśnie w nim ukryta przed wzrokiem żywych tkwiła brama do piekieł. Panował tu zaduch, ale i charakterystyczny dla pomieszczeń piwnicznych ziąb, za sprawą którego zlany zimnym potem Claude wzdrygnął się, kiedy wysiadł. Przełącznik w latarce przesunął się na pozycję ON z prztyknięciem przenikliwszym niżby się można tego spodziewać. Pogłos jaki towarzyszył każdemu krokowi sprawił, że mimowolnie upewnił się, czy nikt za nim nie szedł, ale w ostrym świetle wirował wyłącznie wzbity w powietrze kurz.
- Wyłaź.
- Kszt kszt czy kszt teren jest czysty kszt? - Ralf zaśmiał się, dźwigając się do pionu. - Kszt odbiór.
Claude nawet się nie uśmiechnął.
- Nie zachowuj się jak dziecko, nie mamy na to czasu. Wyłaź.
- Kszt gdzie twoje kszt poczucie humoru, Claude? Kszt ostatnio widziane w Heping kszt-
Latarka zajrzała Ralfowi prosto w porażone w tym momencie ślepotą oczy i zamrugała wściekle, jakby ten znalazł się na przesłuchaniu i udzielił niewłaściwych odpowiedzi. Ralf przesłonił twarz ramieniem.
- Czy cię pojeba-
- Posłuchaj mnie uważnie, bo nie jestem w nastroju na żarty. Wysiądziesz i weźmiesz sobie tę kieszonkową latarkę ze schowka, a potem znajdziesz wyjście na końcu parkingu i wejdziesz na górę. To hotel. Przeczekasz tu do jutra, a kiedy przed zachodem Zedong ściągnie do siebie te hieny z centrum, ty stąd wyjedziesz. To może być rower, to może być samochód - wyjedziesz.
- O czym ty-
- Do Pekinu masz półtorej godziny jazdy, ale zapomnij o G2 i S30, muszą być zablokowane-
- Wystarczy, zatrzymaj się - przerwał mu niecierpliwie Ralf. - Nigdzie nie jadę, słyszysz mnie? Nigdzie się nie ruszam, chyba że sam zastosujesz się do swoich własnych dobrych rad i będziesz mi pieprzył nad uchem o nieprzejezdnej G2 już w drodze tam.
Claude spojrzał na niego nieobecnym wzrokiem człowieka, który wrócił myślami z daleka.
- Oni nas zabiją - napomniał go jak dziecko, które nie zdawało sobie sprawy z wagi konsekwencji. - Musisz wyjechać. Ja wiem, że dla ciebie to może być pewna abstrakcja, bo prawdopodobnie nikt przedtem nie obstawał przy tym, że zatroszczy się o tak niewdzięcznego sukinsyna, ale po prostu przyjmij do wiadomości, że właśnie na tym opierają się relacje międzyludzkie, a ty jesteś ostatnią osobą, która mi została i musisz stąd zniknąć zanim-
- Nie jadę-
- Jedziesz.
- Nie jadę. Mam wobec ciebie dług - jak myślisz, jak miałbym go spłacić, kiedy ty-
- Kiedy co, Ralf? Kiedy na tym, co zostanie z mojej głowy będzie się można pośliznąć? Kiedy zawisnę jak Joshua? Nazywaj rzeczy po imieniu, a może dotrze do ciebie czego usiłuję ci oszczędzić, skoro już mnie przepuścili. Długi wobec martwych zostają anulowane, nie wiesz?
- Jakie to szczęście, że nikt nie umrze! - Ralf przyklasnął samemu sobie z uśmiechem komiwojażera, który przedstawiał klientowi zalety niecieszącego się zbytnią popularnością towaru i sam zdawał się być zaskoczony ilością naprędce wymyślonych walorów. - Co z tobą, Claude? Gdzie ten chłopak, który nawet nie pytał czy otworzę z nim burdel i po prostu mnie w to wciągnął? Włóż więcej serca w zapewnienie Zedongowi czego dusza zapragnie, a mniej w zakładanie, że cię powiesi - i zapewniam cię, że wtedy wszystko się samo ułoży.
- Ralf.
- Chodź już. Sam mówiłeś, że nie mamy czasu. Zaraz znów sobie o tym przypomnisz i zwalisz opóźnienie na mnie, a ja-
- Ty nie rozumiesz.
- Czego znowu nie rozumiem?
- Że ja już to przerabiałem, ale tym razem wyświadczę wszystkim przysługę i sam się zabiję, jeśli znowu dotrze do mnie wiadomość, że nie żyje jedyna osoba, którą tu miałem; że do tego by nie doszło, gdybym tylko pomyślał o czymś wcześniej, że wystarczyłoby zaproponować, że go podwiozę zamiast pozwolić mu prowadzić. Pogrzebałem już kogoś, kto był dla mnie ważny i nie-
- I dlatego nie powinieneś wsadzać mnie do samochodu, który prowadziłbym sam. Dobrze, że uczysz się na błędach, ale proszę, zabierz już te kluczyki i chodźmy stąd.
Nie przestając się uśmiechać w ten sam stroskany sposób, Ralf obrócił się na pięcie i wskazał na plamę światła w oddali, a kiedy zorientował się, że to nie wystarczy, złożył ze sobą dłonie, jakby zamierzał się pomodlić o to, by Bóg tu i teraz podarował mu wyrozumiałość. Klient był trudny, ale to nie znaczyło, że należało odpuszczać - przecież już miał z takimi styczność; przecież z właśnie takimi pracował, zanim nie znalazł się na tym wiecznym urlopie.
- Mówiłeś, że mi ufasz.
- Że chciałbym ufać, ale-
- Nie ma "ale", Claude. Ufasz czy nie?
- Tak, ale-
Znów wykonał rękoma ten sam nieokreślony gest w powietrzu. Na usta Claude'a cisnęło się więcej słów niż byłby w stanie kiedykolwiek wypowiedzieć, a Ralf wykorzystał to skonsternowanie, by się wtrącić.
- Nadal panujemy nad sytuacją i nie musimy włożyć wiele wysiłku w to, żeby ją utrzymać. Nie zrobisz użytku z broni, jeśli nie będziesz w stanie jej podnieść, bo będziesz, do kurwy nędzy, spać albo pieprzyć Jin. Potrzebujemy tych tabletek, żywności i alkoholu - i jesteśmy w stanie to znaleźć.
- Oferuję pomoc, której nikt inny w tej sytuacji ci nie zaproponuje.
- Widzę to, naprawdę. I jestem wdzięczny - Ralf poklepał go po ramieniu na tyle mocno, by musiał postąpić w stronę wyjścia. - Ale dla odmiany sam mógłbyś ją przyjąć.
Claude spojrzał na niego z wyrzutem, ale i z ulgą. Zatrzasnąwszy klapę bagażnika, bez ociągania ruszył przed siebie.

Przed siebie ruszyła też Fei. Zaparzacz trząsł się na tacy i miała nadzieję, że przy następnym podrygu nie zsunie się poza krawędź i nie roztrzaska się na schodach, które musiałaby potem z nie lada mozołem zmyć. Wprawdzie nie miałoby to sensu i powtarzałaby przy tym Jin - a ta być może nawet by się z nią zgodziła - że martwi nie zwracali uwagi na to, czy marmur był poznaczony plamami z mleka i kawy, czy też wypolerowany tak, że można by się na nim pośliznąć, ale wiedziała, że po powrocie Claude'a i tak zostałaby poproszona o sprzątnięcie. Nigdy tego nie robił. Bez świadków przewracała oczami na wspomnienie tego, jak żarliwie wierzyła w to, że Yan zostanie zmuszony do wyręczania innych we wszystkim, za co sami nie zamierzali się brać. W ich oczach pozostawała dzieckiem, dzieckiem ślepym i w dodatku niemym, które nie zaprotestowałby niezależnie od tego, jak parszywe byłoby zlecone mu zadanie - i w takich momentach żałowała, że nie wyprowadziwszy ich dotąd z błędu, wyłącznie utwierdzała ich w tym przekonaniu.
Poza tym, napomniała samą siebie, Yan zniknął przed paroma godzinami. Zniknął jak Joshua i Zhanna przed nim. Być może w zestawieniu ze sobą kogoś, kto tragicznie zmarł i kogoś, kto prawdopodobnie podzielił ten sam los widziałaby coś niestosownego, gdyby w jakikolwiek sposób mogła oprzeć się wrażeniu, że Joshua wyszedł i w chwili, w której przekroczył próg, nie żył. To, że po złapaniu za przegub wyczułaby puls nie świadczyłoby o niczym - widziała ludzi, którzy mieli się nieźle, którzy pili i śmiali się, a potem z tym samym przywodzącym na myśl łkanie śmiechem skakali. Na początku była przerażona, ale potem zrozumiała, że została sama i mogła to zaakceptować albo upić się i zadawszy sobie trud dostania się na dach, przestąpić ponad jego krawędzią. Wmawiała sobie, że na każdego, kto wybierał życie z pewnością przypadało trzech, którzy rzucali się w ramiona śmierci. Wolała uważać się za kogoś wyjątkowego - dzięki temu znajdywała w sobie dość siły, by biec, ilekroć rzucano się za nią w pogoń, nawet jeśli rozchodzący się w piersi ból wyciskał jej łzy z oczu; dzięki temu przełykała to, czego dawniej by nie tknęła; włamywała się do mieszkań i zastawiała drzwi, by przespać się na cudzej kanapie w nadziei na to, że tym razem nie zostanie obudzona przez nieznane kroki na klatce schodowej; ignorowała zwłoki i fetor, jaki wydzielały, choć miała ochotę zawrócić na ich widok; udawała naiwną, ponieważ Ralf stawał się wówczas milszy i nie wymagał zbyt wiele; donosiła Claude'owi o tych mikrokradzieżach, których dopuszczali się inni, bo w zamian dostawała to, co sam zabrał, kiedy nikt nie patrzył mu na ręce; jeden po drugim podporządkowywała odruchy ciała woli. Wyszła z założenia, że za sprawą swoich starań zdołała wkupić się w ich łaski i że ktoś, ktokolwiek z nich, zabrałby ją ze sobą - ale i tym razem przeliczyła się i wracała z kawą i podwieczorkiem, które przygotowała z zamiarem zaskoczenia Ralfa. On sam nie musiałby tego pochwalić, nie musiałby się nawet poczęstować - wystarczyłoby, że Claude, który przeważnie przebywał w pobliżu podniósłby wzrok znad książki. Wiedziała, że byłby zadowolony, a wtedy Ralf nie miałby zbyt wiele do powiedzenia w kwestii tego, czy stanowiła balast, czy też nie. Wiedziała, że pod powierzchowną dobrodusznością Ralfa kryła się ta sama żelazna wola, która sprawiła, że ona sama się nie załamała - i że gdyby tylko to mu podyktowała, porzuciłby ich wszystkich, może za wyjątkiem Claude'a, który bez przekonania tańczył na krawędzi, ale mimo tego był w stanie wywrzeć nacisk na tego pierwszego.
Tyle, że się przeliczyła.
Kiedy zniosła naczynia i wracała ze zwieszoną wzdłuż boku tacą do siebie, korytarze zdawały się być skąpane we krwi. Słońce ginęło za postrzępioną linią horyzontu.

Wrócili po zmroku.
W pobliżu skrzyżowania przed hotelem Claude został zatrzymany ponownie, ale tym razem wyłącznie po to, by tamci przestawili motory zaparkowane na środku ulicy. Nie poznawał tych twarzy, nie zamienili też ze sobą ani słowa - swoją bierną postawą dali mu do zrozumienia, że nie zamierzali tracić na niego śliny i że powinien z tego skorzystać. Kiedy tylko blask reflektorów przestał igrać na załamaniach skórzanych kurtek, obecność wartowników zdradzały jedynie zapalone papierosy, których końce tliły się w mroku niczym przymrużone ślepia Cerbera.
Tym razem nie skierował latarki na twarz Ralfa i tym razem podał mu rękę, którą ten tym razem uścisnął. Wspólnymi siłami wynieśli rzeczy z tylnych siedzeń i tabletki, które na wszelki schowali w bagażniku. Claude nie zaśmiał się, kiedy Ralf zasugerował, że powinien połknąć je wszystkie, by wreszcie przestać się zamartwiać; zgromiony wzrokiem, wzruszył ramionami z pewnym zażenowaniem, jakby w próbie wyrażenia skruchy i zaraz zabrał się za przenoszenie skrzynek z wódką.
- To wszystko?
- Ty mi powiedz - i postaw to tu, jutro zrobię z tym porządek.
- Chciałeś powiedzieć: ty zrobisz, Claude. Pozwól, że wezmę gotowanie na siebie.
- Nie musisz się bać o to, że przypalę wodę - Ralf podsunął karton, by na niskim, nieprzystosowanym do takiego obciążenia stoliku kawowym zmieściły się pozostałe. Pochylony nad świecami Claude udał, że nie zauważył pobłażliwego uśmiechu; zużyte zapałki wetknął między niedopałki w popielniczce. - Jestem dużym chłopcem, umiem ugotować ryż.
- Nie bałem się o wiele rzeczy - wszedł mu w pewnym momencie w słowo - i skutki były opłakane.
- Były, ale przecież to już cię nie dotyczy - poprawił go Ralf, prostując się. - Gdyby to było coś poważnego, nie stałbyś teraz przede mną - nie byłoby cię tu. Wszyscy, którzy mogliby cię o coś winić nie żyją. Nie musisz się-
- Oni są tu z nami, Ralf, byli, są i będą. Myślisz, że nie? Noszę zmarłych w portfelu. Co ty na to? - Claude zdobył się na sztuczny, pełen rozgoryczenia śmiech. - No? Co ty na to, Ralf?
Nim zdjął płaszcz, sięgnął do kieszeni i rzucił na dzielące ich łóżko portfel - ten zaś zsunął się po poduszkach wprost na podłogę. Claude wskazał na niego zachęcającym gestem.
- Śmiało, podnieś. Nie ma w nim nic cennego. Noszę go z przyzwyczajenia.
- Mam ocenić jakość skóry, z której został wykonany? Mogę ci tylko powiedzieć, że na urodziny dostałbyś ode mnie lepszy. W zasadzie nadal możesz.
- Otwórz.
- Żebyś zarzucał mi, że kontroluję cię jak żona, której nigdy nie miałeś? Proszę - otwarty. Czego mam szukać?
- Będziesz wiedział, kiedy znajdziesz.
Ralf w milczeniu obrócił go w dłoniach tak, jakby była to kostka Rubika, z którą ku własnemu zaskoczeniu nie umiał się uporać.
- Nie wyglądasz tu jak ty. Przypominasz siebie, ale-
- Bo to nie ja.
- Rodzice?
- Nie żyją. Kogo jeszcze rozpoznasz w tej galerii sław?
Palce wśliznęły się pod wymięty papier. Na ziemię posypały się zagubione i uwięzione między dwoma innymi zdjęciami drobne.
- To ty. Nie, nie - to-
- To też nie ja, ale możesz nas pomylić. Spędziliśmy sporo czasu na plaży, opalił się, ale nawet wtedy był bledszy ode mnie. I te oczy, Ralf. Martwe jak u ryby. To nie ja.
Minęła krótka chwila, nim Ralf z kwaśnym uśmiechem podniósł głowę.
- Nie byłbyś sobą, gdybyś nie przedstawił mi swojego byłego. Co usiłujesz mi przez to powiedzieć?
- Że to nie mój były. Ktoś bliższy - i lepszy od ciebie, jeśli musisz wiedzieć. I że nie żyje.
- Zdziwiłbym się, gdybyś powiedział, że-
- Zmarł w wypadku kilka lat temu, zanim to wszystko się zaczęło. Spieszył się na obronę - ja obroniłem się tydzień wcześniej i w zasadzie nic nie stało na przeszkodzie temu, żebym go podwiózł. Wiedziałem, że był zdenerwowany - kurwa, kogo wtedy to nie stresowało, w dodatku był prawie spóźniony - ale lało jak z cebra i nie miałem ochoty wychodzić. Nigdy się o niego nie bałem. Nigdy, bo z nas dwóch to on był tym odpowiedzialnym, pilnował płatności i lubił trzymać rękę na pulsie. Brzmi znajomo, Ralf? Wieczorem mieliśmy iść świętować, ale nie wracał, więc w końcu przekręciłem do niego, żeby zapytać, czy zaczął się bawić beze mnie - odebrała pielęgniarka. Motor został zgnieciony jak puszka. Jak myślisz, czy gdybym wtedy kazał mu wsiąść do samochodu, nadal by żył? Czy broniłby się parę miesięcy później, bo utknęlibyśmy w korku zamiast pchać się pod koła? Czy byłbym tu z nim zamiast ciebie?
Cisza.
- On nie żyje, a jutro o tej porze będę miał na sumieniu jeszcze ciebie. - Claude wyjął mu portfel z rąk i wsunął go tam, skąd przed chwilą go wyciągnął. - Na tym zdjęciu ma dwadzieścia cztery lata - ja dwadzieścia trzy, bo urodziłem się jesienią. Byliśmy razem w Marsylii. Podobno w trumnie przez te ślady po opaleniźnie wyglądał tak, jakby tylko zasnął na plaży i miał zaraz wstać - nie wiem, nie umiałem na niego spojrzeć. Może ty spróbujesz na mnie, co? Spójrz i powiedz mi, że nie powinienem się bać. Też nie umiesz. Nie jestem zaskoczony.


Edytowane przez wewau dnia 22-02-2023 21:12
i.imgur.com/KbqHyug.gif
 
Przejdź do forum:
Logowanie
Nazwa użytkownika

Hasło



Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło
Aktualnie online
· Gości online: 1

· Użytkowników online: 0

· Było użytkowników: 211
· Ostatni użytkownik: Acanthi
1,840,956 unikalne wizyty