Yishen lubił przechadzać się wśród publiczności i łowić urywki rozmów. Na widowni zdarzali się prawdziwi koneserzy, którzy byli zdolni tyleż do zainteresowania się sylwetkami pozostałych muzyków, co rzucenia mimochodem kilku komplementów albo wręcz przeciwnie: cierpkich uwag, ale to w niekłamanym zachwycie i przejęciu przeciętnych widzów zwykł kąpać własną próżność. Nie uważał się przy tym za pysznego w ten sam sposób, w który ze swoim talentem umieli obnosić się pierwsi skrzypkowie - ukochał sobie w końcu instrument, z którym w parze szła pewna odmiana pokory - jednak to te spływające falami wyrazy uznania sprawiały mu przemożną przyjemność, obmywając jego ego przy akompaniamencie zlewającego się w szmer poszeptywania w atrium.
Tamtego wieczoru krążył bez celu ze szklanką wody - ot, rozprostowywał nogi, przyglądając się ludziom, których sylwetki miały wkrótce zginąć w mroku. Jego uwagę zwrócił krótki, urwany wybuch śmiechu. Kilka głów obróciło się z przyganą, ale większość gości była zbyt zaaferowana sobą, by zwrócić uwagę na skupionych w półokręgu tuż przy przeszkleniu cudzoziemców. Nie, to nie byli sami cudzoziemcy, zdał sobie sprawę, niespiesznie zbliżywszy się do nich na tyle, by zasłyszeć rozmowę prowadzoną po chińsku. Przesłonięty przez parę mężczyzn, jednego o kaukaskich rysach i włosach w kolorze gałki muszkatołowej, drugiego o posągowej urodzie popiersia wyciosanego z czarnego marmuru, stał prawdopodobnie gospodarz spotkania - a przynajmniej tak wówczas myślał Yishen, pozwoliwszy sobie na założenie, że mogło ono mieć charakter biznesowy - w wybornie podkreślającym smukłość sylwetki garniturze z błyskiem przebiegłości w oku i powściągliwym uśmiechem, który czaił się w kąciku ust; zdawałoby się, że stojąca tuż obok niego kobieta w dopasowanej sukni, niewątpliwie pochodząca stąd, w ustronnym kącie mogłaby ten uśmiech scałować, gdyby tylko zechciała. Ona jednak z elegancją węża niespodziewanie zwróciła się w stronę nowoprzybyłego obcokrajowca, który dołączył do nich, z kelnerską wprawą niosąc kieliszki. Gdyby Yishen miał wówczas zgadywać, powiedziałby, że ostatni z nich pochodził z południa Europy - może z Włoch, może z Francji - chociaż zdawał sobie sprawę z tego, że wygląd bywał mylący. Niezależnie od tego, skąd w zasadzie pochodził, musiał zabrać ze sobą cząstkę słońca z rodzinnych stron - zdawał się emanować ciepłem, do którego lgnęli inni, co stało się zrozumiałe w momencie, w którym dołączył do pozostałych. To dla niego zostawili wolną przestrzeń w środku.
Nowoprzybyły musiał poprosić o pomoc tego, który przed momentem musiał rozbawić towarzystwo komentarzem, tego, który przywodził na myśl statuetkę - i lampki wina przeszły z rąk do rąk nim ich zawartość rozchlustała się na koszulę. Znów padł komentarz, którego Yishen za sprawą poruszenia za plecami nie był w stanie usłyszeć; komentarz niechybnie adresowany do spóźnionego cudzoziemca - ale ten musiał zripostować na tyle sprawnie, że tym razem sam gospodarz zaśmiał się uprzejmie na głos. Ale to ten ciepły, nasuwający skojarzenia z mruczeniem tembr głosu nieznajomego, który przyniósł wino sprawiło, że Yishen poczuł mrowienie na karku, zupełnie jakby owiał go jego oddech.
Zdołał przysunąć się na tyle, by musieć zacząć rozważać odwrót niczym planeta, która zbliżyła się do gwiazdy na tyle, na ile pozwalała jej na to załamująca się orbita. I może rzeczywiście oszczędziłby sobie wielu bezsennych nocy, gdyby tamtego wieczoru coś nie wytrąciło go z kursu - gdyby mimowolnie nie skorygował niedorzecznego stwierdzenia wygłoszonego przez jednego z zebranych w kręgu mężczyzn, który nieudolnie spróbował zaimponować pozostałym swoją wybiórczą erudycją. Wraz z upływem czasu w pamięci Yishena zatarł się przedmiot rozmowy - pamiętał, że rozmowa zboczyła wówczas na program: pozostałe utwory i okoliczności ich powstania, w tym ciekawostki z życia kompozytorów; pamiętał, że cudzoziemcy rozstąpili się, a ni Włoch, ni Francuz o ustach kupidyna i wygłodniałym spojrzeniu, które można było dostrzec wyłącznie z bliska zachęcił go do tego, by mówił, mówił i mówił jak w transie, i pamiętał, że kiedy do rzeczywistości przywołał go gong, wolał udać się na widownię wraz z nim niż szybkim krokiem wrócić na stanowisko na scenie. Pamiętał też, że zdziwiła go zakrawająca na bezczelność śmiałość tamtego, kiedy zaproponował, że mogliby wrócić do rozmowy po koncercie. I rzeczywiście, wyszli stamtąd razem i niemal wyczerpali temat przy późnej kolacji, a to, czego nie zdołał wyjaśnić, dopowiedział w inny sposób, gdy Francuz - tak, wtedy już wiedział, że to był Francuz - klęczał przed nim, wydobywając z niego dźwięki, do których Yishen nie wiedział, że był zdolny.
Tyle, że nad ranem w miejsce rezonujących w piersi westchnień rozkoszy niepostrzeżenie zakradły się wyrzuty sumienia - i kiedy wschodzące słońce odbiło się w obrączce wsuniętej na palec ręki przerzuconej przez pierś Claude'a, Yishen zrozumiał, że ten wybryk, nie pierwszy zresztą, mógł go kosztować więcej niż wszystkie poprzednie razem wzięte, biorąc pod uwagę to, że tym razem nie zostawił kochanka w innym mieście, gdzieś na innym kontynencie. I chociaż Claude przy śniadaniu, na które nalegał, z powagą obiecał, że ten sekret będzie z nim bezpieczny, Yishen nie umiał mu zaufać - ale też nie umiał trzymać się od niego z daleka i potrzeba było miażdżącego poczucia winy, z którego wyszedł z któregoś z powtórnych spotkań, by nie powtórzył tego samego błędu trzeci raz.
Ich drogi już raz się rozeszły, ale teraz, patrząc na to, jak Claude porzucił dość skromny bagaż w hotelowym lobby i niemrawo skubał śniadanie - na którego zjedzenie tym razem nastawał on sam - Yishen nie czuł strachu przed tym, że ich wspólna przeszłość mogłaby ujrzeć światło dzienne ani też ulgi z powodu wyjazdu jedynej osoby, z której inicjatywy mogłoby do tego dojść. Patrzył na człowieka, który w niczym nie przypominał tamtego nieznajomego we foyer.
- Zastanów się nad tym - zaproponował Claude'owi, ale on wbił w niego martwy wzrok kogoś zbyt zmęczonego na to, by się kłócić. Pokręcił głową.
- Myślisz, że tego nie zrobiłem?
- Możemy zatroszczyć się o taki porządek dnia, że nie będziecie mieli z Ralfem sposobności do mijania się choćby na korytarzu. Przemyśl to.
- Nie chcę o nim rozmawiać - uciął, ale w tonie jego głosu pobrzmiewała wyłącznie rezygnacja, nie gniew. - Pozwól mi zjeść w spokoju, proszę.
Reszta pory posiłku upłynęła w milczeniu. Przybyli jako pierwsi i zalana światłem sala jadalniana była pusta. Kiedy kończyli, rozległy się kroki osób oddelegowanych do kuchni - tym razem Claude, który zwykle przyłączał się do nich popołudniami i wieczorami zaczekał, aż znikną za dwuskrzydłowymi drzwiami i skierował się z powrotem w stronę recepcji. Yishen powoli zebrał się i zarzuciwszy na ramiona przewieszony przez oparcie płaszcz, wyszedł za nim na zewnątrz - poranek był rześki, by nie rzec: chłodny, ale niebywale słoneczny.
- Gdzie zamierzasz się zatrzymać? - zapytał, dołączywszy do niego przy samochodzie. - Pekin jest po sąsiedzku. Możesz nas odwiedzać.
- "Nas"? - Claude wyprostował się z kwaśnym uśmiechem na ustach. - Spójrz mi w oczy: nie ma tu ani jednego człowieka, który ucieszyłby się z takiej wizyty. Poza tym nie wiem, czy zostanę w Pekinie. To prawdopodobnie będzie tylko przystanek.
- Co z Fei?
- Ralf się nią zajmie - stwierdził. Po krótkim namyśle przesunął bagaż tak, by torba z prowiantem stała stabilnie. - Mogę cię o coś prosić?
- W granicach moich możliwości - zastrzegł Yishen. - Oczywiście.
Claude wyraźnie zawahał się i niezdecydowanym ruchem wsunął w usta papierosa, którego jednak nie zapalił; zamiast tego kilkukrotnie strzyknął zapalniczką i uciekł na moment wzrokiem w bok. Bił się z myślami.
- Ralf nie jest impulsywny, ale brakuje mu hamulców - rzekł z wolna - a Jianshe nie będzie w stanie go zatrzymać. Któregoś dnia może sobie tym zaszkodzić. Poza tym gdyby wydało się, że... Sam wiesz. Będziesz mieć na niego oko pod moją nieobecność?
- Na tyle, na ile będę w stanie - potwierdził łagodnie Yishen, ale zaraz rzucił okiem przez ramię. Ktoś musiał ich zobaczyć, być może sama Fei, ponieważ szła ku nim w bluzie zapiętej pod samą brodę, rozcierając ramiona. - Uważaj na siebie, Claude.
Uścisnęli sobie ręce - krótko, ale mocno, czego Fei nie była w stanie dostrzec. Przystanęła z boku w odległości paru metrów, przyglądając się torbom w otwartym bagażniku. Każdy jej oddech ulatywał w kłębach widocznej na mrozie pary.
- Dopiero wróciłeś - zauważyła oskarżycielskim tonem, odprowadzając wzrokiem Yishena i przestępując z nogi na nogę, by się rozgrzać. - Czego chciał? Na jak długo wyjeżdżasz?
- Na dobre - odparł Claude, starając się wykrzesać z siebie dość życzliwości, by ukryć odrętwienie, które zdołało sięgnąć nie tylko skostniałych rąk, ale i serca. - Tak będzie lepiej dla wszystkich. Zostaniesz pod opieką Ralfa i Yishena, ale w razie potrzeby-
- Nie - przerwała mu po bezceremonialnie Fei. - Nie, zaczekaj. Jest wcześnie. Umówiliśmy się, że nie będziemy zaczynać z rana-
- Nie próbuję z tobą niczego przećwiczyć, Fei - wtrącił się Claude i przyklęknął, by mogli odnaleźć się wzrokiem na tym samym poziomie. - Wyjeżdżam. Nie wrócę. Zostaniesz pod opieką Ralfa i Yishena, ale w razie potrzeby zwróć się do Qiaozhen. Niezależnie od tego, co mówiłby Ralf, nie możesz polegać na Jianshe, zrozumiałaś?
- Czy Ralf wie?
Claude zwalczył pokusę powiedzenia, że Ralf, którego jeszcze do niedawna znał - albo lubił sobie wyobrażać, że go znał - pamiętał o swoich zasranych obowiązkach, ale nowy Ralf nosił w sobie przede wszystkim pamięć o wyrządzonych mu krzywdach i zimną furię, i w związku z tym powinna nauczyć się liczyć przede wszystkim na siebie.
- Zajmie się tobą - powtórzył kategorycznie zamiast tego.
- Tak, ale czy on wie, że wyjeżdżasz? Pożegnaliście się...?
- W pewnym sensie tak. Nie mamy sobie nic więcej do powiedzenia. - Claude zatrzasnął klapę bagażnika. - Nie ściągaj go tu, nie życzyłby sobie tego. Ten rozdział jest już zamknięty.
- I dlatego wyjeżdżasz?
- Chryste - stęknął i poprawił zatkniętego między pogryzione wargi papierosa, zanim zdecydował się zapalić. - Wyjeżdżam, ponieważ wszyscy odetchną wtedy z ulgą. Ja też, Fei. Robię to dla siebie. Dlaczego ja ci się w ogóle tłumaczę?
- Może zmienisz zdanie, kiedy usłyszysz samego siebie - stwierdziła z przekąsem Fei, i Claude nie po raz pierwszy odniósł wrażenie, że rozmawiał z echem. Pomyślał, że być może w towarzystwie osób znacznie od siebie starszych Fei podłapała znacznie więcej niż powinna, ale zaraz uznał, że tym wkrótce będzie martwić się ktoś inny. - Będę się tu bez ciebie nudzić.
- Ale będziesz też bezpieczna
- Wiem - przytaknęła - i dlatego nie ogarniam, dlaczego zamierzasz wyjechać. Prosisz się o kłopoty.
- Kłopoty ciągnęły do mnie i bez tego - zauważył, pozwalając się objąć. Kiedy przycisnął do siebie Fei, zorientował się, że drżała z zimna. Odsuwając od siebie na odległość wyciągniętych ramion, rzekł tylko:
- Wróć do środka zanim się rozchorujesz.
- Do zobaczenia, Claude.
Fei truchtem ruszyła w stronę hotelu. Podobnie jak przedtem w przypadku Yishena, Claude nie spuścił zeń wzroku póki nie zniknęła w środku, a gdy wreszcie został sam, strzepnął popiół na wilgotny żwir i przymknął oczy. Jeszcze przez moment nasłuchiwał odgłosu kroków - po trosze w nadziei na to, że będzie w stanie umknąć przed niezręcznym pożegnaniem z kimkolwiek, kto mógłby zechcieć wyściubić nos za próg, a po trosze w skrytości ducha licząc na to, że na jawie zdołałyby przywołać te same widma, które nawiedziły go w snach w Pekinie - ale wnet uznał to za bezcelowe, ponieważ zarówno dla żywych, jak i dla martwych było zbyt wcześnie. Ci pierwsi zasiedli do śniadania; ci drudzy pierzchali przed światłem poranka.
Przez chwilę przyglądał się przemykającym przez recepcję zaspanym maruderom, których sylwetki przypominały wyblakłe powidoki. Część z nich poprzedniego wieczoru musiała święcić triumfy i była zbyt skacowana, by zadać sobie choćby trud rozejrzenia się wokół siebie, zaś pozostali - ci, którzy pili mimo braku powodów do radowania się - zerkali na nich ukradkiem i niepokoili się o to, co przyniosą im nadchodzące dni, jeżeli triumwirat zamieni się w rządy czterech. Mimo to umiał wyobrazić sobie, że do nich dołącza - że zarzuca pomysł w ostatnim momencie, że pozostawia torby za kontuarem recepcji, że zasiada przy stole w pustoszejącej sali i wyciąga rękę po resztki ze śniadania. Wyobraźnia nie pozwalała mu jednak na dalsze wybieganie w przyszłość. Jak miałaby ona wyglądać, zapytywał sam siebie już ostatniej nocy, kiedy bezmyślnie wsłuchiwał się w niosący się korytarzem pogłos muzyki i śmiechu. Jak miałaby ona wyglądać, gdyby decydował o niej Ralf, ten sam Ralf, który kazał mu nie wracać, ten sam, który był za pan brat z Jianshe - Jianshe, który z kolei wyrównałby rachunki z Claudem, gdyby tylko nadarzyła się ku temu sposobność?
Już wolał zniknąć na własnych warunkach.
Zdusił niedopałek i wsiadł do auta.
Silnik zamruczał ostrzegawczo w tej samej chwili, w której Claude kątem oka zarejestrował nagły ruch przy drzwiach. Spomiędzy kręcących się w opętańczym tempie skrzydeł wypadł nie kto inny, jak właśnie Ralf. Claude zaklął szpetnie pod nosem i byłby wycofał samochód z podjazdu, gdyby Ralf - który niespodziewanie puścił się sprintem przez parking - nie wpadł mu na maskę, zapierając się o nią obiema rękoma, jakby był gotowy spróbować zatrzymać auto siłą własnych mięśni.
- Zejdź mi z drogi - polecił oschle, uchyliwszy okno na tyle, by być słyszanym.
- Nigdzie nie jedziesz - sprzeciwił się Ralf, wciąż oddychając ciężko, jakby biegł...
On zdołał zbiec z samej góry, uzmysłowił sobie raptem Claude, rzucając okiem na wejście. Fei musiała rzucić się w te pędy po schodach, by przekazać mu wiadomość, a on zdołał zbiec z samej góry w czasie potrzebnym na wypalenie nawet nie całego papierosa.
- Co ci strzeliło do głowy?
- Spełniam twoje życzenie. Zejdź mi z drogi - powtórzył z większym zniecierpliwieniem.
- To nieporozumienie. Zgaś silnik i wysiądź, proszę - zaproponował Ralf, poprawiwszy płaszcz, który wysuwał się mu spod ramienia. Musiał porwać go z wieszaka, wychodząc w pośpiechu. Nie zdążywszy go włożyć, pozostało mu przyciskanie go łokciem do boku. - Możemy porozmawiać. Możemy sobie to wyjaśnić.
- Próbowałem z tobą porozmawiać i wyraziłeś się na tyle jasno, żeby nie musieć się powtarzać - odparł kwaśno. - Wyjeżdżam. Nie chcę cię przejechać, ale zrobię to, jeśli się nie przesuniesz.
- To mnie przejedź! - Ralf wyrzucił ramiona do góry. - Obaj wiemy, że tego nie zrobisz. Nie wyjedziesz nigdzie beze-
I wówczas samochód ruszył do przodu zbyt gwałtownie. Nim zdołał przejechać choćby metr, Ralf zachwiał się, poleciał z nóg i zniknął mu z oczu niczym ścięte drzewo. Nie zobaczywszy, że odczołguje się na bok, Claude mimowolnie wyciągnął szyję, usiłując dostrzec ciało rozciągnięte w martwym polu. Wiedział, że nie mógł zrobić mu tym krzywdy, ale gnieżdżący się w sercu niepokój podpowiadał, że przecież mógł przewrócić się na tyle niefortunnie, by uderzyć się w głowę. By coś się mu stało.
- Ralf? - rzucił w przestrzeń. - Ralf...?
Nim zdążył wysiąść, trzasnęły drzwi od strony pasażera.
- Kurwa - wydyszał Ralf. - Mówiłem, że beze mnie nigdzie nie wyjedziesz.
- Wysiadaj.
- Wyciągnij mnie siłą.
- Kurwa, wyśmienicie - Claude uderzył rękoma w kierownicę. - W porządku. Wyrzucę cię w Pekinie, co ty na to? Jeżeli chcesz wracać stamtąd piechotą, nie ma sprawy.
- Fantastycznie - podsumował Ralf, sięgając do pasów. - Ile nam to zajmie? Godzinę, dwie...? Zdążysz w tym czasie ochłonąć.
- Ralf, ja nie wracam.
- Dobrze - przytaknął tamten. - Przecież nie musimy.
- Czy ty w ogóle rozumiesz, co do ciebie mówię? - zapytał Claude, patrząc na Ralfa, jakby miał do czynienia z osobą niespełna rozumu. - Nie wracam. Nie będę zawoził cię tu z powrotem, żebyś się nie zgubił. Cokolwiek sobie zaplanowaliście z Jianshe, może się opóźnić przez twoje błądzenie w-
- Jak dobrze, że nie będę błądzić. Chyba znasz drogę, co? - Ralf spojrzał na niego zupełnie przytomnie i to właśnie ten spokój, to przekonanie, z którym to powiedział na krótko wprawiły Claude'a w konsternację. - No, to jedziemy.
I pojechali.
- To mi nie wygląda na Pekin.
- To nie jest Pekin - potwierdził Claude, zatrzymawszy się pod przeszklonym wieżowcem mieszkalnym. To na nim skupił uwagę, by nie zerkać w bok. - Stąd powinieneś zdołać wrócić.
- Nie wrócę tam - oznajmił Ralf, a Claude usłyszał, że poruszył się na siedzeniu. - Nie bez ciebie. Jeżeli nie zamierzasz zawracać, zostaniemy tu - tu lub gdziekolwiek, gdzie postanowisz się zatrzymać.
Pomimo tego, że nie odzywali się do siebie przez całą drogę, dopiero w tym momencie - kiedy nie mogli udawać, że skupiali się na czymś innym, choćby tak błahym jak prowadzenie czy podziwianie widoków - zapadłe po tych słowach milczenie stało się zauważalne. Zgodnie z przewidywaniami, początkowy, wynikający poniekąd z zaskoczenia, a poniekąd z niepozwalającej się zignorować tęsknoty gniew wypalił się w mgnieniu oka, pozostawiając po sobie zgliszcza, na których na nowo zaczął rozrastać się żal.
- Czego ty ode mnie chcesz? - zdołał w końcu zapytać ochrypłym głosem Claude. Odchrząknął, ale nie był w stanie przełknąć własnych uczuć, które zdawały się stać mu w gardle niczym ość. - Masz wszystko, czego chciałeś: mocne karty przetargowe, szansę na odzyskanie twarzy, szansę na awans, na uznanie, a nawet na pieprzonego klakiera, który będzie za tobą wszędzie łaził i bez przerwy prawił ci komplementy. Czy nie o to ci chodziło? Czego ode mnie, kurwa, chcesz?
- Kiedy powiedziałem, że- Kiedy powiedziałem, żebyś nie wracał, ja-
Ralf umilkł na moment potrzebny na zebranie myśli i za sprawą tego niespodziewanego urwania zdania w połowie Claude na przekór sobie zerknął na niego. Ani myślał ułatwiać mu zadania i podsuwać słów, na które prawdopodobnie czekał - że nie musiał się tłumaczyć, że zostało mu to już darowane - i patrzyli na siebie przez chwilę w zupełnej ciszy.
- Pożałowałem, że te słowa padły, kiedy się odezwałem - powiedział w końcu Ralf. - Że w ogóle się wtedy odezwałem. Że doszło do tej wymiany zdań między nami, że wyszedłem, kiedy mogłem zostać, i że wtedy nie zamknęliśmy tego tematu.
- "Tego tematu" - prychnął w ślad za nim Claude. - A jaki to temat - "ten temat"? Bo jeżeli chcesz znać moje zdanie, "ten temat" ciągnie się za nami, odkąd zamknęliśmy za sobą drzwi mieszkania Gasparda i wraca za każdym razem, kiedy musimy rozprawić się ze sprawą wpadkową, jak na przykład tym, co zrobić z Zhanną, co zrobić z Zhengiem, co zrobić z Joshuą, co zrobić z tym, że za każdym razem uznawałem, że nawet jeżeli nie będę w stanie wyłgać się z sytuacji, w której się akurat znaleźliśmy, za sprawą kłamstwa lub dwóch przynajmniej tobie nic się nie stanie. I za każdym razem odbija mi się to czkawką, bo za każdym razem "ten temat", jak to ująłeś, wraca i wraca, ale zamiast się nad nim pochylić, wolimy udać, że sednem problemu od samego początku była właśnie kwestia uboczna.
- Czy pomyślałeś, jak ja się czuję, kiedy dostarczasz mi wszelkich powodów do tego, bym miał wrażenie, że rozmawiam z dwiema zupełnie różnymi osobami? Za każdym razem jest to samo: prywatnie zapewniasz mnie, że zależy ci na partnerstwie, na obustronnym zaufaniu, że stoisz po mojej stronie, że nie zrobisz tego czy tamtego, a zaraz potem publicznie się ode mnie dystansujesz i robisz właśnie to, co zarzekałeś się, że jest nie do pomyślenia. Czy wiesz, ile razy przerabiałem ten scenariusz? I to nie tylko z tobą...? Przecież o tym wiedziałeś - przypomniał osowiale. - Gdybyś zachowywał się konsekwentnie, nie musielibyśmy raz za razem przerabiać tego samego, a teraz, w tej chwili, właśnie jako ostatni wstawalibyśmy od stołu. I nie, Jianshe nie siedziałby z nami, bo nie szukałbym jego towarzystwa, bo nie myślałbym, że mnie zwodzisz. Że mimo wszystko możesz być przeciwko mnie.
- Czy ty postradałeś rozum? - Claude z wyraźnym trudem nad sobą panował. - Od samego początku grałem z tobą w otwarte karty: powiedziałem ci, że zależy mi na partnerstwie, tak, ale powiedziałem, co przez to rozumiem: nie ma rzeczy, których nie zrobiłbym dla siebie, a to oznacza, że nie ma rzeczy, których nie zrobiłbym też dla ciebie. Jeżeli krycie cię oznacza, że się na mnie wkurwisz - zdarza się, martwy nie byłbyś w stanie tego zrobić. Martwego nie byłbym w stanie przeprosić. Powiedziałem ci, że się o ciebie bałem - i nie kłamałem, bo na osobności nie muszę się do tego uciekać, ale nikt poza nami nie powinien się o tym wiedzieć. Czy ty jesteś w ogóle świadomy tego, jak można wykorzystać taką wiedzę...? Do kurwy nędzy, bałem się o ciebie bardziej niż o siebie, bo co mogli zrobić mi gorszego? Zabić mnie? Nic by w ten sposób nie osiągnęli. Pociąć twarz z drugiej strony? Znowu...? - Claude zaśmiał się wymuszonym, pozbawionym radości śmiechem, lecz zaraz spoważniał. - Ale mogliby to zrobić tobie. Wiedząc to, co wiedzieli i będąc na ich miejscu, zrobiłbym to bez wahania. Wiedziałem, że to, co zrobiłem, żeby uniknąć tego scenariusza było niedopuszczalne - ale wiedziałem, że pomimo tego, że będziesz na mnie wściekły, nic ci się nie stanie, gdyby coś poszło nie tak. I wiedziałem, że będę musiał za to odpokutować, ale błędnie przypuściłem, że w końcu zrozumiesz, dlaczego przeciągałem tę farsę. Czy wiesz, jak się poczułem, kiedy przyszedłeś do mnie w nocy? Czy wiesz, jak serce podeszło mi do gardła, kiedy zorientowałem się, w jakim jesteś stanie? Jaka to była ulga, kiedy uspokoiłeś się przy mnie na tyle, żeby zasnąć? Jak wykorzystany się poczułem, kiedy zorientowałem się, że wziąłeś to, czego potrzebowałeś i wyszedłeś?
- Nie chciałem wychodzić.
- Ale ja też nie chciałem zrobić wielu rzeczy i dlatego tego wyjścia samego w sobie nie miałbym ci za złe, naprawdę, ale w świetle wszystkiego, co stało się potem...
- Nie chciałem wychodzić, Claude, ale gdybym został-
- Wybaczyłbyś mi? Czy to byłoby tak straszne? Myślałem, że choćby z uwagi na dawny sentyment pewnych zagrywek powinniśmy sobie oszczędzać.
- Uznałem, że jesteś taki, jak pozostali. Że bawisz się moim kosztem, ale musisz mnie przy sobie zatrzymać, żeby zabawa mogła trwać. Tak strasznie cię za to wszystko przepraszam - powiedział ze skruchą niemalże szeptem. - Zamierzałem powiedzieć ci to już wczoraj, ale nie chciałem- Miałem świadomość, jak by to wyglądało, gdybym przyszedł do ciebie w nocy, w dodatku tym razem cuchnąc alkoholem.
- Słyszałem cię, a w zasadzie: słyszałem Jianshe. Możesz myśleć, że jestem aktorzyną, ale przynajmniej nie tak marnym jak on. Ten teatrzyk w środku nocy - co to miało być, Ralf...?
- Przepraszam. Biłem się z myślami pod drzwiami i- Byłbym zapukał, gdyby nie on, naprawdę, ale w tamtej chwili zobaczyłem siebie takiego, jakim ty byś mnie wtedy widział: pijanego, kołyszącego się na nogach, z Jianshe z butelką wina za plecami. Stwierdziłem, że jeżeli nie mam pogrążyć się już na wstępie, powinienem złapać cię rano. Na trzeźwo. W cztery oczy.
- I zdążyłeś, przeprosiny przyjęte, ale powiedz mi, bo to nie da mi spokoju: dlaczego w ogóle założyłeś, że miałbym być tak okrutny względem ciebie?
- Na podstawie doświadczenia - powiedział z rozżaleniem Ralf. - Nie byłbyś pierwszym, który postąpił w ten sposób, a ja... Cóż, czy możesz mieć mi za złe to, że nie stać mnie na to, żeby przechodzić przez to ponownie? Wyrwanie się z błędnego koła nie przyszło mi z łatwością. Wydawało mi się, że rozpoznałem znajomy schemat i pospieszyłem się z oceną sytuacji. Być może nie zareagowałbym tak ostro, gdyby zamieszany był ktokolwiek inny, ale nie, chodziło o ciebie, ze wszystkich ludzi akurat o ciebie, i wiedziałem, że to mnie zaboli do tego stopnia, że wolałem uprzedzić wydarzenia.
- Jak w ogóle mogłeś pomyśleć, że jestem przeciwko tobie, skoro wiedziałeś, że gdyby coś się stało - gdybyś potrzebował pomocy, jak tamtej nocy - zrobiłbym dla ciebie wszystko. - Claude znów wbił wzrok przed siebie. - Nigdy nie zostawiłbym cię z tym samego. Nigdy. Ja- Nie zniósłbym tego, gdyby coś ci się stało. Przepraszam, że w tym wszystkim zupełnie zapomniałem, że sam też mogę cię skrzywdzić. Przepraszam, że tak cię potraktowałem.
Kiedy spróbował przełknąć ślinę, zorientował się, że zaschło mu w ustach.
- Kocham cię. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest szczególnie ekscytujące wyznanie, nie w tych okolicznościach, nie kiedy wyglądam... t a k, ale kocham cię.
I znów słowa rozpłynęły się w brzemiennym milczeniu, które zakłócał szum krwi w skroniach, ten bliski pogłos serca rozpaczliwie tłukącego o żebra. Z odmętów pamięci na wierzch wypłynęło znienacka wspomnienie kogoś bliskiego, z kim niegdyś w trakcie któregoś z parnych, letnich wieczorów rozmawiał o miłości, samemu jeszcze nie poznawszy jej smaku. To jak przejażdżka wirówką przeciążeniową, usłyszał wówczas, i wyśmiał tę myśl, która nie przystawała do szumu fal niewidocznego w mroku morza, do gwaru rozmów przy barze i słodko-cierpkiego alkoholu rozlewającego się na podniebieniu. W następnych latach utwierdził się w przekonaniu, że tamto porównanie było przesadzone, że niepewność i zdezorientowanie towarzyszyć mogły co najwyżej nastoletniemu coming outowi, ale nie poważnemu porywowi uczuć.
Nie w porę uzmysłowił sobie, że w pewnych przypadkach - tych rzadkich, rzadkich przypadkach, kiedy wraz z pojedynczym wyznaniem rzeczywistość ulegała nieodwracalnemu przekalibrowaniu - świat niespodziewanie zaczynał wirować na pełnych obrotach i nawet oddychanie zaczynało wymagać znacznego wysiłku. Claude usilnie wpatrywał się w punkt w przestrzeni, mając wrażenie, że ciśnienie miażdżyło mu pierś, a tętno rozsadzało żyły i naczynia włosowate. Nie był w stanie spojrzeć Ralfowi w oczy.
Ale Ralf łagodnym ruchem ujął go za brodę i pomału zwrócił ku sobie, z pewną nieśmiałością pogładziwszy kciukiem bliznę na twarzy Claude'a.
- Czy to boli? - zapytał cicho, a kiedy Claude zaprzeczył zdawkowym pomrukiem, Ralf palcami powiódł po wyrzeźbionych nożem załamaniach, aż te skryły się we wnętrzu jego dłoni, która przylgnęła do nich niczym zimny kompres. - Powinienem zdać sobie sprawę z kilku rzeczy tamtego dnia. Nigdy o nikogo nie bałem się tak, jak wtedy o ciebie. Może gdybym doszedł do pewnych wniosków szybciej, moglibyśmy tego uniknąć - i nie mówię tylko o tym, co zrobili tobie, ale o tym, co zrobiliśmy sobie sami. Zmarnowaliśmy tyle czasu na kłótnie.
- To dość przydługi wstęp do "i dlatego uważam, że dla własnego dobra powinniśmy zostać przyjaciółmi" - zauważył miękko Claude. - Posłuchaj, nie musisz robić uników. Nie oczekuję niczego w zamian. Byłem ci winny prawdę.
- Ale ja tobie również. I nie chcę zostać na przyjacielskiej stopie. Powiedz to jeszcze raz, proszę.
Nie spuszczając wzroku z Ralfa, Claude ucałował jego rękę tuż poniżej kciuka.
- Kocham cię.
- Ja ciebie też.
Dopiero wówczas Claude zorientował się, że od dobrych kilku chwil musiał wstrzymywać oddech. Westchnął z ulgą, pozwalając sobie na wtulenie się w przyciśniętą do policzka dłoń Ralfa, który przyciągnął go bliżej siebie w geście tak ostrożnym i tak badawczym, jakby nie był do końca przekonany, czy go tym nie przepłoszy. Przerabiali to wielokrotnie, ale nigdy przedtem nie byli wobec siebie równie pełni pokory. Smak skruchy miał sam pocałunek, w którym zatracili się, kiedy tylko Claude wyszedł mu na spotkanie. Przepraszam, zdawał się mówić, pochyliwszy się do przodu, by zatrzymać Ralfa - swoje serce, swój cały świat - przy sobie. Już dobrze, mówił z kolei pewny chwyt tamtego, nie przestając troskliwie wodzić kciukiem wzdłuż i wszerz blizny. Już dobrze, mam cię. Nie wrócę bez ciebie.
Z następnym westchnieniem odsunęli się na tyle, by móc objąć się wzrokiem. Patrząc w te roziskrzone, modre oczy, na spłonioną twarz, na pociemniałe od wilgoci włosy, które niespiesznie przeczesywał palcami, Claude zdał sobie sprawę, że w istocie rzeczy patrzył w lustro: że Ralf musiał widzieć ten sam gorączkowy rumieniec, którym on sam się okrył, to samo rozpłomienione spojrzenie, którym go pożerał. Przez moment żadne słowa nie były im potrzebne.
Potem Claude ściągnął brwi i ten niewłaściwie zinterpretowany grymas musiał zaalarmować Ralfa, bowiem byłby się mu wymknął, gdyby nie został natychmiast w pierwszym odruchu w uspokajającym geście pogładzony po nodze.
- Masz tu pastę - wytłumaczył ze słabym uśmiechem i potarł własny kącik ust, zanim nieskrywana panika do reszty zmąciła beztroskę. Widząc, że Ralf - niczym w zwierciadlanym odbiciu - uczynił to samo, ale z niewłaściwej strony, zwilżył opuszek i delikatnie starł zaschnięty ślad. - I już po krzyku.
- Zdążyłem pomyśleć, że-
- Nie byłem pewny czy dobrze widzę. Chodzenie z pastą do zębów na twarzy jest do ciebie niepodobne.
- Wiesz, zaplanowałem ten dzień inaczej i nie uwzględniłem tego, że Fei zaskoczy mnie w łazience - przypomniał mu Ralf, ale w tej uwadze nie krył się wyrzut. - Gdybyś nie wyjeżdżał tak wcześnie, może nie wyglądałbym jak klaun w niekompletnym makijażu.
- Nie wyglądasz jak klaun.
- To była kwestia dziesięciu, może piętnastu minut. Ale dobrze, że postanowiłem ubrać się zanim zacząłem myć zęby, bo-
- Chciałbym zobaczyć, jak lecisz po schodach w samym szlafroku. Nie mógłbyś się po tym im pokazać na oczy - prychnął Claude z wyzywającym uśmiechem. - Wielmożny, zadzierający nosa pan Voigt przyłapany w negliżu niczym bawidamek wyrzucony z sypialni kochanki przez jej męża! A właśnie, jak tam Jayne? Zdrówko dopisuje?
- Wiedziałem, że to była twoja sprawka - westchnął Ralf i wzniósł oczy ku niebu. - Wiedziałem od początku, odkąd tylko zorientowałem się, że ktoś rozpuścił plotkę na mój temat. Powiedz mi: musiałeś, Claude? Naprawdę musiałeś?
- Poczułem się zraniony - Claude wzruszył ramionami. - Może wyszedł ze mnie pies ogrodnika, przyznaję, ale musisz zgodzić się ze mną, że ta historia całkiem nieźle się przyjęła.
- Ale z tym chirurgiem z Seulu-
- Zabiegiem chirurgicznym w Seulu - poprawił go skromnie.
- Czy to było konieczne? Ja i fascynacja wielkimi piersiami...? Claude, do kurwy nędzy.
- Co jest bardziej prawdopodobne: to, że prawie niczym nie różnisz się od dziewięćdziesięciu pięciu procent innych facetów w tym kurwidołku, ale lubisz na Hiszpana, czy to, że lubisz kutasy?
- Podpowiedź druga, Hiszpania - wyrwało się z ust Ralfa, którego wzrok na ułamek sekundy stał się nieobecny nim skoncentrował się na powrót z pełną intensywnością na Claudzie. - To było hasło. Ja pierdolę.
- Chciałem się z tobą podroczyć, a nie ci zaszkodzić - a wyszło na to, że zdołałem ocieplić twój wizerunek. Dokonałem tego, co nie udało się twojemu nowemu przyjacielowi, Jianshe. Nie ma za co, Ralf.
- Jaki kit im wcisnąłeś? Co jeszcze powiedziałeś? O jakim rozmiarze w ogóle mowa? Guanting nie zamierzał mi odpuścić ani na minutę, jeśli byłem w zasięgu wzroku.
- Och, większy niż standardowy. No dobrze, na osobności mogłem wspomnieć, że znacznie większy. Można by rzec: przerastający marzenia - dodał Claude, kiedy Ralf zmierzył go pełnym powątpiewania spojrzeniem. Pohamowawszy śmiech, teatralnym ruchem pociągnął za kołnierz bluzy, by rzucić okiem na własną płaską klatkę piersiową, następnie przechylił głowę to na lewo, to na prawo, jakby się nad czymś zadumał, po czym ścisnął rękoma fałdy materiału. - Sam nie będę w stanie zaproponować ci niczego podobnego, ale na upartego może coś się znajdzie.
- Ja pierdolę - powtórzył Ralf, ale nie powstrzymał przy tym sygnalizującego rozbawienie parsknięcia, które od dłuższej chwili musiało cisnąć mu się na usta. - Nie wierzę. Jesteś bezczelny.
- I twój, złotko - podpowiedział Claude zmienionym, łagodnym tonem. - Przynajmniej tak długo, jak będziesz mnie chciał.
Głowa Ralfa przetoczyła się po zagłówku i kiedy spojrzał na Claude'a, ten zdał sobie sprawę z tego, że znał ten nieuchwytny wyraz ni to ukontentowania, ni rozczulenia, który zagościł na jego twarzy. W ten sam sposób patrzył na niego tych kilka ostatnich razy, kiedy spędzili razem noc; kiedy leżeli razem w skotłowanej pościeli, snując plany na przyszłość. To przypuszczalnie była cała wylewność, na którą Ralf był w stanie sobie pozwolić, a w konsekwencji również cała, na którą Claude mógł liczyć. Sięgając jednak po jego rękę i wyciskając na niej pocałunek, myślał o tym, że przecież nigdzie się nie spieszyli, już nie, i nic nie stało na przeszkodzie temu, by zaczekać - zaczekać, aż Ralf znów zaufa mu na tyle, by nie obawiać się, że ktoś mógłby ponownie spróbować wykorzystać tę bliskość; aż uzna, że pora opuścić mury twierdzy, którą wzniósł wokół własnego serca.
Mieli czas.
- Brakowało mi tego - rzekł Ralf. - Brakowało mi ciebie. Wczoraj dotarło do mnie, jak bardzo.
- Na tyle, żeby zostawić za sobą te twoje kontenery i Jianshe?
- Pies jebał kontenery, ale nie mów mi, że jesteś o niego zazdrosny. Poważnie?
- Nie wyłupili mi oczu, Ralf. Widziałam was razem. A może mam uwierzyć, że uwieszał się tak na tobie, bo daje się mu we znaki strzaskane kolano jak Yishenowi? Na marginesie - skoro i tak już przy tym jesteśmy - to zabawne, że Yishen, z którym rzeczywiście kilka lat temu się przespałem, obecnie prędzej dałby sobie rękę uciąć niż publicznie położył mi ją na krzyżu, a i to pod warunkiem, że w ogóle poczułby coś poza rozgoryczeniem na mój widok.
- Przypuszczałem, że było coś między wami.
- Można powiedzieć, że nadal jest: żal, może poczucie wstydu - sprostował beznamiętnie Claude. - Gdybym wiedział, że wpędzi go to w takie wyrzuty sumienia - że mi się to udzieli, że sam będę czuł się z tym tak, jakbym zrobił coś... zdrożnego - każdy z nas wróciłby oddzielną taksówką. Było, minęło, ale uważam, że powinieneś o tym wiedzieć. Dla jasności. Nie chcę, żebyś miał wrażenie, że coś przed tobą ukrywam.
Ralf nie zabrał ręki z uścisku Claude'a ani też nie odwrócił od niego spojrzenia, ale westchnął w sposób, który sugerował, że - pomimo tego, że spodziewał się to usłyszeć - potrzebował chwili na przetrawienie tych słów.
- Czy umiesz wyobrazić sobie, jak zmieszany byłem tamtego dnia, kiedy zorientowałem się, że byłem skazany na łaskę lub niełaskę kogoś, z kim pożegnałem się w, no cóż, nienajlepszej atmosferze? - zapytał Claude. - Nie chciałem prosić go o wyświadczenie mi jakiejkolwiek przysługi przy pozostałych. On nigdy nie był gwałtowny, ale nie mógł pozwolić sobie na utratę twarzy - ani wtedy, ani teraz. A ja jestem plamą na jego życiorysie.
To rozwinięcie myśli Ralf był w stanie przełknąć, ponieważ w zamyśleniu pokiwał nieznacznie głową.
- Poza tym i tak nie wracamy - przypomniał mu Claude. - To znaczy, ja nie wracam. Ty możesz-
- Ja mogę zastanowić się nad tym dokąd jedziemy - przerwał mu Ralf. - Przestań sugerować, że mógłbym wrócić bez ciebie, skoro-
- Ze wszystkich rzeczy, które udało ci się załatwić poza ogrzewaniem - z których pewnie znakomitą większością nie zdążyłeś się nawet pochwalić - ani jednej nie zorganizowałeś z dobroci serca. Znam cię, Ralf. Jesteś interesowny. Zamierzasz pozwolić, żeby Jianshe przypisał sobie zasługi?
- Myślisz, że z jakiego powodu wybiegłem tak, jak stałem? Myślisz, że to, co zostawię w tyle coś dla mnie znaczy? Że nawet przy założeniu, że zostałbym należycie doceniony, umiałbym czerpać z tego jakąkolwiek satysfakcję, wiedząc, że pozwoliłem ci zniknąć?
Tym razem to Claude ciężko oparł się o zagłówek i przez moment milczał.
- W porządku - powiedział w końcu. - W bagażniku mamy skromne zapasy - dla nas obu powinny wystarczyć na trzy-cztery dni. Zakładałem, że zatrzymamy się w Pekinie, ale skoro już tu jesteśmy... Fei powiedziała, że zostawiła klucze do ciebie na progu.
- Właściwie... - Ralf zaczął przeszukiwać kieszenie płaszcza. Grzechot kluczy był słyszalny zanim zakręcił nimi na palcu. - Na skutek szczególnie niefortunnego incydentu zostały stamtąd zabrane i znowu zacząłem nosić je przy sobie. Dokumenty i telefon też. Ale może byłoby lepiej, gdybyś zaczekał chwilę na korytarzu, bo prawdopodobnie zastaniemy tam rozgardiasz.
- To Zheng...?
- Nie, nie do końca, ale i tak wątpię w to, żeby to mieszkanie było w takim stanie, w jakim je zostawiłem.
- Ja pierdolę. Mnie też sporo ominęło, co?
- Nawet nie masz pojęcia.
Siedząca w pojedynkę przy stole Fei nie spuszczała wzroku z Jianshe, za którym zeszła na śniadanie, upewniwszy się, że zamknął za sobą porzucony przez Ralfa apartament. Tam, na górze, nie uznała za stosowne konfrontowania się z nim w pojedynkę, ponieważ była świadoma różnicy wzrostów i siły, a nade wszystko: braku odpowiednich świadków, których bliskość niwelowała zagrożenie w postaci możliwości użycia przemocy. Nie musiała roztrząsać szczegółów sporu, za sprawą którego zarysowały się linie podziałów towarzyskich. Patrząc na Jianshe, pospieszającego do kuchni za Jin, zdała sobie sprawę, że pod nieobecność Ralfa liczba przychylnych mu osób musiała skrócić się na tyle, by padł łatwym łupem kogokolwiek, kto zechciałby powziąć na nim rewanż w momencie, w którym byłby zdany sam na siebie.
- Hej, Jin! - zawołała za nią, kiedy zauważyła, że skierowali się w stronę holu, sprzątnąwszy po sobie naczynia. - Jin, możesz mi z czymś pomóc?
- Co się stało? - Jin zawróciła na pięcie. Jianshe bez komentarza podążył za nią, choć kontrolnie rzucił okiem na korytarz, którym niósł się zgiełk towarzyszący rozpakowywaniu i inwentaryzowaniu kartonów ze sprzętem medycznym.
- To bardzo kłopotliwe - przyznała szeptem z zakłopotaniem Fei, zbliżywszy się na tyle, by zostać usłyszaną. - Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale... zaskoczył mnie okres. Podpaski zostały na górze. Boję się ruszyć, żeby nie... No wiesz. Masz może coś przy sobie? Albo mogłabyś mi przynieść? Proszę.
- Żaden kłopot. Zaczekasz tu? - zapytała Jin, a kiedy Fei przytaknęła z wdzięcznością, zwróciła się do Jianshe:
- Zostaniesz z nią na wypadek, gdyby szukali kogoś do pomocy przy wynoszeniu śmieci? - Wskazała brodą w kierunku recepcji. - Źle się czuje.
- Oczywiście - przytaknął Jianshe, wsparłszy się na krześle. Fei poczuła na sobie jego badawcze spojrzenie. - To coś poważnego? Masz temperaturę?
- Nic z tych rzeczy - zapewniła Jin na odchodnym. - Niech siedzi i nigdzie się nie rusza. Zaraz wrócę.
- Ciekawe, kiedy wróci Ralf - rzuciła mimochodem Fei, patrząc, jak Jin znika za progiem. - Jak pan uważa?
- To ty powinnaś mi powiedzieć.
- Dlaczego?
- Nie wybiegłby, gdybyś nie przekazała mu, że Claude wyjeżdża.
- A wie pan, co by się stało, gdybym mu nie powiedziała i Ralf usłyszałby o tym od kogoś innego? - Fei uniosła brwi, a kiedy Jianshe nie udzielił odpowiedzi, zacmokała. - Nie byłby zadowolony. Zdecydowanie nie byłby zadowolony, a on w takich sytuacjach staje się nieprzyjazny w obyciu. Nieprzyjazny w obyciu - słowa Claude'a, nie moje, ale nie uważam, żeby rozumiał pan, co przez to rozumie.
- To śmiałe założenie. Prawdopodobnie rozumiem znacznie więcej niż ty.
Na ustach Jianshe zagościł wyniosły uśmiech, ale zaraz na nich zamarł i zniknął, a linia warg zamieniła się w wąską kreskę, jak gdyby Fei zdążyła już zrobić użytek z noża motylkowego miast tylko go rozłożyć.
- Myślę, że gówno rozumiesz, Jianshe - skwitowała, i pomimo strachu poczuła też przypływ czegoś na kształt zadowolenia na widok wyrazu niepewności, w którym skrzywił twarz, zanim przypomniał sobie, że miał do czynienia z nastolatką i na powrót nad sobą zapanował. - Myślę też, że Ralf nie byłby zadowolony, gdyby ktoś wszedł do niego pod jego nieobecność. Oddaj mi kartę do jego pokoju. Popilnuję jej.
- Zapominasz się, dzieciaku.
- To ty się zapominasz - Nóż złożył się i rozprostował ze złowrogim trzaśnięciem. Fei wstała i postąpiła do przodu, z nieznanym dotąd poczuciem satysfakcji zauważając, że Jianshe cofnął się o krok. - Wiesz, co będzie, jeśli krzyknę? Bo ja myślę, że oni tu wpadną, żeby sprawdzić, kto krzyczał, a kiedy zobaczą nas samych... Myślę, że dadzą ci przedsmak tego, co kryje się za byciem nieprzyjaznym w obyciu. Oddaj mi kartę.
- Nie odważysz się.
- Nie? Pana Zhanga ledwie zadrapałam, ale kto wie, gdzie w obronie własnej niechcący dźgnę ciebie...
I gdy ruszyła w stronę Jianshe, ten uskoczył do tyłu, unosząc ręce w pojednawczym geście. Jego pewność siebie musiała stopnieć, ponieważ w pośpiechu przeszukał kieszenie w spodniach i wydobywszy obie karty, własną i Ralfa, po krótkim namyśle podał jej tę z właściwym numerem pokoju.
- Poniesiesz konsekwencje - zapewnił oschle. - Nie jest mądrze robić sobie wrogów.
- Powiedział ktoś, kto właśnie próbował mi grozić. Byłam tu przed tobą - przypomniała mu, schowawszy zdobycz wraz ze złożonym nożem - i będę po tobie. Ralf za jakiś czas wróci, wróci z Claudem po mnie. Chyba nie wierzysz, że oni będą się kłócić wiecznie, co?
- Fei, chodź! - zawołała znienacka Jin od wejścia. - No chodź, skoro już wstałaś.
- Dziękuję za pomoc! Jesteś taka kochana! Nie wiem, jak ci się za to odwdzięczę! - zaświergotała Fei, zanim odwróciła się do Jianshe i zniżyła głos:
- Spróbuj coś mi zrobić, a oni cię rozszarpią.
Na pustym korytarzu trzydziestego piętra przywitały ich niedomknięte drzwi. Niegdyś stanowiłoby to o serdeczności, z którą gospodarz wyczekiwał przybycia gości, ale w tych czasach mogło zwiastować wyłącznie kłopoty. Sam fakt, że z mieszkania zdawał się wydobywać silny, rozchodzący się po klatce schodowej zapach perfum wzbudzał niepokój - a kiedy zbliżyli się na tyle, by spostrzec leżące tuż za progiem wieszaki i pocięte ubrania, które z nich spadły, wiedzieli, że ich obawy były uzasadnione. Ralf przestąpił przez łachmany i wszedł do środka jako pierwszy; Claude zostawił nagrzewnicę na zewnątrz i podążył za nim, raz po raz uderzając o nogę rozłożoną pałką teleskopową.
O ile we własnym mieszkaniu zastał szkody wyrządzone przez wiatr wpadający do środka przez uchylone okno, tak nie miał wątpliwości, że patrzył na zniszczenia dokonane przez człowieka lub, co wydawało się mu znacznie bardziej prawdopodobne, grupę ludzi, którzy rozproszyli się, pustosząc wszystkie pomieszczenia w tym samym czasie. Po porządku, który kiedyś musiał panować w urządzonym zgodnie z zachodnimi standardami wnętrzu, nie został ślad. To, co składało się na zapomniane życie Ralfa zostało powywlekane z szuflad, pozrzucane z regałów, poszarpane i podeptane. Pod ich butami tu i tam niczym żwir pochrupywała szklana tłuczka - wszystko, co zostało z potłuczonych flakonów; rozlaną zawartość wchłonęły rozsypane wokół kartki wydarte z książek pozbawionych grzbietów. Claude przykucnął i podniósł z ziemi uszkodzony egzemplarz, którego kapitałka wprawdzie nosiła ślady po nożu, ale uchroniła trzon przed rozerwaniem. Po pobieżnym przekartkowaniu zorientował się, że tusz rozmył się w tych miejscach, w których sfałdowany papier wchłonął perfumy.
- Kto, jeśli nie Zheng, za to odpowiada? Wen w tamtym czasie nie był już jego prawą ręką. Ten skurwiel, Jianshe? - zgadnął, prostując się. - Znalazł to, czego szukał? To ten szczególnie niefortunny incydent?
- Wątpię, żeby marnował czas na rozpieprzanie mi mieszkania. Pewnie nie przyszedł tu sam. Zheng nie byłby na tyle lekkomyślny - stwierdził Ralf takim tonem, jakby zastany stan rzeczy nie wywarł na nim większego wrażenia. Zbierał kawałki szkła i podarte w nierówne pasy pościele do wyciągniętego skądś worka na śmieci. - Ale tak, udało mu się. Znalazł mój telefon.
- I co z tego? - Claude wniósł do środka rzeczy pozostawione na korytarzu i z ulgą przekręcił za sobą klucz w zamku. - Nie wyglądasz mi na bałwana, który zostawia hasła na żółtych karteczkach.
- Poradził sobie. Nie mogę odmówić mu zaradności.
- To z tego powodu cię torturowali?
- Nie, nie - uspokoił go Ralf, choć skrzywił się przy tym tak, jakby wraz ze wspomnieniem powrócił ból. - Jianshe załatwił to w białych rękawiczkach i dał mi przy tym do zrozumienia, że nie widzi potrzeby dzielenia się tym, czego się o mnie dowiedział z kimkolwiek innym - a przynajmniej tak długo, jak nasza współpraca układałaby się pomyślnie.
- Zabrał kartę pamięci?
- Nie musiał.
- Jak on się do tego, kurwa, dorwał? Ralf...? Co ty tam właściwie miałeś...?
- Nic, czego ty byś nie trzymał, będąc święcie przekonanym, że nikt nie przetrzepie ci historii rozmów i tego, co zapisałeś.
- Ralf, większość heteryków też wychodzi z założenia, że wysłanie zdjęcia kutasa jest równoznaczne z zaproszeniem na randkę. Większość z nich pewnie nie robi porządków w pamięci na bieżąco. To za mało, żeby uznać- Och, kurwa. To nie były tylko ujęcia od pasa w dół, co? - westchnął Claude i widząc wyraz twarzy Ralfa, który powiedział mu znacznie więcej, niźli chciałby wiedzieć, przysiadł na kanapie. - Co tam miałeś? Zdjęcia ze swoimi eks, zdjęcia z łóżka, sekstaśmy? Jak on się do tego-
- Claude - Ralf podniósł się z klęczek. Przestał mocować się z workiem. - Wszystko ci wyjaśnię, ale zacznijmy od początku, proszę. Sam widzisz, jak tu wygląda. Daj mi posprzątać, to zajmie tylko chwilę - możesz w tym czasie sam się oprowadzić po pokojach.
- Albo zaparzyć ci paskudną, zwietrzałą herbatę, która pamięta jeszcze twojego ostatniego chłopaka. Jadłeś coś w ogóle? - zapytał Claude, podźwignąwszy się na nogi i skierowawszy do kuchni, która podobnie jak salon - gdyby nie samotny kubek, na dnie którego zaschły resztki kawy i wstawiony do zlewu, pokryty zaskorupiałym brudem talerz - do złudzenia przypominała wystawę przeniesioną ze sklepu meblowego. Nie był zaskoczony tym, że zarówno w zmywarce, jak i w szafkach znalazł komplety naczyń w neutralnych, identycznie pozbawionych charakteru barwach.
- Nie jestem głodny.
- Nie? A może obejrzymy razem te nagrania, które się zachowały? Myślę, że wtedy może wrócić ci apetyt - zaśmiał się, nastawiwszy wodę. Ralf, który akurat wyciągał zmiotkę i szufelkę zza kosza na śmieci, jedynie uniósł brwi.
- Jeszcze będziesz miał okazję je zobaczyć, nie martw się - zacmokał. - Nie chcę słyszeć ani słowa, że jesteś zazdrosny.
- Aż tak wysoko oceniasz swoje zdolności reżyserskie? A może aktorskie? - zawołał Claude, przechodząc wolnym krokiem do sypialni. - Przyznaj: wmawiałeś rodzinie i nowopoznanym ludziom, że byłeś prawnikiem, bo to brzmi nieźle, ale utrzymywałeś się z czegoś innego. Nie ma w tym nic złego.
- Powinieneś wiedzieć, że niektóre spotkania z niektórymi ludźmi mogłyby nie mieć końca. Można powiedzieć, że w ten sposób pielęgnowałem piękne wspomnienia.
- Czy ty wkręciłeś sobie nad łóżkiem czerwoną żarówkę?
- Co? - Ralf zajrzał do środka i w ślad za Claude'em utkwił wzrok w na pierwszy rzut oka niczym niewyróżniających się lampkach, a kiedy pośród nich spostrzegł, tę, która jako jedyna w świetle dnia zdawała się mienić karmazynowymi refleksami, kącik jego ust uniósł się w nonszalanckim uśmiechu. - A, to. Tak. Szkoda, że nie ma prądu. Wieczorem pokazałbym ci, jak się pali.
- Tak? I co jeszcze byś mi pokazał? - wymruczał Claude, podążając za Ralfem z powrotem w głąb mieszkania, wprost do kuchni, gdzie tamten zalał im pęczniejącą w zaparzaczu herbatę. Wykorzystawszy ten moment skupienia przy rozlewaniu gorącej wody, Claude po szelmowsku zaszedł gospodarza od tyłu i tak, jak niegdyś na balkonie Gasparda zaparł się rękoma niby od niechcenia na blacie tak, by uniemożliwić mu odwrót, uśmiechnąwszy się przy tym do własnych wspomnień, ponieważ ani tamtego, ani tego, ani żadnego innego dnia Ralf nie zdradzał chęci wyśliźnięcia się. Ba, kiedy już odsunął od nich obu kubki na tyle, by nie zagrażało im wylanie na siebie przez przypadek wrzątku, a następnie bez pośpiechu obrócił się w miejscu na pięcie, sam sposób, w jaki patrzył na Claude'a - z wyraźnym zadowoleniem, ale też zaciekawieniem, jakby rzucał mu wyzwanie - nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do tego, że podobała mu się ta bliskość. Zaraz zresztą skorzystał z idącego z nią w parze niemego zaproszenia i pociągnąwszy za przednie szlufki spodni, przyciągnął Claude'a do siebie tak, że nie pozostała między nimi żadna przestrzeń.
- To zależy, co chciałbyś zobaczyć - odparł uwodzicielsko Ralf, wodząc palcami po miękkich fałdach bluzy, aż natrafił na podwiniętą krawędź. Za sprawą dotyku jego chłodnych dłoni w całym ciele Claude'a zdawała się odżyć pamięć o okolicznościach, w jakich ostatnim razem pozwolili sobie na taką śmiałość.
Pamięć o ciężkich, urywanych oddechach. O prześcieradle zmiętym w zaciśniętych pięściach. O westchnieniach stłumionych przez poduszkę. O pojękiwaniach w chciwych pocałunkach spijanych z rozchylonych w uniesieniu warg.
- Wszystko - wyszeptał głosem schrypniętym z pożądania, wodząc ustami wzdłuż linii żuchwy i szyi, tym samym zmuszając tamtego do odwiedzenia głowy w tył. Naparł na Ralfa; kolanem wbitym niby klin pomiędzy jego nogi rozstawił je szerzej. - Tęskniłem za tobą. To nieznośne uczucie.
- Myślisz, że go nie znam...? - zapytał Ralf z przymkniętymi powiekami, a jego pierś uniosła się w raptownym wdechu, kiedy Claude jednym zdecydowanym ruchem rozpiął spodnie, a wnętrze sunącej w dół dłoni otarło się o podbrzusze. - Przez cały ten czas nie umiałem wyrzucić cię z głowy. Nie było mi łatwo-
Urwał w połowie zdania, a Claude poczuł rozkoszny dreszcz, który przeszedł Ralfa niczym prąd, gdy palce we władczym geście zacisnęły się wokół zaczynającego odkształcać się na materiale wzwodu, by zaraz rozluźnić uścisk i przesunąć się wzdłuż wyczuwalnych pod skórą splotów żył.
- Tak, serce? - podjął za niego z przymilnym, tylko z pozoru niewinnym uśmiechem. - Nie było ci łatwo - co? Chyba że mam przestać, żebyś mógł zebrać myśli?
- Nie - sprzeciwił się chrapliwie Ralf. - Nie, nie przestawaj.
- Nie? No dobrze - zgodził się z wystudiowaną spolegliwością Claude. Wolną ręką zsunął rozpięte spodnie na tyle, by pożądliwie wbić palce w pośladki. Gdyby nie ograniczający pole manewru blat, byłyby zsunęły się między nie, z czego Ralf musiał zdać sobie sprawę, ponieważ pozwolił przygarnąć się jeszcze bliżej, by mu to umożliwić. - Więc twierdzisz, że mimo wszystko o mnie myślałeś.
- Że chciałem mieć cię obok. Że pragnąłem cię niemal każdej bezsennej nocy - poprawił półgłosem Ralf z ustami tuż przy ustach Claude'a, przeczesując przy tym jego włosy. Gdyby pozostawiono je samym sobie po tym, jak zaczęły odrastać być może byłyby dość długie, by zacisnąć na nich palce, ale przystrzyżone na krótko wyślizgiwały się z pewnego uchwytu. W tym zachłannym dotyku kryła się zaborczość, która ujście znalazła w żarłocznym pocałunku, przerwanym dopiero przez wyrywające się z ust stęknięcie, gdy Claude kilkoma stanowczymi ruchami podrażnił przeczulony za sprawą pieszczot penis, rozpierający jego pięść. Ralf w miarowym tempie napierał na nią całym swoim ciężarem, ale ilekroć usiłował narzucić rytm, Claude zwalniał uścisk i ledwie zauważalnie zwiększał dystans, by przypomnieć mu o tym, kto sprawował kontrolę.
- Tuż obok, tak? - powtórzył, robiąc to po raz kolejny.
- Nie, we mnie - Ralf szarpnięciem przytrzymał go przy sobie. - We mnie. Chciałem, żebyś mnie wziął.
- I nadal tego chcesz? - zapytał szeptem, zanim przygryzł szyję w miejscu, które jeszcze przed chwilą chciwie całował.
- Tak.
- "Tak, proszę", kochanie.
- Tak, proszę. Proszę.
Claude ostatni raz wpił się w jego usta nim uklęknął przed nim jak przed ołtarzem, na którym zamierzał złożyć z siebie ofiarę. Kiedy jednak przesunął językiem wzdłuż linii nabrzmiałego wzwodu aż do nasady, kiedy zassał przywodzące na myśl wezbrane od soku owoce jądra, to z gardła tego, któremu miał zostać złożony ten cielesny hołd wydobył się zduszony jęk; nie zdołał nad nim zapanować, gdy - wsparłszy się ciężko na kuchennym blacie - między rozsunięte szeroko nogi wsunęła się dłoń o zwilżonych naprędce palcach szklących się od śliny. Ta ostatnia zdążyła pokryć już pajęczymi nitkami podbrzusze i uda, łącząc je z rozchylonymi wargami i brodą, w miarę jak Claude raz za razem z nieskrywaną namiętnością przyjmował w siebie Ralfa w całości.
W pewnym momencie ich spojrzenia się spotkały - kontrolnie uniesionym, lubieżnym wzrokiem ten pierwszy odnalazł w oczach drugiego rozkosz, tak, ale też ślad uczucia, którego nie umiał z początku nazwać i w którym rozpoznał ulgę. Zaraz jednak znów pozwolił opaść powiekom i z błąkającym się na ustach nieobecnym uśmiechem odchylił głowę do tyłu. Ralf przypominał otwartą ranę, jednak bezbrzeżna czułość, z którą był traktowany zdawała się przynosić mu ukojenie; coś w nim zaczęło się wreszcie zabliźniać.
Wyraz rozprężenia zaraz zaczął ustępować napięciu, któremu Claude nie zamierzał dać upustu pomimo wzmożonego nacisku dłoni błędnie ślizgającej się po ciemieniu i niecierpliwego ruchu bioder. To po nim poznał, że w Ralfie przebudził się wreszcie apetyt na więcej - że w tym wyczuwalnym drżeniu lędźwi poza pragnieniem szczytowania kryło się upomnienie, by palce przesunęły się w głąb pośladków; by wreszcie w niego wszedł miast pokazywać mu, jak bardzo mógł tego zapragnąć. W następnym momencie jednak zmuszony był zabrać ręce i wczepić się nimi kurczowo w blat, by nie stracić równowagi, kiedy został do niego przygwożdżony stanowczym pchnięciem, zanim Claude pozwolił mu wsunąć się tak głęboko, że miał wrażenie, że gdyby uniósł dłoń, mógłby poczuć wybrzuszenie na wysokości krtani. I może tak właśnie było, bowiem Ralf w uniesieniu zdołał wówczas zapomnieć o bożym świecie, skupiony na rozchodzącym się po podbrzuszu żarze; na tym, jak ostentacyjnie Claude wówczas okazywał mu nie tylko to, że sam również chciał poczuć go głęboko w sobie, ale jaką przyjemność umiał czerpać z samego faktu obdarowywania nią właśnie jego. Jeszcze zanim usłyszał, jak Ralf wyszeptał jego imię, wiedział, że tamten nie wytrzyma już zbyt wiele - i wycofał się w samą porę, by wytrysk rozlał się mu na podniebieniu. To, czego nie przełknął, nonszalanckim ruchem powstając z kolan, w zapamiętałym pocałunku wtłoczył wraz z językiem między niemal prosząco rozchylone wargi Ralfa, nim ten nie oddał pieszczoty, za chwilę niczym urzeczony spoglądając na to, jak Claude zlizał z kciuka resztki startej z twarzy kleistej wilgoci, zanim sam znieruchomiał przy nim w pewnym objęciu ramion.
- To nie musi być koniec - wyszeptał, oddychając ciężko - o ile nie masz dość.
- Nie - zaprzeczył Ralf, zaśmiewając się w zagłębienie szyi tak, że jego gorący oddech mile połaskotał Claude'a. Zaraz sięgnął po kubek z letnią herbatą. - Ale musisz dać mi chwilę.
- Nie ma sprawy - zgodził się Claude, musnąwszy go ustami tuż poniżej szczęki. - Może nawet zdążę zmienić pościel, żebyśmy nie wytarzali się w kurzu.
- Nie przeszkadzałoby mi to.
- Och, mi też nie - zapewnił, kierując kroki ku sypialni - ale jeśli nie zajmę czymś rąk, nie mogę obiecać, że zaraz nie będziesz leżeć twarzą na tym stole.
- To też by mi nie przeszkadzało - zauważył lekkim tonem Ralf, a Claude uśmiechnął się, słysząc zachętę w jego głosie.
- Zdążyłem się zorientować, że byłeś przygotowany na każdą możliwość - skwitował, przeszukując komody, aż w końcu znalazł złożone, w zasadzie niczym się od siebie nieróżniące i wciąż jeszcze słabo pachnące ostatnim praniem komplety poszewek. Zabrawszy pierwszy z brzegu, skierował się w stronę łóżka. - Założyłeś, że ci wybaczę.
- Założyłem, że nie będziesz chciał mnie już nigdy widzieć na oczy albo mi wybaczysz - sprostował Ralf - i zdawałem sobie sprawę z tego, czego mogłem prędzej czy później spodziewać się w przypadku tego drugiego scenariusza. I nie pomyliłem się. W jakich okolicznościach się o tym dowiedziałeś, co?
- Przecież nie mówię, że to źle, że nastawiłeś się na seks na zgodę, serce - odparł ugodowo Claude, strzepując powleczoną kołdrę. - Na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Dokładnie... to... samo...
Powoli umilkł, kiedy schyliwszy się po poduszkę niechcący kopnął w schowek, który powinien być wolną przestrzenią. Z ciekawością pociągnął za uchwyt, a kiedy szuflada odskoczyła, poczuł rozkoszne mrowienie wzdłuż kręgosłupa na widok jej zawartości. Z namaszczeniem powiódł koniuszkami palców po ustawionych obok siebie poppersach nierozpakowanych z folii ochronnej, po dildach - pierwszym, prostym i eleganckim i drugim, które przy bliższym poznaniu okazało się również masażerem - oraz obroży, obok której leżała zwinięta niedbale smycz.
- Ralf, pozwolisz tu...? - zawołał niby od niechcenia, podnosząc się z klęczek.
- Coś się stało? - zapytał Ralf ze szklanką wody w dłoni i wyjętym ze szlufek paskiem, który po przekroczeniu progu sypialni odrzucił na zarzucony rzeczami fotel. Zupełnie niepotrzebnie musiał zacząć doprowadzać się do porządku, ale - co Claude spostrzegł z satysfakcją - nie zdążył jeszcze zapiąć podciągniętych spodni i nie wyglądało na to, by zamierzał coś z tym zrobić.
- Nie, wszystko jest w najlepszym porządku - odparł. - Zastanawiałem się czy będziemy ich potrzebować. Nie namawiam, ale pokazuję możliwości. Gdybyś wolał zapomnieć o gumkach... Mogę udawać, że ich nie znalazłem.
Tym samym ruchem co niegdyś rzucił mu paczkę prezerwatyw, którą Ralf złapał bez większego problemu, choć sam ten gest nie wystarczył, by odwrócić jego uwagę od lekkiego, mocnego łańcuszka, pobrzękującego zachęcająco, kiedy Claude bez pośpiechu rozpinał karabińczyk. Ralf wpatrywał się z niego jak zahipnotyzowany. Bez zbędnych komentarzy - choć czy nie stanowiło to komentarza samo w sobie? - cisnął opakowanie na bok.
- Grzeczny chłopiec. Ale to nie wszystko - zamruczał Claude i w sposób niepozostawiający wątpliwości co do polecenia, które miało zaraz paść, uniósł choker na wysokość wzroku. - Obroża, Ralf.
- Chciałbyś mnie w niej zobaczyć? - zapytał Ralf z przyczajonym w kąciku ust prowokacyjnym uśmiechem, który w pełni rozwinął się przy wtórze trzasku pałki teleskopowej.
- Ja cię w niej zobaczę - poprawił go Claude i protekcjonalnym gestem podważył brodę tamtego, zastukawszy w nią kilka razy zimnym, metalowym końcem, zanim ściszył głos niemal do szeptu. - Déshabille-toi, mon cher, et que ça saute.
Ubrania z szelestem spadły na podłogę. Pomimo tego, że pozostawiona samopas nagrzewnica nie zdołała jeszcze przepędzić chłodu z pomieszczenia, skóra Ralfa w dotyku okazała się rozpalona. Claude przekonał się o tym, przesuwając palcami po jego ramionach i podbrzuszu, a kiedy zorientował się, że zapięcie klamry nastręczało problemów - także po karku, choć na moment zamarł, wyczuwszy niemożliwe do pomylenia z niczym innym zgrubienie. Jeszcze zanim obrócił go ku sobie, jeszcze zanim jego wzrok padł na wyrżnięty nożem znak, poczuł pieczenie na twarzy, jakby krawędzie szwów znów się rozeszły, a po twarzy spływał mu wzbierający w wysiękach płyn surowiczy.
- Mój Boże, co oni ci zrobili...? - zapytał z współczującym westchnieniem, składając pocałunek tuż nad skaleczeniem. Gdy przyjrzał się plecom, spostrzegł schodzące wzdłuż kręgosłupa bliźniacze pary różowawych zbliznowaceń. - Co oni ci zrobili...?
- Nie chcę teraz o tym rozmawiać - przerwał miękko Ralf. - Nie chcę, żeby zabrali mi jeszcze tę chwilę. Po prostu mnie całuj.
I Claude go posłuchał, choć z początku przesuwał ustami od blizny do blizny z pewnym wynikającym z troski ociąganiem, zbyt skupiony na odciąganiu skórzanego pasa od sznytu, aż w którymś momencie Ralf znalazł się pod nim, a on sam zdał sobie sprawę z tego, że z zapamiętaniem błądził wargami po całym jego ciele, jakby w ten sposób był w stanie zatrzeć wspomnienie bólu, którego musiało ono doświadczyć. Pragnął przywrzeć do Ralfa całym sobą, zamknąć w uścisku ramion i już nigdy nie wypuszczać, ponieważ ilekroć to czynił, sprawy przybierały niewłaściwy obrót. Być może, przeszło mu przez myśl, być może do tego wszystkiego nie doszłoby, gdyby w porę przyznali przed sobą, że wprawdzie czasy były mroczne, tak, ale bez trudu umieliby rozpoznać się nawet w zupełnych ciemnościach; że w ten sposób - potykając się, ale nigdy nie upadając - mogliby ruszyć ku świetlanej przyszłości, której blask zdawał kłaść się na nich obu, kiedy wreszcie przypadli do siebie w serii zapalczywych, rozgorączkowanych pocałunków. Już wówczas nie liczyło się dla nich nic poza tym uczuciem - tym rozlewającym się w piersi żarem, od którego w żyłach zaczynała wrzeć krew, a oddech prześlizgujący się po zaczerwienionej od pieszczot skórze zdawał się parzyć. I może to wrażenie nie było dalekie prawdzie, bowiem Ralf zasyczał niczym polane wodą węgle, gdy Claude przez nieuwagę przesunął ustami zbyt blisko oparzeliny na jego przegubie; w następnej chwili Ralf zdecydował się jednak tą samą ręką złapać go za kark i na powrót przyciągnąć. Tarli o siebie, krzesząc iskry, a w sposobie, w który to robili brakło śladów towarzyszącego im za każdym poprzednim razem wahania. Każdy z nich igrał z ogniem wiele, wiele razy przedtem, ale dopiero teraz pozwolili sobie na to, by wyrwał się spod kontroli, trawiąc wszystko, co napotka na swojej drodze.
Kiedy łańcuch naprężył się, Ralf z odrzuconą w tył głową wygiął się pod nim niczym zajęty przez płomienie pień, który lada chwila miał złamać się z trzaskiem. Claude wszedł w niego jeszcze głębiej, a gdy znów z rozmysłem zwolnił i wysunął na tyle, by ledwie można było mówić o tym, że w ogóle w nim jeszcze był, przy wtórze zduszonego jęku to Ralf instynktownie szarpnął się na ściągniętej krótko smyczy w próbie wypełnienia pustki, którą pozostawił po sobie wciąż ocierający się o przestrzeń pomiędzy pośladkami wzwód. Wkrótce to tęskne, nieartykułowane wołanie przybrało postać prośby - nie przestawaj, proszę, nie przestawaj - a ta została natychmiast spełniona.
Wyduszony za sprawą pchnięcia okrzyk zaskoczenia poniekąd stłumiła pościel, podobnie zresztą jak przeciągłe, wyrażające rozkosz westchnienie, kiedy ręka Claude'a - ta sama, wokół której nadgarstka owinięty był łańcuch - powędrowała wzdłuż linii jego kręgosłupa. Zatrzymała się dopiero na pograniczu karku i głowy, tę drugą władczym gestem wciskając w poduszki. Wówczas też Claude z narastającym w krtani pomrukiem pozwolił, by Ralf w równej mierze wychodził na spotkanie każdego mocnego pchnięcia, którym się w niego wdzierał; w pustym mieszkaniu echem rozchodziło się staccato ud uderzających o uniesione pośladki. W tamtym momencie przemawiały przez nich pożądanie i bałwochwalcze uwielbienie. Kiedy wstrząsany ekstatycznymi spazmami Ralf wezwał Boga, to Claude mu odpowiedział. Wkrótce było po wszystkim i bez tchu zlegli w swoich ramionach wśród zmiętych w pięściach pieleszy. Rozburzone włosy w złotych skrętach rozsypały się na piersi Claude'a przyciągającego do siebie kochanka; pomiędzy ich ciasno splecionymi nogami powoli gromadziło się wypływające z Ralfa nasienie.
- Kocham cię - wyszeptał jeszcze Claude, i za sprawą samego brzmienia tych słów wypowiedzianych na głos Ralf przeciągnął się w jego objęciach. Nie musiał nic mówić, bowiem w jego niespotykanie rozmiłowanym wzroku kryła się odpowiedź - nieme zapewnienie, że on jego też.
Minęło wiele lat odkąd Ralf - zdawałoby się, bezpowrotnie - zatrzasnął za sobą pewne drzwi. Zdarzyło mu się usłyszeć zza nich pukanie, wyjrzeć przez wizjer, przekręcić blokady antywłamaniowych zamków i stanąć w progu - ale ktokolwiek pojawił się po ich drugiej stronie, mógł zobaczyć go jedynie w szczelinie szerokiej na długość napiętego między skrzydłem a framugą łańcucha. Potem znów je zamykał: z niespełnioną nigdy obietnicą, że zaraz je otworzy, albo jawnie przyznając, że nie zamierzał tego robić, aż któregoś dnia, miesiąca, roku, przestał je choćby uchylać. Z coraz większą łatwością przychodziło mu ignorowanie tego, że ktoś nadal się do nich dobijał, lub wduszał dzwonek z nadzieją, że jego brzęczenie wreszcie zmusi Ralfa do wpuszczenia go do środka - ale już wtedy Ralfa, w pewnym sensie, nie było w domu.
Ralf był w pracy, albo u kogoś - albo nie było go nigdzie.
Potrafił zagłuszyć ciągnące się za nim echo pukania czymś tak prostym, jak dudnienie muzyki, jak uderzenia ud o uda, ramy łóżka o ścianę, sztangi o parkiet, pieczątek o dokumenty, karty o terminal, aż wreszcie wszystkie z tych dźwięków zamilkły - i w tej ostatecznej, głuchej ciszy, Ralf pomyślał, że wreszcie odnalazł spokój.
Tylko, że któregoś dnia - jednego z tych, gdy to nie miało prawa stać się ponownie - znów usłyszał stukanie knykci o drzwi. Kiedy Ralf wreszcie zdecydował się zerknąć przez wizjer, zobaczył Claude'a - wystarczająco upartego, by poczekać, wystarczająco bezczelnego, by krzyknąć zza nich wiem, że tam jesteś, a kiedy Ralf zdecydował się je uchylić, nie pozwolić mu ich zatrzasnąć wciśniętym w próg kolanem.
Poczekał nawet, aż Ralf postanowi zdjąć łańcuch - i go do siebie wpuści, chociaż wymagało to ich zamknięcia. Ralf dłuższy czas musiał rozważać, czy pozostawienie ich zamkniętymi nie byłoby łatwiejsze od rozpracowania systemu zamków; od odnalezienia pasujących do nich kluczy, tych, które miały powstrzymać go przed zrobieniem tego ponownie; od pozwolenia, by ktoś wszedł do środka - ale zanim zdążył na dobre się nad tym zastanowić, spanikował. W tym wszystkim musiał uznać, że przepędzenie Claude'a byłoby łatwiejsze, ale Claude tam został - raz, drugi - aż za trzecim obrócił się na pięcie.
Za trzecim razem to Ralf musiał otworzyć je samemu sobie, aby za nim pogonić. Może już wtedy powinien był zastanowić się, na ile ich zabezpieczenia miały chronić go przed innymi ludźmi, a na ile chroniły go przed nim samym - przed tym, czego spodziewał się nie poczuć już do nikogo, a co poczuł do Claude'a, oraz przed wszystkim, co miało to oznaczać.
Byłoby ciężko stwierdzić, co było gorsze - pustka, którą zastali w tym mieszkaniu, czy wszystkie znamiona bytności innych osób. Z bałaganem byli w stanie się uporać, ze zniszczeniami - nie. Nie istniał przecież sposób na odwrócenie biegu czasu, za którego sprawą śladem cofających się noży zrosłyby się pochlastane tkaniny ubrań i pościeli, strony książek wyschłyby i wchłonięte przez obwoluty niby jesienne liście wróciłyby na swoje miejsce, a kawałki rozbitego szkła wzniosłyby się z podłóg i zespoiły w całość, okazując się flakonami perfum.
A mimo to otwierając oczy we własnym łóżku w pierwszej chwili Ralf pomyślał, że właśnie tak się stało. Przez moment był skory uwierzyć, że naprawdę cofnęli się aż do czasów, w których mogliby budzić się obok siebie i zasypiać bez lęku, że kolejny dzień mógł okazać się ich ostatnim. W lekkim półmroku, który zapadał ilekroć chmury przyćmiewały pomarańczowy poblask zachodzącego słońca, był gotów sięgnąć do lampki nocnej - a nawet wmówić sobie, że kiedy pomieszczenie znów rozbłysło jego złotawym światłem, stało się to za sprawą zapalonej żarówki.
Zamiast tego potoczył sennym wzrokiem po sypialni, lecz kiedy dźwignął się na łokciach - nagi, jeśli nie liczyć obroży, której przezornie zwinięty łańcuch leżał na szafce - nie zastał przy sobie Claude'a, choć gdziekolwiek nie spojrzał widział ślady jego obecności: od przysychającej mieszanki spermy i lubrykantu, po piętrzące się na fotelu ubrania, które Claude musiał zdążyć zebrać z podłogi.
Ralf podniósł się z materaca.
- Claude? - zawołał cicho w przestrzeń, niesiony do salonu ciągnącym go przed siebie ciężarem zmroczonej snem głowy.
- Jestem tu - usłyszał w odpowiedzi. Chwilę później zobaczył go pod przeszkleniem, za którym długie cienie budynków wpisywały się kursywą w złocący się krajobraz miasta. Z zawiązanym w pasie szlafrokiem Ralfa Claude popijał herbatę. - Przysnąłeś - ale ja też. Nie chciałem cię budzić.
Ralf dołączył do niego, przeciągając się po drodze, aż oparty czołem o jego ramię i dłońmi o jego biodra jeszcze na moment przymknął oczy.
- Będziesz musiał mi to wybaczyć - uśmiechnął się blado, wyciągając rękę po kubek Claude'a, z którego nadpił parę łyków. - Mam parę tygodni snu do nadrobienia i szczerze wątpię, abym chociaż zmrużył oko, póki nie wróciłeś z Pekinu. Ja... Tak strasznie cię za tamto przepraszam.
- Nie myśl teraz o tym - Claude przygarnął go bliżej siebie i gdy Ralf oparł skroń na jego barku, pocałował czubek jego głowy. - Wszystko wybaczone. W porządku?
Ralf przytaknął i kiedy wreszcie uniósł na Claude'a spojrzenie, zdał sobie z czegoś sprawę.
- Brałeś prysznic? - zapytał, przypatrując się ostatnim śladom wilgoci na jego piersi.
- Można to tak nazwać - potwierdził Claude.
- I sam znalazłeś wszystko, czego potrzebowałeś?
- A nawet znacznie więcej, niż spodziewałbym się u ciebie znaleźć, choć po moich ostatnich odkryciach mniej więcej tego powinienem był się spodziewać. Ciężko mi udawać zdziwionego - Claude uśmiechnął się, wzruszając ramionami. Odstawił kubek na pobliski stolik i znów zbliżył się do Ralfa na tyle, by objąć go w pasie. - Chociaż skoro mowa o wszystkim, czego potrzebuję - właśnie przede mną stoi. Powinieneś tak częściej chodzić, wiesz?
- Bez niczego? - zainteresował się Ralf, rozsupłując pas jego szlafroka.
- Tak. Tylko z tym cudem na szyi - Claude ostrożnie obrócił choker i zahaczył palcem o jego kółko, lecz nie pociągnął za nie od razu. - Został całkiem porządnie wykonany, tego ci nie odmówię, chociaż zastanawia mnie, czy kiedykolwiek go na sobie miałeś - podjął, przyglądając się uważnie czarnej skórze obroży. - Jest przyjemny w dotyku jakbyś kupił go z myślą o sobie, bo ciężko mi uwierzyć, aby obchodziła cię wygoda drugiej osoby-
- Twoja mnie obchodzi - przerwał mu Ralf. - I obchodziłaby mnie też wcześniej.
- Niech będzie - zgodził się ugodowo Claude, już wtedy czując jego ręce pod połami szlafroka. - A jednak miałeś problem z jego zapięciem - chyba że to przez te nacięcia na karku?
Oderwawszy spojrzenie od jego obnażonej skóry Ralf pokręcił głową z wymownie zadzierającym się w górę kącikiem ust i właśnie to powiedziało Claude'owi wszystko, co chciał wiedzieć. Zmiął między wargami uśmiech, zanim palcem zaczepionym o metalowy pierścień obroży przyciągnął Ralfa bliżej siebie - do miękkiego pocałunku, który sam przerwał, choć w tamtej chwili nie istniała rzecz, której pragnąłby bardziej od kolejnego.
- Chcę najpierw usłyszeć, jak to wyglądało - zacmokał, powstrzymując Ralfa przed zbliżeniem się do siebie, aż ten posłusznie znieruchomiał.
Ralf zamknął rozchylone usta, zanim udzielił mu zważonej w nich odpowiedzi.
- Raczej nosił go ktoś inny.
- Raczej...?
- Zawsze - sprecyzował Ralf. - No cóż, prawie. Tobie też byłoby w nim do twarzy.
- W to nie wątpię, kochanie - potwierdził Claude, ledwo zauważalnie przytakując na tę sugestię głową. - Właściwie mógłbyś mi jeszcze pokazać, jak pan Voigt zwykł się tutaj zabawiać, ale muszę cię uprzedzić, że musiałbyś postarać się nieco bardziej, niż do tego przywykłeś, aby mnie w to zapiąć.
Claude poluzował chwyt, aż puścił go zupełnie - i w tej chwili, gdy dłonie Ralfa sunęły w górę jego torsu, do barków, z których wkrótce miał spaść szlafrok, obaj musieli pomyśleć, że mogliby tak żyć.
Że jeśli tak wyglądała apokalipsa - jeśli oznaczała ich dwójkę, stojących pod przestronnym przeszkleniem mieszkania na trzydziestym piętrze, jeśli świat się skończył, owszem, ale przy tym oszczędził ich obu na tyle, by mogli dożyć tego momentu - mogli powitać jej jeźdźców z otwartymi ramionami, raczej jako wybawicieli, niż wrogą armię.
Szlafrok spłynął kaskadami z ramion Claude'a i jeszcze zanim miękkie fałdy tkaniny wyścieliły podłogę u ich nóg, jego dłonie uderzyły o szybę. Nie musiał zerkać na Ralfa, którego broda wbijała się mu w zagłębienie szyi, by wiedzieć, że ten się uśmiechnął - bo zanim Ralf wyprostował się za jego plecami, Claude poczuł łagodny łuk jego ust na jej skórze.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę... - zaczął Ralf i okrążając go wolnym krokiem powiódł wierzchem luźno zgiętych palców w dół jego kręgosłupa, aż ten wygiął się śladem tego dotyku - ...że nie muszę jej na tobie zapinać, aby ci to pokazać?
Ale chociaż Claude obejrzał się na niego, szarpnięty wodzami własnej niecierpliwości, jakby to one zmusiły kącik jego ust do rozwarcia ich w uśmiechu, nie zdążył udzielić Ralfowi odpowiedzi. Napotkał policzkiem szkło, a panorama miasta, którą dotąd przechadzały się ich półprzeźroczyste, lustrzane odbicia, niby sylwetki dwóch błąkających się po Ziemi bogów - dwie twarze, pochylające się ponad wieżowcami tak, że gdyby ktoś wyjrzał z ich okien, to ich oczy ujrzałby zamiast znajomego widoku - rozmyła się, osnuta parą jego oddechu.
W miejscu zabranej z jego karku ręki Ralf złożył ten sam pocałunek, który Claude poczuł już wcześniej - delikatniejszy od wszystkich poprzednich, jakby i on, i te, które sięgnęły między jego łopatki, mogły powiedzieć mu wszystko, czego nie Ralf nie potrafił ubrać jeszcze w słowa.
Istniało co najmniej parę z nich, o których znaczeniu zapomniał wiele lat temu, choć przez kolejne był jeszcze w stanie bezwiednie powtarzać je po innych, nawet jeśli już wtedy był niezdolny uwierzyć, że te pochopne wyznania mogły mieć cokolwiek wspólnego z prawdą - aż wreszcie przestał robić choćby i to. Potrafił na nie przytaknąć, kwitując je gorzkim uśmiechem, bo tylko ten ciasny zacisk ust i szczęki pozwalał mu nie odpowiedzieć: oczywiście, że mnie kochasz - dopiero co cię przerżnąłem; oczywiście, że mnie kochasz - płacę za tę kolację; oczywiście, że mnie kochasz - jesteś zbyt młody, by zrozumieć, że tak nie jest; oczywiście - w końcu pierwszy raz jechałeś teslą, choć jest ich tu pełno; oczywiście - przecież mnie nie znasz. Przecież nie masz pojęcia, kim jestem.
Ale potem powiedział to Claude - Claude, który poznał go lepiej, niż ktokolwiek wcześniej, Claude, któremu Ralf zdążył dać każdy powód do tego, aby było inaczej - a Ralf, choć nie było to łatwe, pozwolił sobie na uwierzenie, że mówił to szczerze. Po raz pierwszy ten cyniczny głos nie był w stanie się odezwać, i nawet jeśli Ralf nie potrafił powiedzieć tego na głos - nawet jeśli samo zdobycie się na ja ciebie też przychodziło mu z trudem - mógł jeszcze starać się, aby mu to okazać.
Jego dłonie tęsknie opłynęły wcięcie u dołu pleców Claude'a, gładząc ich skórę palcami wszędzie tam, gdzie dotąd zwykły się w nią wpijać. Oplótł go ramionami, i dopiero w tym objęciu - mocnym, jakby z chwilą, w której by go puścił, Claude miał rozwiać się w powietrzu - niespiesznie przywarł piersią do jego pleców i biodrami do bioder. Już to miało niewiele wspólnego z tym, jak robił to dotąd; z tym, co nadal czaiło się w odruchach, które Ralf porzucił, jeden za drugim - aż Claude wtulił twarz we wnętrze jego dłoni, tej, która innym razem zacisnęłaby się na szczęce lub szyi, a kciuk, który wcześniej rozwarłby czyjeś usta, jedynie prześledził krzywiznę jego uśmiechu. W ruchach Ralfa wreszcie pojawiło się wszystko, co był jeszcze w stanie wskrzesić z dawnej czułości i choć w tych gestach kryła się niepewność, towarzysząca próbom porozumienia się w nieużywanym od dawna języku, z którego mógł pamiętać przypadkowe słowa i zrozumieć ich znaczenie w cudzych ustach, lecz nie wypowiedzieć je własnymi - w tamtej chwili musiało wystarczyć, aby Claude odgadnął, co usiłował powiedzieć.
Spojrzał na Ralfa spod przymrużonych powiek, zanim jego oczy zacisnęły się, oślepione przez słońce wyglądające zza przyćmiewających je dotąd chmur.
Czas zwolnił, jakby zamiast złotego światła zalało ich upłynnione złoto. Wśród zawisłych w powietrzu drobin kurzu - czegoś między iskrami, a rozwiewanym przez wiatr piaskiem - kolejne z przeciągłych westchnień Claude'a owiało parą szybę tuż naprzeciw jego twarzy. W tej nieskończenie długiej, a zarazem nieskończenie krótkiej chwili, zdawało się, że omiatające ich światło zdmuchnęło z jego policzka blizny, a te obróciły się w otaczający ich pył; że wypełniło płytkie zmarszczki na ich twarzach; że śladem cienia, który rzucili, przystrzyżone na krótko włosy Claude'a odrosły, a w luźne loki Ralfa na nowo wplótł się blask, którym zwykły się mienić. Ralf był gotów uznać to za przebłysk przeszłości - tej, której nigdy nie było im dane dzielić; tej, która miała prawo istnieć wyłącznie w wyobrażeniach - ale podłapawszy spojrzenie Claude'a pojął swój błąd.
Patrząc na siebie w złotym blasku zachodu widzieli przyszłość, przebijającą się przez teraźniejszość tak jak promienie słońca forsowały sobie drogę przez chmury. Nie było im dane poznać się w lepszych czasach, lecz mogli jeszcze dożyć tej wspólnej przyszłości - być może odległej, lecz nie nieosiągalnej; kosztownej, wiedzieli to obaj, lecz przecież byli za nią gotowi zapłacić każdą cenę.
Znalazła się na wyciągnięcie ręki. Po raz pierwszy zrozumieli, że mogli jej dotknąć.
Z napływem kolejnego szarego kłębu Tianjin znów zasnuł półmrok - ten jego rodzaj, który zapadał w teatrze, gdy z chwilą zgaśnięcia reflektorów niepostrzeżenie podmieniano elementy sceny, a aktorzy zmieniali charakteryzację. Tym razem wreszcie zabrakło widowni, przed którą musieliby grać, choć przede wszystkim to przed samymi sobą przestali wreszcie udawać obojętność - nie zaistniała więc potrzeba, aby w popłochu zbiegli na zaplecze, gdzie w obłokach pudru i szeleście przywdziewanych strojów gorączkowo powtarzaliby wyuczone na pamięć linijki.
Tym razem wreszcie mogli tak zostać.
W lekko przyciemnionym salonie, podczas gdy słońce przebierało się w inne kolory za parawanem chmur, Claude obrócił się twarzą do Ralfa. Przez pewien czas jedynym, co słyszeli, był szum powietrza w płucach i łapczywe pocałunki.
- Czyli twierdzisz, że to tak się tu dotąd bawiłeś? - odzyskawszy oddech Claude zapytał półgłosem, jakby ktoś faktycznie mógł ich usłyszeć. Poczuł jedynie jak Ralf, którego przy sobie przytrzymał, pokręcił głową, z czymś na kształt cichego śmiechu przebrzmiewającym w wydechu. - Nie...?
- Niezupełnie - przyznał wreszcie Ralf i ta odpowiedź musiała wystarczyć Claude'owi, ponieważ on sam powtórzył ją z niekrytym zadowoleniem.
Pogładził wierzchem dłoni policzek Ralfa i chociaż ten odsunął się od tego dotyku - nie tyle sparzony jego czułością, co jeszcze nienawykły do tego, że była mu ona okazywana - Claude nie musiał przenosić wzroku na jego usta, aby wiedzieć, że te wygięły się w pobłażliwym uśmiechu. Zdążył wyczuć jego zalążek jeszcze pod ręką - zaledwie drgnięcie ich wymykającego się spod kontroli kącika.
Byłby skierował spojrzenie Ralfa z powrotem na siebie, lecz dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że te zamiast uciec w bok spadło jedynie w dół, na punkt styku ich ciał. Ralf powiódł palcami w górę jego wzwodu, przyciskając go bliżej siebie - do własnego. Nachylił się do Claude'a.
- Skończ we mnie - szepnął, unosząc na niego wzrok w samą porę, by zauważyć jego uśmiech, ten sam, z którym Claude zwykł lekko odchylać głowę w tył, smakując jedno z tych win, w których wraz z kiściami spęczniałych na słońcu winogron ktoś zabutelkował także wspomnienie odległego domu.
- Głośniej, serce - dopomniał się Claude, choć nie potrzebował większej zachęty, zdążywszy poczuć mrowienie na karku jeszcze zanim jego szyję ponownie owiał oddech Ralfa.
Równie dobrze mógłby nadstawić do ponownego napełnienia opróżniony zbyt szybko kieliszek, ze wspomnieniem ostatniego łyku wciąż przyjemnie łechcącym podniebienie.
- Mógłbym być głośniejszy - zasugerował Ralf, i chociaż zaśmiali się wtedy cicho w swoje usta, na poły rozbawieni, na poły pobudzeni, poczuł szarpnięcie okręconej w międzyczasie obroży.
Spoważnieli - w ostatecznym rozrachunku to podniecenie okazało się silniejsze. Nie różnili się przy tym od dwóch tancerzy, prostujących plecy, wyciągających szyje i rozkładających ramę ramion przed przystąpieniem do kolejnego tańca, choć wtedy nawet się nie ruszyli, jeszcze nie.
- Ty będziesz głośniejszy - zgodził się Claude. - Nie zapomniałeś o czymś...?
- Proszę.
Ralf napotkał skronią szybę.
Na to jedno słowo jak gdyby rozbrzmiała muzyka, choć ciszę opuszczonego wieżowca ponownie zmącił wyłącznie donośny jęk, który wyrwał się z jego ust. Nie zdążyły się zamknąć między wypowiedzeniem tej prośby, a chwilą, w której Claude ją spełnił, raz za razem wbijając się w niego na tyle głęboko, by nietłumione dłużej uniesienie przebrzmiało także w każdym z oddechów Ralfa. Składały się na niemal operowy śpiew, na płynącą prosto z przepony melodię - i to przy jej wtórze, na rytm mocnych, miarowych uderzeń, z rodzaju tych, które należałoby zapisać poniżej pięciolinii i których właściwą głębię oddałyby dopiero katedralne organy, słońce wykroczyło spomiędzy ustępujących mu z drogi chmur.
Przepaliło się przez te, które nie zdążyły uciec. Żarzyły się od dłuższej chwili, trawione od środka płomieniami, aż te rozsadziły je, rozrywając każdy z obłoków na strzępy rozrzucone w nagłej eksplozji ognistego światła.
Niebo stanęło w ogniu - a jego śladem zajęło się miasto.
Spłynęło krwią - a ta zalała jego ulice, i chociaż płomienie dopiero co buchnęły w twarze Ralfa i Claude'a, tańcząc ognikami w ich wpatrzonych w ten spektakl oczach, teraz i je zalała jej czerwień. Ściekając szybami przesączyła się do środka; skapywała z sufitu, napływała spod okien, wzierając u ich stóp, aż skąpali się w tym rozrzedzonym szkarłacie - w świetle o barwie rozchodzącej się wodą krwi, krwi zmywanej ze skóry, krwi pieniącej się w zlewie i wannie, krwi wyszorowywanej z porów i spod paznokci.
I chociaż Ralfowi było do twarzy w tym konkretnym odcieniu czerwieni, który wydobywał z jego rysów i spojrzenia coś zdolnego nie tyle zaprzeć dech w piersi, co sprawić, by stanęło w niej serce, Claude odciągnął go spod przeszklenia mocnym szarpnięciem.
Chwyt, w którym odwiódł ręce Ralfa w tył, mógłby nadać się do obezwładnienia i zakucia w kajdanki kogoś, kto w swoim czasie dopuścił się wielu zbrodni - ale chociaż tak było, chociaż Ralf zdążył okazać się kimś, wobec kogo nie można było być łaskawym, chociaż prawda była taka, że tyczyło się to ich obu, we władczym zacisku palców Claude'a tuż powyżej jego łokcia nie kryło się nic poza wyznaniem, że pragnął i kochał go ze świadomością każdej z tych rzeczy, nawet jeśli w tamtej chwili zamiast o ich mogącej się jedynie rozrosnąć liście starał się myśleć o żarówce w jego sypialni, tym rubinie wśród diamentów. O tym, że gdyby poznali się w czasach, gdy dopływ prądu nie był luksusem, mniej więcej tak wyglądaliby w jej świetle.
To tam go przed sobą poprowadził, zarazem popychając go naprzód i odciągając w tył dłonią uczepioną zapiętej na jego szyi uprzęży. Ta wędrówka między pomieszczeniami miałaby w sobie coś z prowadzenia skazańca do celi - lecz tam, gdzie niegdyś zaczynało się dożywocie, czekała ich jedynie wolność, nieskrępowana swoboda, coś jak bezkres morza, radosny bieg piaszczystym wybrzeżem, wiatr we włosach i niemilknący śmiech.
Przyuważywszy pnącego się po schodach Jianshe Fei odłożyła notatnik i dźwignęła się z podłogi pod drzwiami pokoju, w którym zwykł pracować z Ralfem. Jeszcze z drugiego końca korytarza Jianshe usłyszał metaliczne klikanie otwierającego i zamykającego się noża, ale dopiero błysk jego ostrza w dłoni Fei uświadomił mu, że to motylkowiec, którym wymachiwała od niechcenia, był źródłem tego dźwięku.
- Ani kroku więcej - poleciła mu i uśmiechnęła się krzywo, gdy jej posłuchał.
Zatrzymał się niespełna dwa metry przed nią. Kiedy marszczył brwi, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że w tym tonie usłyszał kategoryczność, z jaką mógł przemawiać Ralf, lecz nie nastolatka, ona zastanawiała się nad tym, czy gdyby zrobiła krok w jego stronę, on ponownie uskoczyłby w tył. Przypuszczała, że właśnie tak by się stało.
Był od niej wyższy, lecz prostując się przed nim z nożem w dłoni miała wrażenie, że Jianshe skurczył się w jej oczach, nawet jeżeli aby spojrzeć w jego własne sama musiała wyciągnąć szyję w górę.
Przyjrzawszy się jej ze zmęczonym westchnieniem, postąpił naprzód.
- Proszę cię, Fei, nie wchodź mi w drogę - zwrócił się do niej, wygrzebując z kieszeni klucze do drzwi za jej plecami.
Niewiele brakowało, a odsunąłby ją ramieniem, lecz w chwili, w której wyciągnął je w jej stronę, oddzielił ich od siebie nóż. Szpiczasty czubek błysnął tuż pod jego brodą, a od nadziania się na jego ostrze dzielił go zaledwie jeden krok - i to wtedy noga, która miała wystąpić naprzód, postawiła krok w tył. Wycofał się.
- Rozmawialiśmy już o tym - przypomniała mu Fei i spojrzała na klucze, które schował w zaciskającej się pięści. - Nie wejdziesz tu bez Ralfa. Będziesz musiał poczekać, aż wróci.
- Wciąż jest wiele do zrobienia - Jianshe wysilił się na ugodowy spokój. - Myślę, że Ralf byłby wdzięczny, gdyby ktoś się nimi zajął.
- Myślę, że byłby wdzięczny, gdybyś nie ruszał jego rzeczy.
- Należą także do mnie.
Fei opuściła ostrze, jakby w tamtej chwili rzeczywiście zastanowiła się nad tym stwierdzeniem - i kiedy Jianshe zaczął przypuszczać, że przyzna mu rację, ona ledwo zauważalnie pokręciła głową.
- Czy którakolwiek z nich byłaby twoja, gdyby nie Ralf? - zastanowiła się na głos, choć oboje znali odpowiedź na to pytanie. - Nie wydaje mi się, Jianshe. Naprawdę mi się, kurwa, nie wydaje.
- Nie bądź wulgarna, Fei.
- Bo? - Zacmokała, przekrzywiając nieco głowę. - Przecież taka jest prawda. To mu zawdzięczasz wszystko, co znajduje się za tymi drzwiami, a nawet to, że jeszcze oddychasz. Nie przypominam sobie, abyś wcześniej przesiadywał tam w pojedynkę. To Ralfa można było zastać tam samego. Nie ciebie.
- Okoliczności uległy zmianie. Ralfa z nami nie ma - wyartykułował, już wtedy robiąc dwa kroki w tył. - I niezależnie od tego, czy wróci, czy nie, narobisz sobie tą zuchwałością samych problemów.
Odwrócił się, dając za wygraną - ale Fei jeszcze nie skończyła.
- Odprowadzić pana na obiad? - krzyknęła za nim przymilnie. - Czy zejdzie pan tam z Noah? A może z Jin? - kontynuowała, czując rozciągający się jej ustami uśmiech. - Odradziłabym ci chowanie się za jej plecami. To nie skończyło się dobrze dla znacznie lepszych od ciebie.
W ciszy korytarza ponownie zadźwięczało schowane ostrze motylkowca.
Być może gdyby nie wymuszony reorganizacją przestój, wieść o ich wyjeździe pozostałaby jedynie plotką powtarzaną przez tych, którzy byli świadkami któregoś z jego etapów: tego jak ktoś - To chyba był ten Francuz, prawda? - wyniósł bagaże, tego jak Ralf - Przecież oni znali się już wcześniej, mówiłem ci... - zleciał po schodach, zupełnie nie zwracając uwagi na odtrąconych z drogi ludzi, tego jak wskoczył przed koła samochodu i tego, jak odjechali.
Dokąd? Na jak długo?
Tego nie wiedział nikt - włącznie z nimi samymi.
Kiedy jednak zachód słońca obwieścił rychłe nadejście zmierzchu, godziny, które minęły odkąd Yishen widział ich po raz ostatni, uświadomiły mu niezręczność sytuacji, w jakiej mógł znaleźć się w przeciągu dnia lub dwóch. Zauważał ukradkowe spojrzenia, które oddelegowani do sprzątania ludzie rzucali z okien na podjazd, zaraz udając, że jedynie przypatrywali się niebu - aż wreszcie zdał sobie sprawę, że sam robił dokładnie to samo, kontrolnie przysłuchując się szeptom.
Przechadzając się korytarzami mimowolnie spoglądał to na bramy Marriotta, to na tarczę zegarka połyskującą na jego nadgarstku, już wtedy przezornie rozważając scenariusz, w którym mieliby nigdy nie wrócić. Był możliwy, nawet jeśli wydawało mu się mało prawdopodobnym, aby Ralf zostawił to wszystko, zdążywszy położyć ręce na przypuszczalnie najcenniejszym źródle zasobów, jakie wówczas istniało. A jednak fakt, że nie było go tu teraz - teraz, gdy omawialiby szczegóły mającej się zacieśnić współpracy; teraz, gdy w każdej chwili mógł się upomnieć o niego Shuai; teraz, gdy ludzie grzali się przy jego nagrzewnicach, mając wkrótce zjeść to, co zapewnił im zeszłego dnia - nie dawał mu spokoju.
Brak wyraźniejszych postępów jeszcze przez dłuższy czas miał nie rzucać się w oczy, ale gdy część osób wciąż leczyła kaca i żyła wspomnieniem zeszłego wieczoru, z ociężałością wynikającą z niedospania odstawiając poprzestawiane stoły i krzesła na ich poprzednie miejsce, przecierając podłogi i blaty, zmywając naczynia i szykując kolację, Yishen zastanawiał się nad tym jak długo ten stan przemilczanego zawieszenia mógł się utrzymać niezostawszy przez nikogo zauważonym. Nikt nie uskarżał się na brak zajęcia, przyjmując pomniejsze obowiązki bez entuzjazmu, ale i bez sprzeciwu - ale choć ktoś sennie krzątał się wszędzie tam, gdzie Yishen spodziewał się zastać ludzi, on sam nie mógł pozbyć się wrażenia, że już wtedy coś stanęło w miejscu.
W tym wszystkim został jeszcze Jianshe - oraz Wen.
Poza Ralfem to Wena wypatrywał tego dnia z okien, lecz kiedy w drodze do pokoju Jianshe Yishen ponownie zerknął na parking, wciąż brakowało na nim jednej z ciężarówek.
Kiedy niebo zdawało się płonąć ognistą czerwienią, miękkie uderzenia laski Yishena o wyłożone dywanami korytarze zamilkły, ukrócone przez pukanie; kiedy Jianshe otwierał mu drzwi z ostrożnością człowieka, który stronił od przekraczania ich progu bez towarzystwa, latarki Wena i Guantinga omiatały piętra magazynu; kiedy długopis Wena skrobał o papier, a on sam podliczał zawartość palet i przemnażał ją przez ich ilość, Ralf ponownie zapierał się rękoma o wyzierający spomiędzy skotłowanych pościeli materac własnego łóżka.
W bursztynowym świetle zachodu Jianshe przywołał na twarz wyraz uprzejmego zdziwienia złożoną mu wizytą, chociaż stukot laski zdążył go uprzedzić, że to Yishen miał pojawić się w wąskim przesmyku między uchylonymi drzwiami a ich framugą. Słońce odbiło się fioletowym refleksem w szkłach okularów Yishena, a te zsunęły się niżej, gdy ściszając głos nachylił się do Jianshe niczym do spowiednika - i chociaż zwrócił się do niego z pytaniem, w jego dyskretnym wydźwięku przebrzmiało również przyznanie się do męczących go wątpliwości. Gdyby opierał się teraz o drewno konfesjonału, usłyszałby, że zwątpienie samo w sobie nie stanowiło grzechu. Najwierniejsi z nas podważali jego istnienie - pamiętał słowa podsłuchanej liturgii, choć to brzmienie organów zwykło zwabiać go do kościołów - ale to nie znaczy, deklarowali kapłani, to nie znaczy, że nie kroczy wśród nas! Ralfowi było daleko do zbawiciela, co do tego nie miał wątpliwości, ale czy w tamtych dniach komukolwiek było do niego bliżej?
- ...nie, jego nieobecność sama w sobie nie stanowi problemu - zapewnił go Jianshe równie cichym głosem, rozglądając się po pustym korytarzu. - Właściwie moglibyśmy pochylić się nad tym choćby i teraz, chociaż z szacunku do Ralfa wstrzymałbym się z podejmowaniem jakichkolwiek decyzji jeszcze przez jakiś czas. Sytuacja, w której nazajutrz by tu wrócił i zastał pewne sprawy zamkniętymi, byłaby co najmniej nietaktowna.
- Oczywiście - zgodził się Yishen. - Ale gdyby to nie nastąpiło...?
- Możemy przejść do rzeczy w każdej chwili - usta Jianshe rozciągnęły się w serdecznym uśmiechu i Yishen odniósł wrażenie, że gdyby nie dystans, na który się trzymali, pokrzepiająco poklepałby jego zaciśniętą na lasce dłoń. - Pracowałbym nad tym w tej chwili, gdyby nie pewien drobny problem.
- Mianowicie? - Yishen ustąpił mu z drogi, gdy Jianshe zdecydował się wykroczyć na korytarz. - Nie chodzi chyba o nic poważnego?
- To drobiazg, naprawdę - Jianshe zatrzasnął za sobą drzwi, sięgając do kieszeni, w której trzymał klucze. Zapraszająco wskazał dłonią przed siebie. - Proszę.
Ponieważ uprzedziwszy Yishena o parę kroków to Jianshe jako pierwszy wyłonił się z cienia schodów, ponownie prostując się na nogach Fei nie tylko zdążyła zacisnąć pięść na rękojeści noża, ale i wysunąć go na tyle, by jego metal ponownie błysnął w jej ręce. Słyszała, że szedł za nim ktoś jeszcze, widziała także, jak posławszy jej wymowne spojrzenie Jianshe zatrzymał się przy poręczy, lecz gdy tylko wyciągnęła głowę na tyle, by dostrzec osobę pnącą się po stopniach, pospiesznie wbiła obie dłonie w obszerną kieszeń bluzy.
- Fei? - zdziwił się Yishen, wówczas jeszcze nie rozumiejąc, że to ją miał na myśli oglądający się na niego Jianshe. Ruszyli w jej kierunku.
- Dobry wieczór - Fei uśmiechnęła się do nich obu pogodnie, choć poczuła drżenie schowanych w bluzie pięści.
- Co tu robisz? Nie powinnaś zbierać się na kolację?
Fei nie zdążyła odpowiedzieć Yishenowi. Idący obok niego Jianshe przechylił głowę w jego stronę.
- Przesiedziała tu cały dzień - wyjaśnił, ale ponieważ Yishen uniósł brwi w wyrazie oznaczającym, że nie mówiło mu to zbyt wiele, kontynuował tym samym tonem, w którym utrapienie mieszało się ze zrezygnowaniem. - Zdaje się, że nasza młoda dama za punkt honoru obrała sobie upewnienie się, że nie wejdę tam pod nieobecność Ralfa.
- Czy to prawda, Fei? - Yishen byłby się do niej nachylił, ale w porę uznał to za zbyt patronizujące wobec nastolatki. Tak mógł robić Claude lub Ralf, ale nie on - ktoś, kto mimo wszystko pozostawał dla niej kimś niewiele różniącym się od obcego. Już wtedy obawiał się, że nadchodzące dni mogły zadecydować o zmianie tego stanu rzeczy; podejrzewał także, że Fei mogła zaakceptować ją jeszcze niechętniej niż on.
Niewinnie przytaknęła głową.
- Zdajesz sobie sprawę - podjął Yishen - że jeżeli Ralf nie wróci, prędzej czy później będziemy musieli tam wejść?
- Oni wrócą - zapewniła, lecz upór, który Yishen usłyszał w jej głosie, zamiast utwierdzić go w tym przekonaniu, dał mu jedynie więcej powodów do zmartwień. Nie był pewien, kogo usiłowała przekonać tym stwierdzeniem bardziej: ich obu, czy samą siebie. - Obaj.
- Po to? - Yishen skinął w kierunku drzwi.
- Po mnie - poprawiła go Fei. - Nie zostawią mnie samej.
Yishen wyprostował się, wciągając powietrze na to ostateczne potwierdzenie jego obaw. Spojrzał na Jianshe, ale ten jedynie bezsilnie wzruszył ramionami. Przez chwilę zastanawiał się nad tym, czy uświadomienie jej tego, że mogła się mylić, nie byłoby lepsze od pozwolenia, by jeszcze przez jakiś czas żyła tym złudzeniem - wyidealizowanym obrazem ludzi, których zdawała się obchodzić, lecz nie na tyle, by zostali.
- A jeśli nie...? - Ostatecznie postanowił skonfrontować ją z prawdą, uznawszy, że może potrzebować więcej czasu na jej przetrawienie. - Może stać się tak, że nie wrócą. Nie będziesz tu przecież przesiadywać przez cały ten czas.
- Wrócą - powtórzyła wyraźniej, ale zaraz wróciła do łagodniejszego głosu. - Z nas wszystkich znam ich najlepiej. I wiem, że Ralf wolałby, aby na niego poczekać.
- Poczekamy - obiecał Yishen. - Ale pan Jianshe mógłby w międzyczasie kontynuować swoją pracę, prawda?
- Nie bez Ralfa.
- To ten drobiazg - Jianshe uśmiechnął się przepraszająco. - Nie zamierzam się z nią spierać, to w końcu tylko dziecko, ale... - rozłożył ręce i opuścił je bezradnie wzdłuż ciała.
Yishen przyjrzał jej się badawczo.
- Fei - zwrócił się do niej. Dopiero wtedy podniosła na niego wbite w podłogę spojrzenie. - Nie możesz tu przesiadywać całymi godzinami, czy dniami. W końcu nawet, jeśli wrócą, nie jesteśmy w stanie przewidzieć kiedy to nastąpi. Może pojawią się tu w nocy, w porządku, ale co jeśli wrócą za tydzień? Za dwa?
- Będę tu siedzieć tyle, ile będzie trzeba - mówiąc to Fei spuściła głowę, choć nie dlatego, że zmartwiła ją ta sugestia. - Ralf nie życzyłby sobie, aby ktoś ruszał jego rzeczy.
- Przypuszczam, że bardziej nie życzyłby, aby ktoś pozwolił ci koczować tu dniami i nocami - włączył się Jianshe. Na dźwięk tych słów, choć przede wszystkim na wybrzmienie tego fałszywie strapionego tonu, Fei miała ochotę go uderzyć. - Nie będzie zadowolony, jeżeli dowie się, że cię tak zaniedbaliśmy.
- Nie musiałabym pilnować tego pokoju, gdybym wiedziała, że nikt do niego nie wejdzie gdy tylko stąd pójdę - zauważyła posmutniałym głosem.
Spojrzała na Jianshe z wyrzutem, z jakim potrafiły robić to tylko dzieci, choć sama już dawno przestała nim być - ale ani Yishen, ani Jianshe, nie zdawali sobie z tego sprawy.
- Pan Jianshe mógłby chyba obiecać, że przez ten czas nie będzie tu wchodził...? - zaproponował ugodowo Yishen, ale Fei nie spodobało się spojrzenie, które posłał przy tym Jianshe. Zrozumiał, że jej to nie przekonało. - Co z posiłkami? Co ze snem? Przecież nie będziesz tu spać.
- Zjadłam obiad.
- A kolacja...?
- Ktoś mógłby mi ją przynieść.
- To nie będę ja, Fei - Yishen pokręcił głową, starając się odbić w weselsze tony. - Nie zamierzam ponownie wspinać się tu z tym kolanem. Dlatego doceniłbym, gdybyśmy rozwiązali ten problem teraz.
- Będę tu siedzieć dopóki to pan Jianshe ma klucze. Być może... - udała, że zastanawia się na głos. - Mogłabym ich popilnować do czasu, aż odbierze je Ralf?
Yishen spojrzał pytająco na Jianshe.
- To nie jest dobry pomysł - Jianshe pokręcił głową. - Co jeśli je zgubisz?
- Przecież miałabym na nie oko... - wbiwszy czubek buta w dywan za swoimi plecami, Fei niepozornie pokręciła nogą.
- Nie ma takiej opcji.
- W porządku - ponownie westchnął Yishen. - A gdybym przez ten czas to ja ich popilnował?
Fei zastanowiła się przez chwilę.
- Moglibyśmy tak zrobić - zgodziła się.
- Ale tak nie zrobimy - uciął Jianshe. - Wybacz, Yishen, ale te klucze są moje, niezależnie od czyichkolwiek fanaberii.
- To jedyny sensowny kompromis.
- To moja własność.
- To własność Ralfa - Fei powiedziała jakby do samej siebie, ale Jianshe ją zignorował. Kontynuował dalej.
- Są ludzie, którym nie spodobałoby się jej zarekwirowanie.
- Są też tacy, których by ucieszyło - wypomniał mu Yishen, lecz zaraz zbył ten pomysł pokojowym machnięciem ręki. Podparł się pod bok, lustrując stojącą przed nim Fei. - Zejdziesz z nami na kolację, Fei, a potem zrobisz co uznasz za właściwe. Możesz tu rozbić choćby i namiot, ale postaraj się nie zmarznąć przez noc. I nie siedź nad tym po ciemku - wskazał laską leżący na ziemi notatnik. - Wystarczy, że jedno z nas potrzebuje okularów. Nie zmuszajmy Tanga do bawienia się także w okulistę.
Kiedy uderzenia laski Yishena ponownie zaczęły odmierzać upływający czas, zgrywając się z cichym tykaniem jego zegarka, w półmroku magazynu Wen nerwowo postukiwał długopisem o arkusz rozpięty na podkładce do pisania. Przyświecający mu znad ramienia Guanting parokrotnie zaklikał włącznikiem latarki, aż jej migotanie zmusiło Wena do oderwania wzroku od kolumn liczb.
Guanting ponaglająco wskazał Wenowi godzinę na cyfrowym wyświetlaczu swojego zegarka i nachylił się do niego tak, aby nie usłyszała go żadna z pnących się po stelażach osób.
- Spóźnimy się na kolację - wycedził przez zęby.
Metalowe stopnie pobrzękiwały przy wtórze rozchodzących się echem pokrzykiwań. Pomiędzy piętrzącymi się paletami co jakiś czas rozbłyskały latarki, prześlizgując się cienkimi strunami światła po marszczeniach zabezpieczającej je folii. Z poziomu parteru Wen i Guanting widzieli jedynie ciemne sylwetki przekraczające między promienistymi refleksami lamp.
- O to chodzi - Wen przypomniał mu jeszcze cichszym szeptem.
- Nie masz żadnej gwarancji, że on zdąży do tej pory wrócić.
- Jak dla mnie może nie wracać choćby i wcale. Naprawdę jebie mnie Ralf, ale jeśli Yishen jeszcze raz zapyta mnie czy możemy porozmawiać-
- Ciszej - syknął uspokajająco Gugu. - Ciszej... Moglibyśmy się tam pojawić przynajmniej zanim kolacja zdąży zupełnie wystygnąć. Rozważ to. Jeśli ten posiłek ma nie być gorący, niech będzie przynajmniej ciepły. Kurwa, letni. Chłodnawy, niech będzie, ale nie zimny... Skończyłeś? Wen... Wen!
Podbiegł za Wenem w próbie dotrzymania mu kroku.
- Long...? Lijiao? - Magazynem poniosło się wołanie Wena, ale ten zaraz zwrócił się znów do Gugu. Zatrzymali się. - Wrócimy przed zmierzchem.
- Już się ściemnia.
- Tak...? - Jednocześnie Long odpowiedział krzykiem, przewieszając się przez barierkę gdzieś na drugim piętrze.
Lijiao musiał zrobić to samo, bo jej metaliczny brzęk dotarł do nich także z innego kierunku, choć równie dobrze mógł być tylko echem. Ilekroć ktoś odezwał się głośniej, odpowiadały mu dziesiątki zwielokrotnionych głosów; ilekroć ktoś przeszedł się stelażem, zdawało się, że to samo zrobiły widma dawnych magazynierów.
- Załadujmy te palety - polecił Wen, kierując snop latarki w stronę tych, które miał na myśli. Guanting ruszył za nim, milcząc. - Pół godziny.
- Sama jazda zajmie nam półtorej - zauważył, gdy stelaże trzęsły się pod zbiegającym po schodach Longiem i Lijiao.
- Nie będziemy wracać z pustymi rękoma - słowo po słowie wyjaśnił Wen, kierując się do masywu drzwi dostawczych, pod którymi zaparkowali ciężarówkę. - Pomóż mi je otworzyć.
- Nasze ręce nie są puste - westchnął Guanting, lecz jednocześnie ukucnął przy rolowanej bramie. - Sama inwenteryzacja to godziny pracy.
- Jest niepełna. Trzymasz?
- Trzymam.
Unieśli drzwi w górę, aż do środka wpadło światło zachodzącego słońca, widoczne dotąd jedynie przez wypustki w ich grubej blasze. Płomienna czerwień nieba wkrótce miała zacząć brązowieć jak krzepnąca krew.
Kiedy przez wynikającą z pośpiechu nieuwagę ciężar zsuwającej się z wózka widłowego palety głucho opadał na podłogę ciężarówki, a zawieszenie gięło się pod dodatkowym ładunkiem, przy wtórze skrzypiących sprężyn materaca przerzucony na brzuch Claude miękko uderzał piersią o pościele.
Claude dopiero co poderwał Ralfa z poduszki, przyciągając go do siebie za łańcuch oraz za skrępowane za plecami ręce; dopiero co miał go przed sobą, z głową Ralfa odrzuconą w tył tak, że przy każdym ruchu kołysała się na jego własnym ramieniu; dopiero co przylegli do siebie na klęczkach, dopiero co zapadły się pod nimi kolana, dopiero co puścił jego odwiedzione w tył nadgarstki, dopiero co słyszał pobrzękiwanie grzechocącego łańcucha, a Ralf dopiero co sięgał jego barku, wędrując dłonią od karku do tyłu głowy, aż zachęcony tym dotykiem Claude wdusił twarz w zagłębienie jego szyi.
Teraz jednak sam leżał pod siedzącym na tyle jego ud Ralfem. Gdzieś między chwilą, w której się z niego wysunął - tą samą, w której jego zwiotczała dłoń zawisła między nogami Ralfa, spłynąwszy w dół wzwodu wyswobodzonego z jej zacisku - a tą, w której sam napotkał twarzą pierzyny, Ralf zdołał go obrócić.
Wciąż zbyt błogo rozkojarzony, aby zrozumieć co nastąpiło, Claude uniósł głowę - pojął to jednak natychmiast, gdy powiódłszy wzrokiem po zalanej karmazynowym światłem sypialni napotkał lustra garderoby.
Odbicie Ralfa z rozczuleniem przypatrywało się jego zdezorientowanej twarzy. Kiedy Claude spojrzał w jego niemal stroskane oczy, Ralf ściągnął usta, lecz ich pobłażliwe cmokanie zostało ukrócone kolejnym szarpnięciem ponownie napinającego się między nimi łańcucha. Za jego sprawą Ralf opadłby piersią na jego plecy, gdyby zawczasu nie zdążył podeprzeć się się rękoma, ale i one - zaraz po pocałunku, do którego nachylił się nad wygiętym pod nim Claudem - powiodły w dół jego lędźwi, śledząc kciukami biegnące wzdłuż jego kręgosłupa wgłębienia. Nic nie stało na przeszkodzie ku temu, aby zatrzymały się właśnie tam - we wklęsłościach, w które jego dłonie wpasowywały się tak, jakby same je utworzyły, odcisnąwszy się w skórze Claude'a za którymś z poprzednich razy - zaraz jednak wraz ze spojrzeniem przeniosły się niżej, na przelotnie ściśnięte pośladki, torując Ralfowi drogę do tego, by z kolejnym ruchem bioder na dobre zanurzył się w Claudzie.
Przytrzymując dłonią sypiące się mu do oczu włosy Ralf nie różnił się od ludzi łapiących się za głowy w próbie przypomnienia sobie czegoś, co jeszcze niedawno znali na pamięć. Nie było to dalekie od prawdy, bo właśnie to kryło się za powolnością pierwszych ruchów - tych w przód, górę, tył i dół, które równie dobrze mógłby powtórzyć siedząc w tym samym rozkroku na biodrach Claude'a. Ociężała staranność, z którą odrzuciwszy głowę w tył rozkoszował się każdym z pchnięć, była tylko chwilowa, bowiem gdy tylko otworzył przymknięte oczy i napotkał lustrzane odbicie spojrzenia Claude'a, przyspieszył - i zrobił to z tym rodzajem zalotnego uśmiechu, który potrafił sprawić, że świat na moment przestawał się kręcić.
O ile jednak ten uśmiech był zdolny zatrzymać czas, o tyle towarzyszące mu porozumiewawcze mrugnięcie przydawało jego biegowi szybkości - aż tam, gdzie upłynęłaby minuta, upływał cały dzień, a godzina zmieniała się w stracone miesiące, jakby z upływem każdej sekundy mogli nadrobić nie tylko te z tygodni, które zmarnowali, ale i wszystkie lata, których nie było im dane spędzić wspólnie.
Szukając ust Ralfa Claude uniósł się na łokciach i pozwolił mu nakierować się do pocałunku lekkim zaciskiem palców na żuchwie. Nie zdążyli na dobre się od siebie oderwać, kiedy poczuł, jak Ralf wskazał lustro krótkim skinięciem głowy, zdając się mówić: popatrz. Popatrz na nas.
Claude go posłuchał. Odbicie Ralfa z łagodnym uśmiechem całowało kącik jego ust, wpatrując się w niego z niemal nieprzystającą do niego czułością, jakby w miejscu jego zwykłych oczu przelotnie pojawiły się inne, młodsze i weselsze.
To samo spojrzenie napotkał gdy Ralf przetoczył się w bok, a on sam obrócił się do niego, podpierając brodę na przedramieniu na moment niezbędny do uspokojenia rozedrganego oddechu.
- Zostań tak - Claude ochryple wysapał po chwili, podnosząc się na tyle, by sięgnąć do szuflady pod łóżkiem.
- Już...? - w głosie Ralfa przebrzmiało rozbawienie, gdy wyglądając zza jego ramienia sam mimowolnie przysiadł, choć wcale nie musiał. Szelest rozrywanej folii powiedział mu wszystko. - Zdążyłeś się tu poczuć jak u siebie.
- Jestem u siebie, skarbie - z przekąsem zacmokał Claude i obejrzał się na niego, unosząc w nieotwartego jeszcze poppersa na wysokość wzroku. - To tobie wciąż bliżej do gościa. Poczęstujesz się...?
Zamiast mu odpowiedzieć Ralf z politowaniem - ale i z przyczajonym w kąciku ust uśmiechem - wyciągnął do niego otwartą dłoń, by ze ściśniętą w pięści fiolką przesiąść się pod wezgłowie łóżka. Oparty o nie plecami przygarnął do siebie Claude'a, ale między chwilą, w której ten poczuł oplatające go w pasie ramię, a tą, w której zbliżył się do Ralfa, coś w wyrazie jego twarzy uległo zmianie.
Wzrok Claude'a zatrzymał się na lustrze odrobinę zbyt długo - na bliźnie, która rozjarzyła się czerwienią oblewającego go rumieńca - i ten widok nie znikł sprzed jego oczu ani wtedy, gdy zamrugał, ani wtedy, gdy przeniósł spojrzenie na Ralfa. Byłby dosiadł go tyłem, chwilowo zaćmiony nagłą myślą, że póki Ralf nie widział jego twarzy, on sam mógł jeszcze udawać, że jego policzkiem nie rozchodziły się sięgające oka nacięcia i ślady po szwach, ale nie zdążył się obrócić. Ralf przytrzymał go przy sobie za biodra i ściągnął brwi w niewypowiedzianym pytaniu.
Claude odruchowo spojrzał w bok.
- Nie musisz na to patrzeć - wyjaśnił niechętnie, chowając szramy za nienaruszonym profilem.
Przez moment był spięty tak, jakby w każdej chwili mógł zerwać się na równe nogi - i chociaż część napięcia uleciała wraz z wydechem, cokolwiek z niego zostało, wciąż kryło się w drżeniu mięśni żuchwy.
- Na ciebie? - Ralf obrócił go do siebie za brodę, ale Claude spuścił wzrok. - Nie będziesz mi chyba odbierał tej przyjemności...?
- To wątpliwa przyjemność kiedy wyglądam-
- Nie wygłupiaj się. Spójrz mi w oczy - przerwał mu i przekrzywił głowę, z łagodnym uśmiechem podłapując jego spojrzenie. Powiódł wierzchem dłoni po jego policzku. - Daj mi się nacieszyć swoim widokiem. Zawsze lubiłem na ciebie patrzeć.
- I nadal lubisz...? - Claude poprawił się na wysokości jego pasa, lecz w tym pytaniu w miejscu powątpienia przebrzmiała chęć usłyszenia tego na głos. Ogniwa łańcuszka przewijały się między jego palcami, gdy przesuwał po nich dłonią, wówczas samemu nie mogąc określić na ile dawał upust nerwom, a na ile wciąż trzymającej się go zaczepności.
- Uwielbiam - wyznał Ralf, jakby na potwierdzenie tych słów z umiłowaniem wodząc wzrokiem po twarzy Claude'a, aż kąciki jego ust powoli zaczęły zadzierać się w górę. - Przecież wiesz, że trudno nie mieć do ciebie słabości - kontynuował, przeczesując jego włosy. - Że właśnie tak wyglądasz najlepiej. Że z całym tym widokiem, a wierz mi, jest to wspaniały widok, może konkurować tylko jeden.
Nadstawiając szyję do pnących się w jej górę pocałunków Claude zdążył przymknąć powieki.
- Jaki? - zapytał, gdy Ralf zamilkł.
Ralf nachylił się do jego ucha.
- Kiedy dochodzisz - szepnął i odsunął się od niego tylko po to, by spojrzeć na jego rozchylające się usta, zanim sam zachęcająco - a przy tym bez ponaglania - wskazał poppersa wzrokiem. - Mogę o to zadbać inaczej, jeśli wolisz, ale...
- Nie musisz - Claude pokręcił lekko głową, opierając czoło na jego ramieniu. Kiedy ponownie ją uniósł, prostując się w siadzie, na jego twarz wrócił poprzedni rozochocony wyraz. - No dalej. Otwórz go.
W trzasku odkręcanej fiolki mocniej objął udami Ralfa i oglądając się za siebie przeciągnął palcami pomiędzy żyłami jego wzwodu. Już wtedy niespiesznie nakierowywał go dłonią - ale dopiero gdy zaciągnął się oparami wyziewającymi z rozpieczętowanej butelki, tym niemal drażniącym zapachem paliwa i garbowanej skóry, opuścił się na biodra Ralfa.
Ralf zatopił się w nim centymetr po centymetrze, z uwielbieniem przypatrując się błogiemu uśmiechowi, który rozlewał się ustami Claude'a, gdy ten - wydychając przetrzymane w płucach powietrze - odchylał głowę w tył. Potem sam nachylił się nad fiolką, przyciskając płatek nosa opuszkiem serdecznego palca.
Poppersy potrafiły sprawić, że w żyłach Ralfa na moment dwoiła się krew, lecz to za sprawą szeptu Claude'a, który przedarł się przez jej ogłuszający szum, każda z jej krwinek zaczęła przemnażać się w nieskończoność. Przez lata Ralf przywykł do tego, że gdy rozlewała się najcieńszymi z naczyń krwionośnych, pobudzone jej przepływem nerwy rozczapierzały się niby skostniałe dłonie, mrowiące od wracającego w nich czucia - lecz kiedy Claude powtarzał mu, że go kocha, działo się coś innego.
Ich zakończenia rozgałęziały się jak rozrastające się wraz z nadejściem wiosny korzenie i Ralf przysiągłby, że coś drżało pod jego skórą, kiełkując, aż spod wiecznej zmarzliny jeden za drugim przebiły czerwone wykwity, porastając całymi łąkami jego policzki i pierś. Szron, który go osnuł, zaczął się cofać jak zdmuchnięta warstwa kurzu, spod której wreszcie wyjrzał zesztywniały na mrozie krajobraz. Coś w Ralfie budziło się do życia.
Tym razem nie były to przejściowe roztopy, skutkujące skromnymi rozlewiskami wzdłuż koryt rzek - i jeśli zaczęłoby się w nich poić ptactwo, brodzące na tyczkowatych nogach wśród zalanych traw, wyczuwszy drganie ziemi musiało zdążyć wzbić się do lotu. To była powódź - ściany spienionej wody, która rozbijała się o przeorane brzegi, rozchlapując się na pola i pastwiska, oraz porywając wszystko to, co napotkała na swojej drodze.
Wśród wzmianek o jej ofiarach zapomniano by o tym, że plony nigdy nie były obfitsze niż wtedy, gdy gleba wchłonęła wodę, użyźniona rozkładającymi się w niej ciałami; że to, co zdawało się być jedynie kolejną częścią składową zagłady, niosło śmierć - ale i życie.
Że gdy Ralf zadzierał głowę w górę, wpatrując się w Claude'a, jego przesypujące się w tył włosy przypominały złote łany falującego zboża. Że jeśli jego oczy jaśniały błękitem bezchmurnego nieba, odbijający się w nich Claude był na nim słońcem. Że kiedy sam Claude spoglądał na jego zarumienioną twarz, w czerwieni jego policzków naprawdę widział rozrastające się łąki polnych kwiatów.
Żadna z poprzednich kolacji w przysposobionej na stołówkę restauracji Marriotta nie była cichsza - żadna też nie była jednocześnie głośniejsza. Te dwa sprzeczne ze sobą wrażenia, które ogarnęły Yishena tuż po przekroczeniu jej progu, wykluczały się wzajemnie jedynie z pozoru - bo chociaż ilość nieobecnych osób przekroczyła jego oczekiwania, cisza, którą wypełniłyby ich głosy, wydała mu się dosadniejsza niż przeważnie toczone rozmowy. Nie było niczym nowym by ktoś spóźnił się na posiłek, lecz tam, gdzie przebrzmiewały przyziemne sugestie, że marnotrawstwem byłoby nierozdzielenie między siebie nadprogramowych porcji, on słyszał zawoalowaną w śmiech obawę, że wbrew wcześniejszym zapewnieniom tych mogłoby wreszcie zabraknąć.
Przedzierając się o lasce do miejsca, przy którym sam przywykł jadać posiłki, starał się nie spoglądać w kierunku pustych krzeseł - a jednak brak pobladłych twarzy ludzi, którzy normalnie na nich siedzieli, rzucał mu się w oczy tak, jak zrobiłyby to szpary po straconych zębach w nienagannym dotąd uśmiechu.
Tego wieczoru nikt nie miał prawa wiedzieć, że Claude i Ralf, na których wolne miejsca niektórzy zerkali ponad pochylonymi nad stołem głowami swoich rozmówców, sami zasiadali do własnej kolacji. Że Francuz, który krył wyrżnięty na twarzy znak za ciemnym kapturem na tyle uparcie, by jego znaczenie pozostało w sferze domysłów, stawiał właśnie talerz przed wpatrującym się w niego Niemcem - tym, za którego pociętym karkiem niespełna dobę temu oglądał się niemal każdy, kogo wówczas minął, samemu wyciągając szyję ponad bawiącym się tłumem.
Znak na jego karku przeważnie krył golf i wszyscy, którzy poznali wykrojone na nim słowo, po chwili pojmowali przyczynę, dla której pozostawało schowane. Wczorajszej nocy na bladym paśmie skóry - ponad czarną krawędzią garnituru, między białym kołnierzem koszuli, a przystrzyżoną linią blond włosów - wreszcie mieli okazję przyjrzeć się różowym bliznom.
Lecz dzisiejszą Ralf spędzał z Claudem - w swoim mieszkaniu. Zanim przenieśli się do salonu zdążył wsunąć na siebie dres, który ostatnim razem musiał mieć na sobie w jeden ze spędzonych w pojedynkę wieczorów. Dopiero siadając do stołu rozpiął klamrę chokera i kiedy ta uderzyła o blat, przesunął palcami po wyczuwalnych na karku wypukłościach zbliznowacenia. Zdążyło zasklepić się na tyle niedawno, by przeciągnąwszy po nim dłonią odruchowo wciąż sprawdzał, czy z tym ruchem nie ubrudził jej wnętrza krwią lub osoczem.
Ralf uniósł znad niej wzrok na przypatrującego się mu Claude'a, lecz chociaż ten ściągnął pytająco brwi, w jego ciemnych oczach nie przestały tańczyć ogniki. Ktoś inny uznałby je za odbicie płomienia palącej się pomiędzy nimi świecy, ale Ralf wiedział, że choćby ją zdmuchnął, one wciąż świeciłyby się tym samym żarem.
- Ciągnie cię? - Zapytał Claude, palcem wskazując tył własnej szyi. Ralf, nieskwapliwie przystępując do jedzenia, pokręcił na to pytanie głową. - I tak ci ją potem posmaruję.
- Doskonale sobie poradzę robiąc to samodzielnie, ale dziękuję.
- Mówisz to jakbyś miał czym. - Z zaczepnym uśmiechem Claude pochylił się nad stołem, aż poczuł na twarzy ciepło roztaczane przez świecę. - Balsamem po goleniu? Kremem przeciwzmarszczkowym? Maść jest gdzieś w mojej kosmetyczce, złotko, ale nie martw się: co moje to twoje.
W wymownym milczeniu Ralfa nie byłoby nic nowego, lecz chociaż dawnym zwyczajem uniósł kącik ust - znów bardziej przeganiając kolację po talerzu, niż zajmując się jej jedzeniem - zrobił to na tyle niemrawo, by sam Claude na moment zaniechał konsumpcji. Przez chwilę obserwował Ralfa, który zamiast wgryzać się w pieczywo rozrywał je w dłoniach i z ociąganiem niewłaściwym komuś, kto nie jadł przez cały dzień, wkładał jego fragmenty między zęby. Trudno byłoby to nazwać przeżuwaniem.
- Nie smakuje ci? - Claude wskazał jego talerz widelcem. - Jeśli coś jest niedoprawione możesz winić jedynie samego siebie, choć może powinienem się cieszyć, że w tych szafkach znalazłem cokolwiek ponad sól i pieprz.
- Nie o to chodzi - przystopował go Ralf, ale oparł się o blat ramionami, samemu chwilowo porzuciwszy zamiar ponownego chwycenia sztućców. - Zwyczajnie nadal nie mogę powiedzieć, aby dopisywał mi apetyt - rozłożył dłonie, o które zdążył podeprzeć podbródek, lecz zaraz ponownie splótł pod nim jej palce. Jak do modlitwy. - Przypuszczam, że kwestią jeszcze jednego drinka było to, abym nie zerwał się w porę z łóżka.
- Co za szczęście, że był to ten, którego nie chciałeś wypijać beze mnie - Claude przybliżył się do niego, poszturchując go nogami pod stołem. - Mogę zużyć to wino do gotowania, jeżeli wolisz, ale zjedz chociaż trochę.
Ralf potrząchnął lekko głową i przytrzymał kieliszek, przyciskając jego podstawę do stołu dwoma palcami, zanim uspokajająco uniósł tę samą dłoń.
- Zjem, za moment - obiecał, pozwalając jej zwinąć się w luźną pięść, którą mimo to cicho postukiwał o blat zanim ubrał w słowa to, co go męczyło. - Wiem, że w tym wszystkim nie zasłużyłem sobie na pożegnanie, lub chociaż słowo uprzedzenia-
- Nie wracajmy teraz do tego, serce - poprosił go Claude.
- To nie da mi prędko spokoju. Niewiele brakowało abyś odjechał, zanim zdążyłbym cię zatrzymać. Przywykłem do twojej impulsywności, ale-
- To nie był impuls - przerwał Ralfowi. - Miałem parę dni żeby to przemyśleć, choć wygląda na to, że przedwcześnie uznałem kluczową w tym kwestię za straconą.
- Nie musiałeś od razu wyjeżdżać.
- Ralf, musiałem. Musiałem - powtórzył Claude - i tyle. To byłoby lepsze niż patrzenie na to wszystko z boku, choć obaj wiemy, że nie byłoby mi dane pozostać bezstronnym. Nie chciałbym wchodzić ci w drogę, ale któregoś dnia mógłbym nie mieć innego wyjścia. Założyłem, że to ty mógłbyś mnie go pozbawić.
- Miałbym być zdolny do czegoś takiego?
- Jesteś zdolny do wielu rzeczy - Claude wzruszył ramionami, zbywając lekkim uśmiechem każdą z tych, które stały za tym stwierdzeniem. - W gniewie: do wszystkiego.
- Nie wobec ciebie - Ralf odchylił się na krześle, wyraźnie zraniony i spuściwszy wzrok powiódł kciukiem po oparzelinie na swoim przegubie. - Nie byłbym w stanie cię skrzywdzić. - Podniósł spojrzenie z powrotem na Claude'a. - Nawet słowem, chociaż mam pełną świadomość, że już to zrobiłem. Było mi wtedy trudno uwierzyć, że którakolwiek z rzeczy, które powiedziałem, byłaby w stanie cię zaboleć. Zwłaszcza do tego stopnia, abyś uznał wyjazd za najlepsze rozwiązanie, a nawet w ogóle brał tę opcję pod uwagę.
- Byłem z tobą szczery przez cały ten czas - zauważył miękko Claude, samemu pochylając głowę nad talerzem, jakby mógł się w nim sobie przyjrzeć przed uniesieniem oczu na Ralfa. - Mogę dać wiarę temu, że nie mógłbyś wyrządzić mi krzywdy, ale uwierz mi - proszę - kiedy sam mówię, że nie mógłbym cię okłamać.
Ralf przytaknął, lecz jeszcze przez moment wpatrywał się w Claude'a w ciszy. Wciąż był opatulony jego własnym szlafrokiem, skwapliwie otrzepanym z zebranego z podłogi kurzu.
- Gdzie tak właściwie zamierzałeś się przenieść? - zapytał wreszcie, bo właśnie nad tym zastanawiał się od dłuższego czasu. - Do siebie...?
Claude pokręcił głową, zanim zerknął przez przeszklenie salonu na rozciągające się za nim miasto. Budynki powoli rozmywały się w zapadającym zmroku.
- Może po parę rzeczy, gdybym w ostatniej chwili zdecydował się je zabrać, ale... Nie, nie sądzę - uznał po chwili namysłu. - Jesteś pewien, że nie chcesz tego zjeść, póki jest ciepłe?
- Jest jeszcze gorące - Ralf wskazał brodą na unoszącą się nad ich kolacją parę. - Jeśli nie tam to dokąd?
- Do Pekinu, na start. Zatrzymałbym się tam na jakiś czas, a potem... - Claude ponownie wzruszył ramionami. - Nie wiem. Nad tym zamierzałem zastanowić się nieco później.
Ralf zamilkł, czując jak z jego twarzy wraz z krwią spłynął wszelki wyraz.
- Nie znalazłbym cię - zdał sobie sprawę i był to jeden z niewielu razy, kiedy w jego głosie dało się usłyszeć nie tyle przestrach, co szczerą grozę.
- Po części o to chodziło - przyznał Claude. - Próbowałbyś...?
- Czy nie z tego założenia sam właśnie wyszedłeś? - Stawiając to pytanie Ralf uśmiechnął się blado. - Próbowałbym, przecież wiesz. Ale nawet przy optymistycznym założeniu, że nie zbłądziłbym gdzieś po drodze do ciebie, skoro bym cię tam nie zastał... - w zastanowieniu ledwo zauważalnie pokręcił głową. - Nie miałbym pojęcia gdzie cię znaleźć, choć przysięgam, że próbując przewróciłbym całe to miasto do góry nogami.
Niewiele brakowało aby Claude zaśmiał się na to pod nosem. Zamiast tego przechylił się, podłapując niespokojne spojrzenie Ralfa.
- Ralf, jesteś bystry - przypomniał mu, widząc, że go to męczyło. - I znasz mnie odrobinę zbyt dobrze, by nie zorientować się dokąd mógłbym się wybrać. Na dobrą sprawę wystarczyłoby, abyś w porę przeszukał moje mieszkanie - i mając to na uwadze raczej nie zabawiłbym zbyt długo w Pekinie, a przynajmniej nie tam, gdzie planowałem się udać.
- Tu się nie mylisz - Ralf przyznał mu rację. - Przegrzebałbym twoje rzeczy jakbym w ostatnim akcie desperacji mógł cię jeszcze znaleźć pod tym pieprzonym posążkiem Buddy. W życiu nie posądziłbym cię o prowadzenie spisu ważnych adresów w jakimkolwiek organizerze, ale przypuszczalnie znalazłbym coś w dokumentach. Dyplomy, stare umowy, te zawarte pod poprzednim adresem, ubezpieczenie zdrowotne, musiałeś tam wpisać czyjeś dane kontaktowe... - urwał, ponieważ Claude od dłuższej chwili przytakiwał na każde z tych słów. - A ty zawsze najchętniej wracałeś do domu. W Pekinie?
- Długo tam mieszkałem - potwierdził Claude. - Z ojcem. I jeśli wpadłbyś na to tak szybko, jak teraz, pewnie zdążyłbyś mnie tam zastać - westchnął, rozkładając oparte o blat ręce. - Oczywiście, że zacząłbyś od dokumentów, ja pierdolę. To twoje ostatnie umiłowanie do papierkowej roboty to zboczenie zawodowe czy narodowe?
- Przecież sam wiesz najlepiej, że to spotęgowane pedantyzmem połączenie ich obu - wyartykułował z wolna Ralf, w którego głosie ponownie dało się słyszeć ukontentowanie. Oraz ulgę.
Starając się nie myśleć o ciężarze zabranego stamtąd zegarka na swoim nadgarstku, Claude odwzajemnił uśmiech Ralfa.
- Czy skoro ustaliliśmy, że mimo wszystko miałbyś jakąś szansę mnie znaleźć, możemy już wrócić do jedzenia?
- Możemy - Ralf poprawił się na krześle, lecz zamiast sztućców chwycił kieliszek.
Zadźwięczały cicho, gdy zderzyli się nimi ponad stołem.
Ten krótki toast zdawał się markować zupełnie nowy rozdział ich życia - wspólnego.
Pod sztybletem Ralfa zachrzęściło rozdeptane szkło, gdy wymykające się spod jego nóg butelki chrobotały o asfalt. Turlały się nim pod gęstymi oparami mgły, zanim trafiły pod któryś krawężnik; inne dźwięczały, uderzając o siebie nawzajem; jeszcze inne zatrzymywały się w zupełnej ciszy, napotkawszy opuchnięte ramię któregoś z leżących na ulicy nieboszczyków.
Przetaczając się między popielatymi pierzejami po obu jej stronach Ralf powłóczał odmawiającymi mu posłuszeństwa nogami. Częściej potykał się o nie same, niż o niewidoczne w szarym półmroku śmieci, bruk i zwłoki. Twarze niektórych z nich wydawały mu się znajome, jakby już raz tędy szedł - i być może tak było. Być może przez cały ten czas zataczał po mieście zapętlające się kręgi.
Gdyby ktokolwiek go zobaczył, uznałby, że snuł się bez celu - ale poza nim w Tianjinie nie było już nikogo. Był sam i wprawdzie pamiętał niewiele, wiedział tyle, że chociaż znalazł już wszystkich - czy to stąd kojarzył tych ludzi? - musiał iść dalej, pomiędzy blokującymi jezdnię samochodami, na Pekin.
- C l a u d e? - spróbował znów zawołać, lecz głos, którego gromkie echo jeszcze niedawno niosło się ulicami, więzł mu w zdartym od nawoływania gardle. Niedawno brzmiał przynajmniej jak szept, lecz teraz - ile minęło czasu? - z jego ust prawie nie dobywał się dźwięk. - Claude...?
Wtedy go zobaczył, leżącego bokiem na ulicy. Z podkulonymi nogami Claude wyglądał jakby spał i Ralf pomyślał, że właśnie tak było. Może i on zmęczył się wędrówką.
- Tutaj jesteś - podbiegając do niego o resztkach sił westchnął z ulgą i pochylił się nad nim, opierając dłonie na kolanach, zanim przysiadł na skrawku asfaltu tuż obok. - Wszędzie cię szukałem - zerknął na zakapturzony tył głowy Claude'a. - Myślałem, że już cię nie znajdę.
Potem sam położył się na ziemi i wtulając twarz w jego plecy przykrył ich obu zdjętym w międzyczasie płaszczem, jakby ten mógł zastąpić im kołdrę. Wreszcie zasnął, obejmując go ramieniem, aż w Tianjinie nie został już nikt.
Kiedy otworzył oczy, zobaczył ciemność. Z twarzą gdzieś między zgięciem własnego łokcia, a materiałem bluzy na karku Claude'a, Ralf poruszył się sennie - ale im dłużej leżał, dalej przygarniając go do siebie przerzuconą przez jego bok ręką, tym większej nabierał pewności, że przez najbliższe godziny miał już nie zasnąć. Zdążył wyspać się za dnia i teraz, jak nocne zwierzę, czuł się cudownie przytomny.
Podniósł ostrożnie głowę, ale już to wystarczyło, by usłyszał szelest uginającej się pod Claudem poduszki kiedy ten odruchowo zerknął na niego kątem oka. Obaj nie widzieli zbyt wiele - raptem różne odcienie czerni.
- Claude? Śpisz...? - Ralf upewnił się szeptem wystarczająco cichym, aby nie obudził go gdyby było inaczej.
Claude pokręcił lekko głową.
- Nie - odpowiedział zbyt przytomnie, by nie stało się jasnym, że również i on od dłuższego czasu musiał jedynie wylegiwać się w cieple łóżka. - Nie możesz zasnąć?
- Trochę. Obudziłem się i... - wzruszywszy ramionami Ralf przytulił się do niego odrobinę mocniej i oparł brodę na jego ramieniu, wyswobodzoną spod własnej głowy ręką gładząc go przez kaptur.
- To jest nas dwóch - w głosie Claude'a dał się słyszeć uśmiech, z którym to powiedział, okręcając szyję tak, że oddech Ralfa musnął jego policzek.
Już wtedy Claude poczuł, że jego dłoń przesunęła się na biodro, poszerzając palcami przesmyk nagiej skóry między dresem a bluzą. Ich chłód nigdy nie pasował do bijącego od Ralfa gorąca - mimo to był przyjemny.
- A zamierzasz spać czy... - Ralf, wówczas tylko badawczo, powiódł nimi po jego odsłoniętym podbrzuszu. - Mogę ci jakoś umilić czas do świtu?
Ale miękki pocałunek - ostatni, w którym dały się czuć resztki opuszczającej ich obu senności - zamknął Ralfowi usta zanim na dobre zdążył dokończyć to pytanie.
- Możesz - szepnął Claude, zahaczając kciukiem o ściągacz swoich spodni.
Zsunął je lekko w dół, zanim obrócił się pod Ralfem na plecy, a on sam powiódł dłońmi w górę jego torsu, podwijając przykrywającą go bluzę dobrze ponad wysokość żeber. Dopiero wtedy Claude zrozumiał, że w międzyczasie Ralf musiał pozbyć się góry swojej piżamy, bo nachylając się do niego przeciągnął po jego skórze nagą piersią. I jeśli chłód jego palców przywodził na myśl zahartowane żeliwo, ta okazała się rozgrzana jak piec w samym sercu kuźni, w której zostały wykute. Całe to ciepło zdawało się znajdować ujście w wargach, które Claude ponownie poczuł na własnych.
Ralf go nie całował, nie tak zwyczajnie - Ralf wgryzał się w niego szeroko ustami, a klęcząc na materacu między nogami Claude'a zdawał się składać przed nim pokłon wraz z każdym ze schodzących coraz niżej pocałunków. Dotarły do skośnych pasów Adonisa, do napiętego między kośćmi miednicy podbrzusza, do pachwiny, po której cienkiej skórze Ralf wodził językiem przy każdej z delikatniejszych pieszczot, zanim te przeniosły się niżej.
To wtedy uniósł jego nogi w górę i z głową tuż pomiędzy nimi zsunął z nich dres, aż Claude oparł uda na jego ramionach. Unosząc jego zgarnięte w garść jądra do ust Ralf przypominał kogoś, kto zapomniawszy przez głód o dobrych manierach zaczął jeść rękoma - i kiedy dopchnął je dłonią, zdawało się, że mógłby je przełknąć, a każdy z jej palców oblizać, jakby już wówczas spłynęły wypełniającym je nasieniem. Ralf pieścił go z sakwą aksamitnej skóry wypychającą jego policzek, aż zastąpił ją wzwód, któremu pozwolił otrzeć się o jego wnętrze w drodze do gardła. Jeszcze zanim jego przełykiem na dobre spłynął wytrysk, zlizał ściekające w dół prącia strugi spermy, gdy ta przelała się poza jego usta.
I chociaż przeczesujący jego włosy Claude zamierzał nakierować go do pocałunku, Ralf zdążył złożyć go niżej i niżej, aż prostując się na klęczkach chwycił jego biodra i jednym szarpnięciem uniósł je do ust. W ciemności Claude niespodziewanie zsunął się z poduszki, i chociaż to ją czuł dotąd pod łopatkami, teraz i one, i jego głowa, spoczęły na udach i kolanach Ralfa.
Rozgarniając jego pośladki wpijającymi się w nie palcami Ralf pochylił nad nim jak nad przepełnionym kielichem. Nadpijał i sączył wszystko, co miał do zaoferowania, scałowując z jego krawędzi słodki smak skóry, tym delikatniejszej, im głębiej wsuwał język, jakby opróżniwszy go mógł jeszcze zlizać ostatnie krople zalegające na jego dnie - kiedy zaś zdawało się, że był już pusty, napełniał go własną śliną i to ją spijał zachłannymi pocałunkami, jakby przelawszy się z jego ust do jego wnętrza ze zwykłej wody zamieniła się w najsłodsze wino.
Budząc się o poranku w przestronnej sypialni Ralfa Claude powiódł po niej oczami i zamrugał sennie. Nie zrobił tego dlatego, że wydała mu się obca - przeciwnie, jej widok uznał za niemal znajomy, jeszcze wczoraj zdążywszy stwierdzić, że właśnie tak powinien był wyobrażać ją sobie przez cały ten czas: jasną i bezosobową, nie licząc karmazynowej żarówki, skupiającej w sobie wszystko to, kim okazywał się Ralf, jeżeli tylko przyjrzano się mu wystarczająco uważnie. Nie było w niej zresztą zbyt wielu rzeczy, które przyciągnęłyby jego spojrzenie - nie na widoku - więc chociaż przyjrzał się wszystkiemu, co napotkał wzrokiem, zrobił to wyłącznie w próbie uzyskania potwierdzenia, że cokolwiek działo się po zmroku nie było jedynie miłym snem. Nadal je miewał - wspomnienia, czy też pobożne życzenia, gdy przez te pierwsze zbyt mocno przebijała gorycz - i gdyby zapytał Ralfa, dowiedziałby się, że on także, oraz że to one były najgorsze. Zrozumiałby dlaczego.
Ale Ralf leżał spokojnie, obejmując go przez sen nagim ramieniem. To ono kazało Claude'owi przypuszczać, że choć o świcie Ralf pomógł mu ubrać zaplątany w pościele dres, sam musiał nie czuć potrzeby założenia na siebie zrzuconej przed paroma godzinami piżamy. Dźwigając się do siadu nabrał jedynie pewności, że tak właśnie było - że to w nocy naciągnął obolały tył ud, po którym odruchowo przesunął dłońmi.
Że kiedy jego biodra ponownie opadły na materac, podciągnął kolana pod samą brodę, aby nawet sięgając na oślep po lubrykant Ralf nie przestawał wpijać się w przestrzeń między jego kroczem a podstawą kręgosłupa. Że wchodząc w niego Ralf ponownie przerzucił jego nogi przez swoje barki i napotkawszy dotykiem wypukłe ślady szczęk, które lata temu rozharatały mu łydkę, to ją przytrzymał przy ustach, jakby i tę bliznę mógł scałować z jego skóry wraz ze wspomnieniem dnia, w którym powstała. Że z chwilą, w której pocałunki Ralfa przeniosły się na jego twarz i usta, z tych wyrwało się głośniejsze niż dotąd westchnienie, ponieważ jednocześnie Ralf naparł na niego tak, że Claude uderzył kolanami o własne ramiona. Tam też zostały, kiedy Ralf wsuwał się w niego mocniej i głębiej niż dotąd, utrzymując tempo nawet wtedy, gdy udami Claude'a raz za razem rozchodziło się błogie drżenie, nawet wtedy, gdy sam szczytował, a nade wszystko wtedy, gdy Claude zaklinał go, by nie przestawał. Ale Ralf nie zamierzał przestawać - nie z dłońmi Claude'a zakleszczającymi się na jego plecach i pośladkach, za które Claude przyciągał go do siebie zanim sam wsunął w niego palce. Nabijał się na nie przy każdym pchnięciu, a czerń nocy przechodziła w błękit świtu. Zdawało się, że z ciemnych odmętów oceanu wypływali wreszcie na powierzchnię.
Teraz spał lub jedynie przysypiał, znów wyglądając tak niewinnie, jakby żadna z tych rzeczy nie miała prawa mieć miejsca, choć gdy Claude dla pewności podwinął bluzę zobaczył pstrzące jego podbrzusze przekrwienia i przyschnięte smugi zlizanej z niego spermy. Przypatrywał im się w zamyśleniu, lecz zerkając to na nie, to na Ralfa, nie zastanawiał się już nad okolicznościami, w których powstały. To wtedy zaczęła męczyć go myśl, którą mógł od siebie odsunąć - na parę godzin, dzień, lecz nie na zawsze, choć gdyby tylko umiał, puściłby ją w niepamięć.
- Już wstałeś...? - usłyszał ochrypły głos Ralfa, który przerwał jego rozważania, niewystarczająco jednak szybko, aby mógł przestać zaprzątać sobie nimi głowę.
Przytakując spojrzał na Ralfa, który oplótł go w pasie ramieniem i okręciwszy się pod kołdrą położył skroń na jego udzie. Skulony pod zsuwającą się z jego barków pościelą przypominał bezbronne zwierzę, ale spośród wszystkich osób, które miały okazję go poznać, Claude najlepiej wiedział jak dalekie od rzeczywistości - a przy tym złudne - było to wrażenie.
Przeczesywał luźne loki Ralfa, gdy ten, jeszcze się dobudzając, pytająco wskazał skinieniem głowy na zadartą krawędź jego bluzy.
- Nie byłem pewien - wyjaśnił mu Claude, zsuwając ją w dół, ale ponieważ Ralf jedynie uniósł brwi zaraz rozwinął myśl, samemu będąc jeszcze zbyt zaspanym, by ubrać ją w słowa. - Czy my... W nocy...
- A - na wspomnienie wieczoru Ralf posłał w przestrzeń zadowolony uśmiech, zanim ukazując w nim zęby przeniósł wzrok na Claude'a. - Tak. Właściwie... - Zahaczył palcami o ściągacz jego dresu i zerknął przez brzeg materiału na obnażoną tym samym skórę, zanim znów uniósł na niego spojrzenie. - Moglibyśmy to zaraz powtórzyć.
Niewiele brakowało aby Claude na to przystanął, a jednak patrząc w oczy Ralfa, gdy ten przykładał usta do jego podbrzusza, znów myślał tylko o jednym.
- Poczekaj - poprosił go i oparł się o wezgłowie jego łóżka, powoli godząc się z myślą, że jakkolwiek brzmiała odpowiedź na dręczące go pytanie, był ją gotów zaakceptować. Odchrząknął, zanim uciekając wzrokiem w bok wreszcie wypowiedział je na głos. - Czy sypiałeś z Jianshe?
- Słucham? - Ralf ściągnął brwi, jakby rzeczywiście się przesłyszał.
- Nie każ mi się powtarzać, proszę - westchnął Claude. - Tak czy nie?
- Nie - zaprzeczył Ralf, podnosząc się do siadu. - Nie. Nie mówisz chyba poważnie?
- Nie musisz mnie okłamywać. Zbyt wiele razy widziałem, jak się do ciebie przyklejał, jak ty na niego... Patrzyłeś i... - Dłonie Claude'a zacisnęły się na powietrzu tuż przed jego twarzą, jakby mogły zgnieść każde ze słów, które wypowiedział, jednocześnie siłą wyciągając z nich kolejne. - Chcę tylko wiedzieć.
- Przysięgam, że nie.
- A ja, że zajebiście ciężko mi w to uwierzyć. To bez znaczenia, przecież my nawet nie byliśmy parą, zresztą nawet gdyby... - Bezsilnie opuścił ręce i wbił w nie spojrzenie, gdy opadły między jego nogi. - Przecież bym ci wybaczył. Dlatego byłbym wdzięczny, gdybyś był ze mną szczery.
- Jestem, Claude. Przecież jestem - powtórzył Ralf i przechylając głowę podłapał jego spojrzenie, prawie rozbawiony tą sugestią. - Pracowaliśmy razem, owszem. Dogadywaliśmy się w kluczowych kwestiach, to także prawda, ale to tyle. Zaręczam, że między nami nic nie było.
- Nie odstępował cię na krok.
- Gdyby miał inne wyjście, a to nie ja go pozbawiłem, trzymałby się ode mnie z daleka - spokojnym głosem wyłożył mu Ralf, zdążywszy rozpoznać moment, w którym Claude zaczął wsłuchiwać się we własne myśli bardziej, niż w jego słowa. - Dał mi dość jasno do zrozumienia, że nie interesują go mężczyźni.
- Gdy próbowałeś go pocałować? - Z zainteresowaniem, które można byłoby uznać za szczere, zapytał go Claude. - A może to zdążyło zajść nieco dalej?
- Czuł się zobowiązany aby to zaznaczyć po tym, jak znalazł i przeszukał mój telefon. Rozmawialiśmy już o tym - pamiętasz?
Claude kilka razy pokiwał na to głową, lecz kiedy zdawało się, że był gotów na tym poprzestać, ponownie podniósł spojrzenie na Ralfa.
- Niech będzie, ale co gdyby było inaczej? - Rozważył to na głos, powoli przypominając sobie wszystko, czego zdążył się dowiedzieć od innych i co doprowadziło do wykształcenia się tej obawy. Był pewien, że była realna i to ta świadomość ostatecznie go rozbudziła. - Gdyby zrozumiał, że spośród wszystkich sposobów na bezpieczne schowanie się za twoimi plecami, ten byłby najprostszy? Co wtedy? Wtedy, mój drogi, pewnie zdążyłbyś go już przelecieć. Podobno do siebie pasujecie. Właściwie jedyne, co o nim wiem, to że z powodzeniem mógłby zastąpić ci żonę. I im dłużej byłem zmuszony na to patrzeć, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że wbrew temu, co twierdził Wen, wcale nie musiałby urodzić się w tym celu kobietą.
- Czyli uważasz - upewnił się Ralf, który przez czas tego wywodu kręcił jedynie głową - że miałbym go posuwać, mając cię parę pięter niżej. Dobrze rozumiem?
- Czemu nie - Claude wzruszył ramionami, ale pierwsze drgnięcie kącika jego ust zdradziło, że przyjąwszy wcześniejszą deklarację Ralfa do wiadomości zamierzał się z nim jedynie podroczyć. - Ładna twarz i ciemne włosy, może od tyłu nie zauważyłbyś nawet większej różnicy.
- Nie przypisuj mi własnych przewinień - wypomniał mu Ralf i westchnął ciężko. - Nie, nie przespałbym się z nim. Nie umiałbym, nie po tym wszystkim, a już na pewno nie przy tym, jak paskudnie czułem się ze świadomością, że nawet, jeśli mnie wystawiłeś, nawet, jeśli mnie okłamywałeś, nie potrafiłem przestać się o ciebie martwić. W porządku?
Claude przytaknął z powoli wracającym na jego usta uśmiechem.
- I jeśli jeszcze ci mało... - ponownie podjął Ralf, niemal gotów zaśmiać się na to, co zamierzał powiedzieć. - Nawet gdyby było mi to w stanie przyjść do głowy- Nie wiem jak ci to powiedzieć, ale wystarczy, że Noah brał na siebie od Tanga moje tabletki nasenne. Nie zmusiłbym go do tego, aby poszedł do niego i z kamienną twarzą nakreślił mu zgoła inny problem.
Spoglądając na kołdrę skotłowaną między nogami Ralfa Claude z powątpieniem ściągnął usta. Przysłaniała jego krocze - ale nie biodro, z którego zdążyła się zsunąć.
- Wiesz, jak do mnie przyszedłeś-
- Bądź łaskaw ugryźć się w język - poprosił go Ralf, po raz pierwszy mówiąc to bez kąśliwości, która zwykle przebrzmiewała wtedy w jego głosie. Zmienił temat. - Dlaczego teraz? Mogłeś zapytać mnie wcześniej, jeśli cię to martwiło.
- I tak nie potrafiłbym mieć ci tego za złe - Claude wzruszył ramionami. - Kocham cię, więc choćby mnie to zabolało- Wybaczyłbym ci.
Ralf rozchylił usta, znów starając się powiedzieć mu to samo - lecz tym razem to pamięć o wszystkich razach, kiedy sam zakochał się wystarczająco aby wybaczyć, zmusiła go do ich zamknięcia. Kiedy ponownie spojrzał na Claude'a, był to jeden z niewielu razów, gdy Ralf wydał się mu rozczulony - a przy tym strapienie, z którym zmarszczył brwi, kazało mu samemu przyciągnąć go do siebie za delikatnie chwyconą brodę. Claude pocałował go, jakby mógł mu tym samym przypomnieć, że ten nie musiał nic mówić.
- Telefon - zarządził, jeszcze zanim Ralf zdążył otworzyć przymrużone do pocałunku oczy. - Twój telefon, Ralf.
Kiedy Ralf odsunął się, zaskoczony nie tyle wydanym mu poleceniem, co faktem, że padło ono właśnie w tej chwili, Claude wyciągnął do niego otwartą dłoń, wskazując, że w kolejnej spodziewał się go w niej zobaczyć.
- Teraz...? - Upewnił się Ralf i ponieważ Claude odpowiedział mu pojedynczym i nieznoszącym sprzeciwu skinieniem głowy, zaczął niechętnie podnosić się z łóżka. Przytrzymał się na jego krawędzi. - Powinieneś być w stanie wyobrazić sobie wszystko, co mógł tam znaleźć.
- Zawsze słynąłem z wybujałej wyobraźni, skarbie, ale po raz pierwszy zaczynam odnosić wrażenie, że nawet ona ma swoje limity. Telefon, w tej chwili - ponaglił go. - I nie chcę słyszeć, że jest rozładowany - dodał, odprowadzając Ralfa wzrokiem gdy ten przeciągał się w drodze do fotela. - Nie było ci tak zimno...?
- Nie, dlaczego? - Wsuwając ręce w rękawy przewieszonego dotąd przez jego opacie szlafroka, Ralf, wcześniej zupełnie nagi, obejrzał się na Claude'a, którego usta wygięły się w zadziornym uśmiechu.
- Ochrypłeś.
- Z twoim słodkim głosem, oczywiście, wszystko jest w jak najlepszym porządku - Ralf rzucił już z progu, ponieważ prawda była taka, że ochrypli obaj. - Ale nie, nie było mi zimno, chociaż dobrze, że zdecydowałeś się zabrać ze sobą chociaż tę nagrzewnicę. Chyba jedynego pocieszenia w tej całej sytuacji musiałbym dopatrywać się w fakcie, że gdziekolwiek się nie podziałeś, przynajmniej nie marzniesz. Swoją drogą - zawołał z łazienki - zdążyłem uznać, że w ostatecznym rozrachunku jej nie przyjmiesz.
- Ze wszystkich rzeczy, których postanowiłeś nie zbywać taktownym milczeniem, wybrałeś akurat tą - westchnął Claude. - Przyznaję, że w pierwszej chwili uniosłem się honorem. Na marginesie, piszesz sinogramy jak dziecko.
- Popracowałem nad językiem, ale mnie przeceniasz. Te karteczki wyszły spod ręki Fei - Ralf zerknął na niego w drodze do przedpokoju. - Właściwie mógłbym pokazać ci mój zeszyt, ale w którejś szufladzie tego biurka znajdziesz tylko ten stary.
Na korytarzu miękko zaszeleściły przeszukiwane kieszenie jego wełnianego płaszcza. Oklepując je przez materiał Ralf wreszcie wyczuł dłońmi cienki zarys obudowy.
- Zeszyt? Jak uroczo - rozczulił się w międzyczasie Claude, bardziej szczerze, niż szyderczo. - Szanowny pan Voigt w skupieniu kreślący kolejne znaki jak uczniak. Chciałbym cię zobaczyć przygarbionego nad pracą domową.
Wduszając przycisk startu w drodze do łóżka Ralf uniósł na niego wzrok znad powoli uruchamiającego się telefonu. Dopiero gdy przysiadł na wskazanym mu przez Claude'a miejscu między jego nogami, ten zobaczył spękania rozchodzące się czernią ekranu. Przypominały mapę miasta: wyraźne linie głównych ulic, cienkie pobocznych, zieleń parków tam, gdzie spod łuszczącego się szkła zaczęła wyzierać płyta główna.
- Wygląda jakbyś upuścił go z tamtego dźwigu w porcie - Claude wyjrzał znad ramienia Ralfa. Podłapał jego spojrzenie. - Nie mów, że wypadł ci z kieszeni.
- Pozostałeś dobrze doinformowany - ze słabym uśmiechem zauważył Ralf, lecz zaraz pokręcił głową. - Ale nie. Zresztą, sam przyznasz, taki szczegół raczej nie umknąłby czyjejkolwiek uwadze.
- Byłby jedynym, o czym bym usłyszał - zgodził się Claude. - Poza tym to, że sam nie mogłem mieć na ciebie oka, w żaden sposób nie przeszkodziło mi w posłużeniu się cudzymi. Skoro nie dźwig, to co? Zheng...?
Ralf wskazał na ścianę. Z tej odległości wżłobienie w tynku było ledwie widoczne, lecz podłogę i listwy nadal przyprószała biel skruszonej farby.
- Ja. To nie był mój najlepszy moment - przyznał. - Nie muszę ci chyba tłumaczyć.
Prostokątną ramę wyświetlacza wypełnił ekran startu, przecięty przez pionowe paski - czarne w miejscu martwych pikseli i wielobarwne, migoczące, skaczące pomiędzy wszystkimi punktami, z których zbyt obficie obsypało się szkło. Ralf odruchowo przyłożył palec do czytnika linii papilarnych, lecz pouczony wyświetlającym się komunikatem - po ponownym uruchomieniu urządzenia wymagany jest kod blokady - na ślepo wstukał pin.
- Żadnej Jayne na tapecie - z przekąsem spostrzegł Claude, gdy Ralf, opierając się o niego plecami, podał mu swój telefon. - Właściwie powinienem się spodziewać, że to będzie jakiś systemowy obrazek.
- Nie poznajesz...? - zdziwił się Ralf, na co Claude jedynie uniósł brwi. - W porządku, masz prawo, w gruncie rzeczy wszystkie morza są do siebie podobne. To Francja, dokładniej mówiąc: wasze wody terytorialne, bo nie spędziłem zbyt wiele czasu na lądzie. Ostatnie wakacje.
Niewiele brakowało, aby dodał: ostatnie, zanim się tu przeniosłem, lecz przecież obaj wiedzieli, że w tych słowach kryło się coś bardziej ostatecznego. Po tym wyjeździe został granat morza i biel pokładu, oraz świadomość, że mieli już nigdy nie przepłynąć się francuskim wybrzeżem. Przypuszczalnie to za jej sprawą Claude zamilkł zanim nie otworzył głównego folderu galerii.
Za jednym dotknięciem zobaczył kwadraty zdjęć, ale i one dzieliły się na dziesiątki mniejszych, wielobarwnych. Ustawione jeden na drugim kontenery wyglądały jak kratki zeszytu, każda pokolorowana na inny kolor. Ostatnie z nich miały ciemniejsze odcienie - powstały niedługo przed tym, jak zaszło słońce, ale pierwsze musiały zostać zrobione jeszcze o poranku. Zdawały się mnożyć w nieskończoność przy każdym przewinięciu ekranu.
- Pies jebał kontenery - Claude przywołał z pamięci słowa Ralfa, przechylając telefon tak, aby i on je zobaczył. - Pies je jebał, oczywiście, ale tych zdjęć są dziesiątki. Zechcesz mi powiedzieć na co tak właściwie patrzę?
- Musieliśmy w jakiś sposób ustalić miejsce składowania poszczególnych ładunków.
- Ty i Jianshe.
- Ja, Jianshe, Noah i Yan - Ralf poprawił Claude'a. - W normalnych warunkach to poszłoby szybciej, bo nawet bez dostępu do systemów mógłbym jeszcze zdać się na harmonogram załadunków i rozładunków każdego terminalu. Ostatni wisiał jeszcze w biurze - wspomniał. - Przypięty do tablicy. Nie powiem, że był bezużyteczny, bo wiele ułatwił, ale jakoś musiałem uwzględnić kontenery, które nigdy nie trafiły na statki, te, które wyładowano w Tianjinie, choć docelowo miały trafić w zupełnie inne miejsca, oraz ogrom tych, które nigdy nie zostały odebrane. Część przekierowano też do suchych portów w głębi kraju. Koleją.
- To wszystko brzmi szalenie interesująco - zapewnił go Claude. - Ale czemu dokładnie służą te zdjęcia?
- Powiedzmy, że urządziliśmy sobie odwrócone bingo dla zaawansowanych. Konosamenty w przeważającej większości są posortowane alfabetycznie i według kolejności portów na szlaku morskim. Kontenery stoją odwrotnie: najbliższe porty na dole, najodleglejsze na samej górze, możesz sobie wyobrazić jak to odwraca się podczas załadunku. Rozładunki są w pewnym sensie prostsze, ale przy tym nieuporządkowane w żaden usystematyzowany sposób- Zanudzam cię.
- Szczerze? Straciłeś mnie na bingo, ale cię słucham. Na czym polegało?
- Ktoś znajdował pierwszy alfabetycznie numer kontenera, reszta szukała go w dokumentach, potem nanosiliśmy nazwę statku na mapę. Nie skończyliśmy, bo trudno byłoby skończyć gdy mówimy o takich liczbach, ale na dłuższy czas mielibyśmy spokój z tym, co udało nam się ustalić. Może powinienem zaproponować to w miejsce tamtych przeklętych kalamburów.
- Ze wszystkich twoich pojebanych rozrywek ta brzmi najmniej zachęcająco. Bingo - prychnął Claude. - Przypomnij mi, abyś nigdy, przenigdy, nie był odpowiedzialny za zabawianie towarzystwa.
- Konkurs z nagrodami - nie zniechęcając się tą uwagą ogłosił Ralf, i zrobił to tonem, któremu powinno towarzyszyć klaśnięcie w dłonie. - Co powiesz na kontener z Francji w nagrodę? Z Włoch? Ich też nie brakuje. Le Havre, Valencia, Rotterdam... Hamburg. Cały świat zamknięty w metalowych puszkach. I byłbym zapomniał: Gaspard przesyła najcieplejsze pozdrowienia.
- On nadal tam leży - uświadomił sobie Claude. - Co u niego?
- Czas nie był dla niego łaskawy. Wygląda okropnie, ale ma się dobrze. Uwierzysz, że nawet próbował zagadywać do Yishena?
- Musiałem mu powiedzieć - wyjaśnił Claude, ale w odpowiedzi poczuł na sobie jedynie pełne wyrzutu spojrzenie Ralfa. - Ralf, musiałem.
- Czego jeszcze zdążył się od ciebie dowiedzieć? Nie miałem pojęcia, że to wasz wspólny znajomy, ale boję się pytać jak wielu miał już okazję poznać.
- Wszystkich i nikogo. Wie wszystko, ale nie wie też nic. Ralf... Nie podzieliłbym się z nim czymś, co mogłoby nam zaszkodzić. Co mogłoby zaszkodzić tobie - zadeklarował. - To tylko okruch prawdy uwiarygadniający każde kłamstwo.
- Wolałbym dowiedzieć się o tym w innych okolicznościach, niż stojąc nad przegnitym trupem Gasparda - Ralf uśmiechnął się cierpko, lecz równie szybko ochłonął.
- Uprzedziłbym cię, gdybym tylko miał szansę, ale sam już nie wiem, na ile to ty mi jej nie dałeś, a na ile sam się jej pozbawiłem. W życiu nie postawiłbym cię celowo w takiej sytuacji.
- W tamtej chwili odniosłem inne wrażenie. Ale to już nieważne - Ralf wzruszył ramionami. - Szukałeś czegoś innego.
Sam przewinął zdjęcia do punktu, w którym kończyły się ściany rozłożonych w porcie kontenerów; punktu, w którym zaczynał ostatni rozdział życia Ralfa Voigta - tego Ralfa, którego Claude'owi nigdy nie było dane poznać.
Ten rozdział zamykały mapy miasta uchwycone na zrzutach ekranu zrobionych niewiele przed tym, jak Chiny zostały odcięte od Internetu. Na każdej z nich świeciła się niebieska kropka - jeden z niewielu punktów orientacyjnych, jakie poza biurem miał w Tianjinie Ralf. To tu się znajdowali: w mieszkaniu, które ciężko byłoby nazwać domem, a zarazem w ostatniej przystani, do której Ralf mógłby próbować wrócić. Była to ostateczna próba odnalezienia się w tym świecie przez kogoś, kto nigdy do niego nie przynależał - jeżeli jednak Ralf nie był częścią tego świata póki ten tętnił życiem, stał się częścią jego końca.
Te oraz inne obrazy - zamknięte giełdy, krachy w ich notowaniach, parę nagłówków z wiadomości - Claude pominął milczeniem. Gdzieś pod warstwą białawych i niebieskich ekranów, których słowa, wykresy i cyfry składały się na ostateczny testament ludzkości, krył się człowiek, który ogłosił się spadkobiercą całej jej spuścizny - a przy tym był gotów zrzec się jej dla Claude'a.
Ale go niemal rozbawiła łatwość, z jaką przewidział wygląd większości ze zdjęć - przynajmniej tych ostatnich. Uchwycone znużonym okiem kogoś, kto zdążył przywyknąć zarówno do schludnej rutyny dni roboczych, jak i przywilejów zamożnej diaspory, powstawały mimochodem - raczej jako odpowiedź na pytanie gdzie jesteś?, niż próba uwiecznienia czegoś, o czym warto byłoby pamiętać. Całe życie Ralfa zdawało się zamykać w szklanych gablotach wieżowców - tu praca, tu mieszkanie, tam siłownia, restauracja, bar - jakby i on gdzieś po drodze zamienił się w przechowywany na ich najwyższych półkach eksponat. Świat widziany zza ich szyb równie dobrze mógł być widokiem z pokładu wznoszącego się ponad miasto samolotu - tam zaś, gdzie szumiałyby jego silniki, szumiała klimatyzacja i oczyszczacze powietrza.
- Nie mów mi, że zdążyłeś skasować wszystko czym mógłbym być zainteresowany - Claude zwrócił się do Ralfa, ale wymowny uśmiech, który rozciągnął się jego ustami, kazał mu spojrzeć ponownie na ekran. - Och. Och. No proszę.
W gruncie rzeczy nie musiał szukać długo - czy też: nie musiał szukać wcale.
Jeżeli sterylne ujęcia w różnych odcieniach szarości, błękitu i czerni mimowolnie kojarzyły się z niebem, od czerwonych kadrów, które zaczęły się między nimi pojawiać, trąciło czymś piekielnym.
Nagie ciała - męskie. Cudze - i Ralfa. Claude zagwizdał.
- Czy ja nie będę ci w czymś przeszkadzał? - upewnił się Ralf, gdy oczy Claude'a skakały między zdjęciami i miniaturami nagrań, ale ten jedynie pokręcił głową. - Naprawdę zamierzasz to oglądać.
- Ralf, ja nie żartowałem - oświadczył w odpowiedzi. - Ale ty najwyraźniej też nie. Jianshe widział to wszystko...?
- Przypuszczalnie więcej, bo docelowo to nie tego szukał. Czego nie wywnioskował po odwiedzinach w moim mieszkaniu, dowiedział się ze zdjęć. Czego nie powiedziały mu zdjęcia, zdradziły historie rozmów. Nie sądzę, aby spodziewał się tu znaleźć materiał do szantażu tego kalibru, ale musiał być wniebowzięty.
- Raczej przerażony - zauważył Claude. - Tego nie da się wybronić w żaden sposób.
- Uprzedzałem cię.
- Wiedziałem, że możesz mnie jeszcze zaskoczyć, to w końcu nie byłby pierwszy raz, ale nie aż tak. I wiesz co? Chciałbym powiedzieć, że nie mam więcej pytań, że rozumiem już wszystko, ale teraz nie rozumiem już nic. Ty tak często?
Ekran rozświetlił się szkarłatem czerwonej żarówki ponad ich głowami.
W lustrzanej ścianie powstałej z przesuwanych skrzydeł obszernej garderoby odbijają się dwie nagie sylwetki. Jedna z nich należy do Ralfa - Claude rozpoznałby ją wszędzie. To nie on robi zdjęcie - telefon trzyma wytatuowany mężczyzna przysłaniający krocze napełnionym kieliszkiem. Ralf opiera się ramieniem o jego bark: stoi pół bokiem, pół tyłem, jakby popijając wino z własnego sam zmierzał już w kierunku łóżka. Na nim leży ktoś jeszcze - bardziej chłopak, niż facet, ręce rozrzucone na poduszce, nogi bezwładne, głowa poza kadrem - dla kogo niesie trzeci kieliszek.
- Częściej, niż sugerowałyby zdjęcia - Ralf wzruszył ramionami. - Tam, gdzie robiło się naprawdę gorąco, nikomu nie przyszłoby do głowy sięganie po telefon.
- Tego z tatuażem na żebrach jest tu więcej - spostrzegł Claude, przewijając kolejne ze zdjęć. Był na nich Ralf i on, zazwyczaj także ktoś jeszcze. - Chodziłeś z nim?
- Nie. To tylko seks, zresztą nigdy we dwójkę. Zdarzyło nam się spotkać na drinku lub w klubie, ale powinieneś sam domyślić się jaki cel przyświecał tym wyjściom. Czasem sam nam kogoś znajdował. Qiang - wspomniał Ralf. - A przynajmniej tak się przedstawiał, bo właściwie wszystkiego, co o nim wiem, dowiedziałem się przypadkiem. Pracował w finansach, tak obstawiam. Mieszkał też dosyć niedaleko.
- Jaki był układ? Braliście kogoś na spółkę?
Ralf przytaknął.
- Wyostrzył mi się apetyt - wyjaśnił ze swobodą niewłaściwą komuś, kto jeszcze parę miesięcy temu prędzej wymknąłby się dyskretnie z łóżka, niż spojrzał Claude'owi w oczy po tym, jak się ze sobą przespali. - Pewne rzeczy zaczęły mnie nużyć, na część dawno straciłem ochotę, ale... Powiedzmy, że istnieją powody, dla których upodobałem sobie takie, a nie inne rozrywki.
- Tak? A jakie to niby powody? - zapytał Claude, lecz jednocześnie uruchomił pierwsze nagranie, które przykuło jego uwagę. - Boże, Ralf.
Czerwone światło, łóżko Ralfa. Go samego niemal na nim nie widać: siedzi oparty o wezgłowie i z tej wysokości filmuje chłopaka, który leży na plecach z głową między jego udami, co jakiś czas odginając szyję by ponownie wsunąć wzwód Ralfa w usta. Wargi chłopaka poruszają się gdy mówi coś do Qianga, widocznego spomiędzy jego własnych nóg - widok z kamery faluje z każdym pchnięciem, od którego ugina się pod nimi materac. Qiang wchodzi w niego i wychodzi, a chłopak ponownie wyjmuje Ralfa z ust, by powiedzieć coś do tego pierwszego.
Claude zwiększył głośność, aby usłyszeć jego urywające się słowa: głębiej... Kiedy je mówi, Ralf poklepuje go po policzku chwyconym we własną dłoń penisem, zanim chłopak ponownie nadstawia język i gardło. Qiang stosuje się do tego polecenia. Chwilę później słychać głos Ralfa: bardzo dobrze, chwali leżącego między nimi dwoma chłopaka i pogładziwszy jego twarz przytrzymuje go za brodę, aż ten zaczyna się lekko krztusić. Nogi szerzej. Teraz poproś go, aby przyspieszył. Chłopak to robi: przyśpiesz... i Qiang ponownie go słucha, bo obraz nagrania trzęsie się jeszcze bardziej. Po jakimś czasie Ralf odzywa się ponownie: żeby cię pocałował, a chłopak znów powtarza jego słowa. Jego tors przykrywają plecy Qianga, gdy ten nachyla się do jego ust. Potem Qiang unosi się na rękach i całuje także Ralfa - nie widać tego w kadrze, dopóki widok tylnej kamery nie przełącza się na przednią. Z poziomu wyciągniętej w górę ręki Ralfa widać zacisk jego wolnej dłoni na szczęce Qianga - to agresywny pocałunek, z rodzaju tych, które mogłyby okazać się bolesne - ale i rozciągające się za ich głowami lustro, w którym daje się dostrzec to wszystko z boku: siedzącego u wezgłowia Ralfa, leżącego między nim a Qiangiem chłopaka, oraz samego Qianga, który wprawdzie się w nim porusza, ale całuje Ralfa.
Claude przeniósł spojrzenie z ekranu na Ralfa, który z powstrzymywanym uśmiechem kogoś, kto właśnie został przyłapany na gorącym uczynku, uciekł wzrokiem gdzieś w bok.
- Czy ty masz mi coś do powiedzenia? - zapytał Claude. Ralf potrząsnął przecząco głową. - Jesteś pewien?
- Lubiłem być całowany, gdy ktoś mi obciągał. Oraz w drugą stronę, ale to tyle.
- Ale wiesz, że to by ze mną nie przeszło?
- Z tobą nie potrzebuję dodatkowego towarzystwa - spokojnym głosem nakreślił Ralf. - Ty umiesz całować mnie tak, jak lubię, nie wspominając już o reszcie.
- Och, nie mówię tylko o tym, ale dobrze wiedzieć. Naprawdę dobrze wiedzieć - powtórzył przekonująco Claude, choć spojrzał na Ralfa z czymś na kształt przyjaznego politowania w oczach. - Gdybym między wami był ja, sam musiałbyś mu to wszystko powiedzieć. Zdążylibyśmy się zamienić miejscami, kochanie. On też mógł wykazać się większą spostrzegawczością i zrozumieć, że to ciebie jednego powinien był całować za każdym razem, gdy ten dzieciak powtarzał po tobie tę... Prośbę? Polecenie?
- To nie był dzieciak - zaznaczył Ralf. - Zdążył skończyć studia. Poza tym jesteś w błędzie, chociaż przyznaję, że część dobrej zabawy działa się tylko w mojej głowie.
- Czyli twierdzisz, że nie zamieniłbyś się z nim miejscami?
- Nie. Nie w takich okolicznościach - Ralf przewrócił na niego oczami. - Nie twierdzę, że to nigdy nie miało miejsca, ale- Podobno miałeś nie być zazdrosny. To tylko seks.
- Nie jestem zazdrosny, jestem tylko ciekaw, chociaż nie, Ralf: ja umieram z ciekawości. - Claude zaczął szybciej przewijać kolejne zdjęcia, zdając się szukać wśród nich czegoś konkretnego. - To niesamowicie zastanawiające, że tyle czasu byłeś taki zachowawczy, powiedziałbym nawet, że nieśmiały, a ty... Jeśli nie w takich okolicznościach, to w jakich?
- Chciałbym umieć wyjaśnić ci to w jakiś racjonalny sposób, ale to odrobinę bardziej skomplikowane - przyznał Ralf, lecz chociaż zrobił to lekkim tonem, dała się w nim słyszeć nuta udręki. Wyciągnął dłoń po telefon. - Daj mi to.
- Jeszcze nie skończyliśmy. - Claude odsunął ekran daleko poza zasięg ręki Ralfa, ale on nie zamierzał po niego sięgać, ani ryzykować tym, że obaj spadliby przez to z łóżka. - To mi wygląda na zaledwie czubek góry lodowej.
Wyświetlacz wypełniło ruchome zdjęcie, ale chociaż Claude ściągnął brwi, nie był już zdziwiony kiedy za jednym kliknięciem biodra Ralfa uderzyły o uniesione pośladki wygiętego przed nim chłopaka. Poprzedzało je inne, powstałe niemal od niechcenia - Ralf obchodzi na nim róg łóżka w drodze do lustra, jego krocze przykrywa tylko udo postępującej naprzód nogi, w kieliszku kołysze się wino.
Claude mógł z łatwością wyobrazić sobie Ralfa wypijającego je jednym haustem przed rzuceniem się na materac, by z telefonem ponad głową i elektrycznym papierosem w kąciku ust podesłać komuś ten akt w formie zaproszenia.
- Daj - powtórzył Ralf, znów przewracając oczami. - Czego tak właściwie szukasz?
- Wyjaśnień, Ralf. Odpowiedzi - przesylabizował Claude. - Jesteś pieprzoną enigmą.
- Nie jestem pewien, czy umiałbym ci ich udzielić, ale w porządku. - Ralf poprawił się na materacu. - Pytałeś, czy często: nie, od czasu do czasu. Rozrywka dobra jak każda inna. Rozumiesz chyba, że jeśli któryś z nich pojawia się na nagraniach lub zdjęciach, sam proponował, aby te powstały?
- Nie, nie, to mnie nie zastanawia, przecież widzę - sprostował Claude. - Po prostu byłeś ostatnią osobą, po której spodziewałbym się zabawy w trójkąty.
- Tobie się nie zdarzyło...?
- Tego nie powiedziałem - tym razem to Claude posłał mu wymowne spojrzenie. - Ale przy całej twojej historii zdrad i nieudanych związków? Nawet teraz jest mi ciężko wyobrazić sobie ciebie czerpiącego z tego jakąkolwiek satysfakcję, a przypominam ci, że dopiero co widziałem jak przeleciałeś kogoś na spółkę.
Ralf wciągnął i wypuścił powietrze. Przez chwilę Claude'owi znów wydawało się, że napotkał jakąś ścianę - że Ralf przerwie tę rozmowę i wstanie, proponując, aby zjedli śniadanie lub wypili kawę. Ale Ralf, którego Claude w ostateczności mógłby przytrzymać przy sobie ramieniem, jedynie się o nie oparł.
- Miałem różne zachcianki - podjął, choć zabrzmiało to jak próba usprawiedliwienia swoich wyborów przed kimś, kto mógł je potępiać. - Niektóre z nich umiałem zaspokoić tylko w taki sposób.
- Przecież ja cię nie oceniam. Próbuję tylko zrozumieć pewne rzeczy, a ty wcale mi tego nie ułatwiasz - mówiąc to Claude przygarnął go bliżej siebie. - Kiedy mówiłem, że chcę zobaczyć wszystko, mówiłem poważnie. Wszystko to wszystko. Nie narzekałbym, gdybyś to mi podesłał niektóre z tych zdjęć.
- Mam tam sporo bardziej udanych - Ralf przyznał z pozbawionym skrępowania śmiechem. - Nie wierzę, że zadowoliłbyś się czymś, co powstało mimochodem.
- W żadnym wypadku - zgodził się Claude. - Musiałbyś postarać się nieco bardziej.
Dotarli do momentu, w którym zdjęcia znów zaczynały przedstawiać widoki - tym razem z paru wieczornych spacerów ulicami, gdzie światła neonowych sinogramów na miniętych przez Ralfa szyldach rozmywały się w parnym powietrzu. Był czerwiec - początek pory monsunowej, a zarazem jego pobytu w Chinach, które przywitały go podmuchem wilgotnego i odbierającego dech gorąca, żywą zielenią parków i przyjemnym chłodem zimnych makaronów - liang pi - na które musiał zostać zaproszony przez kogoś z firmy. Warzywa oblane pikantnym sosem w misce noodli z lodem, Tianjin eye, bulwar ciągnący się wzdłuż Hai, tonące w smogu wysokościowce - to były ujęcia, jakie robili turyści, choć nie było ich wiele, bo Ralf przyleciał tu do pracy. Mniej więcej wtedy Claude zauważył także te z korków: chmary przeciskających się między autami skuterów i rowerzystów, ale to coś innego zwróciło jego uwagę.
- Nigdy nie powiedziałeś mi czym jeździłeś - przypomniał sobie Claude. - Tesla?
Na zdjęciu, które pokazał Ralfowi, było widać charakterystyczne T na zgrabnym okręgu kierownicy i rozległy ekran dotykowy z jej boku. To było auto przeznaczone do ruchu lewostronnego, bardziej sportowe, niż osobowe. Najnowszy model, jaki zagościł wtedy na rynku - a zarazem, czego był niemal pewien, ostatni.
- Płynęła tu ponad miesiąc na rorowcu - uśmiechnął się Ralf. - Myślałem, że to dwa tygodnie, przez które nie miałem jej w Londynie, były trudne, ale w porównaniu do czasu, który spędziłem tu bez auta? Drobna niedogodność. To był koszmar, nie wspominając już o tym, że gdy dotarłem ze wszystkimi dokumentami do portu, straż celna i tak próbowała wyciągnąć ode mnie cło. Za towar luksusowy.
- Nie byłbyś pierwszym, który nie docenił Chińczyków.
- Claude - Ralf wymówił jego imię przeciągle i po raz pierwszy Claude zdał sobie sprawę, że w jego ustach brzmiało ono jak kochanie. - W tym wypadku to oni nie docenili mnie. Jestem Niemcem i zapewniam cię, że chińscy formaliści są przy nas niczym. Miałem ze sobą teczkę pełną papierów i każdy możliwy dowód na to, że nie dostaną ode mnie ani dwustu procent jej wartości, ani czterdziestu. To było małe zwycięstwo w kolejce ludzi, którzy pojawili się tam już któryś raz i odeszli z kwitkiem, chociaż na odchodne próbowali mi ją odesłać przez kierownicę ze złej strony. Nagle przestali też mówić po angielsku, ale musieli zrozumieć, że jeśli nie pasują im brytyjskie blachy wśród wszystkich hongkońskich, które widziałem na ulicach, załatwimy to przez konsulat lub ambasadę.
Claude przytakiwał, przesuwając palcem po ekranie, ale go słuchał:
- To ile kosztowała cię ta przyjemność?
- Nic. Okrągłe zero. Miałem status zagranicznego eksperta - wyjaśnił Ralf, ale nie zabrzmiało to jak coś, czym się chwalił, podobnie jak nigdy nie wspomniał ani o tesli, ani o metrażu swojego mieszkania. - Zwolniło mnie to z oclenia. Nawiasem mówiąc, również z płacenia PITu. Specjalnie przyjechałem tu tak, by z końcem grudnia zmienić rezydencję podatkową - nadmienił, mówiąc już bardziej do siebie, niż Claude'a. - Wszystko wyliczone co do dnia.
Między kolejnymi zdjęciami - mieszkania, wyglądającego wtedy niemal tak samo, jak obecnie; jego nowego stanowiska pracy z widokiem na miasto; kolacji z ludźmi, z którymi pracował - widać było dwa zrzuty ekranu.
Czarna ikona tesli na środku Pacyfiku. Wcześniej - gdzieś na oceanie Indyjskim.
- Jej transport się przedłużał - wyjaśnił Ralf. - Była naładowana do pełna, ale przez to sprawdzanie lokalizacji szczerze zwątpiłem, czy zawiezie mnie z portu do domu.
- Pełny autopilot - zdał sobie sprawę Claude. - To wyjaśniałoby dlaczego jesteś tak tragicznym kierowcą. Powinieneś się cieszyć, że o tym nie wspomniałem: inaczej ani Yishen, ani Qu, ani nawet Shuai, choć po nim można spodziewać się wszystkiego, nie wsiedliby z tobą do auta. Mogłeś ich wciągnąć ze sobą do grobu.
- Nie jeżdżę aż tak źle - obruszył się Ralf, ale Claude sceptycznie uniósł na to brwi. - Poza tym autopilot to tylko krok od posiadania własnego kierowcy. Nie twierdzę, że mógłbyś mnie wozić, bo zawsze sądziłem, że zostałeś stworzony do wyższych celów, ale nie byłem ambasadorem, aby przyjeżdżał po mnie ktoś równie czarujący jak ty.
Ustami Claude'a mimo wszystko rozlał się zadowolony uśmiech.
- No dobrze, mój zagraniczny ekspercie. Co z teslą? Musi wybornie sprawdzać się w czasach, gdy to dostęp do prądu stał się prawdziwym luksusem.
- Przymiera głodem w garażu. Możemy się z nią potem przywitać.
- Z nią? No proszę, a czy ta dama mi odpowie? - Z przejaskrawionym zainteresowaniem Claude zapytał Ralfa. - Przyznaj się, mówi po angielsku czy niemiecku?
- Dla ciebie mogłaby śpiewać także po francusku.
- Kupiłeś ją żeby ktoś mówił ci dzień dobry o poranku.
- Nie mówiła mi dzień dobry - zaznaczył Ralf.
- Może jednak sprawdzimy?
Tak dotarli na lotnisko w Pekinie.
Na kolejnym zdjęciu Ralf siedzi na ławce naprzeciw lustra w terminalu: nogi przerzucone przez dwie masywne walizki, dresowy komplet z dyskretnym logo Balmain, przewiązana przez szyję bluza, ręka na podłokietniku i skroń wsparta na jej pięści - oraz zmęczone spojrzenie kogoś, czyj zegarek pokazywał drugą w nocy, choć w Chinach była dziesiąta rano. Poprzedza je widok z okna samolotu i Ralf wyciągnięty na leżance w podzielonym na eleganckie boksy pokładzie klasy biznesowej: kawa i śniadanie na stoliku - z przystawką, deserem i deską serów - płaski ekran z trasą lotu tuż ponad nim, komplementarna kosmetyczka do porannej toalety przyniesiona przez stewardessę.
To tylko fotografia, ale patrząc na nią Ralf prawie usłyszał szum pracujących turbin.
Cofnęli się w czasie do ostatnich dni, które spędził w Londynie.
Do rozłożonego na środku salonu bagażu, kropli letniego deszczu na betonie w ogrodzie kawiarni, oraz pożegnalnego zestawu od firmy i innych upominków, na które zrzucili się współpracownicy Ralfa przed jego przenosinami do jej chińskiego oddziału. To były bezosobowe prezenty, ale wśród pudełek przewiązanych granatową taśmą z jej logo, kosza rzemieślniczych kaw, herbat, czekolad i bogato dekorowanych pralin, znalazło się parę butelek whisky i wina, które musiały głośno pobrzękiwać na tylnym siedzeniu samochodu kogoś, kto odwiózł go do domu - lub taksówki.
Zza przeźroczystej folii, którą owinięty jest kosz z ciemnej wikliny, widać grawerowaną tabliczkę na biurko: LL. M. Ralf Voigt. Mniejszą czcionką: asystent głównego radcy prawnego. Drobną kursywą: dział ubezpieczeń i rządowych gwarancji kredytów eksportowych.
- Całkiem szczodra odprawa - zauważył Claude, zliczając liczbę toreb prezentowych.
- Niewiele skromniejsza niż ta, którą parę lat wcześniej otrzymał odchodzący kierownik działu. On też oficjalnie się przeniósł, ale to tylko ładny sposób na powiedzenie, że ktoś zainteresował się jego funkcją - wspomniał Ralf, samemu powiększając podgląd zdjęcia. - Widzisz ten grawer? Mieli dobre intencje i nie chcę brzmieć niewdzięcznie, ale był zakrawającym o potwarz nietaktem. Miał stanąć na moim biurku gdy wrócę, bo większość osób wychodziła z naiwnego założenia, że awans poczeka na mnie przez rok, ale prawda jest taka, że nawet mój dotychczasowy wakat został komuś przekazany. To kosz prezentowy dla osób, które nie wracają. Dyplomatyczny odpowiednik wyjścia z kartonem zabranych z biurka rzeczy. Wyniosłem je poprzedniego dnia i już wtedy brakowało tylko tego, by wraz ze spojrzeniami wszystkich, których minąłem, odprowadziła mnie ochrona.
- Spacer wstydu, ale po czerwonym dywanie. Naraziłeś się komuś?
- Zacząłem robić się niewygodny - wyjaśnił Ralf. - Czasem ktoś mówi, że podziwia twoje ambicje, ale ma na myśli: nie są mile widziane. Czasem ktoś pyta cię o plany, ale tak naprawdę sprawdza czy mu nie zagrażają. Czasem słyszysz, że się marnujesz, ale to znaczy: nie ma tu dla ciebie miejsca, chociaż wolelibyśmy abyś nie szukał go gdzieś indziej. Dostałem propozycję nie do odrzucenia - uśmiechnął się gorzko. - I oto jestem, czy też byłem - wystarczająco dobrze opłacony, by nie rozglądać się za innymi ofertami, a przy tym nie wchodzić nikomu w drogę w głównym oddziale. Celowałem w złoty spadochron, ale dostałem złoty bilet: więcej niż podwójne wynagrodzenie, bo pobierałem je z obu miejsc, a co straciłem na londyńskiej premii, z nadwyżką zwróciło mi się w podatkach. Do tego opłacony kurs w szkole prawa chińskiego, kurs językowy, podróż i zakwaterowanie. Nie mogłem narzekać.
- Nie płaciłeś za to? - Claude luźnym ruchem nadgarstka wskazał na bliżej nieokreśloną przestrzeń mieszkania Ralfa, a ten z uśmiechem pokręcił głową.
- Te ceny nie bez powodu są tak wywindowane. Nie znalazłbyś tego zbyt łatwo w papierach, ale w praktyce ta spółka płaciła samej sobie - lub rządowi, za pośrednictwem państwowego dewelopera. Wyszłoby zresztą na jedno, bo mimo zmniejszenia ograniczeń kapitału zagranicznego w sektorze ubezpieczeń, drugim udziałowcem po spółce-matce nadal była partia. Stąd cały status zagranicznego eksperta, na zaproszenie jej oraz firmy, w ramach pracy w sektorze istotnym dla gospodarki - z przekąsem wyrecytował Ralf.
- To nie brzmi jak bycie zwykłym prawnikiem.
- Bo nim nie byłem, nie do końca. Poza zwykłymi korporacjami i bankami, w Londynie to UKEF płacił nam za zarządzanie rządowymi gwarancjami, a tutaj robił to państwowy EXIM. Tylko, że kiedy Chiny udzielają ci kredytu, zrobią to tym chętniej im większe są szanse, że go nie spłacisz - a w pojedynkę udzielały ich tyle samo, co całe G7. Miałem tu sporo pracy, ale połowa polegała na rozpoznawaniu spraw, których nikt nie powinien ruszać. Również w Anglii kredyty eksportowe obudziły kolonialne sentymenty, chociaż tam wyglądało to odrobinę inaczej - ubezpieczaliśmy raczej cudzy niż własny handel, pogrążając raczej zagraniczne banki, niż całe państwa. I tak z pracy za korporacyjną twarzą najstarszej rządowej agencji eksportowej, przeniosłem się do największej.
- I ty przykładałeś do tego rękę - zacmokał Claude.
- Dobrze na tym zarabiałem.
- Niech będzie, a tak na co dzień? Szedłeś do biura i...?
- Jeżeli nie pisałem akurat umów lub projektów ugód, przeważnie udowadniałem, że bank importera nie dopełnił obowiązku dokonania oceny jego wypłacalności przed udzieleniem mu kredytu eksportowego, albo nie zdał sobie sprawy, że do transakcji tak naprawdę nigdy nie doszło. Mówimy o milionach i miliardach - Ralf uśmiechnął się krzywo i skierował się do kuchni, lecz kontynuował, oglądając się na podążającego za nim Claude'a, który nie przestał przeglądać zdjęć na ekranie jego telefonu. - Jeśli bank przegrał sprawę, zdarzało się, że nagle brakowało mu sumy niezbędnej do utrzymania własnej płynności, więc emitował akcje lub obligacje, albo brał pożyczkę na rynku międzybankowym, czasem od banku centralnego. Ten nie dopuszczał do bankructwa prywatnego podmiotu, ale w przypadku mniejszych państw jednocześnie poważnie naruszał fundusze, którymi operowałby - dajmy na to - rozbudowując infrastrukturę. Tu ponownie wchodziły Chiny i zanim byś się obejrzał, ufundowałyby jej powstanie, lecz przy tym wydzierżawiłyby czyjś port na najbliższe stulecie. W pewnym sensie Anglia była dyskretniejsza: emisja akcji była łatwą okazją do taniego wchłonięcia kolejnego podmiotu. Były z tego dobre pieniądze, ale cóż - przewieszając się przez barek odgradzający kuchnię od salonu, Ralf rozłożył ręce i z cichym klaśnięciem złączył je ponownie. - Teraz to bez znaczenia. Rozgadałem się. Nie masz może ochoty na kawę...?
Na ekranie niby kolejne z miniętych przez pociąg drzew mignął widok z wagonu, którym Ralf wrócił do Londynu z portu w Southampton, gdzie kolejne z aut wtaczały się po pochyłej rampie na pokład rorowca. Dwa tygodnie przed wyjazdem zamieniły się w sześć miesięcy, przez które w życiu Ralfa działo się niewiele. Zdjęcie z siłowni: w odbiciu lustra Ralf siedzi na ławce po skończonym treningu i przeciera spoconą twarz krawędzią bluzy - Claude ją rozpoznał, bo była to ta sama, którą miesiące temu zabrała stąd Fei. Z lekcji chińskiego: sinogramy, wcześniej zapis w pinyin.
Niewiele brakowało aby Claude pominął większość z tych fotografii - ale potem zobaczył tą, na której Ralf trzymał w rękach buldoga francuskiego, wierzgającego się w próbie sięgnięcia jego twarzy językiem.
- Został w Londynie? - zapytał Claude i pokazał Ralfowi ekran, kiedy ten zalewał kawę wrzątkiem. Ralf podszedł do niego by zerknąć na wyświetlacz. - Miałeś psa?
- Nie, to nie mój - wyjaśnił z cieniem nostalgicznego uśmiechu. - To pies Bennetta, ale lubiłem z nim chodzić na spacery.
- A Bennett to...?
- Zobaczysz. Powinien się tam gdzieś pojawić. Wziąłeś ze sobą cukier i mleko?
- Zagryzę gorycz ciastkami - Claude machnął na to pytanie ręką, ale ponieważ szukając Bennetta zbyt szybko przekopał się przez kolejną serię zdjęć i nagrań, wrócił do tego, którego miniatura ponownie przykuła jego uwagę.
To impreza firmowa, wigilia lub integracja: Ralf jest ubrany w dopasowany garnitur i siedzi przy zastawionym talerzami i kieliszkami stole, a ktokolwiek go nagrywa, usiłuje zrobić to dyskretnie, bo dół kamery przykrywa obrus. Na oparciu jego krzesła zaciskają się palce kobiety - obrączka, złota bransoletka, beżowe paznokcie - lecz jej samej nie widać w kadrze, a Ralf odsuwa się by przypadkiem nie dotknąć jej ręki. Słychać damski chichot i szept - patrz, idzie! - ale Ralf, wyraźnie znużony, ucisza te słowa dyskretnym uniesieniem dłoni. Ogląda się w bok i jego twarz na moment rozpromienia się w uśmiechu, a kiedy odginając głowę otwiera usta, kelner, którego przywołał spojrzeniem, podaje mu do nich jeden z przyniesionych na tacy koreczków wśród wysokiego wiwatu podpitych pracowniczek korporacji. Ralf chwyta nadziane na ozdobną wykałaczkę owoce między zęby i odprawia go mrugnięciem, ale gdy ogołaca ją z jedzenia, słychać męski głos: ...co za pedał. W tej samej sekundzie Ralf poważnieje i kiedy spogląda w kierunku tego, kto to powiedział, padają kolejne słowa - Przecież nie mówię o tobie, Ralf, no co ty! Ten kelner! - wybucha śmiech. Ze ściągającymi się brwiami Ralf toczy wzrokiem po wszystkich, którzy siedzą przy długim restauracyjnym stole, aż jego oczy zatrzymują się na kimś, kto trzyma nagrywający go telefon.
Gdy zauważa wystającą sponad blatu kamerę, nagranie urywa się.
- Nasza stażystka nieroztropnie udostępniła to na czacie grupowym - Claude usłyszał głos Ralfa, przegapiwszy moment, w którym ten dołączył do niego przy barku i opierając się łokciami o blat sam obejrzał końcówkę filmu. - Dałem jej do zrozumienia, że musi je usunąć, ale sam zdążyłem to pobrać. Potem ani razu nie spojrzała mi w oczy - wspomniał ze śmiechem - a mijaliśmy się na korytarzach aż do mojego wyjazdu.
- Idę o głowę, że się ciebie bała. Pewnie odetchnęła z ulgą.
- Byłem uprzejmy, ale tak, zawstydziła się. Nie powinna tego nagrywać, ale nie przez wzgląd na mnie, tylko tego kretyna. Wyświadczyłem mu tym przysługę, ale sam mógłbym pójść z tym do działu kadr.
- Oni wiedzieli...? - Claude zastanowił się na głos.
- Przepracowałem tam parę lat. Kto nie widział mnie z chłopakiem na mieście, dowiedział się o tym z plotek, a ja nigdy nie czułem potrzeby zaprzeczania, że te były prawdziwe - Ralf przemieszał kawę, wciąż zbyt gorącą, by ją wypić.
To wtedy wśród jego zdjęć Claude zauważył pierwsze, na którym pojawiła się jakakolwiek dziewczyna, ale gdy tylko je przybliżył, jej twarz okazała się być twarzą Ralfa - o weselszym niż kiedykolwiek to widział spojrzeniu, z perlistym uśmiechem umalowanych ust i z brwiami, które nie różniły się od jego własnych niczym poza podkreślającym je makijażem. Blond fale, diabelskie różki migające na głowie, prostokąty czerwonych szkieł wąskich okularów, które zsuwały się z samego czubka jej zmarszczonego nosa - było Halloween, Claude poznał to po przebranych sylwetkach za jej plecami. Robiła sobie zdjęcie z zaczepnie wystawionym językiem i uniesionym ponad głowę drinkiem, którego rozlewające się krople oświetlił błysk lampy. W kolejnej sekundzie musiały rozbryznąć się na parkiecie, nagim ramieniu, lub na niewidocznym w kadrze dekolcie.
- No proszę. A to kto? - Claude zapytał z frywolnym uśmiechem, patrząc to na nią, to na Ralfa, który zdziwiony tym entuzjazmem sam zerknął na ekran.
- To? To Vivi.
- Vivi - z uwielbieniem powtórzył Claude. - Kiedy mi ją przedstawisz?
- Nie sądzę, abyś miał okazję ją poznać.
- Nie...? - w jego głosie dało się słyszeć rozczarowanie. - Możemy rozejrzeć się za inną peruką jeżeli tę zostawiłeś w Londynie. Albo Hamburgu, sam nie wiem. Zupełnie niepotrzebnie ścinałeś te włosy, bo jeszcze parę miesięcy i-
- Wybacz, że ci przerwę - wtrącił się Ralf, dotąd zbyt oniemiały, by to zrobić. - Widzę, że już się rozmarzyłeś, ale o czym tak właściwie mówisz?
- To ty.
- To moja siostra.
- Bliźniaczka?
- Jest młodsza. Sześć lat różnicy, chociaż to prawda, nie widać ich spod makijażu. Poza tym nie jesteśmy do siebie aż tak podobni, popatrz - Ralf cofnął się o parę zdjęć, aż dotarł do tego, na którym widnieli oboje.
I faktycznie - tam, gdzie u Ralfa zaczynał się ostry kant żuchwy, szczęka Vivi płynęła łagodnym łukiem od czubka brody do przekłutego ucha. Te różnice były drobne, ale to nie na nich skupił się Claude.
Na kolejnym zdjęciu Vivi przerzuca ramię przez szyję Ralfa: tym razem to spomiędzy jego blond loków wystają jarzące się czerwienią rogi, ale choć sam patrzy w przednią kamerę sponad obsuniętych szkieł okularów pożyczonych od siostry, robi to z udręką właściwą komuś, kto wbrew własnej woli został zmuszony do zapozowania. Vivienne beztrosko szczerzy się do aparatu i wdusza upudrowany policzek w twarz Ralfa, a ten wysuwa lekko szczękę i otwiera usta, jakby to na jego język miał skapnąć chlust rozlanego niewiele później drinka.
- W życiu nie pomyślałbym, że wychowaliście się w jednym domu. Ralf i Vivi - Claude zastanowił się na głos. - Nie obraź się, ale to imiona dla psa obronnego i salonowej kotki.
- Vivi to tylko skrót. Od Vivienne, ale spójrz na nią: to zawsze była i będzie Vivi.
- Vivienne Westwood i Ralph Lauren. Przyznaj się, mogłeś być Karlem, Hugo, Christianem? - zaśmiał się miękko, poszturchując Ralfa ramieniem przy każdej z tych sugestii. - Tylko żartuję, ale powiedz mi jeszcze: ona też potrafiłaby zabawić mnie wykładem o geopolityce?
- Mówiłbym dalej gdybyś nie zaczął przysypiać. Ale nie - Ralf pokręcił głową z lekkim uśmiechem. - Z Vivi się nie rozmawia, z Vivi się bawi. I zaczynam cieszyć się, że nie miałeś okazji jej poznać. To, że próbowałaby mi cię odbić, to jedno. - Poczęstował się ciastkiem i umoczył je w kawie. - To, że najwyraźniej byś jej na to pozwolił, to drugie.
- Błędnie zakładasz, że nie umiałbym zdusić jej zalotów w zarodku - z przebrzmiewającym w głosie politowaniem uspokoił go Claude. - Robiła tak?
- Wystarczająco często, abyśmy przez większość czasu robili wiele, by przypadkiem nie wpaść na siebie w żadnym klubie. To była celowa złośliwość, ale lubiłem z nią wychodzić, czy raczej: ona jedna potrafiła wyciągnąć mnie na miasto w czasach, gdy była to ostatnia rzecz, na którą mógłbym mieć akurat ochotę.
- Pewnie też przeniosła się do Londynu na studia? - założył Claude, znów wracając do przeglądania zdjęć w poszukiwaniu kolejnego, które mogłoby go zainteresować.
- Nie dostałaby się. Mogła pozwolić sobie na posiadanie innych priorytetów. Została w Hamburgu - Ralf wzruszył ramionami. - Poszła na marketing, ale to ile razy w ogóle pojawiła się na zajęciach jest osobną kwestią. Nie zmarnowała ani minuty na coś, co w ostatecznym rozrachunku okazało się nie mieć żadnego znaczenia. Tylko makijaż, ekstaza pod język i dobra zabawa. Korzystała z życia - i z nas wszystkich wyszła na tym najlepiej.
- Ty zmarnowałeś je w pracy. Macie tak samo urodziwe twarze, ale cofam wszystko, co powiedziałem o podobieństwie.
- Nie powinieneś. Gdybym mógł i gdybym potrafił, sam spędziłbym ten czas chybocząc się na szpilkach z ketaminą obsypującą mi się z nosa na kieckę. Różniliśmy się od siebie, to prawda, ale rozumieliśmy się przy tym wystarczająco dobrze, by mimo starć składała mi całkiem częste wizyty. Zostawiała u mnie bagaże, ale przeważnie też sypiała gdzieś indziej. To powinno ci coś powiedzieć.
Ale podgląd kolejnego zdjęcia już sprawił, że Claude na moment wstrzymał oddech.
To, co w pierwszej chwili uznał za jasne ornamenty czarnej tapety, na której tle zostało zrobione, okazało się dziesiątkami znaków firmowych i logotypów pozornie ze sobą niepowiązanych marek. Na czerwonym dywanie przed ścianką prasową stoi trójka dostojnie odzianych osób: ojciec, syn i matka - dwa gustowne garnitury i granatowa sukienka, dwa krawaty i diamentowa kolia. Można byłoby uznać ją za skromną gdyby nie lśnienie brylantów - są prawdziwe, bez wątpienia - lecz to kryształowa statuetka, którą siwiejący mężczyzna przyciska do boku, najmocniej odbija białe światło lamp błyskowych. Trzyma ją prawie skromnie, częściowo ukrytą, jakby bardziej niż nią chciał pochwalić się Ralfem, który pozuje na środku - z ręką ojca na plecach i dłonią matki na ramieniu. To smukli i eleganccy ludzie: mężczyzna o rysach tak ostrych, że przywodzących na myśl rozłupany marmur, i kobieta o łagodnym obliczu, z rodzaju tych, które mógł namalować Botticelli.
- To twoi rodzice - wyrwało się z ust Claude'a, zanim jego gardło ścisnęło wspomnienie własnych. Zgasiłby ekran, chcąc oszczędzić Ralfowi wszystkiego, o czym mu samemu przypomniał pobyt w Pekinie, ale od tego pomysłu odwiodła go obojętność, z jaką ten zerknął na wyświetlacz. - Nie musimy o tym rozmawiać jeśli nie chcesz, ale Ralf - co do chuja? Kim oni byli? - Zapytał. - Kim ty kurwa jesteś?
Dołem ścianki prasowej biegł usiany czarno-białymi herbami i emblematami spis patronów honorowych, Wolnego Miasta Hamburg, ministerstw, konsulatów i ambasad - od alfabetu arabskiego po cyrylicę.
- Ja? - Uśmiechnął się Ralf. - Nikim szczególnym: synem naczelnego dyrektora strategicznego. Ojciec zaprosił mnie na 150-ty jubileusz istnienia firmy.
- A ona? - Claude wskazał na dojrzałą kobietę u jego boku. - Żoną dyrektora...?
- To bardziej on jest jej mężem, niż ona jego żoną - sprostował Ralf. - Poznaj sędzię i doktor prawa Danielę Voigt, moją mamę. Oraz pana dyrektora Marzella Voigt - dodał. - Mojego tatę, choć bliżej im do ojca i matki.
- Wyobrażałem ich sobie trochę inaczej - Claude zamrugał, wpatrując się w ekran, jakby nadal nie wierzył w to, co widział. - Nie wiem, jako dwóch smutnych prawników po rozwodzie. Tymczasem... - uniósł oczy na Ralfa, otwarte szerzej, niż dotąd. - Co ty tutaj robisz? Było cię stać na bilety, łapówki, nawet nie, bo idę o głowę, że znalazłoby się dla ciebie miejsce w którymś z rządowych samolotów. Ty- Ja pierdolę, ty pewnie mogłeś polecieć prywatnym - uświadomił sobie.
- Pewnie tak - zgodził się niewzruszenie Ralf. - Ale dokąd? I po co?
- Do domu - nacisnął Claude. - Do rodziców. Nie tęsknisz za nimi? Nie wolałbyś się z nimi przynajmniej zobaczyć? Chyba że oni już... - urwał. - Nie żyją?
Ale Ralf zachowywał się tak, jakby żyli.
- Nie zastanawiałem się nad tym - przyznał. - Jeżeli pieniądze mogły czemuś zapobiec, zrobiły to; jeżeli nie, moja obecność w domu i tak niczego by nie zmieniła. Mieli się całkiem dobrze, a sam nie chorowałem, i zanim mi przerwiesz - dodał, widząc jak Claude zacisnął usta - nie mówię tego w jakiejś próbie przekonania samego siebie, że mogli przeżyć.
Zrobił to w odpowiedniej chwili. Claude zdążył usłyszeć w tych słowach płonną nadzieję ludzi, którzy wmawiali sobie, że nieodebrany telefon nie musiał świadczyć o śmierci bliskich. Sam karmił się tym złudzeniem, ale Ralf, który kontynuował niezmiennie obojętnym tonem, zdawał się nie żywić podobnych sentymentów:
- Nie musiałem się o nich martwić, ani oni o mnie. Wiedzieli, że sobie poradzę i-
- Powinni byli ściągnąć cię do domu - przerwał mu Claude. - Powinni siłą zapakować cię w samolot, przysłać po ciebie pierdoloną ochronę któregoś ze swoich dzianych znajomych i wysłać cię do Niemiec, choćby ktoś musiał przywiązać cię do siedzenia. Ralf, przepraszam, ale ty sobie wcale nie radziłeś kiedy się poznaliśmy.
- Miałem się dobrze. Miałem się lepiej niż ty - przypomniał mu. - Lepiej niż Gaspard.
Kiedy ich drogi się skrzyżowały, pierwszym, co zobaczył Claude, był nóż - wymierzony w Gasparda jak oskarżycielski palec gdy ten próbował zabrać jedną ze stojących przed sklepem zgrzewek wody. Wiedział już, że wyniósł je Ralf; że bluza, której kaptur zrzucił z głowy na widok Claude'a, była tą samą, w której przyleciał do Chin; że dzikie oczy, które skupiły się na nim jak namierzający ofiarę celownik, teraz patrzyły na niego z uczuciem.
To był cały Ralf - czarny komplet dresu z logiem Balmain, ostrze noża w dłoni, przydługie blond pukle i zimne spojrzenie błękitnych oczu. Ktoś niebezpieczny.
Ktoś, kogo Claude kochał.
- Byłeś zgubiony - w jego głosie dał słyszeć się żal. - Ty dosłownie nie wiedziałeś jak trafić do domu. Zapytałeś mnie o drogę-
- A ty do teraz jesteś przekonany, że sam jej nie znałem - Ralf uśmiechnął się kącikiem ust i napił się kawy. - Umiałbym tu dotrzeć.
- Ale nie gdybyś zapuścił się nieco dalej, niż do najbliższej dzielnicy. Nie gdyby coś ci się stało. Byłeś tu obcy, i byłeś tu sam. Teraz masz mnie, ale... To nie zmienia faktu, że nie jesteś stąd. Nie próbowałeś wrócić?
- Nie, nie próbowałem. Są powody, dla których zostałem, a jeśli ktokolwiek je rozumiał, byli to moi rodzice. Jeszcze przed tym, jak to zdążyło się rozkręcić, zapytali mnie, czy planuję powrót. Czy planuję - powtórzył Ralf. - Powiedziałem, że nie; mój ojciec - że niedługo...
- ...będzie niemożliwy - oznajmił Marzell, dyskretnie kręcąc głową na niewypowiedziane pytanie, które zobaczył w oczach siedzącej po drugiej stronie stołu Danieli.
- Wiem - zakomunikował Ralf. - Tato, ja... Nie wracam. Zostanę tu.
W ciszy, która wtedy zapadła, Ralf usłyszał, że Marzell przekreślił coś na kartce. Metalowa końcówka długopisu skrobiąca po papierze, długa kreska granatowego tuszu i kliknięcie, jak kropka na końcu zdania.
- To samo dotyczy kontaktu - przeszedł do kolejnej kwestii. - Jeżeli masz tu jakieś sprawy do załatwienia, zrób to w przeciągu najbliższego tygodnia. Gdyby coś zmusiło cię do zmiany zdania, trzymaj się z daleka od Londynu. Zapomnij, że istnieje. Zachowaj tę informację dla siebie, ale pochodzi z zaufanego źródła. To także ostatni moment na sprzedanie akcji. Sprawdź notowania zanim otworzą się giełdy i przemnóż obecne ceny przez... - tym razem to Marzell usłyszał, jak Ralf to zanotował. - Ustaw zlecenia. Skupimy je po tych kwotach. Resztę prześlę ci mailem. Postaraj się na siebie uważać, ale gdybyś na miejscu potrzebował prawnika- Poczekaj.
Gdy odruchowo zasłaniając mikrofon Marzell przyłożył telefon do ramienia, do Ralfa dobiegł czyjś szept wytłumiony szelestem materiału - szlafroka, może piżamy.
W Hamburgu było już po północy. W Tianjinie nie zdążył zacząć się dzień.
- ...dobrze, już, w porządku - ponownie unosząc słuchawkę Marzell uciszył kogoś, kto był z nim w pomieszczeniu. - Masz pozdrowienia od Moritza.
- Poczekaj, Moritza? - Claude powtórzył za Ralfem. - To twój brat, wujek?
- To przyjaciel i wspólnik ojca - Ralf poprawił go z lekkim uśmiechem. - Jeszcze z czasów studiów. Powinien gdzieś tu być - przypomniał samemu sobie, już szukając zdjęcia, które miał na myśli. - Po śmierci żony praktycznie wprowadził się do mojego pokoju. Był w radzie nadzorczej, co powinno powiedzieć ci jakim sposobem pod moim ojcem przez dwadzieścia lat nawet nie zachwiał się stołek.
Wyświetlaczem przewinęło się parę innych ujęć: jego ojca, przemawiającego z mównicy na tle ekranu ciągnącego się przez całą długość sceny i dronów, które wisząc ponad hotelem układały się w cyfrę 150, loga lub dwa lwy u czerwonego herbu Hamburga. Na fotografii Ralf pozuje z ojcem i Moritzem, jak wcześniej z nim i mamą.
- To on - wskazał wierzchem paznokcia. - W każdym razie, tak skończyła się tamta rozmowa: poleceniem, abym mimo wszystko był ostrożny i w razie potrzeby odezwał się do prawnika. Żadnych pożegnań, tylko to i czerwona słuchawka.
- Do czego miałby być ci potrzebny prawnik...?
- Pomyśl o wszystkim, co zrobiliśmy. Co ja zrobiłem - przypomniał Claude'owi z czymś na kształt smutku. To wystarczyło, aby ten przypomniał sobie o dokumentach Ralfa, których nigdy nie udało domyć się z krwi. - Oni zawsze byli przewidujący. O wielu rzeczach wiedzieli z wyprzedzeniem. Ta cała rozmowa nie była prośbą, abym wrócił, a pytaniem, czy powinni uwzględnić mnie w swoich planach. I być może odetchnęli z ulgą, że nie. Dosyć łatwo mogę wyobrazić sobie, że wyjechali gdzieś z Moritzem póki istniała taka możliwość. Albo, że zamknęli się we trójkę w domu i przeczekali tam najgorsze. Że Moritz i mama pochowali ojca, albo Moritz pochował ich obu, albo to ojciec pochował go i mamę. Ale przypuszczam, że zdążyli spakować walizki. Że ich dom stoi pusty, albo jego korytarzami snuje się przyćpana i wygłodzona Vivi, bo jestem pewien, że została z tym wszystkim sama.
Ten obraz już parę razy pojawił się w głowie Ralfa jak niechciane proroctwo: zacienione przestrzenie rodzinnego domu i Vivi, błąkająca się między jego pomieszczeniami jak duch. Skroń przy ścianie, ramiączko jedwabnej piżamy zsuwające się z kościstego ramienia, zapadłe policzki i żebra prześwitujące przez szarą i żylastą skórę.
Zdezorientowany Claude zamilkł.
- Zauważyłeś, że nie ma jej na tych zdjęciach? - Ralf skinął brodą na ekran, jakby w tej chwili wolał nie dotykać własnego telefonu. - Nie została zaproszona, choć z nas dwóch to ona była w Hamburgu. Wstydzili się jej tak, jak kiedyś wstydzili się mnie, choć z nieco innych powodów. I zdystansowali się od niej jeszcze bardziej, niż kiedyś ode mnie.
Claude zamrugał, rozumiejąc jeszcze mniej, niż dotąd.
- Byli z ciebie dumni - cofnął się do jego zdjęcia z rodzicami i ze ściągającymi się brwiami przyjrzał się mu ponownie. - Nie...?
Ale Ralf pokręcił głową.
- To tylko fotografia - stwierdził z cieniem żalu w głosie. - Byłem zaproszony tylko dlatego, że w tamtym czasie mogli się mną już pochwalić: to Ralf, nasz syn, ma mieszkanie w Londynie, podwójny tytuł magistra i dobrze płatną pracę. Uważajcie na niego, dziedziczy wszystkie moje udziały, a ty, Frank, znasz chyba naszą strukturę własności? - W drodze do kanapy Ralf okręcił się na pięcie, aż poła jego szlafroka zawirowały jak rąbek spódnicy. Przedrzeźniał ton ojca, subtelnie gestykulując rekwizytem: szklanką wody imitującą kieliszek szampana. - Ralf, nie zechciałbyś pokazać panu Reinhardtowi swojej tesli? Nie może zdecydować się nad konfiguracją, ale ty, zdaje się, wziąłeś wszystko?
Opadł na kanapę.
- Przyjechałeś nią? - Claude prawie zaśmiał się, zadając to pytanie.
Dołączył do Ralfa.
- Oczywiście, że nią przyjechałem - zęby Ralfa krótko błysnęły w uśmiechu. - Nocleg w Amsterdamie i następnego dnia wreszcie mogłem przejechać się jakąś sensowną autostradą - rozmarzył się, przechylając głowę przez tapicerowane oparcie. Ponownie spojrzał na Claude'a. - Trzysta kilometrów na godzinę. Przyśpiesza i brzmi jak startujący samolot.
- Po prostu przyznaj, że chciałeś się nią pochwalić.
- Nie twierdzę przecież, że tak nie było. Chciałem, owszem - i dostałem dokładnie to, o co sam prosiłem. - Przed oczami Ralfa stanęło jakieś wspomnienie, ale zaraz wrócił myślami do Claude'a. - Pozwól, że ci coś opowiem. Ojciec oddelegował szofera, abym zawiózł ich na ten jubileusz. Byliśmy spóźnieni, celowo, więc większość miejsc na parkingu była już zajęta, ale on od początku zamierzał to wykorzystać, bo właśnie takim był człowiekiem. Wskazał czyjeś auto i powiedział, żebym je zastawił, więc to zrobiłem. Twierdził, że nie będzie problemu, ale-
- Był problem.
- Coś lepszego - oznajmił Ralf. - Niedługo przed wręczeniem tych statuetek ktoś zaczął szukać właściciela tesli, zamierzając ulotnić się przed rozpoczęciem gali ich rozdania, ale ponieważ sam zdążyłem dawno usiąść na sali, musiał poczekać do jej końca. Te nagrody były tylko pretekstem do tego, by celebrując dwudziestolecie objęcia stanowiska ojciec mógł przypomnieć wszystkim zebranym, że każda fuzja, każde przejęcie, i każde otworzenie nowego oddziału, było jego dziełem. Nawet podziękował mi publicznie za przybycie, mówiąc coś o rodzinie, choć już wiesz, że i ode mnie, i od Vivi, zdążył się odciąć. I wiesz co? - W głosie Ralfa wezbrała gorycz. - Może byłoby mi nawet miło, może uznałbym to za moment wynagradzający mi cały czas, przez który nie chciał widzieć mnie na oczy, ale w tym wszystkim ani przez sekundę nie chodziło o Ralfa, jego wspaniałego syna, który znalazł czas, aby towarzyszyć mu w tej doniosłej chwili - przytoczył cynicznie. - Chciał mieć pewność, że każdy wiedział, kim jestem, lecz przede wszystkim: że wiedział to człowiek, którego zastawiłem. Że chociaż auto było moje, w gruncie rzeczy to ojciec zmusił go w ten sposób do wysłuchania wszystkiego, co wygłosił z mównicy. Taki właśnie był, a gdybyś zastanawiał się, jak brzmiał: właśnie słyszysz jego głos. Ze wszystkich sposobów, na jakie przypominał mi, że zawdzięczam mu wszystko co mam, na ten jeden nigdy nie mogłem się uskarżać.
- Jesteś do niego podobny - zauważył Claude, choć nie chodziło mu wyłącznie o fizyczne podobieństwo, które dostrzegł już wcześniej. - Do mamy też. Masz jej oczy, chociaż... - przyjrzał jej się ponownie. Były lekko skośne, co upodabniało ją do drapieżnego kota - raczej lwicy niż tygrysa.
- Wiem o co ci chodzi. To lata botoksu i lifting - Ralf wyjaśnił mu z lekkim uśmiechem i wskazującym palcem naciągnął w górę kącik własnego oka.
Claude nie był pierwszym, który pomyślał, że gdyby komuś przyszło do głowy zdarcie z Danieli skóry i rozpięcie jej na kanciastych kościach Marzella, powstałby Ralf. To było taksydermiczne podobieństwo - reprodukcja dawno wymarłego zwierzęcia.
- Jaka ona była? - Postanowił zapytać Ralfa.
- Była... - Ralf zastanowił się przez chwilę. - Była sędzią. Już to wiesz, ale kiedy mówię, że była sędzią, mam na myśli to, że spędziła większość życia wydając wyroki - i nie robiła tego tylko w pracy. Była tym rodzajem sędziego, z którym sam nie chciałbym mieć styczności w pracy. Jej osądy zawsze były surowe, i nie mam na myśli tylko tych z sali rozpraw. Potrafiła na kogoś spojrzeć i ocenić całe jego życie przez pryzmat paru sekund. I zazwyczaj się nie myliła. Zazwyczaj miała rację, bo prawda nigdy nie leżała daleko od jej wyobrażeń - spojrzał w oczy Claude'a. - I jeśli mam być szczery, od lat patrzyła na Vivi z bardzo szczególnym rodzajem wstrętu. Na mnie też, chociaż to było dawno temu, ale przysięgam ci, że nawet dużo później czasem czułem na sobie jej wzrok i wiedziałem, że robi to znowu. Nie lubiłem wracać do domu. Nie byłem tam mile widziany. I kiedy w zeszłe święta mogłem powiedzieć im, że tu zostaję, nie jestem pewien, kto odetchnął z większą ulgą: ja czy oni.
Choć Claude go słuchał, w jego głowie pozostało jedno, konkretne słowo.
- Wstrętu? - Claude powtórzył z niedowierzaniem, ale Ralf potwierdzająco pokiwał na to głową. - Posłuchaj, Ralf, o co w tym wszystkim chodzi? Z Vivi, z tobą...? Z waszymi rodzicami?
Splatając dłonie na karku Ralf odchylił głowę w tył, ale chociaż znów zamilkł, Claude wiedział, że jedynie nad czymś się zastanawiał.
- To dwie różne sprawy - stwierdził wreszcie. - Chciałbym powiedzieć, że wszystko co doprowadziło do tego w moim przypadku było moją winą, ale prawda jest taka, że gdyby nie oni, do pewnych rzeczy nigdy by nie doszło. Że gdyby poświęcili mi trochę więcej czasu, tego wszystkiego można byłoby uniknąć. Do dziś żywię do nich o to urazę, nawet jeśli już wiem, że zrobili naprawdę wiele, abym nie poniósł żadnych konsekwencji. Byłyby poważne. Zatroszczyli się o to, chociaż patrzyli na mnie z niechęcią, obrzydzeniem, może nawet obawą, że to stanie się ponownie. Ale to zrozumiałem dopiero na studiach: najpierw na zajęciach z prawa cywilnego, chociaż to na prawie karnym dotarło do mnie o co tak właściwie się otarłem.
Serce Claude'a przyspieszało w miarę jak Ralf mówił - jakby za chwilę miało stać się coś złego, chociaż siedzieli na kanapie w jego mieszkaniu: on nadal w dresie, w którym spał, Ralf wciąż w szlafroku. Przez przeszkloną ścianę salonu wpadało czyste światło niespiesznie wybijającego południa, a z uchylonych drzwi balkonu sączyło się do środka rześkie powietrze.
Nie działo się nic - a zarazem działo się coś niedobrego.
- Co tak właściwie się stało? - Zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi. - Ralf, co ty zrobiłeś...? Chodzi o narkotyki? Nie? Ukradłeś coś, rozbiłeś im po pijaku samochód, potrąciłeś kogoś...?
Ralf pokręcił głową.
- To naprawdę długa historia. Może innym razem. Wystarczy, że moi rodzice już nigdy nie patrzyli na mnie tak samo, a jeśli ty miałbyś patrzeć na mnie jak oni-
- Nie będę - spróbował przekonać go Claude. - Skarbie, nie będę.
Ale Ralf zdążył spuścić wzrok, nerwowo przygryzając wnętrze swoich policzków.
- Już parę razy słyszałem od ciebie, że jestem pojebany. Popierdolony - uśmiechnął się smutno, zanim spojrzał na Claude'a. - Nie chcę słyszeć tego ponownie.
- Ralf, to twoi rodzice byli popierdoleni. Oni, nie ty. Ty jesteś...
- Jestem do nich podobny - przypomniał mu Ralf. - Przecież to wiesz.
Ze skronią podpartą o pięść Claude przekrzywił głowę i przyjrzał się Ralfowi, jakby tym samym mógł mu przypomnieć o wszystkim, przez co już przeszli - a przy tym uświadomić mu, że nie istniało nic, przez co sam by się od niego odwrócił.
- Na dobrze - westchnął. - Co w takim razie z Vivi?
- W Vivi przeszkadzało im wszystko co sam robiłem: imprezy, powroty w nocy lub nad ranem, to, że zdarzało jej się coś wziąć - wymienił Ralf. - Tyle tylko, że ja zawsze byłem dyskretny. A przeciwieństwie do mnie Vivi nigdy nie próbowała się z tym kryć, chociaż do dziś uważam, że ona chciała być przyłapana. Że to była jakaś forma walki o ich uwagę, bo ona nigdy nie była głupia. Nie wiedziała o świecie nic poza tym, że kręcił się wokół niej, ale... Nigdy nie była głupia. I jestem pewien, że chciała ich tylko sprowokować, wywołać jakąkolwiek reakcję, bo ignorowali ją jeszcze bardziej, niż mnie, ale się przeliczyła. Czasem były to drobne rzeczy. Dajmy na to ten raz, gdy zszedłem któregoś dnia na śniadanie, a Vivi...
...stała akurat pod lodówką w koszulce na cienkich ramiączkach i w przydużym kardiganie, który zatrzymał się dopiero w zgięciu jej łokci. W samym ubiorze nie było nic nadzwyczajnego - chodziła tak do szkoły, choć ilekroć Daniela ścięła ją wzrokiem, Vivi poprawiała któryś ze swoich swetrów tak, by zasłonił jej plecy i biust: albo przez brak stanika, albo przez fakt, że ubrała push up.
- Ale ty wiesz, że źle go nakleiłaś? - Okrążając wyspę kuchenną zapytał ją Ralf i sam zajrzał do lodówki. Wskazał skinieniem głowy na plecy Vivi. - Nie będzie działał.
Vivi zerknęła przez ramię na swoją łopatkę i przyjrzała się plastrowi antykoncepcyjnemu - beżowemu kwadratowi na białej skórze jej pleców. Spojrzała z powątpieniem na Ralfa, ale on nie dał za wygraną.
- Mówię poważnie - zapewnił ją. - Vivi, ja nie żartuję. Przeklej go szybko.
- Gdzie?
- Tutaj - Ralf postukał się palcem w sam środek czoła i ze śmiechem zasłonił się rękoma, kiedy w odpowiedzi spróbowała uderzyć go łokciem w brzuch. - Lepiej to zakryj zanim zobaczy go mama.
Ale gdy zatrzasnęli drzwiczki chłodziarki, ona już zdążyła przytrzymać się w korytarzu, taka, jaką Ralf pamiętał ją najwyraźniej: z kołnierzem koszuli wystającym sponad wcięcia w kaszmirowym swetrze-
- Ralph Lauren? - Claude przerwał Ralfowi.
- Oczywiście, że Ralph Lauren - Ralf przytaknął z powstrzymywanym śmiechem, rysując palcami trójkątny dekolt na własnej piersi. - Miała ich sporo, ale sam lubiłem je nosić. Dodaj do tego cygaretki i loafersy, jakieś rajstopy, lub nawet nie, i ją masz, przynajmniej dopóki nie założyła togi. - Napił się wody i poprawił szlafrok, zdążywszy chwilę temu zademonstrować na nim zarówno sposób, w jaki Vivi nosiła swoje kardigany, jak i ten, w który odrzucając włosy obejrzała się na własną łopatkę. - Zauważyła ten plaster - go naprawdę nie dało się przeoczyć - i spojrzała na Vivi jak na psa do wykastrowania. Miała piętnaście lat. Tego samego dnia zawiozła ją do lekarza po tabletki, ale obie wróciły wściekłe, choć gdybyś spojrzał na moją mamę, uznałbyś, że to dzień jak każdy inny. Może to botoks, ale nigdy nie była zbyt ekspresywna. Twarz nieruchoma jak jedna z tych białych masek - wspomniał Ralf. - Ale wystarczyło spojrzeć jej w oczy. Vivi zatrzasnęła się w pokoju, ale wiem, co usłyszała: czy pokazuje się tak w szkole, a jeśli tak, to od jak dawna z nich korzysta. I czy zdaje sobie sprawę, że to plama na ich reputacji, bo takich rzeczy, Vivienne, takich rzeczy nie trzyma się na widoku. Mama jako jedyna zwracała się do niej pełnym imieniem, jakby za któryś razem w miejscu Vivi mogła zobaczyć córkę, na jaką liczyła: elegancką i z klasą.
- Kogoś jak ty - zdał sobie sprawę Claude.
- Porównywali ją do mnie na każdym kroku - przyznał Ralf, znów z tym gorzkim uśmiechem. To nie był powód do dumy, lecz kolejne źródło żalu. - Ale ja nigdy nie byłem święty i Vivi wiedziała o tym najlepiej. Tylko, że ja miałem czym się zasłonić - ocenami, wynikami, cudzymi opiniami - ale ona nie. Pod tym względem różniliśmy się najbardziej. Do mnie stanowczo zbyt późno dotarło, że niezależnie od tego jak bardzo będę się starać, oni nigdy nie będą zadowoleni. Z kolei ona- Wydaje mi się, że zrozumiała to szybciej, niż ja. Albo uznała, że skoro Ralf i tak wszystko robi lepiej, ona równie dobrze może nie próbować. Zyskałem w ich oczach przez to porównanie, ale ona na tym traciła. I któregoś razu, gdy wytknęli jej kolejny późny powrót, bo wróciła...
...zbyt skacowana, by przełknąć obiad, i zbyt zemdlona, by napić się nalanego jej wina, Vivi odłożyła sztućce, choć na podaną do stołu sztukę mięsa spojrzała tak, jakby najchętniej przebiła ją nożem - ale to nie wyraz jej oczu zaalarmował Ralfa. Uśmiechnęła się kwaśno.
- Nic nie mówicie, kiedy Ralf wraca w nocy - wypomniała im z przesadną uprzejmością, przez cały ten czas nie odrywając wzroku od talerza.
- Ralf jest dorosły - zaakcentował Marzell, również nawet na nią nie patrząc. O porcelanę zaszczękały sztućce. - To po pierwsze.
- Kiedyś nie był - wtrąciła Vivi, ale jej uwaga została zignorowana. - Kiedyś-
- Po drugie, nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek się tak prowadził.
- On też tak robił. On-
- Jeżeli Ralf tak robił - przerwał jej Marzell, zanim rozwinęłaby myśl - nigdy nie dał nam tego odczuć w podobny sposób.
- To obcesowe, Vivienne - odezwała się Daniela, odstawiając kieliszek. - Oraz wyjątkowo niesmaczne, gdy tłukąc szpilkami o chodnik budzisz przed świtem całą ulicę. Czy naprawdę każdy musi wiedzieć o jakiej porze wracasz do domu? I w jakim stanie?
Szurając krzesłem o parkiet Vivi poderwała się od stołu i niewiele brakowało, aby Ralf za nią ruszył, lecz gdy tylko zaczął się podnosić Marzell usadził go gestem dłoni - nakazem przyczajonym pod przeprosinami, że musiał tego słuchać.
I Ralf został, bo był to krótki okres czasu, gdy jego relacja z rodzicami miała się całkiem dobrze, ale im lepiej dogadywał się z ojcem i matką...
- ...tym gorzej miały się sprawy między mną a Vivi. Powinienem był im coś powiedzieć, ale sam byłem młody i w tym jednym jeżeli zawarło się wszystko, co chciałem usłyszeć. Zaharowywałem się na śmierć, byle powiedzieli: być może to zrobił, w porządku - mu można wybaczyć. Ostatecznie oboje skończyliśmy podobnie, choć nie do końca. Najpierw próbowali odciąć Vivi od gotówki, lecz nie na tyle, by żyła w niedostatku - ale kiedy zabrakło jej pieniędzy z domu, znalazła je gdzieś indziej. Podnieśli jej kieszonkowe dopiero gdy dotarło do nich skąd brały się jej ubrania, lub co stało za nową torbą. Potem dostała mieszkanie, lecz tylko po to, aby nie musieli się za nią wstydzić ilekroć wracała pijana - lub przyćpana. Potem przestali zabierać ją ze sobą na wakacje, bo któregoś razu ochrona zatrzymała ją na lotnisku przez jakieś pozostałości kokainy na ubraniach lub dłoniach. Nie miała jej ze sobą, ale myślę, że to też było celowe - bo kiedy mówili, że się jej wstydzą, ona pokazywała, że mogą wstydzić się bardziej. Zrobiła scenę, i to jaką, chociaż to można byłoby załatwić dyskretniej - ale nie przewidziała, że ją po prostu zostawią. Nie było mnie przy tym, ale o to też miała do mnie żal - bo twierdziła, że dla mnie zatrzymaliby choćby i cały światowy ruch lotniczy, dopóki nie zostaliby przeproszeni przez samego prezesa lotniska za samą sugestię, że mógłbym coś brać. Od tamtej pory to ja zabierałem ją ze sobą na wakacje, o ile nie spędzałem ich z kimś innym, choć kurwa, Claude, gdybyś ty ją czasem słyszał - Ralf zaśmiał się lekko. - Gdy się odzywała, chwilami sam miałem ochotę zapaść się pod ziemią, ale taki już jej urok. I sam musisz przyznać, że dobrze na tym wyszła: mieszkanie i pieniądze od rodziców, wakacje z bratem. Na żadną z tych rzeczy nie musiała zapracować sama, ale i tak sądzę, że po tym wszystkim zasługiwała na coś lepszego, niż to.
- A ty?
- Kupili mi mieszkanie w Londynie gdy tylko dostałem się na studia. Niemałe i całkiem blisko centrum, i wtedy myślałem, że to nic takiego. Miałem osiemnaście lat i siedziałem tam w pojedynkę na blisko milionie funtów, sam w środku kryzysu mieszkaniowego. Ale to był mój bilet w jedną stronę. Pierwszy - zaznaczył. - Brzmi znajomo, prawda? Otrzymywałem od nich kieszonkowe, ale to niewłaściwie oddaje sytuację, bo pierwsze wynagrodzenie, na które sam zapracowałem, było znacznie mniejsze. Opłacili mi studia: dwa kierunki, żadnych kredytów. I to powinno brzmieć dobrze, jak spełnienie marzeń, jak pieprzona wygrana na loterii, ale- Budząc się w pustym mieszkaniu czułem się jak na banicji. Jakby wygnali mnie z domu. Byłem sam i byłem... Pod taką presją, żeby ich nie zawieść, choć z miesiąca na miesiąc na obu kierunkach ubywało osób, które się rozmyśliły, które uznały, że jest za ciężko, które mogły wrócić do domu i powiedzieć: to nie dla mnie, albo: nie wytrzymuję. I pomyślałbyś, że byli hojni, że musieli mnie bardzo kochać i chcieć jedynie tego, abym wiódł dobre życie, ale w tym wszystkim znów ani przez chwilę nie chodziło o mnie. O ich reputację, owszem. O to, że mogli się mną chwalić. O to, że spotykając dzieciaki ich własnych znajomych, mogłem nie patrzeć na rachunek i powiedzieć: mogę was podwieźć. O to wszystko, ale nigdy o mnie. - Ralf ponownie napił się wody. - Między Londynem a Hamburgiem jest półtorej godziny samolotem. To tyle co nic, raptem jeden wykład. Mój ojciec przylatywał tam dosyć często: na spotkanie akcjonariuszy, na negocjacje, na czyjeś zaproszenie. Spotkaliśmy się raz, a i do tego pewnie by nie doszło, gdyby nie Moritz. Nie u mnie, na kawie, bardziej z przypadku, niż celowo.
Spojrzał ponad kolanem Claude'a na ekran swojego telefonu.
- Zdaje się, że znów jesteśmy w Londynie.
Nie ulegało wątpliwości, że ten czas w życiu Ralfa został już zredagowany; że znikło stamtąd wszystko, co Claude widział już wcześniej, a co w dłuższej perspektywie okazało się nieistotne. Z niezobowiązujących wyjść z osobami mniej ważnymi od samych miejsc, które Ralf z nimi odwiedził, pozostało niewiele - albo stanowiły już rutynę tak przetartą, że niewartą udokumentowania.
Tylko, że tak nie było - bo spacer za spacerem pies trzymany przez Ralfa na smyczy poprowadził Claude'a przez połowę parków i alejek Londynu prosto do swojego właściciela. Buldog francuski, którego widział już wcześniej, patrzył prosto w kamerę z łapami na koszuli wyciągniętego na kanapie Ralfa - ale gdy tylko Claude powiększył to zdjęcie, sam Ralf okazał się trzymać nogi na kolanach mężczyzny, który musiał być Bennettem.
Nie widział jego twarzy - ale widział, że nachylał się do Ralfa z widocznym w kadrze uśmiechem; że jedną dłoń trzymał na jego kostce, a drugą poluzowywał węzeł bordowego krawata. To był samozadowolony uśmiech kogoś, kto właśnie popisał się błyskotliwą uwagą - kogoś, kto rozbawił rozmówcę, a przynajmniej sprawił, że ten się uśmiechnął. Obaj byli w garniturach: Ralf w ciemnym, Bennett w popielatym. Dopiero co wrócili taksówką z kolacji, którą Claude znalazł na poprzednim zdjęciu.
Ale samego Bennetta - w całości - musiał szukać odrobinę dłużej, a przynajmniej sądził tak, dopóki wreszcie go nie zobaczył. Bennett okazał się być dobijającym czterdziestki mężczyzną o twarzy, którą kochały kamery - on zaś kochał je z wzajemnością.
Na ujęciu z ogródka kawiarni w jeden z pogodniejszych dni, jakie widział Londyn, ścierając z okularów przeciwsłonecznych pojedyncze krople wody, Bennett unosił roześmiane spojrzenie na robiącego mu zdjęcie Ralfa. Na oparciu jego krzesła schła marynarka, pod którą podbiegł do stolika, zostawszy złapanym w przelotnym deszczu skapującym na ulice z pozornie bezchmurnego nieba. Był fotogenicznym brunetem o nienagannej prezencji osoby publicznej - z czarującym uśmiechem, przydającym lat cieniem zarostu na lekko opadających policzkach, oraz z pierwszymi pasmami siwizny wśród zaczesanych w tył włosów.
Właśnie wtedy Claude zrozumiał, że widział Bennetta już wcześniej: na zignorowanym przez niego zdjęciu telewizora, na którego ekranie, znów w garniturze - zawsze w garniturze - udzielał krótkiego wywiadu pod Pałacem Westminsterskim.
- To - Claude uniósł telefon, pokazując Ralfowi wyświetlacz. - To jest Bennett?
Właściwie nie musiał zadawać tego pytania. Dolnym paskiem wieczornego wydania wiadomości BBC ciągnął się napis: Bennett Harron MP.
- We własnej osobie - potwierdził Ralf.
- Nawet nie wiem od czego zacząć - Claude pokręcił głową i przerzucił kciukiem parę kolejnych zdjęć. - Na kogo ja właściwie patrzę? Chodziłeś z nim?
- Przypuszczam, że można to tak ująć, ale formalnie nie byliśmy razem. Spotykaliśmy się co jakiś czas, ale to tyle. Ja dużo pracowałem, on krążył między Londynem a swoim biurem poselskim w Birmingham-
- Poseł - zacmokał Claude. - Fajny ten Londyn. Jak to wyglądało, w jednej chwili przeglądałeś tindera, w następnej jakiś parlamentarzysta wciągał kreski koksu z twojego tyłka? Powiedz, zabierał cię ze sobą na polityczne orgietki w Brukseli?
- Miałeś nie być zazdrosny - ponownie przypomniał mu Ralf, jednocześnie przysuwając się bliżej. - On taki nie był. Poza tym poznaliśmy się w samolocie.
- A potem kupił ci teslę? To jakiś twój sponsor sprzed przeprowadzki? - Claude nie dał za wygraną. - I przede wszystkim, czy ciebie zawsze ciągnęło do starszych?
- Zaczęło się - Ralf przewrócił oczami, ale zaraz uśmiechnął się pobłażliwie. - Claude, powinieneś już zdać sobie sprawę, że Bennett to odstępstwo od reguły. Miła odmiana, nic więcej, a między nami było niespełna dziesięć lat różnicy.
- On zaczął siwieć.
- Młodo, a skoro o tym mowa: nie masz wrażenia, że ja też...? - Przechylając głowę Ralf przeczesał włosy dłonią i kontynuował, gdy Claude dopatrywał się wśród nich białych nitek. - Pomogło mu to podczas pierwszych wyborów. Patrzysz na kogoś, kto starał się nie odstraszyć starszych członków elektoratu niedostatecznie dojrzałym wyglądem. Nie wiedziałbyś kto jest starszy jeśli zobaczyłbyś go przy mnie ogolonego, a co dopiero w czapce z daszkiem i w okularach przeciwsłonecznych.
- Jeśli nie byłbym w stanie dostrzec jego twarzy, rzeczywiście mógłbym się pomylić - Claude przytaknął gorliwie. - Te kilka siwych włosów masz od dłuższego czasu, kochanie. On chyba chodził tak dość często?
- Przy jego parciu na szkło to niska cena za prywatność. To nasz lokalny celebryta. Miejscowa gwiazdka sceny politycznej - wyjaśnił Ralf, uszczypliwie rozpinając ten tytuł między dłońmi. Ponownie splecione spoczęły na ramieniu Claude'a. - Zrobił się całkiem rozpoznawalny, ale połowę czasu starał się tylko uniknąć scenariusza, w którym niefortunny wpis w tanim tabloidzie położyłby się cieniem na jego karierze. Wybory we własnym okręgu to konkurs piękności przy tych na lidera partii konserwatywnej, a patrzysz na kogoś, kto wymyślił sobie, że w ciągu dziesięciu do parunastu lat zostanie premierem.
Na kolejnym zdjęciu w lustrze windy Bennett - w eleganckim płaszczu, ciemnych okularach i wspomnianej czapce, ale i po raz pierwszy w najzwyklejszym, przysłoniętym przez szalik t-shircie - zagaduje do przewieszonego przez przedramię buldoga, podczas gdy Ralf, z połową twarzy schowaną za obudową telefonu, unosi na palcu papierową torbę wziętego na wynos sushi.
- Premierem - powtórzył Claude.
- Miał taką ambicję. Na początku sam uznałem, że tylko żartował, ale realizacja tego planu szła mu całkiem przyzwoicie, choć momentami zachowywał się tak, jakby już nim został.
- Zaczynam podejrzewać, że prędzej skończyłbym wożąc cię po mieście z jakimś konsulem, niż miał okazję gdzieś cię po prostu spotkać. Czy ty aby na pewno jesteś pewien z kim tak właściwie się związałeś? Podpowiem ci: z kierowcą ambasadora - Claude przypomniał Ralfowi. - Kierowcą. Żadnych ambicji ponad to, by skończyć czytać kolejnego ebooka zanim wróciłby z bankietu.
- Na szczęście dla samego ambasadora, bo dobrze wiesz, że gdybyś zechciał, to ty byłbyś wożony na tylnych siedzeniach.
- Ralf, ty... Obracałeś się wśród polityków, biznesmenów, dyplomatów, prawników, sam już nie wiem, bo zdążyłem dopuścić myśl, że na kolejnych zdjęciach znajdę także samą rodzinę królewską - i szczerze: już mnie to nawet nie zdziwi. Zdążyłeś przywyknąć do ludzi z innego środowiska, a ja raczej się go brzydziłem, niż do niego aspirowałem.
- Naprawdę zdziwiłbyś się, jak zaskakująco pociągające jest to, że przy wszystkich swoich talentach i niezrównanym uroku osobistym, ty najzwyczajniej w świecie odmówiłeś stania się jego częścią. Sam nie potrafiłbym tak zrobić, ale to nie znaczy, że mnie to w tobie nie kręci. Mógłbyś, ale nie chciałeś. To w pewnym sensie nawet lepsze, niż korzystanie z takiej możliwości tylko dlatego, że się ją posiada. I jestem pewien, że nie byłbym pierwszą osobą, która próbowałaby ci zostawić swój numer.
- Ten chwyt już by na mnie nie zadziałał - przyznał Claude, z pozorną wzgardą w oczach i z dumnym uśmiechem na ustach. - Musiałbyś postarać się bardziej.
- Zawsze lubiłem wyzwania.
Na chwilę zamilkli, przypatrując się sobie lub kolejnemu z niemożliwych wyobrażeń wspólnej przeszłości, której nie było im dane posiadać.
- Niech będzie. Co z Bennettem? - Z ciężkim westchnieniem Claude zapytał Ralfa. - Jak ty go właściwie poznałeś? W samolocie i...?
- Lecieliśmy obok siebie do Zurychu - nakreślił Ralf. - Ja na spotkanie Komitetu Praskiego, on na krótki urlop w okresie między sesjami parlamentarnym-
- Komitet praski w Zurychu - przerwał mu Claude. - Praga w Zurychu. Nie nadążam.
- Nieważne, to część Unii Berneńskiej, mają - mieli - siedzibę w Londynie, ale same spotkania były organizowane gdzieś indziej: w Dosze, Dubaju, tamtym razem w Zurychu. Jeżeli naraziłem się czymś zarządowi bardziej niż nowym autem, to regularnym korzystaniem z zaproszeń. Bennett miał nieszczęście siedzieć obok mnie kiedy przeglądałem wyjątkowo gównianą nowelizację ustawy o rynkach finansowych, która nie uzyskałaby królewskiej aprobaty, gdyby ktoś w porę zawnioskował o przełożenie jej ostatniego czytania na początek kolejnej sesji, bo zawarło się w niej zbyt wiele spornych sformułowań i dyskusyjnych konstrukcji logicznych, abym uwierzył, że ktoś przeczytał ją przed jej zatwierdzeniem - i mniej więcej to usłyszał Bennett, kiedy nieroztropnie pochwalił się, że miał nie tyle przyjemność pracować nad jej projektem, co był jego pomysłodawcą. Zdążył nawet wyrazić uprzejme zdziwienie, że nie skojarzyłem go z posiedzeń parlamentu, bo wyrywki jego wypowiedzi całkiem często pojawiały się w telewizji, i między nami, cieszyły się ogromną popularnością wśród bardzo konkretnych profilów demograficznych - ale istnieli ludzie, którym płacono dobre pieniądze abym sam nie musiał ich oglądać. A Bennett... Cóż, Bennett nie miał ze mną lekko, a przy tym okazał się być typem osoby, która nie była w stanie pogodzić się z myślą, że wywarła na kimś nienajlepsze wrażenie. Zaproponował spotkanie, potem kolejne, i tak to się toczyło.
- A potem? - Zapytał Claude, choć tak naprawdę chciał zadać inne pytanie. Wyświetlacz telefonu Ralfa wypełniło kolejne z jego nagich zdjęć. - To dla niego?
- Nie - Ralf pokręcił głową, jakby rozbawiła go ta sugestia. - Dla kogoś innego. Chyba nie byłbym w stanie spojrzeć mu w oczy gdyby przypadkiem to zobaczył. Był raczej zachowawczy, choć może powinienem powiedzieć, że pruderyjny. Dyskretnie odwracał wzrok jeśli już miał okazję zobaczyć mnie bez koszulki i może było to tylko dobre wychowanie, bo w życiu nie spotykałem się z kimś bardziej szarmanckim, ale dosłownie czułem, że powinienem się zakryć - Ralf z lekkim śmiechem położył obie dłonie na piersi. - Ale on taki był. Kiedyś pocałowałem go w usta, gdy on był jeszcze na etapie skromnych cmoknięć policzek, i być może zrobiłem to za szybko, ale był to jedyny raz, gdy sam czułem, że zrobiłem coś zdrożnego.
- Gdyby nie rewelacje ostatnich paru godzin, przysiągłbym, że brzmi jak ktoś, kto pasowałby do ciebie idealnie. Chodziłeś z nim, ale kręciłeś z kimś innym?
- Sypiałem z kimś innym. Powiedzmy, że pod tym względem nie dobraliśmy się zbyt dobrze. Nie twierdzę, że czasem nie bywało całkiem miło, ale...
Na ekranie pojawiły się zdjęcia z Opery Królewskiej: żeliwne łuki i dekoracyjne kolumny u wysokiego sklepienia foyer - przeszklonej kopuły na wzór wiktoriańskich oranżerii i angielskich ogrodów zimowych - na którego parterze i tarasach pyszniła się publika wyczekująca rozpoczęcia spektaklu. Dziesiątki sukni i garniturów upodabniały ją do gości na podlondyńskich włościach któregoś z dawnych margrabiów - do baronów i lordów, przechadzających się tropikalnymi szklarniami, każdy z kieliszkiem aperitifu. Nachylając się do pojedynczych, powitalnych pocałunków i ponad kontuarami serwujących alkohol kafeterii, równie dobrze mogli zaciągać się wonią sprowadzonych z którejś kolonii kwiatów, a badając palcami wymyślne zdobienia cudzych kreacji i poprawiając partnerom klapy marynarek - przyglądać się uniesionym na dłoni liściom, jakich nigdy wcześniej nie widziały Wyspy. To wrażenie potęgował zapach ciężkich perfum, kwietnych i piżmowych kompozycji, które tego zimowego wieczoru ostatecznie zamieniły operę w parny, egzotyczny ogród.
Stamtąd trafili do pozłacanych pięter rozciągających się wokół sceny loży - do szkarłatnego weluru siedzeń i ciężkich fałd kurtyny.
- To była premiera - Ralf uśmiechnął się na jakieś wspomnienie. - Myślałem, że moglibyśmy się wybrać innego dnia i byłbym kupił nam bilety, ale na tę propozycję sam obiecał je załatwić. I załatwił: pierwszy pokaz, loża VIP, sugestia, że nie godziłoby się nam pokazać gdziekolwiek i kiedykolwiek indziej. Przez dobry moment byłem tak...
Stamtąd trafili na półgodzinną przerwę.
- Szczęśliwy - dokończył Ralf, patrząc na fotografię samego siebie.
Siedział na niej we foyer przy wysokim stołku naprzeciw baru, z kieliszkiem białego wina i telefonem w dłoni, robiąc sobie zdjęcie w odbiciu pobliskiego lustra. W smokingu i ze wsuniętym w butonierkę czerwonym goździkiem spoglądał kątem oka na widocznych nieco dalej ludzi - Bennetta, popijającego wino z garstką zaśmiewających się polityków, rozmyte sylwetki innych osób i krążącą po korytarzu prywatną ochronę - jakby sam ten gest, wraz z wyrozumiałym półuśmiechem człowieka nawykłego do takich sytuacji, mógł powiedzieć: on znowu to robi.
- Ten spektakl był naprawdę udany - Ralf spuścił wzrok i mniej więcej wtedy Claude zrozumiał, że jego poprzedni uśmiech był smutny. - Bawiłem się dobrze i... Przez chwilę po raz pierwszy od dawna miałem wrażenie, że wszystko zaczęło zmierzać w dobrym kierunku. Może tego nie zrozumiesz, ale...
...spoglądając przez szklaną barierkę na wszystkich ludzi, którzy ściskali się na niższych piętrach przestronnego foyer, Ralf czuł się tak, jakby po latach wygnania wreszcie udało mu się samodzielnie wrócić na salony. Znów obracał się w kręgach, które znał z dzieciństwa, a od których został odsunięty jako nastolatek - i tym razem, zamiast posłusznie milczeć na polecenie rodziców, mógł porozmawiać przynajmniej z Bennettem.
Tyle tylko, że Bennett go zostawił - na moment, z kieliszkiem i obietnicą, że zaraz wróci, zwabiony przez towarzystwo kogoś, czyja sympatia, jak przynajmniej sądził, miała mu się kiedyś opłacić.
- ...co za pajac - Bennett wymamrotał pod nosem, wracając do Ralfa. - Bardzo cię przepraszam. Pojedziemy później na kolację - poinformował go. I zabrzmiałby to jak kompensata za każdą minutę, którą Ralf przesiedział sam, jak przeprosiny za to, że musiał na niego poczekać, gdyby tylko nie dodał: - Zamówić ci taksówkę do domu?
Z ust Ralfa znikł zaskoczony uśmiech zanim ich kąciki na dobre zdążyły się unieść.
- Poradzę sobie - odpowiedział. - To niedaleko.
- Jesteś pewien? Nie zedrzesz sobie tych podeszew na spacerze? - spróbował go rozbawić, ale znów zabrzmiało to jak przytyk, że Ralf ubrał te, a nie inne buty.
Ale Ralf już nie zamierzał wracać do domu.
Na kolejnym zdjęciu przez nagie ramię oglądał się na niego roześmiany chłopak: młodzieńczo rumiane policzki, czarne włosy i czerwony goździk za uchem. Gołe plecy, biodra na kroczu Ralfa, podskakujące w ruchu loki. I uśmiech.
- Miałem naprawdę dobry nastrój - spróbował wytłumaczyć się Ralf, kiedy Claude zmarszczył brwi. - I nie chciałem, żeby to mi go popsuło.
- On dosłownie zostawił cię na rzecz kogoś, kogo miał za pajaca - Claude wypowiedział na głos to, co zbulwersowało go już wcześniej. - Powinieneś był wziąć tę taksówkę i już nigdy się do niego nie odezwać. Nie mów mi, że godziłeś się na takie traktowanie tylko dlatego, że się zakochałeś.
- To nie takie proste. Nie kochałem go - ale kochałem to, kim mogłem się przy nim poczuć. Wreszcie to ja byłem tym, kogo gdzieś zabierano i-
- Ja bym cię zabierał - Claude powiedział tak cicho, że prawie do siebie. - Ralf, ja bym cię zabierał. Tak bardzo chciałbym móc zaprosić cię do opery, potem na kolację lub drinki, albo oba. Musiałbyś przeżyć poza lożą dla VIPów i może nie mielibyśmy najlepszych miejsc na całej widowni, ale nigdy bym cię tak nie zostawił.
Z rozpromienionym uśmiechem Ralf uniósł na niego wzrok - znów w ten sposób, który Claude już znał, i którego znaczenie nie było w stanie mu umknąć.
Zaraz jednak go spuścił.
- Nie wspominam naszego ostatniego wyjścia do opery zbyt dobrze - przyznał ze skruchą. - I chciałbym, aby pewne rzeczy dotarły do mnie nieco szybciej. Wolałbym siedzieć tam z tobą i- Tak bardzo cię przepraszam, że było inaczej. Nie powinienem był tam w ogóle przychodzić, bo może wtedy chociaż ty bawiłbyś się lepiej.
- To już nieważne - Claude przyłożył usta do jego czoła. - Mogę ci coś jeszcze zaśpiewać ze sceny, ale musiałbyś pogodzić się z tym, że momentami fałszuję.
- Obiecuję owację jakiej nie powstydziłaby się wypchana po brzegi sala - poprzysiągł Ralf. - Dorzucę wiwat i prośbę o bis, jeżeli potem mógłbym spotkać się z tobą na zapleczu.
- Wtedy to ty poudawałbyś primadonnę - zapewnił go Claude. - Ale skończyliśmy na wyjściu do opery, choć powiedz mi jeszcze, co przeszkadzało mu w twoich butach?
- Były od Louboutina - wyjaśnił Ralf z czymś na kształt skrępowanego śmiechu. - Nie myślałem o tym zbyt wiele, ale kupiłem je jakiś czas temu i uznałem, że podeszwy będą pasować do goździka w marynarce. Tylko, że któraś z młodszych towarzyszek tamtego ministra szła przed nami po schodach i... Cóż, dokonała podobnego wyboru modowego. Już na boku Bennett pozwolił sobie zauważyć, że to mało subtelny sposób na pochwalenie się kolejnym prezentem, skoro każdy wiedział od kogo je dostała. Chyba rozumiesz, co próbował przez o powiedzieć - a przynajmniej ja zrozumiałem, chociaż przeprosił mnie, kiedy powiedziałem mu, że następnym razem przypnę wyciąg z konta do pleców marynarki. "Tylko żartuję", "przecież obaj wiemy, jak to wygląda", "ale w twoim przypadku to dyskretny i przemyślany detal, a ona..."! Nadal mam je w garderobie - Ralf skinął brodą w jej kierunku. - W pewnym sensie Bennett miał rację. Byłem w stanie zrozumieć, że z boku mogło wyglądać to źle: starszy parlamentarzysta i młodszy prawnik.
- Nie wygląda to gorzej niż łysiejący minister i wystrojona trzpiotka.
- Temu ministrowi nikt nie śmiałby zwrócić na to uwagi. To izba lordów, a z prasą w rękach rodziny królewskiej mógł być spokojny o reputację. Bennett musiał zadbać o nią sam, ale były chwile jak ta, kiedy czułem się prawie jakbym rozmawiał z własnymi rodzicami - a im częściej się widywaliśmy, tym bardziej moja reputacja stawała się przedłużeniem jego własnej. Miał prawo oczekiwać, że będę brał to pod uwagę.
- Zupełnie nie rozumiem co mógłby mieć ci do zarzucenia - stwierdził Claude. - Pracowałeś w szanowanym zawodzie, miałeś wykształcenie, potrafiłeś zachować się w towarzystwie, i to on powinien się cieszyć, że mógł się z tobą pokazać-
Mówiłby dalej, gdyby nie dotarł do zdjęcia, które Ralf zrobił w klubie. Nie było szczególnie wyzywające: pałacykowe wnętrze i trzy drinki na tle całujących się mężczyzn, których zacienione sylwetki rozpraszało czerwonawe światło stroboskopów.
- Powiedział prawie to samo - wspomniał Ralf. - Byłem pewien, że dostęp do tej relacji mieli tylko bliscy znajomi, ale kiedy parę dni później minęliśmy to miejsce wracając spacerem...
...z którejś wieczornej randki, Bennett powiedział coś, przez co Ralf prawie się zatrzymał. W tamtym czasie sam Bennett zatroszczył się o dyskrecję ich relacji sugestią, aby ich wspólne zdjęcia - przeważnie zbyt dyskretne, aby dało się go na nich rozpoznać - mimo wszystko nie opuszczały zaufanego kręgu odbiorców.
I kiedy się odezwał, Ralf zrozumiał, że mógł się pomylić.
- Zupełnie nie rozumiem fenomenu tego miejsca - Bennett dyskretnym skinieniem głowy wskazał na drzwi klubu. Padało, a w zalewającej ulice wodzie migotały światła okolicznych szyldów. - Ale zakładam, że również nie umiałbyś wytłumaczyć mi jego popularności.
Nie chodziło o samą uwagę. Być może gdyby nie sposób, w jaki została ona wypowiedziana, Ralf zachowałby zimną krew - ale ten konkretny ton i stojącą za nim retorykę znał już z domu.
- Obaj wiemy, że nie muszę ci go tłumaczyć - zaczął spokojnym głosem. - Udajesz, że tego nie rozumiesz, bo sam chciałbyś móc tam wejść i nie myśleć o nagłówkach, jakie zobaczyłbyś nazajutrz w gazecie.
- Ralf...
- Mogę cię tam zabrać. Mogę tam wejść i ci kogoś przyprowadzić, jeśli wolisz. Ci ludzie są pijani, Bennett, i w przeważającej większości zbyt młodzi, aby o funkcjonowaniu parlamentu wiedzieć cokolwiek ponad to, że jego budynek znajduje się przy Big Benie. Ich nie obchodzi polityka. Oni nie wiedzą, że istniejesz. Nikt cię tam nie zna i musiałbyś naprawdę postarać się, aby zapaść komukolwiek w pamięć.
- Ralf, proszę, ciszej.
- Mógłbym mówić ciszej - dopiero wtedy Ralf rzeczywiście podniósł głos. - Mógłbym, ale od dłuższego czasu idziesz bite pięć metrów ode mnie.
- To nie jest pięć-
Wyrywając do przodu Ralf rozdeptał neon odbijający się w kałuży.
- Czyżby? - zawołał.
Obaj przystanęli, każdy pod swoim parasolem, pięć - jeśli nie więcej - metrów od siebie. To Bennett z westchnieniem pokonał dzielący ich od siebie dystans.
- Chciałbym, aby to mogło wyglądać inaczej - oświadczył. - Ralf, ja naprawdę chciałbym, ale nie pozostawiasz mi innego wyboru, kiedy-
- Zastanów się, proszę, czy chcesz kończyć to zdanie. Trafię do domu.
- Poczekaj - Bennett podbiegł do niego, gdy Ralf znów ruszył przed siebie. To Ralf był wyższy i to Ralf stawiał dłuższe niż on kroki. - Nie chciałem cię urazić i przepraszam, skoro najwyraźniej to zrobiłem. Posłuchaj mnie - poprosił, rozglądając się wokoło. Ulica była pusta, ale mówił półgłosem. - Chciałbym traktować cię na poważnie. Traktuję cię na poważnie - poprawił samego siebie.
- Jak poważnie?
- Czy możemy porozmawiać u ciebie?
- Możemy zacząć po drodze.
- To już teraz wygląda źle- Ralf, nie chciałbym, aby ktoś to usłyszał.
- Nie usłyszy, jeżeli złożysz ten parasol i się przysuniesz. Doprawdy nie rozumiem, czym różnię się od twoich czcigodnych kolegów, z którymi nie boisz się chodzić w deszczu choćby i pod ramię. Nie musimy trzymać się za ręce.
Minęła chwila, nim Bennett zdecydował się go posłuchać.
- Wiesz przecież, ile ryzykuję - przypomniał Ralfowi ściszonym głosem, starając się dotrzymać mu kroku. - Muszę liczyć się z faktem, że jesteś mężczyzną, bo już on nie przejdzie bez echa. Muszę liczyć się z tym, że jesteś dużo młodszy. Z tym, że jeśli ktoś spojrzy na nas z boku, zobaczy przede wszystkim różnicę wieku, owszem, ale dopowie sobie do niej także różnicę w zarobkach. Wyobraź sobie, że się komuś narażam, że są kolejne wybory, albo ktoś zwyczajnie szuka taniej i chwytliwej sensacji. Być może wszyscy zapomnieliby o niej w przeciągu tygodnia, niech będzie - ale z rozpoczęciem kampanii ktoś na pewno przypomniałby sobie o jej istnieniu. I jeżeli prasa uzna cię za częstego bywalca gejowskich klubów, przestaniesz być dla mediów wyedukowanym prawnikiem. Rozszarpią nas na strzępy. Będziesz tylko kimś, z kim spotyka się kanclerz skarbu, zamiast skupić się na pracy. Będziesz kimś, komu kanclerz skarbu funduje zagraniczne wycieczki. Będziemy ministrem finansów i jego utrzymankiem, lub przelotną miłostką, po której zostały tylko wysokie rachunki. Chcę traktować cię na poważnie, Ralf, ale nie mogę sobie na to pozwolić, jeżeli-
Urwał, kiedy mijali ich inni ludzie.
- Jeżeli?
- Jeżeli to ma wyglądać, jakbym sam nie był tak traktowany - dokończył Bennett.
Nie było to nic, czego Ralf nie wiedział, ani nic, czego nie byłby w stanie zrozumieć. To on - przypuszczalnie lepiej niż Bennett - zdawał sobie sprawę z tego, że działa to w obie strony: że...
- ...ja również mogę nie chcieć byś postrzegany jako ktoś, kogo posuwa, choć wcale tak nie jest; że kiedy publicznie powie coś niedorzecznego, ja też nie chcę być z tym utożsamiany; że kiedy znów będzie chwalił się nowelizacją, której powinien się wstydzić, ja też nie chcę być z nim kojarzony. Nie mówiąc już o tym, że to mu zostałoby przypisane wszystko, czego dorobiłem się samodzielnie.
- Powinieneś był to wtedy skończyć - Claude pokręcił głową, przekopując się przez kolejne zdjęcia. - Z myślą o takich ludziach powstał pewien francuski wynalazek i zaczynam myśleć, że wcześniej o nim nie słyszałeś. Gilotyna - przesylabizował. - Mówi ci to coś?
- Ale Bennett miał rację. Każdy z tych pochopnych wniosków wyciągnąłeś przed chwilą sam - przypomniał mu Ralf.
- Najchętniej ukradłbym cię na jego oczach. Sprzątnąłbym cię prosto sprzed jego nosa i już nigdy nie usłyszałby od ciebie ani słowa. Ale ty...
- Uznałem, że możemy spróbować. Spróbować i potraktować to odrobinę bardziej poważnie. Ja przystopowałem z wyjściami i całą resztą, on przestał się ze mną kryć, przynajmniej do pewnego stopnia-
- "Do pewnego stopnia"? A jaki to stopień, ten "pewien stopień"?
- Oddzielne pokoje w hotelach - Ralf przewrócił oczami. - Drobne formalności. To albo przynajmniej dwa łóżka na fakturze, ale byłem już za stary na dosuwanie ich do siebie i obijanie sobie pleców w przerwie między materacami. Ale poza tym Bennett był w porządku: okazjonalnie zabawny, obyty w towarzystwie, ambitny i szarmancki. A mnie... Cóż, zmęczyło mnie zaczynanie wszystkiego od zera z kolejnymi ludźmi. Pomyślałem: niech będzie, dajmy temu szansę. I przez jakiś czas było naprawdę... Normalnie. Trochę zwyczajnie, trochę tradycyjnie, ale miało to swój urok. Do tego, przysięgam, on traktował mnie jak najprawdziwszą damę - Ralf zaśmiał się lekko. - Moje ręce przestały dotykać klamek, otwierał mi każde drzwi, odsuwał i dosuwał każde krzesło, pomagał zdjąć i założyć płaszcz, i nagle to ktoś płacił za mnie, zamiast ja za kogoś. To było prawie słodkie, że dorosły facet stawał na palcach, żeby mnie pocałować. Albo to, że dorosły facet potrafił się przy mnie zarumienić.
Na ekranie jego telefonu znów pojawił się Bennett - na zaśnieżonym balkonie restauracji, z twarzą schowaną za parą unoszącą się znad fondue, w grubej kurtce i w okularach przeciwsłonecznych. Pieczywo nadziane na widelczyk, wstęgi sera spływające do garnka, alpejskie szczyty w tle.
- Nawet wróciliśmy zimą do Szwajcarii - wspomniał Ralf. - A tutaj...
Znów winda, dwa stroje sportowe, Ralf patrzący z politowaniem na zgiętego w pół Bennetta, który z dłońmi na kolanach z trudem łapał oddech, nadal zaczerwieniony po przebieżce parkiem.
- Tutaj wymyślił sobie, że wystartuje w jakimś maratonie charytatywnym bez przygotowania, ale zaczęliśmy biegać gdy oznajmiłem mu, że to ja nie będę mógł się z nim publicznie pokazać gdy już się tam zbłaźni i...
Nagranie: siedzą przy zewnętrznych stolikach kawiarni, buldog francuski ujada spomiędzy kolan Ralfa, a kucający przy nim Bennett próbuje go uciszyć wśród śmiechu przechodniów: no już, cicho, ja wiem, wiem, zaraz zamówimy ci puppuccino..., słychać odgłosy ulicy i Ralfa: nie, poważnie, powinieneś go nagrać i puszczać to w parlamencie, nikt nie usłyszałby różnicy...
- Nie mogli tam klaskać - wyjaśnił Ralf. - Więc zamiast tego ujadali jak psy, chociaż on twierdził, że to hear, hear było słychać całkiem wyraźne.
Spacer, kolacja, teatr, wystawa, wino w restauracji, wino w domu, zaśmiewający się Bennett zakrywa twarz dłonią przed ekranem telewizora, na którym spiker izby gmin udziela mu pouczenia, winda: Ralf z płaszczem narzuconym na plecy i Bennett z ręką u ich dołu. Z przypudrowywanymi przez makijażystkę policzkami i wpinanym w klapę marynarki mikrofonem Bennett uśmiecha się do Ralfa przed którymś wystąpieniem przed kamerami. Ralf z nogami na kolanach Bennetta.
- Jakiś czas.
- Słucham? - zapytał Ralf.
- Powiedziałeś, że przez jakiś czas. Co potem?
Ralf ostro wciągnął powietrze i przytaknął, wypuszczając je powoli z płuc.
- Potem stało się to, co zawsze - wzruszył ramionami. - Któregoś dnia poszliśmy na kawę i... On był raczej rozmowny, by nie powiedzieć: gadatliwy, szczególnie jeśli mógł akurat mówić o sobie, ale tym razem milczał. Znowu zapytał czy możemy porozmawiać u mnie, ale cokolwiek miał mi do powiedzenia nie mogło mu przejść przez gardło, więc dla żartu zapytałem, czy podsunął mu chociaż NDA do podpisania, a on przyznał, że chyba powinien był to zrobić. Przepraszał mnie, ale sam sypiałem z kimś innym-
- Ralf, ty przestałeś to robić. Przecież-
- My nawet nie byliśmy razem.
- Dopiero powiedziałeś mi, że zacząłeś traktować to na poważnie - przypomniał mu Claude. - Że dałeś temu szansę-
- Nie byliśmy...? - zapytał Bennett.
- Nie byliśmy - powtórzył Ralf, wyraźniej.
- To wygląda, jakbyście byli - Claude przejrzał parę świeższych zdjęć. - To wygląda, jakby przynajmniej pod tym jednym względem powinien był zachować się przyzwoicie. Ralf, na Boga, to był polityk, czego ty się po nim spodziewałeś?
- Mimo wszystko nie tego. On taki nie był, nie, Claude, naprawdę: on taki nie był. To on od początku powtarzał, że nie musimy się śpieszyć. To on przepraszał mnie i zapinał pasek ilekroć zrozumiał, że choćby zbliżył się do granicy, której nie chciałem przekraczać, nawet... Nawet jeśli sam mu go rozpiąłem - Ralf nerwowo odgarnął włosy w tył i tam je przytrzymał. - I nie miał żadnych pretensji, kiedy raz czy drugi zwyczajnie słyszał nie. Żadnych, ani jednej, tylko przepraszam i wybacz, jeśli się narzucam, coś o tym, że nie chciałby abym odczuwał jakąkolwiek presję. Chciałbym powiedzieć, że to on robił coś nie tak, ale traktował mnie z szacunkiem i-
Ralf przetarł twarz dłońmi.
- To był blondyn? - zapytał go Claude. - Tamten chłopak?
- Tak. Oczy też miał niebieskie. - Ralf uśmiechnął się kwaśno. - Bennett zaczął się niecierpliwić. Potem próbował przeprosić mnie na milion sposobów.
- Nadal się spotykaliście.
- Od czasu do czasu - przyznał Ralf. - Pozostawał na bieżąco z moimi sprawami. Zawsze pamiętał o prezentach, albo przynajmniej przypominał mu o nich asystent. Poza tym zżyłem się z jego psem. Więc tak, spotykaliśmy się, trochę rzadziej niż dotąd. Obiecywał, że nie zrobi tego ponownie i wyjątkowo wiem, że tak było. Żył w ciągłym strachu, że ten incydent mógłby któregoś dnia wypłynąć, ale bądźmy realistyczni: ten chłopak nie miał żadnego dowodu, że to miało miejsce. Bennett był pewien, że siedział na bombie, ale to ty trzymasz ją teraz w rękach.
- Powinieneś był go zniszczyć. Zrujnować całą jego pieprzoną karierę.
- Claude, spójrz na mnie - Ralf przywołał na twarz jeden z łagodniejszych uśmiechów. - Przecież Ralf by tego nie zrobił. Ralfowi się ufa. Ale tak, dałem mu to delikatnie do zrozumienia. I lubiłem myśleć, że kiedy odwoływałem spotkania, on zaczynał się bać. Potem naprawdę zabrakło mi na to czasu: szkoła prawa chińskiego, nauka języka, i za drugim lub trzecim razem zaczęło się całe wiem, że zjebałem sprawę, rozumiem aluzję, nie będę się ci więcej narzucał. Nie był zachwycony pomysłem tego wyjazdu, ale zgodził się wynająć ode mnie mieszkanie - czy raczej podpisał umowę najmu, gdy mu ją podsunąłem. Dzięki temu na moje konto całkowicie legalnie miesiąc w miesiąc wpływał bardzo okrągły przelew z rządowych pieniędzy. To również Bennett przyjechał po mnie gdy odprawiano mnie z prezentami w ostatnim dniu pracy, ale czy myślisz, że one zmieściły mi się w rękach? Zszedłem tam z paroma osobami, w tym z przełożonym. Nazwij to małostkowością, ale zamierzałem odejść z hukiem. Nawet nie wiem, co było lepsze: ich reakcja na naczelnego sekretarza skarbu otwierającego mi drzwi do auta, czy jego, na całą pielgrzymkę działu pracującego z UKEF-em. A tego dnia byłem dla niego miły. Nie miał innego wyboru, niż się ze mną porządnie przywitać.
- Wreszcie zaczynasz mówić coś, co miło usłyszeć. Karmił ci rybki? Podlewał rośliny?
- Powiedzmy, że czasem tam zaglądał. Tę czerwoną żarówkę wykręciłem w ostatniej chwili.
- Powinieneś był ją zostawić. Chciałbym zobaczyć jego reakcję.
- Nauczyłem się nie palić pewnych mostów - Ralf wzruszył ramionami. - Bennett był też ostatnią osobą, z którą miałem okazję porozmawiać zanim znikł zasięg. Zadzwonił do mnie w środku nocy, przekonany, że leciałem na pokładzie któregoś z rządowych samolotów Niemiec, i nawet myślał, że byłem zaspany po długim locie. Zapytał, czy utknąłem w Berlinie, ale zanim zdążyłem odpowiedzieć, dodał, że mogę zaraz wrócić do Londynu którymś z brytyjskich. Że jeśli to nie Berlin, a Hamburg - że zaraz może coś załatwić, to przecież blisko. Ale ja byłem tutaj. Zaczął powtarzać, że powinienem się spakować, że zaraz coś wymyśli, bo na którymś lotnisku musiało coś zostać, jeśli nie bezpośrednio do Anglii, to może inną drogą, i pewnie miał już gorączkę, bo-
- Mam nadzieję, że zdechł charcząc w którąś z tych pieprzonych poszetek - przerwał mu Claude. - Że padł trupem, a ten jego buldog rozszarpał mu wnętrzności i wywlókł jelita. Jebać Bennetta, słyszysz? Jebać go. I przysuń się do mnie, proszę.
Claude przytrzymał go przy sobie w ciasnym uścisku.
- Jesteś wściekły - zauważył Ralf, czując drżenie rozchodzące się jego ramionami.
- Nie na ciebie. Jestem wściekły, że cię tak traktował. Zupełnie nie rozumiem dlaczego mu na to pozwalałeś, ale-
- Przez długi czas to wyglądało normalnie. To wyglądało dobrze. Czułem się dobrze. I byłem tym wszystkim tak zmęczony, Claude. Tak strasznie zmęczony ciągłym...
- Ciągłym czym?
Ale kiedy Claude dotarł do zdjęć sprzed kolejnych lat, zrozumiał. Cokolwiek zostało z życia uczuciowego Ralfa po czymś, co stało się jeszcze wcześniej, zaczęło przypominać sztafetę, w której każdy kolejny zawodnik przebiegał coraz krótszy dystans - a zarazem przez jakiś czas, zanim przejął pałeczkę, biegł równolegle z poprzednim. Jeśli Ralf był pochodnią, przekazywaną z rąk do rąk w drodze do olimpijskiego znicza, który miał zapłonąć ceremonialnym ogniem, okazał się jedną z tych, które zgasły, i których nie udało się odpalić ponownie.
Można było odnieść wrażenie, że nigdy nie szedł przez życie sam: że kiedy wchodził do kawiarni z urodziwym blondynem o zielonych oczach, w następnej chwili wychodził stamtąd z wpatrzonym w niego ciemnookim szatynem; że jeśli zerkając w prawo na idącego z nim pod rękę Austriaka wyciągnął wolne ramię, w te samoistnie wpadał wyłowiony z tłumu Holender, a kiedy z dłonią u dołu jego pleców prowadził go do restauracji, za drugą usiłował chwycić go ktoś, kto nigdy nie był w stanie go dogonić, bo Ralf znów zapoznawał się w locie z naręczem podanych mu w korytarzu biura dokumentów i odwoływał spotkanie z kimś, kogo uznał za wartego mniej od dodatku do premii. Kiedy w południe znużony rozmową z Milanem wpatrywał się w telefon i dopijał kawę, o północy unosił znad ekranu wzrok na Tamira i odstawiał na blat wypitego z nim drinka, a potem zasypiał z mężczyzną o piwnym spojrzeniu, ale budził się z czarnookim chłopakiem i jednego dnia szedł na siłownię sam, ale drugiego już z kimś.
Ralf był z Milanem w galerii sztuki, ale zapamiętał, że wśród wystawionych obrazów przechadzał się bez nikogo; zabrał Tamira na pokaz krótkometrażowych filmów, ale zdawało się mu, że oglądał je w pojedynkę; płynął Tamizą z przechylającym się przez burtę Channingiem, ale potem to Vivi trzymała go za rękę, wirując na parkiecie klubu, kiedy Ralf nie miał już ochoty tańczyć. Gdzieś po drodze zabrał ją na narty i trzymał jej kurtkę, gdy po kolana w śniegu pozowała mu do zdjęć w zsuwającym się z ramion sweterku i puchatych nausznikach, a potem to ona robiła je mu, gdy z kieliszkiem wina i alpejskimi szczytami w tle grzał się w jacuzzi na zaśnieżonym tarasie, lub z zamkniętymi oczami unosił się krzyżem w zewnętrznym basenie, jakby dopiero wtedy wreszcie zaznał ulgi - sam, spowity mgłą parującej na mrozie wody, w temperaturach tak niskich, że brzegi skuł lód.
Potem znów działo się to samo: brunet, jasnoniebieskie oczy, filiżanka kryjąca uśmiech - blond grzywka, uroda porcelanowej lalki, muzeum - miedziane fale, biała koszula, restauracja - czarne loki, roześmiane spojrzenie, rumieńce, spacer - ktoś w garniturze - "tylko seks" - ktoś w wydziałowej bluzie - kawa - ciasto - tydzień w Nowym Jorku - mimozy wypite do lunchu - czarne loki i nos umorusany bitą śmietaną znad kubka gorącej czekolady - zdjęcie z pokazu mody - odbicie Ralfa w lustrze siłowni: leży na plecach ze skrępowanym śmiechem krzywiąc z bólu, a jego trenerka personalna zgina mu nogę i przekręca jego biodra w bok, oceniając, czy doszło do nawrotu kontuzji.
Czarne loki, roześmiane spojrzenie, rumieńce - Claude już je widział, ale zdał sobie z tego sprawę dopiero gdy pozujący przed obrazem chłopak obejrzał się z uśmiechem na Ralfa. Był parę lat młodszy niż na zdjęciu z wsuniętym za ucho goździkiem, ale to był on - i nagle było go więcej.
Uwieszony szyi Ralfa całował jego policzek w windzie.
- Z tym cukiereczkiem byłeś chyba trochę dłużej - zauważył, pokazując Ralfowi któreś z ich wspólnych zdjęć.
- Blisko dwa lata - potwierdził Ralf, tym razem faktycznie uśmiechając się na to wspomnienie. - To Bellamy. Mój drugi chłopak.
Bellamy był bardziej atletyczny niż umięśniony, raczej śliczny niż przystojny i nieco niższy niż Ralf. Miał młodzieńczą twarz i figlarny uśmiech, przez który jego oczy pozostawały przymknięte na połowie zdjęć. Czarne - jak włosy.
- Wyglądaliście razem całkiem słodko. Był młodszy czy to kwestia urody?
- Młodszy. I to odrobinę bardziej, niż początkowo myślałem, bo ten mały gnojek zupełnym przypadkiem zapomniał, że zawyżył sobie wiek na profilu. Na dobrą sprawę dopiero zaczynał drugi rok studiów, gdy sam właśnie je skończyłem.
- Również prawo? - dopytał Claude. - Czy ekonomia?
- Historia literatury i sztuki - rozrzewnił się Ralf. - Pisał wspaniałe eseje i potrafił rysować. Powinieneś znaleźć wśród tych zdjęć parę jego szkiców. Powiesiłem je w salonie i- Już nie udawaj zaskoczonego.
- Przywykłem do tego, że umawiałeś się raczej z podobnymi do siebie ludźmi.
- Czyli jakimi? - Ralf zapytał zaczepnie, lecz nie oczekiwał odpowiedzi. - Był do mnie podobny, ale w innym sensie. Pod paroma względami przypominał mi młodszego siebie. Widziałem w nim siebie - sprecyzował. - W jego wieku, trochę młodszego.
- Przy całym swoim samoubóstwieniu musiałeś w nim być absolutnie zakochany. To ten jeden raz, kiedy wziąłeś sobie kochaj bliźniego jak siebie samego do serca?
- Zdaje się, że robię to ponownie - Ralf uniósł wzrok na Claude'a, ale zaraz znów spojrzał w ekran. - Ale tak, kochałem go. Był oczkiem w mojej głowie.
- Miłość od pierwszego wejrzenia prosto z tindera?
- Z tindera, lecz nie od pierwszego wejrzenia. Nie był w moim typie, ani ja w jego, ale poznaliśmy się w czasie, kiedy nie miałem z kim wychodzić na miasto, a on sam szukał tylko towarzystwa. Napisał coś w stylu "hej, to zabrzmi trochę żałośnie, ale miałem iść dzisiaj do kina z moimi koleżaneczkami" - Ralf przedrzeźnił jego głos - "i te kłamliwe suki nagle uznały, że są chore - wszystkie trzy, rozumiesz? Zdradliwe szmaty. Chcesz ze mną pójść? Nie na randkę, po prostu głupio będzie mi siedzieć tam samemu". Nie odpisałem mu natychmiast, więc zaraz doszło "wysyłam to do każdego, więc lepiej się pośpiesz", potem coś o tym, że to naprawdę nie podryw, bo gustuje w innych facetach, i z tym mogłem się zgodzić. Ale wieczorem faktycznie poszliśmy do kina, innego dnia do jakiejś rozchwytywanej wegańskiej kawiarni, gdzie nie obsługiwali ludzi przychodzących w pojedynkę - to był ogromny problem w Londynie, tak na marginesie - a potem do klubu, znów dlatego, że żaden z nas nie chciał iść tam samemu. Weszliśmy tam z założeniem, że każdy z nas wróci z kimś innym, ale-
- Wróciliście razem - zgadł Claude.
- Tak wyszło - uśmiechnął się Ralf. - Właściwie niewiele brakowało, aby było inaczej, bo przysięgam, że intencje po obu stronach były zupełnie inne. On zaczął oglądać się za kimś innym, ja zresztą też, ale po którymś drinku przelizaliśmy się na parkiecie - inaczej tego nie nazwę - i niedługo później byliśmy już u mnie, chociaż...
...na pierwszą sugestię, że mogliby wrócić do Ralfa, Bellamy - wciąż tańcząc z przerzuconymi przez jego szyję rękoma - nachylił się do jego ucha. Ledwie słyszał własny głos w dudniącym basie muzyki.
- Ale ja chyba szukam czegoś innego. Nie...? - Krzyknął i odsunął się na tyle, by przyjrzeć się Ralfowi, który z powątpiewającym uśmiechem pokręcił na to głową. - Czyli to nie był jakiś gejowski odpowiednik dwóch całujących się lasek? Takich wiesz... Robiących to tylko po to, by przyciągnąć uwagę mężczyzn?
- Nie wierzę - wtrącił się Claude.
- Jego słowa, nie moje - Ralf ponownie napił się wody, zdążywszy zapełnić nią kolejną szklankę. - I chciałbym powiedzieć, że jego ocena sytuacji była całkowicie nietrafiona, ale spójrz na te wcześniejsze zdjęcia. Bellamy miał prawo się pomylić. W wieku dwudziestu trzech lat nadal wyglądałem tak, że gdybym mógł, sam chętnie bym siebie przeleciał. Ty byś siebie nie...?
- W życiu - zaprzeczył Claude, oglądając się za Ralfem, kiedy ten okrążał kanapę aby znów się do niego dosiąść. - Miałbym ochotę sobie co najwyżej przywalić.
- Ja bym się ze sobą przespał - Ralf ponownie usiadł obok niego. - Mówię poważnie. Przespałbym się ze sobą, a potem... Przytuliłbym się, pogładził po głowie, pocałował w czoło i obiecał, że wszystko się jeszcze ułoży - ze słabym uśmiechem spuścił wzrok. - W każdym razie, wróciliśmy do mnie i nie wiem, kto był bardziej zaskoczony: on, że się pomylił, czy ja, że jego wygląd również był mylący. Ledwo zamknąłem drzwi, a z tego słodkiego aniołeczka wyszedł mały demon.
- I dopiero to zaczyna brzmieć całkiem znajomo. Widzę tu dwa rogate aniołki, skarbie. Musiałeś być zachwycony mogąc spełnić swoje autoerotyczne fantazje.
- Byłem zachwycony - Ralf przyznał ze śmiechem. - Ale Bellamy... Był trochę zbyt młody na niektóre z tych rzeczy. Zbyt młody, by beztrosko nadstawiać język i mówić, że mogę robić co chcę, bo bierze PrEP. Sam łykałem te tabletki jak multiwitaminę, ale on ledwo skończył dwadzieścia lat i mniej więcej wtedy dotarło do mnie, że wpadł mi w ręce dzieciak, który chciałby po prostu zostać na noc, ale nawykł do tego, że nie zostanie mu to zaproponowane jeżeli nie wyróżni się czymś w łóżku. W tamtym czasie przywykłem raczej do bycia na jego miejscu. Przed oczami stanął mi każdy raz, gdy sam chciałem się już tylko położyć, ale kończyłem półprzytomny w taksówce do domu, albo zgłodniałem, ale było mi zbyt głupio zapytać czy możemy coś zamówić i... Nagle mogłem dać mu wszystko, o czym sam kiedyś marzyłem, chociaż to były rzeczy tak podstawowe i przyziemne, że nie powinien o nie prosić w żaden sposób. On był tak szczęśliwy, że mógł zostać, wiesz? Tak szczęśliwy, że ktoś go w ogóle zapytał, czy nie jest głodny, a jeśli jest, to na co miałby ochotę. Wegańskie? Pewnie. Nie możesz się zdecydować? Możemy wziąć wszystko. Tu masz ręcznik, tu szczoteczkę, zaraz znajdę ci piżamę. Wyszliśmy w piątek, ale został u mnie na cały weekend, latając po moim mieszkaniu w samym t-shircie lub przydużej bluzie, uśmiechnięty tak, jak sam od dłuższego czasu nie potrafiłem się już uśmiechnąć. Musiałem mu wytłumaczyć parę spraw, jak chociażby to, że nie powinien czuć się zobowiązany aby dziękować mi seksem, albo to, że kiedy coś oglądamy, naprawdę może skupić się na filmie zamiast mi obciągać - oraz że nie, to nie dlatego, że robi coś nie w porządku. On zdążył uznać, że tak było. Taki był kiedy się poznaliśmy - wspomniał z rodzajem utrapionego westchnienia. - Nagle była niedziela wieczór. Przypomniał sobie, że miał coś odrobić na poniedziałek, ale zapytał tylko, czy sam nie idę rano na zajęcia i trochę zdziwił się, że szedłem, ale do pracy. Chciał wiedzieć o której kończę, bo przecież moglibyśmy spotkać się gdy wrócę i to był ten moment, gdy speszył się, że z tym wyskoczył, zanim na dobrą sprawę zdążyłem mu odpowiedzieć. Wzrok w podłogę, rzucone pod nosem przepraszam i coś o tym, że może już sobie pójść.
- Uderzyłeś mu do głowy.
- Bardziej, niż przewidywałem, że mógłbym - potwierdził Ralf. - Był młodszy i miał pełne prawo przywiązywać się trochę szybciej i mocniej niż ktoś, kto zdążył to wszystko przerobić, ale... Chciałem, żeby z jego ust nie znikał ten uśmiech. Bellamy był kimś, kim trzeba było się zaopiekować i gdy pomyślałem, że mógłby trafić na kogoś, kto nie byłby w stanie zrobić tego tak, jak powinien, poczułem się za niego najzwyczajniej odpowiedzialny. Powiedział mi to trochę później, ale to był pierwszy raz, kiedy ktoś odwiózł go do domu, odprowadził pod same drzwi, pocałował, przytulił i rzeczywiście dotrzymał obietnicy, że jeszcze się do niego odezwie.
Na ekranie pojawiło się ruchome zdjęcie Bellamy'ego, chowającego rozpromienioną twarz za masywnym bukietem jasnoróżowych kwiatów. Ulicą za jego plecami to przejeżdżały, to cofały się auta, a burza jego czarnych loków to znikała, to pojawiała się w miejscu przewiązanych ozdobną folią róż.
- Strasznie go rozpieszczałem - przyznał Ralf. - Wiesz, z nas dwóch to ja lepiej zdawałem sobie sprawę z tego, że ta różnica wieku była niewielka, ale umieszczała nas na dwóch różnych etapach życia. Ja pracowałem i szykowałem się do egzaminu zawodowego, on stawiał pierwsze kroki na uczelni; ja dopiero co skończyłem znacznie dłuższy związek z moim poprzednim chłopakiem, a on jeszcze nigdy go nie miał. Przez prawie pół roku po prostu się tak spotykaliśmy i nawet, jeśli chciał akurat wpaść na sam seks, za każdym razem starałem się mu dać do zrozumienia, że ma do zaoferowania coś więcej niż ładną twarz i zgrabne ciało. Że jest interesującą osobą, a nie tylko kimś, kogo dobrze posunąć w weekend. Nie chciałem mu niczego narzucać, ale któregoś dnia odebrał czyjeś połączenie tylko po to, by powiedzieć, że oddzwoni później, bo teraz jest ze swoim...
Bellamy zakrył słuchawkę dłonią.
- Ej, Ralf - szepnął konspiracyjnie z wolnej przestrzeni między jego nogami. - Mogę nazwać cię swoim chłopakiem czy to będzie dziwne?
Ralf pokiwał niezobowiązująco głową, zerkając na niego zza własnego telefonu.
- ...z moim chłopakiem - dokończył Bellamy i zaraz się rozłączył. - A czy... No wiesz, mógłbym cię tak nazywać?
Claude spojrzał na wszystkie ze zdjęć, na których Bellamy rzucał się Ralfowi na szyję, wskakiwał na kolana, lub uczepiony jego ramienia wtulał policzek w jego bark, zawsze z tym ukazującym zęby uśmiechem, który z rzadka gościł również na ustach Ralfa.
- A ty się zgodziłeś - dopowiedział za niego, gdy sam Ralf zamilkł, zapatrzony w kolejne z pojawiających się na ekranie fotografii.
- Nie byłem pewien, czy to dobry pomysł, ale tak - Ralf uśmiechnął się lekko na to wspomnienie. - Polubiłem go i nie istniało wtedy nic, czego pragnąłbym bardziej, niż aby był szczęśliwy. Chciałem oszczędzić mu wszystkiego, przez co sam przeszedłem i uchronić go przed każdym błędem, który sam popełniłem. Dla mnie było już trochę za późno, bo poznaliśmy się w czasie, który był dla mnie zwyczajnie trudny, ale jakoś zebrałem wszystko, co mogłem mieć do zaoferowania i postanowiłem sobie, że nie dopuszczę, aby kiedykolwiek poczuł się tak, jak ja już zdążyłem. Chciałem, aby zawsze czuł się kochany i nigdy nie musiał tego kwestionować. Aby czuł się ze mną swobodnie i nigdy nie miał wrażenia, że jest coś, o czym nie może mi powiedzieć. Aby zawsze miał przestrzeń do bycia sobą i nigdy nie czuł się tak, jakbym próbował ingerować w to kim jest i co lubi, lub kontrolować to jak i z kim spędza czas.
Bellamy pomachał im z poziomu ulicy, widoczny z okna w biurze Ralfa zaledwie jako odległa sylwetka, nieruchoma wśród mijających ją brokerów, prawników i bankierów krążących w garniturach między szklanymi wieżowcami The City.
- Czasem pisał mi, żebym wyjrzał na zewnątrz - wyjaśnił Ralf. - To jeszcze z mojej pierwszej pracy, bo wiedział, że nie czułem się tam najlepiej, ale robił to nawet, gdy ją zmieniłem - choć prawdę mówiąc przeniosłem się zaledwie przecznicę dalej. Nie do końca to rozumiał, ale nie zamierzałem wciągać go we wszystkie powody, dla których złożyłem wypowiedzenie.
- To była ta praca, którą załatwił ci ojciec?
Ralf potwierdził to paroma lekkimi kiwnięciami głową.
- Zaraz po pierwszym zerwaniu - westchnął. - Trafiłem tam będąc na ostatnim roku obu kierunków i do dziś nie wiem jak to wszystko łączyłem. Nie miał złych intencji, choć ciężko byłoby mi nazwać je dobrymi, ale przypuszczalnie najlepiej ze wszystkich wiedział, że cały gniew, który wtedy w sobie miałem, musiał zostać gdzieś ukierunkowany. To dzięki niemu zostałem tam zatrudniony i od samego początku wiedział o tym każdy - każdy, poza mną samym. Naprawdę myślałem, że... Ktoś zobaczył we mnie jakiś potencjał. Przez dobrą chwilę miałem wrażenie, że każdy raz, gdy rzygałem z nerwów przed egzaminem, każda noc, którą spędziłem nad książkami, i każde wyjście ze znajomymi, które ominęło mnie, bo nazajutrz pisałem kolokwium, było tego warte. Ale potem dotarło do mnie, że równie dobrze mogłem nie robić żadnej z tych rzeczy, bo jeśli twój ojciec jest wystarczająco ważny, nikt nawet nie spojrzy na żaden z twoich dyplomów. Nie byłem tam traktowany poważnie, ale trudno, aby było inaczej, kiedy naprawdę nie miałem pojęcia co robiłem. Przeszkolili mnie, ale siedziałem tam w kącie jak dziecko, któremu ktoś dał kolorowankę, by nie plątało się pod nogami gdy dorośli byli zajęci pracą. I na każdym kroku słyszałem tylko "pozdrów ojca", "właściwie miałem to wysłać pocztą, ale chyba jedziesz na święta do Hamburga?", "pewnie minąłeś się z tatą?". Bywał tam, ale ja go nigdy nie widziałem. Był w jednym budynku, piętro lub dwa wyżej, ale jedyna jego obecność w moim życiu sprowadziła się do tego stałego przypomnienia, że zawdzięczam mu wszystko, co mam. Wychodziłem stamtąd wściekły lub przybity i szedłem prosto na siłownię, aby się uspokoić, ale czasem Bellamy czekał na mnie przy wyjściu, albo sam jechałem odebrać go z zajęć i nagle wszystko było w porządku.
Na kolejnym zdjęciu rysujący coś Bellamy uśmiechnął się do nich zza krawędzi laptopa Ralfa, samemu siedząc na podłodze przy kanapie wśród rozłożonych arkuszy papieru i turlających się wokoło ołówków, kiedy ten szykował się do egzaminów. Innym razem sam unosił głowę znad ekranu, gdy przy stole zastawionym książkami - beletrystyką po jego stronie, zbiorami ustaw po stronie Ralfa - obaj nad czymś pracowali.
- Dzielnie znosił to, że czasem naprawdę musiałem zająć się swoimi sprawami. Raz była to nauka, innym razem praca - nie dlatego, że przynosiłem ją do domu, bo wtedy starałem się wygospodarować dla niego tyle czasu, ile tylko zdołałem, ale... To przejście z pierwszego do drugiego biura było trudne. Było tak, jakbym dotąd siedział w kącie mostka kapitańskiego, nie mogąc nawet dostrzec panelu nawigacyjnego zza pleców wszystkich, którzy sterowali statkiem, a potem musiał popłynąć nim w pojedynkę, bo każdy wychodził z założenia, że sobie poradzę, skoro pełniłem tę samą funkcję w poprzedniej firmie. Nagle miałem przed sobą dziesiątki ekranów, migoczącą konsolę i punkt kolizyjny na radarze, bo za moment czekały mnie egzaminy kwalifikacyjne na solicitora. Przez to nie zawsze mogłem z wyjść z Bellamy'm do klubu, czy na imprezę, ale zależało mi na tym, by nie zaniedbywał przez mnie innych znajomości, bo... Powinien mieć przyjaciół poza mną, a przynajmniej dobrych znajomych. Czasem jęczał, że będzie się beze mnie nudził, innym razem sam pytał, czy może gdzieś wyjść, ale nie chciałem, by w ogóle myślał, że potrzebuje mojego pozwolenia. To też była długa rozmowa: możesz mi po prostu powiedzieć, że wychodzisz, nie musisz mówić dokąd i z kim, ale gdybyś chciał, żebym cię tam podwiózł lub odebrał, mogę to zrobić. Będę pod telefonem. Możesz przenocować u kogoś albo u mnie, nawet jeśli skończysz siedząc tam do rana. Jedno słowo i po ciebie przyjadę - powtórzył Ralf. - Zawsze przyjeżdżałem.
Przez błysk flesza czyjejś lustrzanki Ralf i Bellamy zmrużyli oczy, zaśmiewając się z czegoś w trakcie imprezy urodzinowej, ściśnięci na kanapie z paroma innymi osobami - Ralf po środku, Bellamy na jego kolanach. Ktoś zdążył obsypać wszystkich walającymi się po podłodze sreberkami konfetti i drobinami brokatu, rozdmuchiwanego przez widoczną w samym rogu fotografii dziewczynę. Na kolejnej stali już w korytarzu, gotowi do wyjścia - Bellamy machając oburącz do kogoś, z kim się żegnał, Ralf narzucając mu na plecy płaszcz.
- To samo z powrotami z zajęć. Jeśli nie miał innych planów, czekałem na niego na parkingu i... - lekko się zaśmiał, zanim rozwinął myśl. - On zawsze podbiegał do mnie jak odbierany ze szkoły dzieciak. Włosy rozwiane w biegu, rozłożone ręce, podskakujący plecak i szeroki uśmiech. Wpadał mi w ramiona i jechaliśmy do domu, albo do knajpy, albo do kawiarni - cokolwiek sobie akurat zażyczył.
Claude patrzył na cały świat spełnianych życzeń, którym Ralf i Bellamy chodzili trzymając się za ręce. Przeźroczyści jak dwa duchy odbili się w wypolerowanej witrynie zamkniętego pod wieczór butiku i ruszyli dalej, w kolejny dzień lub miesiąc, nie puszczając się nawet na chwilę. Czasem to Bellamy wyrywał w podskokach do przodu z przytrzymaną między zębami różą i oglądał się ze śmiechem na Ralfa; innym razem to on ruszał przodem, torując im drogę przez tłum fotografujący świąteczne światła rozwieszone między budynkami Oxford Street - ale sam Ralf pamiętał, jak przystanął, gdy Bellamy zadarł głowę w górę by przyjrzeć się rozpinającym skrzydła aniołom i sypiącym się z nieba gwiazdom.
- I wy tak zawsze? - Claude wskazał jedno ze zdjęć ich złączonych dłoni: pewnego chwytu Ralfa i kurczowego, Bellamy'ego. - Ciągle za rączkę?
Potwierdzając to przytaknięciem i towarzyszącym mu lekko zażenowanym śmiechem Ralf poprawił się w jego ramionach, jednocześnie splatając palce wolnej ręki Claude'a z własnymi. Przyjrzał im się, zanim obejrzał się na niego samego.
- Zawsze to lubiłem - wyjawił i spuścił wzrok. - Już wiesz, że chciałem, by Bellamy czuł się kochany, ale... Swego dnia ktoś puszczał moją rękę przy niektórych osobach, lub w niektórych miejscach, a ja obiecałem sobie, że nigdy mu tak nie zrobię. Czasem wpadaliśmy na kogoś z mojej pracy i on sam prawie to robił, myśląc, że mógłbym chcieć się z nim kryć, ale wtedy chwytałem go tylko mocniej, przedstawiałem go z dumą i ruszaliśmy dalej, nawet jeśli nazajutrz w którejś firmie patrzono na mnie inaczej.
Pocałunek na tle świątecznych lampek: dwa kubki grzanego wina w obleczonych rękawiczkami dłoniach Ralfa, śnieg przyprószający ramiona jego płaszcza i puchate nauszniki Bellamy'ego.
- Dwa aniołki - zacmokał Claude. - Przysięgam.
Na kolejnym zdjęciu odbijali się już w lustrze u Ralfa, obaj w koszulach: on zapinając na szyi Bellamy'ego połyskujący łańcuszek, Bellamy zahaczając palcami o dekolt by wyeksponować naszyjnik i zdobiącą jego nadgarstek bransoletkę.
- Uwielbiał takie błyskotki - wspomniał Ralf. - Ten komplet dostał ode mnie na święta, razem z całym zestawem do szkicowania, z którego połowy rzeczy nie umiałbym od siebie odróżnić. Tamtej zimy spędziliśmy je u mnie, bo on także nie chciał widzieć się ze swoją rodziną. Nie akceptowali go - a do mnie samego na jakiś tydzień przed lotem do Hamburga zadzwonił ojciec i... Uznałem, że zostanę. Minęły miesiące odkąd złożyłem wypowiedzenie, ale musiał dowiedzieć się o tym dopiero wtedy, i jestem pewien, że tej informacji towarzyszyło uprzejme zdziwienie, że mam chłopaka, ponieważ pierwsze, o co mnie zapytał to...
- ...czy znów powinniśmy się spodziewać niezapowiedzianego gościa? - Głos Marzella zatrzeszczał w słuchawce i Ralf kolejny raz miał wrażenie, że był to jego własny.
Bellamy zerknął na Ralfa z kanapy, gdy ten wyszedł z telefonem na balkon, choć przez ujemne temperatury do środka wdarły się chłodne opary zamarzającego powietrza.
- Nie.
- Jak on ma na imię?
- Bellamy.
- Bellamy - powtórzył Marzell, ale w jego tonie, tylko z pozoru przyjaznym, przebrzmiała kpina. - Powiedz mi, Ralf, ile on ma lat? I jeszcze jedno pytanie: dlaczego rzuciłeś pracę?
Zadał je, chociaż sam zdążył udzielić...
- ...samemu sobie odpowiedzi - dokończył Ralf. - Założył, że to przez niego złożyłem to wypowiedzenie, bo skoro zatrudniłem się tam z końcem poprzedniego związku, kolejny musiał uderzyć mi do głowy na tyle mocno, bym zapomniał o karierze. Tyle tylko, że ja przeniosłem się do konkurencji, a gdy zdał sobie z tego sprawę zaczął pytać w czym jest lepsza, bo skoro tak sądzę, być może ją też powinni przejąć. Był wściekły, choć i po jego tonie nie każdy umiał to poznać. Wszystkie jego pogróżki brzmiały jak serdeczny żart, który nie bawił nikogo poza nim samym, bo on jeden wiedział, że nie były bez pokrycia - jak z tamtymi udziałami, które miałbym po nim odziedziczyć.
- To popierdolone - Claude pokręcił głową. - To tak kurewsko popierdolone. Ale oni chyba nie mieli problemu z tym, z kim chodzisz?
- Nie mieli, w przeciwieństwie do rodziców Bellamy'ego, choć to dosyć zabawne, że w pewnym sensie skończyliśmy podobnie. Chyba mówiłem ci, że z poprzednim chłopakiem pojawiłem się na święta bez uprzedzenia? To było parę lat wcześniej, ale o tym pamiętali. Przyjęli go wtedy cieplej, niż mógłbym się tego spodziewać, ale nie chciałem, aby Bellamy miał jakąkolwiek styczność z tym światem. Wolałem, by dla niego zwyczajnie nie istniał - więc zostaliśmy, choć było już za późno na jakieś poważniejsze przygotowania, a ja sam przykryłem prawdziwy powód odwołanego lotu sugestią, że jeśli nie chce pokazywać się w domu, moglibyśmy spędzić te święta razem. Był czas, kiedy sam bym zabił, byle ktoś mi to zaproponował - i czułem się niesamowicie, naprawdę, że chociaż mu mogłem oszczędzić tej jednej wizyty. Już po wigilii odezwał się do mnie Moritz, bo w tamtym roku rodzice nie złożyli mi nawet życzeń, a on musiał nasłuchać się o całej sytuacji od ojca i przypuszczalnie rozumiał ją najlepiej. Przeprosił mnie za niego, tłumacząc, że gdyby to była dziewczyna, zachowałby się tak samo - i że kiedy on sam spotykał się ze swoimi facetami, gdy mój ojciec zdążył już coś sobie zaplanować-
- Facetami - powtórzył Claude. - Moritz z facetami? On miał chyba żonę?
- Miał, Suse. Właściwie chwilę później powiedział, że Suse mnie ściska, a w tle podpita już Vivi pokrzykiwała coś o tym, że powinienem był przyjechać z chłopakiem. Potem dodał, żebym sprowadził swoje konto, bo nie wiedział co kupić mi na święta poza kolejnymi akcjami - i że to powinno wystarczyć, abym mógł zabrać Bellamy'ego na jakieś porządne wakacje. Wystarczyło z nadwyżką.
- Wietnam - wyrwało się z usta Claude'a, gdy na kolejnych fotografiach rozpoznał znajome mu samemu widoki.
Gdy luty skuł ulice Londynu nawarstwiającymi się falami zamarzających opadów, Ralf i Bellamy spędzili jego połowę w parnym i gorącym Wietnamie, wśród łomotu maczet rozłupujących młode kokosy, z których dzień w dzień sączyli wodę, wędrując wąskimi uliczkami i umykając przeciskającym się między budynkami pociągom. Spłynęli łodzią w dół Mekongu, schronieni przed słońcem pod baldachimem chylących się nad rzeką liści lasu deszczowego, a spacerując drewnianymi mostami rozpiętymi ponad zamgloną roślinnością któregoś z parków narodowych, mogli usłyszeć szum wodospadów bulgoczących u podnóża zalesionego wzniesienia.
W tropikalnej wilgoci ich włosy skręcały się jeszcze bardziej, zlepione od niej i od potu.
- Byłem tam już wcześniej, jeszcze z rodzicami i Vivi, gdy sam miałem piętnaście lat. To były najlepsze święta oraz sylwester, jakie z nimi spędziłem - a zarazem ostatnie, które były normalne, zanim wszystko między nami się spieprzyło. Bellamy o tym nie wiedział, ale bawiłem się wtedy dobrze i- Nie wiem, może chciałem odzyskać te wspomnienia i przeżyć je jeszcze raz, albo dać je też mu. Wszystko wyglądało trochę inaczej, niż to zapamiętałem, ale...
Z porcelanowego grobowca cesarza Khai Dinha - twarzy marionetkowego rządu francuskich kolonizatorów - dotarli do komunistycznego muzeum Ho Chi Minha, stamtąd zaś do Białej Świątyni.
Gdy przechadzali się jej alejkami, setki kamiennych rąk usiłowały dosięgnąć nieba z piekielnych czeluści Białej Świątyni, gotowe złapać ich za kostki, lecz potem to Ralf wyciągał ręce ku niebu - stojąc na samym środku jednej z masywnych dłoni podtrzymujących Złoty Most, jakby ta wyrosła z ziemi tylko po to, by pomóc mu go dosięgnąć.
Potem obiektyw zasnuł ulatujący z ust Ralfa dym.
Claude parsknął śmiechem, napotykając zdjęcie, na którym ten wypuszczał z płuc buch thuoc lao, kurczowo trzymając się podanej mu przez miejscowych fajki wodnej.
- Też to paliłem - wyjaśnił Ralfowi. - Przez dobre dziesięć minut myślałem, że umrę.
- To jest nas dwóch - Ralf obejrzał się na niego. - Trochę za szybko wstałem i następne, co pamiętam, to że znów siedziałem na krawężniku, tym razem z obitym tyłkiem. Nie dałem mu się tym zaciągnąć, i całe szczęście, bo przez resztę dnia chodziłem jak naćpany. To nie było dobre połączenie, bo Bellamy łaził... Nadpobudliwy, ale to mało powiedziane. Rozlubował się w kawie po wietnamsku, tej mrożonej, tej z jajkiem i tej ze skondensowanym mlekiem, i pijał wszystkie trzy codziennie, choć normalnie takie rzeczy pozostałyby poza jego menu. Ale z nim było tak zawsze: nie chciał, potem brał łyka, potem ja musiałem zamawiać sobie kolejną porcję, bo zdążył przywłaszczyć sobie moją. Tak było z wieloma rzeczami, na przykład- Tutaj.
Na ruchomym zdjęciu, znów z którejś londyńskiej restauracji, Bellamy przysuwał bliżej siebie talerz z deserem - dwa palce na porcelanowym spodku, niewinny uśmiech i błyskotki połyskujące w głębokim dekolcie kopertowej koszuli, spływającej jedwabnymi fałdami z jego ramion.
- Narzekał, że się przeje, chociaż wiedziałem, że jest jeszcze głodny, więc zawsze proponowałem deser - a on zawsze odmawiał. Zamawiałem go więc dla siebie, Bellamy "tylko próbował" i chwilę później kelner donosił mi drugi.
Claude patrzył na szczęśliwe życie, bardziej cudze, niż leżącego w jego ramionach Ralfa: na pokaźnych rozmiarów szkice, obramowane i wyeksponowane na ścianie salonu, na dziesiątki małych i większych wyjść, oraz inne wakacje, pełne zdjęć z jachtu żaglowego - napinającego jego liny rozweselonego Ralfa, i Bellamy'ego, którego lniana koszula powiewała na wietrze ilekroć znów rozłożył ramiona, łapiąc w nie morską bryzę.
- Żeglowałeś...? - zapytał.
- Od małego - uśmiechnął się Ralf. - Mam wrażenie, że ledwo nauczyłem się chodzić i mówić, a rodzice wrzucili mnie do jednej z tych małych łódek dla uczących się dzieciaków. Właściwie moglibyśmy się kiedyś jeszcze razem przepłynąć - zaproponował. - Tamten jacht zamiast auta był całkiem dobrym pomysłem.
Przekopując się przez kolejne zdjęcia Claude przytaknął na tę sugestię, ale od dłuższego czasu zastanawiało go coś innego.
- Zerwaliście po dwóch latach - przypomniał sobie. - Dlaczego...?
Ralf westchnął, a jego ramiona opadły - rozluźnione, zamiast spięte jak wcześniej.
- Bo stało się prawie to samo, co za pierwszym razem - podjął, z jedynie cieniem zgorzknienia, które Claude słyszał w jego głosie już wcześniej. - W pewnym sensie to wszystko skończyło się tam, gdzie się zaczęło.
On i Bellamy w łóżku, przytuleni. On i Bellamy, wino i serial. On i Bellamy...
- Ale to się nie skończyło - wytknął mu Claude, raczej pustym, niż rozżalonym głosem, ponieważ ani na chwilę nie opuściła go pamięć o świeższym zdjęciu Bellamy'ego. Czarne loki i wetknięty za ucho goździk, roześmiane spojrzenie i rumieńce. - Nadal się spotykaliście. Ty nadal z nim sypiałeś.
- A on nadal mnie kochał - Ralf uśmiechnął się smutno. - A ja nadal o niego dbałem. To nie był pierwszy raz, kiedy zostałem zdradzony, a on nie był moim pierwszym chłopakiem - ale ja byłem jego. I odrobinę zbyt wyraźnie pamiętałem, że przez pierwsze zerwanie z dnia na dzień cały mój świat zwyczajnie legł w gruzach. Nie chciałem przechodzić przez to ponownie, ale w tamtej chwili jeszcze bardziej zależało mi, aby on sam nigdy tego doświadczył - nawet jeśli to on zranił mnie, a nie ja jego. Może nawet dałbym mu drugą szansę, ale już raz to przerabiałem. To wszystko...
...działo się ponownie. Kiedy poprzedniej nocy Ralf odebrał go z klubu, Bellamy po raz pierwszy nie pocałował go na powitanie, chociaż dotąd zawsze rzucał mu się na szyję i zasypując go pocałunkami dziękował, że przyjechał, a jego radość wynagradzała Ralfowi każdy z razów, gdy zwlókł się po niego z łóżka - samemu będąc zbyt zmęczonym na późne wyjście i jeszcze późniejszy powrót.
Zamknął za nim drzwiczki auta i zasiadł za kierownicą.
- Wszystko w porządku? - zapytał.
Bellamy zacisnął powieki i pokręcił głową.
- Źle się czuję - wymamrotał, opierając głowę o szybę, choć chciał powiedzieć: źle się czuję z tym, co zrobiłem; a Ralf usłyszał: jeśli mnie pocałujesz, poczujesz smak cudzych ust. Jeśli tylko spojrzysz mi w oczy, zobaczysz w nich poczucie winy.
Ten głos odzywał się w głowie Ralfa już wcześniej, ale w tamtym czasie umiał go zignorować - a przynajmniej nie wierzyć w żaden z jego podszeptów. To uległo wkrótce zmianie, ale jeszcze nie wtedy.
Uchylił okno i jechaliby w milczeniu, wsłuchując się w jednostajny szum przewijającego się pod kołami asfaltu, ale miarowe klikanie kierunkowskazu wyrwało Bellamy'ego z zamyślenia.
- Możesz zawieźć mnie po prostu do domu? - Odezwał się, po raz pierwszy z pretensją, chociaż dotąd dom oznaczał mieszkanie Ralfa. Ralf zjechał na drugi pas, ale choć Bellamy usłyszał wtedy stroskane oczywiście, że mogę, wolałby, aby powiedział: nie przyjeżdżam po ciebie, żeby cię ze sobą nie zabrać - tak jak kiedyś mówił mu ktoś, kogo znalazł na grindrze. - I tak opłacam ten pokój. Może powinienem w nim od czasu do czasu przenocować.
Wysiedli pod jego blokiem.
- Odprowadzić cię na górę?
- Nie jestem aż tak pijany - rzucił Bellamy, choć tak naprawdę chciał krzyknąć: byłem pijany! - Nie musisz mi nadskakiwać. Poradzę sobie.
To wszystko byłoby łatwiejsze, gdyby Ralf odpowiedział gniewem na jego gniew i rzucił coś o tym, że jest niewdzięczny, albo przynajmniej zapytał, czy nawet nie pocałuje go na pożegnanie - tak jak kiedyś robił to ktoś, kogo Bellamy znalazł na grindrze.
Ale Ralf taki nie był. Bellamy obejrzał się na niego spod drzwi i tam, gdzie chciałby zobaczyć przynajmniej rozżalenie, lub jakąkolwiek oznakę, że ten go wyręczy i sam z nim zerwie - zanim wyrzuty sumienia zmusiłyby go do powiedzenia mu prawdy - zastał jedynie strapione spojrzenie kogoś, kto go kochał.
Zatrzymał się, a potem zbiegł po schodach i objął Ralfa, powtarzając: przepraszam, tak strasznie cię przepraszam, i już te przeprosiny były zbyt rzewne, aby Bellamy mógł przepraszać go jedynie za chwilową opryskliwość.
Już wtedy przepraszał go za coś więcej.
Ralf przytulił go i pocałował go w czoło, mówiąc, że...
-... możemy o tym jutro porozmawiać. I wcale nie miałem na myśli tego, że coś zrobił, bo naprawdę starałem się nie skakać do pochopnych wniosków. Chciałem wierzyć, że w głębi duszy rzeczywiście drażnił go zbyteczny wydatek najmu, bo już wtedy od dłuższego czasu praktycznie ze sobą mieszkaliśmy. Zaproponowałbym mu wprowadzenie się dużo wcześniej, ale martwiło mnie, że w którymś momencie mógłby poczuć się ode mnie zależny i... Nie wiem, że tkwiłby w tym związku tylko po to, by nie stracić dachu nad głową. Może nasłuchałem się zbyt wielu takich historii od koleżanek z pracy, ale to też było coś, czego chciałem uniknąć. Bellamy wpadł do mnie następnego dnia, trochę przybity, znów przepraszając za wczoraj, i parę godzin minęło nam prawie normalnie, chociaż wiedziałem, że coś go męczyło. I dalej starałem się wierzyć, że chodziło tylko o ten nieszczęsny pokój, więc powiedziałem mu, że możemy o tym pomyśleć. Ale wtedy Bellamy... Pobladł. Zrozumiałbym, gdyby nie chciał, przecież mogłem się mylić - ale on poderwał się z kanapy i-
- To nie tak, że ja nie chcę- - Bellamy nerwowo odgarnął z twarzy sypiące się na nią włosy. - Po prostu... Po prostu nie jestem pewien, czy ty chciałbyś ze mną mieszkać. Czy ty... Czy ty nadal chciałbyś ze mną być, bo ja- Ralf, ja-
I zalewając się łzami powiedział mu wszystko: że był pijany, że tak strasznie go przeprasza, że jest mu tak głupio, tak strasznie, strasznie głupio, i że odda mu wszystko-
- Bellamy.
- I ja- Ja naprawdę zrozumiem, jeśli nie chcesz mnie więcej widzieć na oczy, ale- Obiecuję, że- Że-
- Nie musisz mi niczego oddawać - uspokoił go Ralf i skinięciem głowy wskazał miejsce obok siebie na kanapie. Jeszcze przed chwilą siedzieli na niej razem, przytuleni. - Nie wygłupiaj się. Chodź tutaj.
Bellamy znieruchomiał, zanim zdecydował się do niego podejść.
- Nie gniewasz się...?
- Nie gniewam się. Przecież wiesz, że nie umiałbym się na ciebie gniewać. Usiądź - poprosił i usiłując rozweselić Bellamy'ego mimo wszystko zdobył się na łagodny uśmiech. - Hej, jeśli ci się znudziłem, mogłeś mi po prostu powiedzieć.
- To nie tak, że-
- Trochę się zestarzałem. Nie...? To nie to...? - Dopytywał, kiedy poczerwieniały od szlochu Bellamy kręcił głową, wreszcie uśmiechając się przez łzy, które ocierał wierzchem dłoni. - To o co chodzi? Robiłem coś nie w porządku...? Też nie...?
- Nie. Nie, ja... To nie tak. Ja... Może trochę za dużo wypiłem, nie wiem, ale w jednej chwili tańczyliśmy, a w drugiej- W drugiej już wiesz. Gdybyś tam był, ja-
- Żadnego zrzucania na mnie winy. On po prostu ci się spodobał.
- Nawet nie- Może trochę, ale bardziej... Spodobała mi się sytuacja. Ralf, ja- Obiecuję, że ona się nie powtórzy.
- Ale ona chyba już się powtórzyła - zauważył Ralf i przechylił głowę, próbując podłapać jego spojrzenie. Powiedział to bez urazy. - Nie musisz mi mówić, ale który to raz, tak naprawdę? Obstawiam, że przynajmniej drugi.
Z twarzy Bellamy'ego znikł uśmiech.
- Wiedziałeś...? - zapytał, a Ralf pokiwał głową. - I nic... Nie powiedziałeś?
- Nie chciałem cię o nic oskarżać. No już, nie płacz. Nie płacz, Bellamy.
- Tak cię... Tak cię przepraszam... - zaszlochał już w jego ramię, a Ralf poczuł jego łzy przez materiał koszulki. - Ja- Ja naprawdę nie zrobię tego ponownie.
- A ja naprawdę chciałbym w to uwierzyć - Ralf otarł jego policzki. - Bellamy, ja już raz to przerabiałem. Już raz słyszałem tę obietnicę, i chciałbym wierzyć, że jej dotrzymasz, ale przecież to już stało się ponownie. I z doświadczenia wiem, że będzie lepiej, jeżeli na tym poprzestaniemy. Hej, hej, hej, nie płacz. Nie płacz, proszę. To nie jest koniec świata. Nadal możemy się spotykać- Chyba że jednak masz mnie już dosyć...? Nie? No widzisz, więc nadal możesz tu wpadać. Nadal możemy zjeść coś na mieście, pójść na spacer, do kina, cokolwiek sobie wymyślisz. I nadal możemy robić wszystko, co robiliśmy dotąd. W porządku? Wszystko, chyba że przez cały ten czas tylko udawałeś- Nie?
- Nie - Bellamy potrząchnął głową. Na jego twarz znów posypały się przydługie loki.
- Wiesz, możesz mi powiedzieć-
- Nie, naprawdę - zaśmiał się cicho, znów ocierając łzy. - Czyli... To nie tak, że mnie teraz nienawidzisz?
- Przecież bym nie mógł, głuptasie. Kocham cię, i mam dla ciebie złe wieści, bo to się prędko nie zmieni. Więc jeśli ty mnie już przestałeś... Też nie? Na Boga, Bellamy, co ci strzeliło do głowy?
- Nie wiem. Ja- Nie wiem - Bellamy spróbował się uśmiechnąć, choć jego usta jeszcze drżały od płaczu. - Ale... Tak jakby nic się między nami nie zmienia?
- Tak jakby - przedrzeźnił go Ralf.
- Tak jakby - Claude powtórzył po Ralfie. - A potem co? Odwiozłeś go do domu i beztrosko przeszedłeś do porządku dziennego? Ciężko mi to sobie wyobrazić.
- Bo to nie miało miejsca. Wrócił metrem, choć przy wyjściu zdziwił się, że sam nie ubrałem przynajmniej płaszcza i butów. Jęczał, że nie może się tak publicznie pokazać, potem ja rzuciłem coś o tym, że może ktoś zechce go pocieszyć i... Wiesz, poprosiłem go, aby napisał do mnie gdy tylko dotrze do siebie, bo ani na chwilę nie przestałem się o niego martwić, ale gdy tylko zamknąłem za nim drzwi-
Ralf pokręcił głową.
To było jak to potworne tąpnięcie, gdy Tianjin został odcięty od prądu i w jednej sekundzie zgasły wszystkie światła, a nieustanny dotąd szum pracującej elektroniki, wentylacji i sprężarek, umilkł. Zapadła cisza, ta absolutna.
Zamilkli na moment.
- Skąd wiedziałeś?
- O tym, że już wcześniej to zrobił? - Ralf uniósł wzrok na Claude'a. - Parę tygodni wcześniej też po niego przyjechałem, ale za tamtym razem on... Pocałował mnie zbyt szybko. To był ten rodzaj pocałunku, który ma ci zamknąć oczy, abyś nie zauważył wywołanych przez kogoś innego rumieńców, ale ja już byłem tak kiedyś całowany. Trochę zbyt gorliwie, trochę zbyt ochoczo, i to samo tyczyło się seksu. Rzucił się na mnie jeszcze zanim trafiliśmy do windy. Jakby mówił mi: patrz, jak bardzo cię pragnę, choć naprawdę to siebie przekonywał: przecież nadal tak jest. Przecież nic się nie stało. Wtedy uznałem to za własną paranoję.
- I ty mu zwyczajnie... Wybaczyłeś?
- W tamtym czasie nie miałem nikogo poza nim, a on nikogo poza mną. Już ci mówiłem, że pilnowałem, aby nie zaniedbywał innych znajomości, ale czy myślisz, że ludzie są zachwyceni, gdy przypominasz sobie o ich istnieniu dopiero po zerwaniu? W pewnym momencie przestajesz być zapraszany, bo wszyscy wiedzą, że wolisz spędzić czas z chłopakiem. Potem zapominasz o czyichś urodzinach i ktoś już zawsze pamięta, że wysłałeś mu życzenia dwa dni później, więc na twoje własne już się do ciebie nie odzywa. To byli ci sami ludzie, którzy wystawili go, gdy się poznaliśmy - te same kłamliwe suki, te same zdradzieckie szmaty - przytoczył Ralf z czymś na kształt śmiechu. - Nie było wśród nich ani jednej osoby, która chciałby pocieszać go po rozpadnięciu się związku, przez który sama została odsunięta na drugi czy trzeci plan. Może niektórzy wyraziliby współczucie i poklepaliby go po ramieniu, ale ilu z nich głębi duszy poczułoby satysfakcję? Sam to przerabiałem i nie zamierzałem go z tym zostawić - bez chociaż jednego miejsca, które mógłby nazwać domem, skoro we własnym nie był mile widziany, i bez chociaż jednej osoby, która byłaby gotowa rzucić wszystko i mu pomóc, gdyby tego potrzebował. A Bellamy... Popełnił tylko jeden błąd. Nie chciałem, by zrujnował mu życie, albo by odreagowywał to zerwanie w jedyny sposób, jaki znał.
- To zaczyna brzmieć jakby do tego zerwania nigdy nie doszło.
- Pozostaliśmy przyjaciółmi - Ralf wzruszył ramionami.
- Podoba mi się twoja definicja przyjaźni. Naprawdę - zapewnił Claude, gorliwie przytakując własnym słowom. - Powiedz mi, następnego dnia wszystko znów wyglądało jak dotąd?
- Nie następnego.
- Mój błąd - żachnął się Claude. - Po tygodniu? Oczywiście, że po tygodniu. Wystarczyło wam parę dni bez seksu, by się zwyczajnie zejść i znów chodzić wszędzie za rączkę. Rezerwację na tę drugą rocznicę pewnie również było ci szkoda odwołać. Może zwróciłeś prezent, ale on go nie kupił, ponieważ zrobił coś dla ciebie samodzielnie, więc zaraz tego pożałowałeś. Mylę się?
- Nie chodziliśmy już za rękę - Ralf przewrócił oczami, ale słysząc to Claude jedynie powątpiewająco uniósł brew. - Niech będzie: może czasem zdarzyło nam się chodzić za rękę. Siła przyzwyczajenia, jak wiele innych rzeczy, a ja nie chciałem, by czuł się odrzucony, choć...
...gdy wyszli od Ralfa i skierowali się spacerem nad Tamizę, Bellamy spróbował złapać go za rękę tak, jak robił to zawsze, lecz zanim palce jego dłoni na dobre zdążyły ją chwycić, Ralf - cmokając karcąco - schował własną za plecami.
Bellamy prawie przystanął.
- To przywilej chłopaka - zaznaczył Ralf.
- Ale...
- Ale co? Ty już nim nie jesteś - przypomniał Bellamy'emu, lecz zanim ten zdążyłby posmutnieć, Ralf przerzucił mu rękę przez szyję i przeczesując nią jego włosy przycisnął go do swojego ramienia.
Na twarz Bellamy'ego wrócił uśmiech - a Ralf zwyczajnie nadal nie chciał...
- ...widzieć go smutnym. Ale sam długo to robiłem: przechodząc przez ulicę, albo w tłumie, albo-
- Albo tak po prostu? - dopytał go Claude.
- Czasem się zapominałem. Taki odruch.
- Wiesz, gdybyś chciał tak ze mną zerwać, nie mam nic przeciwko temu. Nic a nic.
- To nie miało wyglądać tak przez cały czas - wyjaśnił Ralf, ale również to stwierdzenie nie wydało się Claude'owi szczególnie przekonujące. - Powoli zaczęliśmy spotykać się z innymi ludźmi. Nie nastąpiło to szczególnie szybko, przyznaję, ale Bellamy długo szedł w zaparte, że naprawdę nie zrobi tego ponownie. Wychodziliśmy do klubu i nadal wracaliśmy razem, a pierwszy raz, gdy...
...to Ralf pocałował na parkiecie kogoś innego, Bellamy zamarł - a łomot basu ucięła głucha cisza. Przez parę sekund stał nieruchomo w tańczącym tłumie, biernie rejestrując każdy z obscenicznych szczegółów tego, co widział: szeroko rozwierane usta i palce Ralfa zaciskające się na cudzych pośladkach, tego chłopaka, rozpływającego się w jego rękach, aż wreszcie go samego - otwierającego oczy i napotykającego jego spojrzenie.
Bellamy patrzył, jak Ralf go puścił - i jak z pobłażliwym uśmiechem ruszył w jego własnym kierunku, odsunąwszy tamtego ze swojej drogi.
- Chodźmy do domu - zaproponował Ralf i chwycił go łagodnie za rękę, zamierzając skierować kroki ich obu do wyjścia. - Na dzisiaj już chyba wystarczy.
- Nie - odpowiedział Bellamy, ale choć nachylił się do Ralfa, patrzył gdzieś w tłum. - Nie, nie wydaje mi się - oznajmił, i tym razem to on pocałował Ralfa na oczach tamtego. - Teraz możemy. Ja pierdolę, Ralf, przecież on nawet nie był ładny. Spodobał ci się?
- Skąd - Ralf obejrzał się na Bellamy'ego, odbierając z szatni ich rzeczy. - Ale sytuacja, mój drogi, sytuacja to coś zupełnie i całkowicie innego.
Bellamy przewrócił oczami, jednocześnie nadąsany i pocieszony, ale zaraz włożył ręce w rękawy płaszcza, który Ralf rozłożył za jego plecami.
- Masz wszystko?
- Mam - potwierdził Bellamy i wyszli, wtedy jeszcze trzymając się za dłonie. - Ej, ale teraz jesteśmy kwita, czy coś w tym stylu? To miała być jakaś nauczka? Nie...?
- Ani trochę - zacmokał Ralf. - Ja po prostu byłem strasznie pijany i napalony. No i ta sytuacja... Zresztą on wcale nie był taki brzydki. Był naprawdę niczego sobie.
Wyjście za wyjściem powoli oswajali się z myślą, że nie są już razem, a kiedy Bellamy znajdował kogoś, z kim chciał wrócić, podbiegał do Ralfa i żegnał się z nim cmoknięciem w usta. Przed wyjściem słyszał coś o tym, żeby nie szalał, a dotarłszy na miejsce przezornie podsyłał mu lokalizację.
Ralf dopijał drinka i dopiero wtedy wracał, sam albo z kimś innym.
Ralf dopił kolejną szklankę wody i dopiero wtedy sam spojrzał na ekran.
- On lubił takie rzeczy - wspomniał, śledząc wzrokiem te same zdjęcia, którym przyglądał się Claude. - A z tego jestem szczególnie dumny.
Na całej serii fotografii Bellamy stał pod alabastrową ścianą jego londyńskiego mieszkania, nagi, jeśli nie liczyć cienkiej czarnej liny, zasupłanej na jego udach i biodrach na podobieństwo uprzęży, krępującej przywiązane u dołu pleców dłonie i biegnącej splotami aż do ramion. Na jednym ze zdjęć Bellamy silił się na powagę, na drugim zaśmiewał się z zalotności własnego spojrzenia, a na trzecim po prostu zerkał na Ralfa, uśmiechnięty.
Ale czwarte i piąte powstały w zupełnie innych okolicznościach. Jeszcze na kanapie, w najzwyklejszym dresie, Bellamy siedział z rozrzuconymi przed Ralfem nogami, a jego udami pięły się pierwsze z wiązanych na próbę splotów. Z liną w dłoniach Ralf w skupieniu przypatrywał się instrukcjom wyświetlonym na laptopie, szacunkowo zawiązując węzeł wokół własnych palców - a potem unosił roześmiany wzrok na Bellamy'ego, który musiał zawołać go po imieniu. To były wygłupy: zwykły czwartkowy wieczór, domowe ubrania i stygnąca na stole herbata.
- Nie zrozum mnie źle, to naprawdę dobra zabawa, ale to Bellamy ją nam wymyślił - nakreślił Ralf. - On taki był. Tylko ej, Ralf, i nagle stał w progu z uśmiechem, przewiązanym przez szyję paskiem od moich spodni i pytaniem: co myślisz? To po nim został mi ten choker, bo czasem naprawdę bałem się, że któregoś razu paskiem zrobiłbym mu krzywdę. Widzisz, on... O paru sprawach nie miał z kim wcześniej porozmawiać, ale gdy tylko zrozumiał, że w gruncie rzeczy sam miałem na koncie więcej od niego...
...Bellamy, leżąc z Ralfem twarzą w twarz podczas którejś z ich najzwyklejszych rozmów, nagle pojaśniał i przestał bawić się sznurkami jego bluzy.
- Naprawdę? - Upewnił się, a Ralf przytaknął z lekko zawstydzonym śmiechem. - No dobra, a byłeś kiedyś, dajmy na to... Przyduszany? Ręka na gardle, te sprawy? Okej, a... Ugryziony? Tak wiesz, w szyję, tyłek, nie wiem - wzruszył ramionami. - Serio? Ugryź mnie.
- Ale teraz?
- Tutaj - zsunął kaptur i odgarnął włosy. - Trochę mocniej...? No dobra, to całkiem fajne, zrób tak następnym razem. A... Nagrywany? Nie? Nie mówię, że sam byłem, ale oni to lubią.
- Ale to jest fatalny pomysł - zauważył Ralf. - Przynajmniej z obcymi.
- A ze mną? - zapytał Bellamy, a kiedy Ralf aluzyjnie uniósł kącik ust, wyszczerzył zęby w uśmiechu. Obrócił się na brzuch, wymachując nogami w powietrzu. - A byłeś kiedyś... Związany?
- Byłeś? - Claude powtórzył pytanie.
- Byłem, ale nie tak - wyjaśnił nieśpiesznie Ralf. - Tylko trochę. Powiedzmy, że w tamtych okolicznościach wolałem mieć wolne ręce. Ale gdybyś był tym zainteresowany, możemy jeszcze rozejrzeć się za liną. To całkiem przyjemne, a ja- Cóż, mam patent żeglarski. Te węzły odtworzyłbym z zamkniętymi oczami.
- Na mnie czy na sobie? - Zaczepił go Claude. - Na tamtym zdjęciu nie wydawałeś się szczególnie pewien swoich umiejętności.
- Nie chciałem zacisnąć ich zbyt mocno, ale ty, zdaje się, masz mniej wydelikaconą skórę - Ralf zahaczył o kołnierz bluzy Claude'a, przyglądając się biegnącym w dół jego piersi przekrwieniom po pocałunkach. Puściwszy go sam poszukał zdjęcia, o którym sobie przypomniał. - Prawie wyszedł tak na zajęcia. Nie zgadniesz jakie, więc ci powiem: z teorii płciowości i seksualności w sztuce. Mógłby posłużyć za eksponat.
Ralf pamiętał ten szczegół. Nie dlatego, że tak wyraźnie zapisał się w jego pamięci.
Bellamy dopijał przy stole kawę i kończył śniadanie: w bluzie, z kolanem prawie pod brodą i chokerem wciąż odznaczającym się czernią na jego szyi.
- Po części dlatego wolałem, aby pewnych rzeczy nie szukał gdzieś indziej. Już nawet nie chodziło o zazdrość - z nią mogłem sobie poradzić - ale męczyła mnie myśl, że któregoś dnia trafiłby na niewłaściwą osobę i to skończyłoby się źle. Ze mną... Mógł wrzucić nam liny do koszyka, gdy robiliśmy zakupy spożywcze, a potem szczerzyć się jak głupi przy kasie - bo dokładnie tak było. I wiesz- Zanim ty i ja się poznaliśmy, był tylko jeden raz, kiedy bałem się o kogoś bardziej, niż bałbym się o siebie. A to były zwykłe czasy. Zwykłe czasy, zwykły piątkowy wieczór i zwykły człowiek. Od normy odbiegało tylko to, że tamtego razu Bellamy faktycznie zadzwonił do mnie w środku nocy - zdyszany i zapłakany, pytając, czy mógłbym przyjechać. Nagle-
Nagle był w samochodzie: dres od piżamy, czarna bluza, zimowe obuwie i płaszcz, oraz roztrzęsiony głos Bellamy'ego w słuchawce, gdy jeszcze w locie do auta Ralf usiłował ustalić - Gdzie jesteś? - bo ten zdążył wybiec na zewnątrz.
- Nie wiem - odpowiedział Bellamy. - Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ja-
- Potrzebuję, abyś włączył lokalizację. Możesz to zrobić? Za chwilę będę. Po prostu mi ją podeślij, dobrze? Poczekaj tam na mnie.
Z samej jazdy Ralf pamiętał tylko to, że dzielnice Londynu nigdy nie wydały mu się od siebie odleglejsze, a ograniczenia prędkości bardziej zbyteczne. Nie zaciągając hamulca wyskoczył z auta, i kiedy z otwartymi drzwiczkami te przetoczyło się dobry metr wzdłuż zjazdu przystanku, on zarzucił zsunięty z siebie płaszcz na plecy Bellamy'ego, już prowadząc go do środka. Był cały - lecz przestraszony i przemarznięty, bo wybiegając na dwór nie myślał ani o kurtce, ani o żadnej rzeczy, która została w jej kieszeniach.
W temperaturach graniczących z ujemnymi przesiedział pół godziny na przystanku: tylko w t-shircie, spodniach i naprędce wsuniętych butach, ze ściśniętym w ręce telefonem, którego krawędzie odbiły się czerwonymi szramami we wnętrzu jego skostniałych dłoni.
Zaparkowali w pewnej odległości od jednego z typowych dla Londynu ściśniętych szeregowców: ciasnych domków, odgrodzonych od ulicy spiczastymi płotami.
- Zaraz po nią pójdę - obiecał Ralf. - Kurtka, a w kurtce co? Portfel, dokumenty, klucze? - Upewnił się, a Bellamy niemrawo przytaknął na każde z tych słów. - Coś jeszcze? Jesteś pewien? Przecież wszystkim się zajmę. - Ale ponieważ Bellamy milczał, sam zważył w ustach kolejne pytanie. - Czy on coś nagrał?
Minęła chwila, zanim i to przypuszczenie potwierdził niemrawym kiwnięciem głowy.
- Niedługo wrócę - Ralf zapewnił Bellamy'ego, już z dłonią na klamce auta.
- Tylko- Tylko tego nie oglądaj, proszę.
- O nic się nie martw. Posłuchaj, zostawię tu kluczyki, w porządku? Możesz się tu zamknąć, ale wpuść mnie potem do środka.
Sama kurtka okazała się leżeć na chodniku, przed niezamkniętą bramką, dawno wyrzucona za próg wejścia. Ralf podniósł ją z ziemi, otrzepał z kurzu i powiesił za kaptur na pręcie ogrodzenia.
Potem zapukał do drzwi.
Otworzył je mężczyzna w szlafroku, świeżo spod prysznica, z uprzejmym wyrazem zaskoczenia na twarzy - ale Ralfowi nie umknął jego szybki rzut oka na chodnik.
- Mogę w czymś pomóc? - życzliwie zapytał Ralfa, mylnie uznając go...
-...za zaniepokojonego sąsiada - wspomniał Ralf, uśmiechając się krzywo. - Miał prawo się pomylić: byłem w dresie od piżamy. Bellamy dopiero co wybiegł z jego mieszkania, a on beztrosko wziął prysznic i udawał zdziwionego. Przystojny, czarujący, a przy tym absolutnie popierdolony - ale czy my zazwyczaj nie jesteśmy...? On nawet dobrze pachniał. Prawie zdążyłem uznać, że zapukałem do niewłaściwych drzwi, gdyby-
Gdyby w sympatycznym uśmiechu nie błysnął przeźroczysty, okrągły plaster, pod którym nadal wzbierała się krew z pękniętej wargi. Zdążył go nakleić i starannie zaczesać w tył mokre po kąpieli włosy.
- Proszę wybaczyć, że pana niepokoję - przeprosił go Ralf, rozglądając się lekko na boki. - Te krzyki nie dają mi spokoju. Pan też je słyszał...?
- Chyba nie do końca wiem, o czym pan mówi - ten również podążył śladem jego spojrzenia, tocząc oczami po pustej ulicy. - Dopiero co brałem prysznic. Być może to szum wody, ale-
- Nie jestem pewien, skąd się niosły, ale nikt inny nie otwiera. Może powinniśmy wezwać policję? - Zasugerował Ralf, udając zaniepokojenie, i to w tamtej chwili w oczach stojącego przed nim mężczyzny zobaczył niebezpieczny błysk, który sam widywał w lustrze.
- Nie wydaje mi się, aby było to konieczne.
- Czyżby? - Ralf postąpił naprzód, aż stanęli twarzą w twarz.
Ralf pamiętał, że szarpnął za drzwi, torując sobie drogę do środka.
Że odkopnął wykręconą rękę półprzytomnie mrugającego mężczyzny i ukucnął przy nim, przykładając jego zwiotczałe palce do czytnika linii papilarnych wyszarpniętego ze statywu telefonu, aż za którymś razem udało mu się go odblokować i-
- I powinien cieszyć się, że miałem w samochodzie przestraszonego dzieciaka, bo sam podgląd tych nagrań powiedział mi wszystko. Gdybym nie musiał zająć się Bellamym, ktoś naprawdę kolejny raz musiałby po mnie posprzątać, a tak-
Ralf wrócił do samochodu, z kopią skasowanych nagrań zgraną na własny telefon. Zapukał lekko w szybkę, ale chociaż Bellamy otworzył mu drzwi, sam zaraz odsunął się od niego aż pod skrzydło własnych, w kąt między fotelem a oknem.
Ralf przykrył go kurtką jak pościelą.
- Masz wszystko? - Upewnił się, zapinając pasy, a Bellamy przytaknął. Dotąd zawsze odpowiadał: mam. - Chcesz podjechać do szpitala? Nie? Możemy też skoczyć prosto na komisariat, jeżeli na tę chwilę nie wolałbyś zwyczajnie wrócić do domu.
- A możemy- Możemy pojechać do ciebie?
Ralf uśmiechnął się do niego łagodnie.
- A co ja przed chwilą powiedziałem? Jedziemy do domu.
W domu - ponieważ dom czasem nadal oznaczał mieszkanie Ralfa - Bellamy wziął prysznic, a kiedy sam Ralf przysiadł na kanapie z jedną słuchawką w uchu, prysznic stał się kąpielą.
Po paru minutach Ralf przyniósł mu cały listek tabletek przeciwbólowych, bo chociaż nie miał jeszcze pewności w jaki sposób doszło do wszystkiego, co zobaczył na nagraniach, podanie mu leków bezpośrednio na dłoni uznał za niewłaściwe.
Po godzinie zapukał do niego ponownie, lecz Bellamy nadal siedział nieruchomo w wodzie, z podkulonymi pod samą brodę nogami - i Ralf pamiętał, jak bał się, że kiedy spojrzy przez krawędź wanny, zobaczy w niej róż rozwodnionej krwi.
Dolał mu ciepłej wody.
Potem minęła kolejna godzina, a ta znów zdążyła wystygnąć.
- Chodź - poprosił go Ralf, wyciągając do niego rękę. - Musisz wstać. Zmarzniesz.
Osuszył go ręcznikiem, noga po nodze. Owinął nim jego plecy - ale targnięty kolejną falą spazmatycznego szlochu Bellamy postąpił naprzód i schował zalaną łzami twarz w jego ramieniu. Stali tak chwilę - Bellamy z gładzącą go po głowie dłonią Ralfa, Ralf zapatrzony w odbicie własnych oczu, szeroko otwartych i przestraszonych.
Gdyby to Bellamy je zobaczył, pomyślałby, że namalował je Riepin.
Car Iwan Groźny - i jego syn, Iwan.
- Chcesz tu przenocować? - Upewnił się Ralf, a kiedy Bellamy przytaknął, powoli wyprowadził go z łazienki. - Możesz położyć się w sypialni. Będę na kanapie, gdybyś mnie potrzebował.
- A mogę- Mogę spać dzisiaj z tobą?
- Oczywiście. Oczywiście, Bellamy. Chodź, ubierzemy cię w jakąś piżamę.
Zwinięty pod kołdrą Bellamy uspokajał się, ale tylko na chwilę. Potem znów zaczynał trząść się od powstrzymywanego płaczu, i ponownie się uspokajał - ale znów tylko na chwilę. Ralf ostrożnie pogładził go po ramieniu, aż ten zwrócił się do niego twarzą i kolejny raz schował ją w fałdach jego bluzy.
- Czy to naprawdę obrzydliwe? - zapytał Bellamy. Jej materiał stłumił jego głos.
- Co takiego?
- To co robię - Bellamy zadarł głowę w górę, by spojrzeć na Ralfa. Zaczynało świtać i światło lampki nocnej, którą ten pozostawił włączoną, stawało się zbyteczne. - Czy to... Nie wiem, coś odrażającego? Czy ja jestem jakiś-
- Nie jesteś - Ralf pogładził go po włosach. - W tym nie ma nic złego. Nic odpychającego, nic obrzydliwego.
- Czyli... Nie brzydziłbyś się mnie jeszcze kiedyś pocałować?
- Nie. Nie, skąd ten pomysł? To ci teraz chodzi po głowie?
Bellamy przytaknął lekko, ale Ralf już znał przyczynę tego pytania.
- A mógłbyś...?
- Teraz?
Bellamy znów pokiwał głową.
- Ale umyłeś porządnie zęby? - podpytał go Ralf, a on otarł oko wierzchem dłoni.
- Tak - potwierdził, z pierwszym cieniem uśmiechu. - Listerine się skończył. Chyba wypiłem go trochę próbując wypłukać gardło.
- Brzmisz jakby to było coś więcej niż "trochę" - zauważył Ralf, ale podważył jego podbródek i krótkim, przyjacielskim pocałunkiem spełnił tę prośbę. - Już? Lepiej? Możemy iść spać?
Ale tej nocy Ralf nie zasnął. Przed piątą zwlókł się z łóżka, zasuwając z siebie Bellamy'ego tak, by ten się nie obudził - i już w koszuli przyklęknął po jego stronie materaca. Pogłaskał go po łopatce, próbując go wybudzić.
- Bellamy... Hej, Bellamy - szepnął, aż ten drgnął i prawie zerwał się do siadu. - Hej, spokojnie, to tylko ja. Muszę iść do pracy, ale możesz tu zostać. Jest dopiero piąta, więc mogę wrócić trochę wcześniej. Pośpij jeszcze - chyba że wolisz u siebie?
Bellamy pokręcił głową i pozwolił jej opaść na poduszkę.
- Posłuchaj, zamknę za sobą drzwi, ale gdybyś chciał potem wyjść, klucze wiszą w przedpokoju. Napisz do mnie jak wstaniesz, w porządku? Nie jestem pewien co znajdziesz w lodówce, ale możemy zamówić ci coś na śniadanie, gdybyś był głodny.
- Raczej nie będę - zauważył sennie Bellamy i potarł opuchniętą twarz. - Ej, Ralf...
- Tak?
- Przepraszam za całą tą akcję. Za bycie takim... - Bellamy rozłożył ręce w powietrzu, zanim i one oklapły na pościel - ...problemem.
- Nie jesteś żadnym problemem - zapewnił go Ralf. - I nigdy nie byłeś.
Dopiero kładąc dłonie na kierownicy zauważył siniaki na knykciach prawej ręki - czerwone w świetle bladego poranka, od którego mrozu skóra i tak nabiegła mu krwią.
Wtedy Ralf jedynie przesunął po nich wzrokiem, lecz teraz - zwinąwszy dłoń w luźną pięść - powiódł palcem po jej kostkach, a ten podskoczył na ich wypukłościach.
- Tamtego dnia wystarczyło nie zakładać na dworze rękawiczek, aby nikt w pracy ich nie zauważył. Było trudniej, gdy zrobiły się po prostu sine - wspomniał. - Nasłuchałem się całkiem sporo o tym, że musiałem mieć udany weekend, bo wyglądałem koszmarnie. Bellamy został tak u mnie cały tydzień: ja wychodziłem do pracy, on leżał pod kocem przed telewizorem, potem coś zamawialiśmy, a on powoli dochodził do siebie. Nic mu nie było, ale przez takie sytuacje wolałem zawsze być pod telefonem. Spotykał się już wcześniej z tamtym facetem, ale jak każdy prawdziwy koszmar to wszystko zaczęło się zupełnie zwyczajnie. Tamtego dnia odjebało mu tylko dlatego, że Bellamy nie skasował jeszcze profilu na grindrze, chociaż to tam się poznali, a sam, skoro to wiedział, musiał nadal go posiadać. I się zaczęło - Ralf westchnął cierpko. - Ile razy można być nazwanym bezwartościową szmatą, zanim się w to uwierzy? Brudną dziwką, plugawą kurwą, wszystko z ust kogoś, kto naprawdę potrafił wzbudzić zaufanie. To samo z tym problemem, ale tego nasłuchał się akurat od rodziców - i jeśli o to chodzi, było nas dwóch. Po tamtej akcji odpuścił sobie takie rozrywki na naprawdę długi czas, potem znalazł jakiegoś chłopaka, ten go zdradził, i znów był u mnie. Wszystko w porządku?
Claude poluzował zacisk szczęki, nerwowo przygryzającej wnętrze policzka.
- Zwyczajnie nie mogę uwierzyć, że on złamał ci serce, a ty-
- A ja nigdy nie przestałem się o niego troszczyć? Mam dla ciebie ważną wiadomość. O ciebie też nie przestałem, ani na chwilę. Bellamy nawet nie zrobił tego celowo, on po prostu był... Młody. I przepraszał mnie za to-
- Ja też próbowałem cię przeprosić.
- Claude... - Ralf poprawił się w jego ramionach i obrócił go twarzą ku sobie. - Czy ty wiesz jak to wyglądało z mojej strony? Byłem pewien, że zrobiłeś to intencjonalnie, a mimo to dzień w dzień zamartwiałem się tym, czy jesteś bezpieczny, tym, czy nie zabraknie ci jedzenia, tym, czy zwyczajnie nie marzniesz- Czy jesteś w stanie wyobrazić sobie, jak bardzo sobą przez to gardziłem? Jak wściekły byłem na samego siebie, że znów to robię: znów wybaczam, tym razem nie coś równie błahego, co parę przypadkowych pocałunków, a ruch, który na dobrą sprawę mógł kosztować mnie... Życie? Przecież to wszystko było dla ciebie. Kontenery, ogrzewanie... Wszystko. Ja też chciałem mieć na ciebie oko.
- Ty nawet na mnie nie patrzyłeś. Nie zaszczyciłeś mnie ani jednym spojrzeniem.
- Czy możesz mnie winić przy tym, ile bólu mi to sprawiało? Poza tym nigdy nie musiałem na ciebie patrzeć, by wiedzieć, że jesteś w pobliżu. Lub że cię nie ma. Zawsze szukałem cię wzrokiem. Na tych wszystkich spotkaniach organizacyjnych, podczas posiłków, na... Tej imprezie. Byłem wściekły, to prawda, ale bardziej na samego siebie, niż ciebie. W mojej głowie zwróciłeś się przeciwko mnie, a i tak w pierwszym odruchu pomyślałem, że coś ci się stało - lub że źle się czułeś.
- Bo tak było - potwierdził Claude. - Nie chciałem tam być.
- A ja nie chciałem niczego poza tym, abyś się tam pojawił. Claude... Nie myślisz chyba, że każda z tych rzeczy ujrzała światło dzienne tylko dlatego, że czułem jakąś chorą potrzebę zyskania w oczach kolejnego samowolnego zarządu? Albo Zhenga, wcześniej.
- Dopuszczałem taką możliwość. Struktury, awanse - przecież właśnie tak wyglądała dotąd twoja rzeczywistość. To było jedyne, co znałeś.
- Posądzasz mnie o ślepą wiarę w jakiś arbitralny autorytet, jak gdybyśmy obaj nie uznawali wyłącznie własnego. Gdyby nie to, że tam byłeś, dawno bym się stamtąd zawinął. Sam, nie z Jianshe, bo ten leżałby trupem w swoim pokoju, a to, czego nie zabrałbym z gabinetu, stanęłoby w ogniu - jakoś poradziłbym sobie z duplikatami, skoro chodziłoby o utrzymanie przy życiu tylko mnie, a nie czterdzieściorga osób. Ale tam byłeś - więc co innego miałem zrobić? Nie myślisz chyba, że przy trzymających się wszystkich nastrojach czułem się tam bezpiecznie?
- Byłem pewien, że zamierzałeś się na mnie zemścić. Miałeś ku temu powody.
- Żeby to zrobić, musiałbym przestać cię- - Ralf urwał i spuścił wzrok, ale gdy uniósł go znów na Claude'a, to on pocałował go krótko w usta.
- Niech będzie - ten uśmiechnął się samym ich kącikiem. - Nadal go kochałeś?
Nad odpowiedzią na to pytanie Ralf znów musiał się zastanowić. Nie dlatego, że jej nie znał - problemem znów okazało się ubranie jej w słowa.
- Bellamy wciąż często mi to mówił. Przychodził do mnie, prawdopodobnie szliśmy do łóżka, później on narzekał na kogoś, z kim sam się spotykał, przeważnie jeszcze bez ubrań - wspomniał z lekkim śmiechem. - Ale potem-
- Wiesz, jakby co nadal cię kocham - oznajmił Bellamy i nie słysząc odpowiedzi uniósł brodę znad nagiej piersi Ralfa. - Ty mnie nie? Nawet odrobinę?
Ralf ściągnął usta i pokręcił nieskwapliwie głową.
- Ale tak chociaż trochę? Nawet nie... Tyle? - Bellamy nie dał za wygraną i w przestrzeni między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni spróbował zmieścić całą miłość, którą mógłby mieć dla niego Ralf. - A... Tyle? Też nie? Tyle?
Ralf wskazał między palcami nieco mniejszą ilość.
- Być może tyle - sam przyjrzał się odległości dzielącej ich opuszki, lecz po namyśle zmniejszył ją jeszcze bardziej. - Albo tyle, chociaż... Dokładnie tyle.
- Ale... Tu nic nie ma - zauważył Bellamy, przypatrując się jego dłoni.
- Jesteś pewien? Jeżeli przyjrzysz się wystarczająco uważnie, zauważysz nieskończenie niewielką przestrzeń między atomami.
Bellamy posmutniał, a Ralf...
- ...a ja nigdy nie chciałem widzieć go smutnym - Ralf przypomniał Claude'owi, gdy obaj przypatrywali się jego złączonym palcom. - Więc robiłem tak...
Claude skrzywił się, pstryknięty w nos, i odruchowo złapał Ralfa za nadgarstek.
- Ej - odchylił głowę, bardziej zaskoczony, niż urażony.
Ralf uśmiechnął się do niego.
- I mówiłem: oczywiście, że- - urwał.
- Nie zastanawialiście się nigdy nad tym, żeby się po prostu zejść?
- Nauczyłem się lubić tę nową rolę. Zawsze do mnie wracał i przypuszczalnie zdradził ze mną każdego, kto pojawił się w jego życiu - to zresztą działało w obie strony, choć własnych przelotnych i mało absorbujących znajomości nie próbowałbym już nawet nazwać związkami. Nagle to ja zdradzałem, i nagle to ze mną inni byli zdradzani - i może zacząłem odnajdywać w tej myśli jakiś niezdrowy komfort, ale była ona na swój sposób przyjemna. Bellamy mówił coś o tym, że byłem lepszy - i nagle czułem się nieziemsko. Przyznaję - ja czułem się lepszy: od każdego, kto kiedykolwiek postąpił wobec niego niewłaściwie, od jego rodziny po facetów, ale i od wszystkich, którzy postąpili tak wobec mnie. Znam tę minę, Claude, i wiem, co powiesz: miłosierny Ralf pławiący się w blasku własnych łask, wybaczający i wielkoduszny jak ten słynny Bóg, który w swojej nieskończonej wspaniałomyślności nigdy nie przestał kochać żadnego ze swoich dzieci - ja też słyszałem te frazesy, o to się nie martw, choć przecież obaj wiemy, że ten piękny i przeredagowany obrazek miał tylko odwrócić uwagę od stronnic starego testamentu, niemniej- Ja naprawdę o niego dbałem. Mógł wypłakać się w moje ramię, a drzwi mojego mieszkania zawsze stały dla niego otworem - a jego własnego dla mnie, o ile z jakiegoś powodu sam akurat u mnie nie pomieszkiwał. I wtedy było prawie tak, jak przed zerwaniem - i przyznaję, że niespecjalnie wyczekiwałem zmiany tego stanu rzeczy, ponieważ swego czasu zdążyłem przywyknąć do tego, że nie budziłem się sam. Lub nie zasypiałem, bo jeszcze zanim się poznaliśmy-
- To zaczęło się już wcześniej? - Przerwał mu Claude, wreszcie wyłapując coś, o czym sam wiedział. - Twoje problemy ze snem?
Ralf pokiwał parę razy głową.
- Trochę wcześniej - przyznał, choć w kalendarzu potrafiłby wskazać datę. - Nie będę ci ściemniał, że jeśli zatrzymywał się u mnie na jakiś czas, spaliśmy w oddzielnych łóżkach, bo tak nie było, ale powiedzmy, że była to dla mnie okazja do przespania paru godzin więcej - nawet jeśli mu samemu sen nie był akurat w głowie.
- Tylko mu, oczywiście.
- Niech będzie: mu albo mi. Ale nie chodziło tylko o to. Odkąd się poznaliśmy Bellamy nabrał paskudnego zwyczaju budzenia mnie w środku nocy, aby zadać mi jakieś nurtujące go pytanie - czasem głupie, innym razem takie, nad którym sam siłą rzeczy musiałem się zastanowić, ale- Przeważnie robił to w samą porę, zanim coś znowu wyrwałoby mnie ze snu. Słyszałem tylko ej, Ralf i... Przerwał tym któryś z moich koszmarów, a one już wówczas- One były złe, Claude, one były zwyczajnie, kurwa, złe- A tak od razu mogłem zająć myśli czymś innym i skupić się na zapewnianiu go, że naprawdę go kocham, albo na jakiejś innej męczącej go kwestii. Więc odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie: nie, nie zamierzaliśmy się zejść, chociaż sam potrafił wyskoczyć z tym w środku nocy na różnych etapach tej... Relacji.
- Relacji - przedrzeźnił go Claude. - To urocze, że ty też nie lubiłeś nazywać rzeczy po imieniu. I jak to wyglądało? On cię pytał, a ty...?
- Ej, Ralf - Bellamy potrząchnął lekko jego ramieniem, a Ralf zmrużył oczy w ciemności sypialni i pytającym pomrukiem dał mu znać, że się obudził. - A to nie jest trochę tak, że my nadal jesteśmy razem?
- Nadal? - Ralf powtórzył po nim półprzytomnie.
- Albo znowu, jak wolisz. Przecież moglibyśmy się po prostu zejść, tak oficjalnie.
- Nie moglibyśmy - pohamował go Ralf, ściskając nasadę nosa i próbując jakoś się rozbudzić. - Nie moglibyśmy, bo będziemy to przerabiać ponownie. A za drugim razem ja naprawdę mogę nie chcieć widzieć cię na oczy.
- To zaczniemy spotykać się tylko po ciemku. Na przykład teraz cię zupełnie nie widzę - odparł Bellamy, i Ralf był w stanie usłyszeć uśmiech, z którym mu to oznajmił. - Przecież to było dawno. Byłem młody i naiwny, a teraz-
- A teraz jestem starszy o rok lub dwa, ale to drugie się nie zmieniło - przerwał mu Ralf, ale szturchnięty łokciem pod żebra zaraz obrócił się do niego twarzą. - Nie wytrzymałbyś paru tygodni w zamkniętym związku.
- Czyli twierdzisz, że ten jest otwarty?
- Nie powiedziałem-
- Otwarty związek - powtórzył Bellamy. - To brzmi już całkiem nieźle, ale mówię poważnie. Dojrzałem do tego, żeby go zamknąć. No pomyśl: kiedy ostatnio przespałeś się z kimś innym?
- Będziesz ryczał, jeśli ci odpowiem.
- Nie będę- Będę?
- Widzisz - zauważył Ralf. - Tak to się skończy. Żadnych otwartych związków, a już na pewno nie ze mną. Czy ty nie miałeś się z kimś zobaczyć w ten piątek? - Zerknął na Bellamy'ego i przetoczywszy głową, wtedy po poduszce, teraz po oparciu kanapy, zwrócił się do Claude'a. - I właśnie w ten sposób to wyglądało. To nie miało racji bytu w innym układzie, szczególnie gdy obaj nawykliśmy także do pewnych swobód, ale ten? Ten był całkiem dobry. Mogłem powiedzieć mu, że był lepszy, usłyszeć to samo, pokąpać się w blasku tych paru czułostek i żyć z poczuciem, że jestem dobrze ponad innymi. Nagle wiedziałem o ich istnieniu od początku, i jeśli nabrałem takiej ochoty, mogłem uświadomić ich o własnym - i nagle to oni byli tymczasowi, ale ja? Ja się donikąd nie wybierałem. Byłem przed nimi, miałem pozostać na długo po nich, i ta myśl zaczęła robić się całkiem wygodna. Okazywałem mu serce i nigdy nie przestałem traktować go należycie, chociaż ty wiesz, że ta bezgraniczna bezinteresowność była tylko dobrą fasadą dla zgoła innej rzeczywistości. Mogłem poudawać świętego - przed innymi i przed samym sobą. To działało. To pozwalało mi patrzeć w lustro i czuć się ze sobą naprawdę, naprawdę dobrze.
- A to... Wasze wspólne pomieszkiwanie - podjął Claude, rozciągając pauzy między podebranymi Ralfowi słowami. - Jak często miało ono miejsce?
- Nie zaprzątaj tym sobie głowy - Ralf ukrócił ten docinek. - Raz czy drugi wprowadził się do kogoś, kogo znał od zaledwie paru miesięcy, tłumacząc to kończącą się umową najmu. Jeden chłopak dowiedział się, że Bellamy go zdradzał, inny sam to zrobił, chociaż nie muszę ci chyba mówić, że Bellamy zachowywał się tak, jakby sam był święty, ale- Ktoś inny mógłby po prostu wrócić na jakiś czas do rodziców, a ja nadal wolałem, by brak takiej opcji nie doprowadził do błędów, przed którymi sam parę lat wcześniej próbowałem go uchronić. Uprzedzałem go, że to może być słaby pomysł - ale nawet nie próbowałem mu tego wypominać, gdy potem pytał mnie, czy mógłbym pomóc mu z wyprowadzką. Nie miałem z tego satysfakcji, przysięgam: żadnego a nie mówiłem. Mogłem wynieść karton jego książek, uśmiechnąć się do jego byłego, pocałować Bellamy'ego na jego oczach i znaleźć im tymczasowe miejsce na swoim regale. Całkiem polubiłem bycie wspólnikiem w każdej z tych małych zbrodni.
- Wspólnikiem? Już nie bądź taki skromny. One były twoim dziełem.
Z niewinnym uśmiechem Ralf rozłożył ręce i ponownie splótł ze sobą dłonie.
- Potem mogliśmy się zaśmiać i pojechać do domu - dokończył. - Naprawdę dałem mu od siebie wszystko, co tylko mogłem. Wszystko, co miałem - ale chyba przede wszystkim to, czego nigdy nie było mi dane posiadać. On nie miał nikogo, kto zamortyzowałby takie potknięcia, a ode mnie zawsze oczekiwano, że nie zrobię ani jednego fałszywego kroku - i może chciałem dać mu taką możliwość, bez obawy o to, że jeśli zacznie spadać, nikt nie złapie go w locie. W pewnym sensie mógł sobie pożyć za nas obu, bez żadnych żądań, oceniania, czegokolwiek z tych rzeczy. I zanim coś pokusi cię o żart z rozliczania rachunków seksem, ja zawsze proponowałem mu kanapę, ale- Kiedy spędziłeś z kimś tyle czasu dzieląc łóżko, to naprawdę nie robi większej różnicy. Następnego dnia mogliśmy siedzieć w salonie i bez żalu pisać z innymi ludźmi.
- Jestem pewien, że obaj byliście naprawdę zdeterminowani, by znaleźć sobie kogoś innego, siedząc... W zasadzie jak? Na dwóch końcach kanapy? A może ty trzymałeś go na kolanach?
Ralf przewrócił oczami.
- Bywało różnie, ale nie aż tak - przyznał ze śmiechem. - Jeśli na nich siedział, to bez telefonu w dłoni. I jeśli któreś z moich czy jego wyjść okazało się rozczarowujące, pewnie, mogliśmy się ze sobą przespać i obgadać tych ludzi jak dwie plotkujące koleżanki.
- Bennetta także?
- Bennetta także.
- Nie wierzę, że próbowałeś szczęścia z jakimś świętojebliwym dygnitarzem, mając pod ręką kogoś jak Bellamy. Zupełnie niepotrzebnie bawiłeś się z nim w wierność, chociaż zaczynam podejrzewać- Ty nie przestałeś sypiać z Bellamym. Widzę to w twoich oczach, skarbie. Na tym spotkaniu po operze się nie skończyło.
- Ani się nie zaczęło - Ralf rozprostował ramiona i splótł dłonie za karkiem. - Przyznaję, że od jakiegoś czasu mogłem mieć problem ze znalezieniem w jednej osobie wszystkiego, czego potrzebowałem.
- Musisz uprzedzić mnie teraz, jeśli zamierzasz dobrać nam kogoś na trzeciego.
- Kto powiedział, że z tobą przeszło mi to w ogóle przez myśl? - uśmiechnął się do Claude'a. - W jakiś sposób łączysz w sobie wszystko, co kiedykolwiek lubiłem. Posłuchaj, w tym okresie naprawdę skupiałem się raczej na sobie i pracy. Praca, siłownia, i potem raczej szedłem spać. Częściej sam, niż z kimś, bo może to brzmi całkiem strawnie i wesoło, ale po Bellamym trochę oduczyłem się angażowania w takie znajomości. Moje mieszkanie też raczej stało puste. Nie odnoś innego wrażenia na podstawie paru lepszych wspomnień z momentów, gdy ktoś wprowadził do niego odrobinę życia. Nawet jeśli oznaczało to, że przeglądając tindera mój były pytał mnie, czy...
- ...ja też byłem taki wkurwiający? - Podsumował Bellamy po odczytaniu na głos którejś z otrzymanych wiadomości. Z równoległego kąta kanapy zsunął się w dół, aż jego podparta dotąd o podłokietnik głowa zapadła się w miękkim obiciu siedzenia.
- Ty byłeś bardziej - wypomniał mu Ralf, przelotnie przenosząc wzrok znad własnego ekranu na nogi, które Bellamy zdążył oprzeć o jego własne. - Co ty właściwie robisz...?
Bellamy kopnął go w brzuch - lekko, bo Ralf złapał go za kostkę, zanim ten zdążyłby wziąć większy zamach.
- Nic. A ten? - Bellamy uniósł w ręce telefon i obrócił go wyświetlaczem do Ralfa.
- Wygląda jakbyście chodzili do jednej kosmetyczki. Macie identyczne brwi.
- Robię je sobie sam.
- Może korzystacie z tych samych poradników. To już jeden temat do rozmowy, ale naprawdę nie sądzę, abyś był zdolny znieść go przez więcej niż pięć minut. On zresztą wygląda raczej jak ktoś dla mnie, niż... Nie?
- To nie tak, że zamierzam z nim rozmawiać - Bellamy przewrócił oczami. - Po prostu bym kogoś przeleciał, tak dla odmiany, chyba że... Ej, Ralf, a mogę ciebie?
- Stop - Claude pstryknął, wymierzając palec prosto w Ralfa. - Pozwoliłeś mu?
- Był okropny - wyznał Ralf, jednocześnie rozbawiony i przesadnie rozczarowany tym wspomnieniem, chociaż to on wzdrygnął się czując dłonie Bellamy'ego u dołu pleców. Mam zimne ręce?, zapytał tamten. Nie. Nie, nie przejmuj się tym. - A przy tym zupełnie niepodatny na jakiekolwiek sugestie i wskazówki. Pośmialiśmy się z tego, i tyle. Pomyślałbyś, że po takim czasie spędzonym w innej roli będzie miał przynajmniej jakieś wyobrażenie o tym, jak to powinno wyglądać, tymczasem- On absolutnie nie powinien wychodzić z tym do ludzi. Takie rzeczy go nie interesowały - okazjonalna zachcianka, nic więcej. To zresztą zaczęło się dopiero po tamtym incydencie z grindrem. Byłem go w stanie zrozumieć.
- Tak tylko po przyjacielsku - przytaknął Claude. - Nie myślałeś o wróceniu po niego do Londynu? Przynajmniej nie byłbyś sam - bo chyba pozostaliście w kontakcie? Ale to raczej nie to gówno, nie, Ralf? To tylko- Nie wiem, grypa?
- Pozostaliśmy - przytaknął Ralf, wyciągając rękę po telefon. - Można powiedzieć, że do samego końca. Nie musisz mówić, że ci przykro - uśmiechnął się uspokajająco. - W pewnym sensie wreszcie się o niego nie martwię.
Ekran zdążył zgasnąć i Ralf zobaczył w nim jedynie swoje odbicie, ale czytnik linii papilarnych nie rozpoznał odcisków jego palców - jakby życie, które wiódł przed tym wszystkim, rzeczywiście należało do kogoś innego. Po wstukaniu pinu przez moment wahał się przed wejściem w historię połączeń.
Były tam trzy całodobowe rozmowy wideo i znacznie więcej krótszych, już tylko telefonicznych - z czego każda, wraz z ostatnią, kończyła się po przekroczeniu ośmiogodzinnego limitu. Po niej Bellamy przestał odbierać - choć Ralf próbował się do niego dodzwonić jeszcze wiele razy: kolejnego dnia, i kolejnego, i kolejnego.
To ją wskazał, gdy zdecydował się pokazać wyświetlacz Claude'owi.
- Zabrzmię nieco ponuro, ale wiem kiedy odszedł. Po prostu nigdy się nie rozłączyłem - uśmiechnął się słabo, lecz bez większego smutku. - Ani nigdy nie przestałem do niego mówić, chociaż do ostatniej chwili liczyłem, że on po prostu... Zasnął, a ja zaraz znowu usłyszę to jego ej, Ralf. On... Został tam zupełnie sam, bez chociaż jednej osoby, która mogłaby się nim zająć, i gdy pomyślałem, że miałby umrzeć w samotności-
Urwał, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że równie dobrze mógłby mówić o sobie.
- Chciałem jedynie aby umarł spokojny i szczęśliwy. Aby się... Nie bał. Aby wiedział, że jest z nim ktoś, kto go kocha, nawet jeśli skończyliśmy jak skończyliśmy. On... Tak strasznie się męczył, ale śmierć go przerażała i chyba tylko ten strach utrzymał go przy życiu trochę dłużej, niż ktokolwiek powinien tak żyć. Bał się jej do tego stopnia, że ilekroć przysypiał, musiałem przekonywać go, że naprawdę był tylko wyczerpany i potrzebował odpoczynku, a nie umierał, choć było z nim tak źle, że momentami sam nie byłem tego pewien. Starałem się go jakoś rozweselić i pocieszyć - i szło mi to całkiem dobrze, chociaż musiałem uważać, bo jego śmiech trochę zbyt szybko przechodził w atak kaszlu i... To jakbym miał Wietnam w płucach i Londyn na skórze, i na odwrót, cicho zachrypiał Bellamy. Pamiętasz jak wysiadaliśmy...?
- I momentami robiło się naprawdę strasznie. Czasem przez gorączkę wszystko mu się mieszało. Pytał mnie dlaczego mnie przy nim nie ma, zalewając się łzami, i- Odpowiadałem, że cały czas jestem obok i nigdzie nie idę, a on pytał: naprawdę? i czy mógłbym go przytulić, i nie wiedziałem co robić, więc mówiłem, że ani na chwilę nie przestałem, że przecież ciągle go trzymam i- Potem mu się polepszało i wracaliśmy do jakichś lepszych chwil, do tego, jak przyjeżdżałem po niego po zajęciach, a on podbiegał do mnie jak odbierany ze szkoły dzieciak i... W tamtym czasie to była najlepsza część mojego dnia. Nie to, co robiliśmy potem, ale ten konkretny moment. Pamiętasz, jak naskoczyłeś na mnie tak, że włączył się alarm...? Polecielibyśmy na ziemię, gdybym nie oparł się o samochód.
- Naprawdę bardzo mnie kochał, a przynajmniej tego Ralfa, którego znał. Więc przez te parę ostatnich dni to z nim dałem mu porozmawiać, a tamten Ralf... Nadal tylko chciał, aby on zawsze czuł się kochany i nigdy nie był smutny. Nie było już sensu udawać, że stanie się cud i Bellamy nie umrze, choć w przeddzień śmierci na parę godzin cudownie ozdrowiał - jak prawie wszyscy. Potem znów czuł się tak, że chociaż się męczył, bał się zmrużyć oczy i kiedy mówił nie daj mi zasnąć, miał na myśli nie daj mi umrzeć. Dlatego nawet nie próbowałem wmówić mu, że śmierć może być jak sen, ale uspokoiło go coś o tym, że być może jest...
- ...jak powrót do domu.
- Ale ja nie chcę jeszcze wracać do domu.
- Ale wszyscy już się zbierają.
To był moment, w którym dla ludzkości przestała grać muzyka.
Za chwilę miały zgasnąć wszystkie światła.
- Nie chcę wracać do rodziców - wymamrotał Bellamy.
- A do mnie? Do mnie lubiłeś wracać. Przecież kiedy mówię do domu...
Ralf spojrzał w sufit i dopiero gdy upewnił się, że z oczu nie pociekną mu łzy, z bladym uśmiechem zwrócił się znów do Claude'a.
- Potem znowu coś mu się mieszało i pytał, czy po niego przyjadę. I mam nadzieję, że ten Ralf po niego przyjechał. Że Bellamy znowu podbiegł do niego jak dzieciak, wpadł mu w ramiona i pojechali razem gdziekolwiek sobie zażyczył. I że ten Ralf ani na chwilę nie puścił jego ręki, i że gdziekolwiek teraz spacerują, nadal go trzyma, bo jeśli żyjemy tak długo jak pamięć o nas, ten Ralf umarł wraz z nim - bo ten Ralf, Claude, ten Ralf zawsze istniał głównie w jego głowie. Bellamy byłby przerażony, gdyby mnie teraz zobaczył i gdyby znał chociaż okruch prawdy o tym, co zrobiłem, choć przede wszystkim o tym, do czego zawsze byłem zdolny. Wystarczył mi strach, który zobaczyłem w jego oczach, gdy wróciłem do auta z mieszkania tamtego faceta. Musiałem mu wtedy wmówić, że tylko z nim porozmawiałem, chociaż do końca tygodnia te siniaki z czerwonych stały się fioletowe.
Otwierając i zamykając pięść ponownie spojrzał na swoja dłoń.
- Długo męczyła mnie myśl, że mnie przy nim nie było, ale chyba jeszcze gorzej zniósłbym tą, że umarł w zupełnej samotności zanim zdążyłbym wylądować w Niemczech, nie mówiąc już o Londynie. Miał dwadzieścia sześć lat. Dwadzieścia sześć - powtórzył. - A czułem się jakbym musiał pochować tamtego roześmianego dwudziestolatka. Poza tym... Nawet gdybym wrócił, a on jakoś przeżyłby chorobę- Co miałbym z nim zrobić? On nie przetrwałby w tych warunkach. Nie wiem jak miałoby to wyglądać. Siedziałby zaryglowany w mieszkaniu, bojąc spojrzeć za okno i w moje oczy, bo i na ulicach, i w nich, zobaczyłby coś, co by go zwyczajnie przeraziło. Pewnie mógłbym nad nim czuwać i może nawet udałoby mi się zapewnić mu bezpieczeństwo, ale w którymś momencie w jego życiu stałbym się już tylko pukaniem do drzwi, zostawioną u ich progu zgrzewką wody i porcją prowiantu. Może dorzuciłbym kredki i parę arkuszy do szkiców, aż mógłby zakleić sobie każdą z szyb jakimś przyjemniejszym widokiem niż stłuczone szkło, podpalone auta, parę przegnitych trupów i świeża krew. Ta cała miłość skończyłaby się w sekundzie, w której zrozumiałby, że to ja ją rozlałem. A ty... Przykro mi, że poznałeś mnie dopiero od tej strony. Ta druga również istnieje. Musisz uwierzyć mi na słowo, że istnieje.
Ralf na moment spuścił głowę, lecz zaraz ją podniósł.
- Zapalimy? - zaproponował.
Wypuszczając z ust dym i strzepując popiół za poręcz balkonu Claude przyjrzał się Ralfowi w zastanowieniu.
- Tęsknisz za nim?
- Tęsknię za tamtym momentem - Ralf przymknął powieki i uśmiechnął się lekko. Spojrzał na Claude'a. - Przywykłem do tego, że ktoś mnie pożądał, ale nigdy nie czułem się bardziej chciany niż wtedy, gdy do mnie biegł. To była czysta i najszczersza radość. Nigdy nie widziałem kogoś równie szczęśliwego, że po prostu mnie widzi. Nie wiedział o mnie wszystkiego, podobnie jak i Bennett musiał być zadurzony wyłącznie w jakimś wyobrażeniu o Ralfie, które istniało tylko w jego głowie, ale- W tamtej krótkiej, idealnej chwili, mogłem poczuć się jakby wciąż istniało we mnie coś, co dało się kochać.
- Bo to istnieje. Nie wiem kto wmówił ci, że jest inaczej.
Chwilę później Claude miał poznać jego imię.
Chwilę później mieli znów usiąść na kanapie i dopiero wówczas Claude miał zrozumieć, że papieros, który Ralf zgasił w szklance, nigdy nie miał pomóc mu zapomnieć o przygnębieniu - i że gdyby nie rozprawił się z nim już dawno, nie wspominałby Bellamy'ego ze śmiechem i spokojnym uśmiechem kogoś pogodzonego z losem, tak własnym jak i cudzym.
Ralf palił z nerwów.
- To moje papierosy - zauważył Claude, wskazując na ich opakowanie, wsunięte w kieszeń jego szlafroka. - Cóż, może nie do końca moje, ale wygląda na to, że rzeczywiście mnie nie znienawidziłeś, skoro mogłeś znieść ich smak w ustach.
- Było znacznie gorzej. Szybko zaczęło mi go brakować, choć dotąd nie musiałem palić, aby go poczuć - przyznał Ralf. - Jak to szło? Erzac szklanki ciepłego mleka?
Pierwsze wspólne zdjęcie Ralfa z Bellamym było zarazem pierwszym po dziesiątkach fotografii, na których nie było nikogo - oraz niczego: poza bielą papieru, czernią tuszu, granatem długopisów i grubymi pasmami zakreślaczy. Claude miał przed sobą całe sterty notatek i dokumentów, z prawa i ekonomii, oraz parę wzorów pism, z których Ralf musiał korzystać w pracy. Z początku zakładał, że były pozostałością po sesji egzaminacyjnej, lecz kiedy zamiast przerzucać na ekranie pojedyncze zdjęcia wrócił do podglądu galerii, zdał sobie sprawę, że musiały składać się na parę posegregowanych folderów - a zarazem, że były jedynym, co uchowało się z całych miesięcy w życiu Ralfa.
Patrzył na blisko rok, z którego nie pozostało nic poza nimi. Były jak cała szuflada wypełniona papierami, mającymi przysypać wszystko, co zostało rzucone na samo jej dno. To była gruba nagrobna płyta i grudy ziemi, pod którymi Ralf zdążył pochować kogoś, kim niegdyś był. Siedząc obok Claude'a raz za razem zerkał w ekran, doskonale świadomy tego, że z każdą chwilą dokopywał się do wieka trumny - samemu nie wiedząc, że kiedy tylko je podniesie, zobaczy w niej Ralfa: lat dwadzieścia dwa, doskonale zachowane zwłoki.
Ale prawda była taka, że Claude patrzył na masowy grób: na całą grupkę przyjaciół ze studiów, w smokingach i sukienkach, pozujących na tapicerowanych jedwabnym welwetem siedziskach hotelu, gdzie jesienią zorganizowany został bal dla tamtorocznych absolwentów. Byli piękni i młodzi - i zupełnie nieświadomi, że w przeciągu paru miesięcy ta fotografia miała nabrać charakteru pamiątki z wyjątkowo hucznego pogrzebu.
Dopiero wtedy Claude zrozumiał, że każda z tych twarzy była dla niego zupełnie obca, a żadna z osób, na które patrzył, nie pojawiła się już nigdy więcej na zdjęciach Ralfa - włącznie z samym Ralfem, ponieważ ten, który uśmiechał się do kamery z kolan obejmującego go w talii chłopaka, w niczym nie przypominał Ralfa, którego Claude miał okazję poznać, ani nawet tego, którego widział z Bellamym, Bennettem, i każdym z pozostałych bezimiennych mężczyzn.
- To on?
- To on. Miles - potwierdził Ralf i dopiero wtedy sam zerknął w ekran. Wiedział, na które zdjęcie patrzył Claude. - Mój pierwszy chłopak.
A to ja, pomyślał.
Chociaż białe światło lampy błyskowej mieniło się w kryształach i cyrkoniach, błysk, który gościł w oczach Ralfa, nie był jedynie jego odbiciem. Na tym zdjęciu siedział już elegancko wyprostowany, ze skrzyżowanymi nogami i dłonią spoczywającą na ramieniu obejmującego go Milesa, ale obaj uśmiechali się z chełpliwością właściwą ludziom, którzy dopiero po słowach zbytej wyniosłym milczeniem reprymendy postanowili wyświadczyć wszystkim przysługę i oderwać się od swoich ust.
Miles patrzył w obiektyw, ale nietrudno było poczuć się jakby wpatrywał się prosto w oczy każdego, kto choćby przelotnie zerknął na tę i każdą inną uwieczniającą go fotografię. To było obiecujące i zblazowane spojrzenie kogoś, kto przez dobre pięć minut mógłby nie widzieć poza Claudem świata - a zarazem kogoś, kto chwilę później spojrzałby na kolejną osobę i zapomniał o istnieniu poprzedniej. Było przeszywające - podobnie jak Ralfa: jego błękitne, Milesa czarne.
- I dopiero on wygląda jak ktoś w twoim typie - stwierdził Claude, przyglądając się mu uważniej. - Zdążyłem uznać, że to będzie kolejny nudny, biały Angol.
- On był Anglikiem. Prosto z Londynu.
Jeżeli uroda Ralfa przywodziła na myśl skojarzenia z jasnym i bladym świtem a pozostałość przebiegającego jego policzkami rumieńca była łuną różowego wschodu, Miles uosabiał zachód - i nastającą po nim noc.
Z brylantyną wczesaną w ciasny skręt czarnych włosów i z nonszalancko rozrzuconymi nogami Miles zdawał się zajmować sobą całe miejsce na wersalce, i chociaż na zdjęciu znajdowali się także inni ludzie, łatwo było odnieść wrażenie, że robiono je tylko mu i Ralfowi. Miles miał kości policzkowe, w które chciałoby się wgryźć - dwa dorodne jabłka, twarde i chrupkie - a przy tym ten rodzaj pełnych ust i mocnej szczęki, za której jednym kłapnięciem to jego zęby jako pierwsze wpiłyby się w cudzą skórę. Żadnej z tych rzeczy nie było widać w subtelnym uśmiechu, ale może to właśnie on zdradzał, że przed chwilą zrobił każdą z nich - i wystarczyło cofnąć się o jedno zdjęcie, by uzyskać tego potwierdzenie.
Wszyscy poza Milesem i Ralfem zdążyli już do niego zapozować - Sherri przycupnęła na szpilkach przed sofą i poprawiła marynarkę, by ta nie przysłaniała wysadzanego cyrkoniami półgorsetu; Carlene podparła się o rzeźbienia mahoniowego oparcia i poprawiła sięgające ramion satynowe rękawiczki; Quinn udał zainteresowanie spinką od mankietu, podczas gdy Lavrenti dyskretnie splótł dłonie za plecami, a Roy zasłonił się ręką, aby Ralf, który dopiero co wskoczył na kolana Milesa, nie runął plecami także na niego.
Całowali się, uczepieni dłońmi swoich szczęk, Ralf wciąż z nogami w powietrzu - a dyskretne spojrzenia posłane fotografowi miały zakomunikować mu, że zaraz przestaną. To był czas, w którym Ralf mógł stanąć przed kamerą, rozłożyć ramiona, zamknąć oczy i z błogim uśmiechem polecieć w tył, jakby miał upaść w pierzyny, bo za plecami - tak sądził - miał ludzi gotowych złapać go w ręce.
Ale zamiast spojrzeć na to zdjęcie Ralf wbił wzrok gdzieś przed siebie, w monumentalną sylwetkę sąsiedniego wieżowca.
- Ralf...? - Claude przywołał jego uwagę. - To jacyś twoi... Przyjaciele?
Dopiero wtedy Ralf spojrzał w ekran.
- Przyjaciele Milesa - sprostował cierpko. - Ale przez ponad trzy lata mogłem nazywać ich swoimi własnymi. Ta w turkusie to Sherri - dużo później poznała się z Vivi na jakiejś imprezie, która mnie samego ominęła, przez co miałem okazję zdziwić się, że się znają. Lavrenti urodził się w Rosji, ale spędził pięć lat w międzynarodowym internacie gdzieś pod Londynem, więc to ja byłem naszym zagranicznym dodatkiem. Quinn i Miles ukończyli jedno liceum, a Roy... Roy i Carlene wzięli ślub, choć pomyślałbyś, że się nie znosili - Ralf wskazał ich małym palcem, pozujących możliwie jak najdalej od siebie. - Do dziś nie wiem czy już wtedy byli razem. A my- Jak na ironię, dawno nie byliśmy już wtedy parą. Miles pojawił się na wieczorze kawalerskim Roya, a ja na panieńskim Carlene. Na samo wesele wolałem nie przychodzić, bo dla wszystkich skończyłoby się to zwyczajnie źle.
- Co tu się właściwie stało? Ci wszyscy ludzie...?
- Zerwałem z nimi kontakt.
- Ponieważ Miles cię zdradził? - Upewnił się Claude, ale gdy tylko spojrzał na Ralfa, zrozumiał, że nie powinien był zadawać tego pytania w tej formie. - To nie była tylko zdrada?
- Miles zdradził mnie raz, potem drugi, potem trzeci - wymienił Ralf. - Ale nie, to nie była tylko zdrada. Jednym z tych mniej wygodnych pytań, które Bellamy zadał mi w środku nocy, było to, czy kiedyś przedstawię go swoim znajomym. Założył, że ich mam - to przecież normalne założenie - a mnie samego zdążył przedstawić chyba każdemu spośród własnych, choćby była to najbardziej przelotna znajomość. Uznał, że się go wstydzę, lub przynajmniej nie traktuję go aż tak poważnie, jak on mnie, ale prawda była taka- Prawda była taka, że kiedy mnie o to zapytał, było tak, jakby ten młodszy Ralf, lat osiemnaście - ten, który dzień w dzień budził się sam w pustym mieszkaniu, nie mając w Londynie nikogo - z nadzieją w głosie zaczął mnie wypytywać: Czy mamy już przyjaciół? Kogo poznaliśmy? Czy mogę ich już poznać? I pierwszy raz naprawdę nie miałem pojęcia, co miałbym mu odpowiedzieć. Że jesteśmy dorośli, pracujemy, i nie mamy dla siebie czasu? Że zrozumie to kiedy sam ukończy studia? To by go tylko przygnębiło. Mogłem zasłonić się rywalizacją na rynku prawniczym, tym, że w gruncie rzeczy wszyscy najchętniej rzucilibyśmy sobie kłody pod nogi, ale-
- Ale ty studiowałeś dwa kierunki. Co z ludźmi z ekonomii?
- Z nimi nie miałem nawet okazji lepiej się poznać. Zasługa Milesa - uśmiechnął się gorzko. - Miałem tam z kim siedzieć, z kim zjeść lunch, jeżeli sam Miles po mnie nie przyszedł, ale nie licząc naprawdę niewielu okazji... Nie spotykałem się z nimi poza zajęciami. Niektórzy kontynuowali ze mną studia, już na magisterce, ale zdążyli uznać mnie za nadętego kutasa, który nie zniżyłby się do rozmawiania ze zwykłymi śmiertelnikami. Musieli uprzedzić parę nowych osób, że nie będę tracił na nie czasu, a sam zanim zerwałem z Milesem zdążyłem dać im każdy dowód, że tak właśnie było. Ten bal był łączony, tak na marginesie, ale wszyscy, z którymi w ogóle rozmawiałem, ostatni semestr licencjatu i samą ceremonię spędzili w- To ci się nie spodoba.
- Gdzie?
- Tutaj. W Pekinie.
Claude przewrócił oczami.
- Naleję sobie teraz wody, a ty - dźwignął się z kanapy - ty masz jakąś minutę na wymyślenie powodu, dla którego nie wybrałeś się tutaj z nimi.
- To kolidowałoby z drugim kierunkiem.
- Wystarczyłby ci tydzień w Pekinie - Claude zakrzyknął z kuchni. - Tydzień, maksymalnie dwa, pierwszy lepszy klub i przysięgam ci, że naszym największym problemem byłoby to do kogo pójdziemy.
- Miałem chłopaka.
- Który cię zdradzał - zauważył, unosząc szklankę wody, jakby mógł samemu sobie wznieść na tę uwagę toast. - Dwa tygodnie i do poranka zapomniałbyś jak miał na imię. Czy ty masz pojęcie ile cię ominęło?
Ralf bezradnie rozłożył ręce, ale zaraz ponownie zamilkł, wpatrując się w swoje splecione dłonie. Claude zdążył się do niego dosiąść i przyjrzeć się jego twarzy, znów pozbawionej jakiegokolwiek wyrazu.
- Nie musimy o tym rozmawiać jeśli nie chcesz - zwrócił się do niego, porzucając butny ton poprzednich uwag. - Ale pytałem poważnie: co tu się stało? O co chodzi z tobą i Milesem? Co on- Ralf, co on ci zrobił?
- Rzeczy, których na pewno nie robisz komuś, kogo kochasz - z pozorną obojętnością Ralf wzruszył ramionami. - Przerabiałem to w pamięci setki razy, usiłując ustalić, w którym momencie sprawy przybrały taki obrót, ale do dzisiaj nie jestem tego pewien. Każde wspomnienie rozebrane na części pierwsze. Każde - powtórzył. - Rozebrane i złożone, jak te drobne mechanizmy w zegarkach. A to były naprawdę dobre wspomnienia. Mimo całego stresu, mimo wszystkiego, przez co przeciągnął mnie Miles, patrzysz na najszczęśliwszy okres w moim życiu. Miałem wtedy wszystko, wiesz? Kogoś, kto mnie kochał, ludzi, których mogłem nazwać przyjaciółmi, wszystko - mówię poważnie: wszystko - o czym kiedykolwiek marzyłem. Ale Miles przez cały ten czas robił swoje, a oni przez cały czas go kryli. Dzisiaj wiem trochę więcej: od Carlene, że nikt nie chciał, abym dowiedział się o tym z trzeciej ręki, od Sherri, że ich też okłamywał - ale robił to na tyle skutecznie, że jej samej już nawet nie próbowałem wybić z głowy paru wymysłów, w które ślepo uwierzyła. Kto choćby pomyślał o powiedzeniu mi prawdy - a prawda była taka, że kiedykolwiek mnie przy nim nie było, Miles robił wszystko, czego poprzysiągł nie zrobić już nigdy - został nakarmiony czymś, co czyniło jej przemilczenie łatwiejszym do strawienia. Może Miles powiedział im coś o tym, że sam go zdradzałem, choć to nigdy nie miało miejsca; może o tym, że męczyło go życie pod moim ścisłym nadzorem, choć nie miałem ani czasu, ani siły, ani ochoty aby nieustannie patrzeć mu na ręce. A może po prostu powiedział im, że będę zrozpaczony, jeżeli się dowiem - i może oni faktycznie nie chcieli sprawiać mi przykrości, przynajmniej na początku.
Równie dobrze co spojrzeć w ekran Ralf mógłby splunąć na wyświetlającą się na nim fotografię. Claude znał już ten wzrok i pamiętał moment, w którym sam go na sobie poczuł.
- Przez naprawdę długi czas wmawiałem sobie, że Miles mimo wszystko mnie kochał, nawet jeśli robił to na swój pokurwiony sposób. Minęły z dwa lata zanim sam ostatecznie zrozumiałem jego proces myślowy, cały tok jego rozumowania - oraz jego niezaprzeczalną logikę, bo ta okazała się nie tyle istnieć, co cechować się rodzajem doskonałego racjonalizmu. Pod pewnymi względami byliśmy do siebie więcej niż podobni - Ralf uniósł oczy na Claude'a i uśmiechnął się krzywo. - Ja też zawsze byłem pozbawiony pewnych skrupułów. Sam również nie czułem najmniejszych wyrzutów sumienia, kiedy niespełna pół roku w związek z Bellamym to ja go zdradziłem. Znasz mnie lepiej niż ktokolwiek, ale nawet tobie to jak dobrze zniosłem i zdradę, i rozstanie, nie wydało się chociaż trochę zastanawiające. Po prostu zrobiłem to pierwszy - i nie był to tylko pocałunek.
- I zerwałeś z Bellamym, bo pocałował kogoś innego.
- Nie jesteśmy dobrymi ludźmi. Ty i ja możemy udawać świętych i męczenników, a nawet głęboko wierzyć, że nimi jesteśmy, ale prawda jest właśnie taka: nie jesteśmy dobrymi ludźmi. Bennett nie musiał wiedzieć o Bellamym, a Bellamy o tym, co zrobiłem, ale to nigdy nie przeszkodziło mi w czuciu się lepszym od Milesa. Przypuszczam, że mnie zrozumiesz. Nie istniał powód, dla którego miałbym uzależniać swoje życie od życia przypadkowo poznanej osoby. Jeśli chciałem coś zrobić, mogłem - i wcale nie musiałem odmawiać sobie czegokolwiek tylko dlatego, że między mną a Bellamym zaistniał jakiś rodzaj zobowiązania. Kiedy dociera do ciebie, że w ostatecznym rozrachunku liczysz się tylko ty, oglądanie się na kogokolwiek staje się bezcelowe. Tyle tylko, że ja zdradziłem Bellamy'ego jedynie raz, a on nigdy się o tym nie dowiedział. To było w Hamburgu, a ja nawet nie szukałem tego wieczoru towarzystwa, bo te zwyczajnie wpadło mi w ręce - i jeśli jeszcze ci mało, zrobiłem to dokładnie w momencie, w którym dotarło do mnie, że naprawdę go kochałem. Chyba nawet uznałem - sam przyznasz, że słusznie - że jeśli zdradzę go pierwszy, jakoś przeżyję moment, w którym to on by mnie zdradził. I przez dobrą chwilę to wszystko wydawało mi się całkiem terapeutyczne - zrobiłem to, chociaż go kochałem, i myślałem: może Miles też mnie kochał. Zrobiłem to, chociaż Bellamy naprawdę był lepszy w łóżku, i myślałem: może ja też przez cały ten czas byłem. Zrobiłem to, chociaż Bellamy robił wszystko w porządku, i myślałem: może ja też wszystko robiłem w porządku. Ale przede wszystkim zrobiłem to, chociaż nie chciałem go krzywdzić, i myślałem: może Miles także nie chciał. Ale potem wróciłem do Londynu, Bellamy jak zawsze rzucił mi się na szyję, a ja pomyślałem: to nie może stać się ponownie, a Bellamy nigdy nie może się o tym dowiedzieć. Miles pomyślał coś innego: to może dziać się cały czas. Ralf tylko nie może się o tym dowiedzieć.
- Powinienem był się po tobie spodziewać podwójnych standardów.
- Nie myśl, proszę, że zerwałem z Bellamym przez raptem dwa pocałunki. O tym, że rzeczywiście się na nich skończyło, dowiedziałem się dopiero dużo później, a kiedy Bellamy po raz pierwszy opowiadał mi o tamtym wyjściu, naprawdę brzmiało to tak, jakby doszło tam do czegoś więcej. Czuł się z tym okropnie i przeżywał to miesiącami - ale on tylko pocałował kogoś innego i przez wyrzuty sumienia nie mógł spojrzeć w lustro, a ja przespałem się z kimś innym i nawet ich nie posiadałem. Zasługiwał na kogoś lepszego, kto przynajmniej by tego żałował - ale ktoś taki nie istniał. Nie byłem święty, ale naprawdę go kochałem - i żadna z rzeczy, które dla niego zrobiłem, nie była formą pokuty. Nigdy nie musiałem się przed sobą usprawiedliwiać. Zależało mi jedynie na jego szczęściu - a Milesowi na własnym, choć nie musisz przyglądać się tym zdjęciom szczególnie uważnie, aby zrozumieć, że ja naprawdę byłem wtedy szczęśliwy.
Ralf przesunął palcem po ekranie, a zdjęcie, na którym pozował elegancko wyprostowany, znów zastąpiło to, na którym całował Milesa.
- Każdy chciał się już tylko porządnie napić, więc mieli pełne prawo zacząć się niecierpliwić. Sherri złapała fotografa, Roy dopilnował, aby nikt nie zajął nam tych foteli, a Carlene nalatała się po całym hotelu usiłując nas wszystkich znaleźć. Próbowała się do nas dodzwonić ze trzy razy i obiecała, że zadzwoni też czwarty, jeżeli włączenie wibracji pomoże nam się pośpieszyć - i prawdę mówiąc, już prawie powiedzieliśmy jej, żeby to zwyczajnie zrobiła. Miles musiał jedynie zapiąć rozporek, więc dołączył do niech pierwszy, ale ja musiałem poprawić się przy lustrze - i pewnie byłoby łatwiej, gdybyśmy trafili po prostu do łazienki, ale to była mniejsza bankietowa salka, którą ktoś wreszcie zdecydował się zamknąć na klucz. Zerwałem z nim dwa miesiące później i teraz wiem, że już wtedy przespał się z większą ilością osób, niż umiałby to zliczyć, ale w tamtym czasie całkiem dobrze pilnował, abym w ogóle go o to nie podejrzewał. Zawsze był inteligentny - a ja zakochany. Miałem tylko osiemnaście lat, kiedy się poznaliśmy, i dwadzieścia dwa, gdy przestaliśmy się do siebie odzywać, i chciałbym powiedzieć, że jeśli zapomnę o tych mniejszych i większych zdradach, Miles byłby spełnieniem marzeń, ale nie chodziło tylko o to - chociaż przysięgam ci, że zanim zdałem sobie z tego sprawę, czułem się tak, jakby było mi dane przeżyć najpiękniejszy sen, jaki mógłbym sobie wyśnić.
- I ten sen trwał trzy lata?
- Nieco dłużej, jeżeli dodasz do tego cały okres sprzed dnia, w którym rzeczywiście zaczęliśmy ze sobą chodzić. Zobaczyłem go i przepadłem. Byłem skończony w chwili, w której Miles na mnie spojrzał. Wyobraź to sobie: mam osiemnaście lat, jest pierwszy września - w Niemczech miałbym jeszcze miesiąc wolnego, ale w Anglii już zaczął się semestr. Spędziłem dopiero parę tygodni w Londynie i przez ruch lewostronny nadal zdarzało mi się skręcić w złą stronę, lub wskoczyć pod czyjeś auto, i ciągle wpadałem na ludzi, gdy mijali mnie na chodniku. Prawie spóźniłem się na pierwszy wykład, więc aula była już pełna, jeśli nie liczyć tych paru miejsc z samego przodu - ale kiedy zatrzasnęły się za mną drzwi, obejrzało się na mnie parę czekających na kogoś innego osób.
Jedną z nich był Miles.
Większość z nich zaraz znów spojrzała przed siebie lub w ekrany telefonów, ale nie Miles, który wpatrując się w Ralfa powoli uniósł kącik ust - a Ralf przysiągłby, że w tamtej chwili dla nich obu zatrzymał się czas.
Ralf zerknął za siebie, z początku niepewien, czy ten uśmiech mógł być przeznaczony dla niego, ale gdy wrócił wzrokiem na Milesa ten zabrał plecak z wolnego miejsca po swojej lewej stronie i zapraszająco skinął na nie głową. Dzieliło ich od siebie pół rzędu zajętych już siedzeń i rozłożonych blatów, i Ralf pamiętał, jak tego pierwszego dnia przeciskał się do niego na palcach, usiłując nie nadepnąć na żadną z rzuconych pod ławki toreb. Minął Milesa - i tam, gdzie blisko dekadę później Bennett odwracał wzrok, Miles nie próbował nawet udawać, że nie patrzył.
- Chyba widzieliśmy się już wcześniej - odezwał się do niego Miles, ale on sam usłyszał: ja również cię zapamiętałem. - Jestem-
- Miles! Miles, ja pierdolę! - Quinn krzyknął szeptem, zbiegając od drzwi do położonego nieco niżej rzędu, a wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. - A moje miejsce?
Bezradnym rozłożeniem ramion Miles dał mu do zrozumienia, że powinien poszukać go gdzieś indziej, a ponieważ Ralf był gotów ustąpić Quinnowi, uspokajająco położył dłoń na jego kolanie. Zaraz ją zabrał - ale ten krótki dotyk wystarczył, by Ralf nie zapamiętał ani słowa z tego wykładu.
Ralf przyjrzał się własnej dłoni na kolanie Claude'a.
- Nawet nie wiem jaki to był przedmiot. Minąłem Milesa już wcześniej, jeszcze składając papiery, więc skrycie liczyłem, że zobaczę go ponownie - i oto był, na tym samym kierunku, na tym samym roku, choć wtedy byłem pewien, że nie interesowali go faceci. Powiedzmy, że przywykłem do tego, że ktokolwiek naprawdę mi się spodobał, okazywał się być hetero, ale on- Kurwa, ta ręka, rozumiesz? Pierścienie na większości palców, złoty zegarek i moje kolano. To był koniec: zwyczajnie wiedziałem, że choćbym chciał, już nie wstanę. Dużo później wkręcał mi, że to miejsce od początku zajął z myślą o mnie i chociaż wiedziałem, że miał usiąść na nim Quinn, byłem gotowy mu uwierzyć. Potem była przerwa, a na przerwie zauważył, że nie widział mnie na żadnej z imprez integracyjnych - a ja myślałem już tylko o tym, że mnie szukał: "Jestem pewien, że cię tam nie było. Nie mógłbym cię nie zauważyć. Jesteś wprost niemożliwy do przeoczenia, a mnie nie ominęła ani jedna. Pewnie dopiero wprowadziłeś się do akademika?" - ale ja nie mieszkałem w akademiku. Oni wszyscy zdążyli się już poznać: albo w trakcie którejś z tych imprez, albo w kuchni, a jeśli ktoś tam nie mieszkał, jak choćby Carlene, znał przynajmniej kogoś, kto by ich zaprosił. Ale Miles jeszcze tego samego dnia przedstawił mnie każdemu - i powoli stawali się moimi własnymi znajomymi, choć z początku byłem dla nich jedynie blond ciekawostką z Niemiec.
- Nie myślałeś o tym, żeby po prostu tam zamieszkać? Miałbyś współlokatora, albo chociaż kogoś za ścianą, bo pewnie mógłbyś pozwolić sobie na jednoosobowy pokój. To chyba byłoby lepsze niż budzenie się w pustym mieszkaniu?
- W tej kwestii nie miałem zbyt wiele do powiedzenia - Ralf wzruszył ramionami. - Ale każdy był równie zaskoczony, że ono naprawdę było moje, że nie dostałem go w spadku, ani że nie miałem w Londynie rodziny, która po prostu udostępniła mi je na czas studiów. Wiele zdążyło mnie ominąć, ale potem w moim życiu pojawił się Miles i stał się moją furtką do każdej z tych rzeczy.
Biorąc łyk wody Ralf lekko przepłukał usta, jakby musiał pozbyć się z nich smaku wszystkiego, co zdążył powiedzieć.
- Odtąd już zawsze zajmował mi miejsce obok siebie, a ja zadurzyłem się w nim jak w nikim wcześniej, chociaż w tyle głowy ciągle powtarzałem sobie: on może być hetero. Może patrzy tak na mnie bo widzi, że nie jestem i wie, że się mi podoba. Może chce się tylko zabawić i do końca studiów udawać, że mnie nie zna. Byłem zazdrosny o Sherri i Carlene, bo w tamtym czasie we wszystkich dziewczynach widziałem jedynie konkurencję, ale on praktycznie nie odrywał ode mnie wzroku. Myślę, że wiesz, o które spojrzenie mi chodzi. Mogłem robić notatki, a on po prostu na mnie patrzył i dzień po dniu te wszystkie przypadkowe dotknięcia stawały się coraz bardziej celowe. Udawałem, że ich nie widzę, ale wtedy Miles upewniał się, że je zauważę - i jeśli szturchnął mnie nogą pod blatem, już jej nie zabierał, a ja sam nigdy nie odsuwałem własnej. Potem przysuwał się bliżej i siedzieliśmy właśnie tak, ramię w ramię, a on lekko przechylał głowę w moją stronę i jeśli się na mnie obejrzał, nagle istniało tylko to spojrzenie i jego oddech na mojej skórze - Ralf dokończył cichszym głosem, a ten owiał szyję Claude'a. - Myślę, że sam mógłbyś na to polecieć. Czasem tylko na mnie patrzył, czasem coś do mnie szeptał, ale czasem wzdychał, przeciągając się lub poprawiając w siedzeniu, i właśnie to było najgorsze. Odchodziłem przez niego od zmysłów, aż któregoś dnia wyszliśmy cała grupką na piwo, a on znowu na mnie spojrzał z tym półuśmiechem i skinął głową na drzwi zaplecza. Wyobraź to sobie: ledwo się za wami zatrzaskują, a ty uderzasz plecami o jedną ze stojących tam beczek, aż chlupocze w niej Guinness. On całuje cię tak, że mimowolnie zaciskasz pięści na jego ubraniach, a potem mówi: możesz je ze mnie zdjąć. Przecież widzę, że sam miałbyś ochotę to zrobić - i sam już prawie to zrobiłem, ale potem ktoś zaczął dobijać się do drzwi i przez ten łomot chwilę później znów siedzieliśmy przy stole z kolejnymi szklankami piwa, udając, że nic się nie stało. Pewnie nie byłem pierwszym, którego tam zaciągnął, ale kiedy robi to ktoś jak Miles, ani przez chwilę się nad tym nie zastanawiasz. Takie myśli przychodzą dopiero, gdy wszystko zaczyna się sypać, ale masz osiemnaście lub dziewiętnaście lat i w tamtej chwili nie masz pojęcia, że to skończy się źle. Obiłem sobie na tej beczce plecy i potem nawet nie pamiętałem skąd wzięły się siniaki u ich dołu, i jeśli o mnie chodzi, odtąd dość często chodziłem trochę poobijany i trochę posiniaczony, ale Miles zawsze taki był: agresywny w każdym ruchu, czasem do bólu, ale Claude, ja to uwielbiałem.
Założyłem, że nazajutrz mnie zignoruje, choć połowę tej nocy spędziliśmy po prostu ze sobą pisząc, ale kolejnego dnia on tylko uśmiechał się do mnie szerzej i przysuwał się bliżej. Na długo zanim faktycznie się ze sobą przespaliśmy stało się to plotką tak spowszechniałą, że gdy już do tego doszło, nikt nam nie wierzył. On mógł spojrzeć komuś w oczy, z kamienną twarzą powiedzieć, że jest zmęczony, bo posuwał mnie całą noc, ale każdy sądził, że nie mówił poważnie. Mógł wisieć mi na ramieniu, a nawet dla rozrywki i dowodu pocałować mnie przy ludziach, ale wszyscy długo myśleli, że te wszystkie maliny zrobiła mi dziewczyna - ale ja jej nie miałem. Spójrz na mnie, przynajmniej wtedy: ja nie miałem prawa jej mieć. Był tylko Miles. I szczerze?
Mógłby to zrobić już tamtego dnia, po wyjściu do pubu, ale zaczynałem go lubić i bałem się, że to spieprzę. Leciałem na niego, ale nie miałbym nic przeciwko temu, aby się z nim po prostu przyjaźnić, nawet jeśli siedząc na wykładach myślałem tylko o tym, że mógłby mnie przelecieć. Powtarzałem sobie: może jest hetero, może chce się zabawić, może w gruncie rzeczy bawią go moje reakcje, ale do tych myśli zaraz dołączyły kolejne: to nowe miejsce, to nowi ludzie, żadnego zaczynania studiów od historii o tym, że tydzień w znajomość spędzam przerwy obciągając Milesowi w kiblu, ani o tym, że wystarczą dwa tygodnie, abym rozłożył przed kimś nogi. To nie przeszkodziło mi w przychodzeniu na te zajęcia tak, jakby do tego mogło dojść w każdej chwili. Każdego poranka, jakby to był paciorek i znak krzyża, ja odmawiałem własną modlitwę: perfumy na szyi, wklepane nadgarstkiem o nadgarstek, potem nadgarstkiem o obie kości miednicy.
- Nadal tak robisz - zauważył Claude. - Zawsze tak robiłeś.
- Robiłem tak odkąd ty i ja mieliśmy okazję poznać się odrobinę lepiej - sprostował Ralf. - Na twoim miejscu zastanowiłbym się raczej nad tym, w którym momencie zdałeś sobie z tego sprawę. Miles był całkiem szybki. Przez to moje nieustanne kursowanie między wydziałami często się spóźniałem, więc zazwyczaj siedział już na auli, a ja nadal musiałem przeciskać się do niego między kolanami reszty. Gdy go mijałem wyciągał nogi, nie dawał mi przejść przez parę sekund, potem sięgał do leżącego pod siedzeniem plecaka, patrzył mi w oczy i już się prostując rzucał coś w stylu:
- Przepadam za twoimi perfumami.
- To jakieś nowe, prawda?
- Te są moje ulubione.
- Chyba zapamiętałeś, że je lubię.
- Byłem w siódmym niebie - westchnął Ralf. - To było jak powitanie. Na dzień dobry słyszałem, że dobrze leżą na mnie spodnie, że do twarzy mi w tym czy innym kolorze, że podoba mu się mój sweter lub koszulka i zanim się zorientowałem, pachniałem i ubierałem się tak, jak podobało mu się to najbardziej. Dopiero w perspektywie lat miało do mnie dotrzeć, że w którymś momencie każde jego "załóż to" zaczęło oznaczać "nie zakładaj tamtego", ale do dziś staram się wierzyć, że nie działo się to już wtedy. Problem polega na tym, że dziś nawet w tych pierwszych dniach potrafię doszukać się czegoś, czego być może tam jeszcze nie było, jakbym wśród wszystkich zdrowych komórek już wtedy powinien był wypatrzyć tą, która jedynie taką udawała, w rzeczywistości stanowiąc pierwszy zalążek raka. Dajmy na to ten raz, kiedy Miles...
...zahaczył palcem o złoty łańcuszek na szyi Ralfa.
- Nigdy go nie zdejmujesz - zauważył. - To prezent od kogoś ważnego?
- Od najważniejszej osoby w moim życiu - potwierdził Ralf.
- Od kogoś z rodziny?
- Można tak powiedzieć. Od kogoś, kto jest mi bardzo bliski, czy raczej - najbliższy. Zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że bliżej się być nie da.
Twarzą Milesa krótko przebiegł bliżej nieokreślony wyraz. Tamtego dnia Ralf uznał go za przejaw obawy, że ktoś taki już istniał - za niewinny lęk kogoś, kto sam chciałby pełnić tę rolę w jego życiu. Dziś nie wykluczał możliwości, że tak właśnie było, ale również tej, że był to pierwszy przebłysk niezdrowej zazdrości, której drobne przejawy najpierw wydawały się Ralfowi miarą tego, że Milesowi na nim zależało, a później tego, że przynajmniej ten stan rzeczy nigdy nie uległ zmianie, nawet jeżeli Miles go zdradzał.
- Ten prezent sprawiłem sobie sam - wyjaśnił Milesowi. - Ja jestem tą osobą.
Być może Miles potraktował to stwierdzenie jak wyzwanie - bo wśród wszystkich ludzi, których Ralf porzucił na jego rzecz, znalazł się również on sam. Ale to nastąpiło dużo później, a tamtego dnia Ralf myślał jedynie o tym, że...
- ...gdyby tylko pociągnął mnie za ten łańcuszek, mógłby mnie znowu pocałować. Potem robił to wiele razy i to również było jak spełnienie jakiegoś marzenia, jakbym od samego początku nosił go tylko w tym celu. Parę lat później pękł mi na szyi.
- Kiedy cię całował?
- Kiedy mnie pieprzył - Ralf uśmiechnął się krzywo. - Właściwie cieszy mnie, że nie zdążył mi go odkupić przed zerwaniem. Dzisiaj myślę, że gdyby ten wisiorek rzeczywiście był prezentem od innej osoby, ten los spotkałby go dużo wcześniej - albo Miles sam podarowałby mi podobny, a potem powtarzałby, że lubi, gdy go noszę, aż już nigdy nie założyłbym innego, ale wtedy? Wtedy, gdyby w ogóle przeszło mi to przez myśl, pewnie uznałbym to za słodkie. To przecież mogłoby takie być. Trochę niewinne, trochę niezręczne, trochę niewypowiedziane. W końcu on też był młody, a te wspomnienia nie zawsze były podszyte pytaniem, czy był taki od samego początku. Szczególnie te pierwsze z różnym skutkiem starałem się ochronić przed własnymi wątpliwościami, bo gdybym spuścił je ze smyczy, rozszarpałyby na strzępy już to pierwsze spojrzenie, to skinienie głową, ten plecak i Quinna - ale jeśli obaj zapomnimy teraz o wszystkim, co zdążyłem powiedzieć, możemy razem na nowo zakochać się w kimś, kim Miles był dla mnie przez te trzy lata. Jeżeli spróbuję sobie wyobrazić, że za każdym z jego pytań naprawdę stała wyłącznie najszczersza ciekawość, to wszystko znów brzmi jak bajka. Obaj znamy jej zakończenie, ale jeśli obiecasz, że na moment o nim zapomnisz, spróbuję ci ją opowiedzieć odrobinę lepiej.
Wyobraź sobie, że nigdy nie musiałem ubiegać się o jego czas i uwagę. Do samego końca zachowywał się jak w dniach, kiedy na dobrą sprawę jeszcze ze sobą nie chodziliśmy. Po tych pierwszych zajęciach zawsze pytał mnie dokąd jadę i co zamierzam robić - a ponieważ czasem musiałem wrócić jeszcze na wydział ekonomiczny, Miles postarał się wypełnić sobą każdą sekundę wolnego czasu, jaką jeszcze dysponowałem. Siłownia? Razem. Zakupy? Razem. Nauka? Też razem, chociaż nie muszę ci mówić, że nie szło nam to zbyt dobrze. Od tamtego pierwszego pocałunku uparcie powtarzał, że powinniśmy to powtórzyć, a kiedy Miles obrał sobie jakiś cel, musiał go osiągnąć. Później mogłem sobie wmawiać, że ci wszyscy ludzie w gruncie rzeczy byli tylko celami - ten mi obciągnie, z tamtym się prześpię, ten będzie mnie całować; przecież któregoś dnia sam zacząłem tak myśleć - ale póki tym celem byłem ja, było cudownie, a wracamy znowu do czasów, kiedy, jak sądzę, nie istniał nikt poza mną. Na moje dziewiętnaste urodziny wymyślił coś o tym, że nie znamy się jeszcze wystarczająco dobrze, aby wiedział, co mi kupić, ale również: że póki to się nie zmieni, może dać mi coś, co mogłoby mi się spodobać. "Myślę, że ci się spodoba" - Ralf przytoczył z pamięci. - Wyobraź to sobie: masz dziewiętnaście lat, a ktoś, w kim się podkochujesz, proponuje, że ci obciągnie. Z tamtego dnia nie pamiętam nic poza tym, że szalałem ze szczęścia. W pewnym sensie był to dla mnie przełomowy moment, i zanim zapytasz: nie dlatego, że Miles coś we mnie obudził, bo to nigdy nie było uśpione, ale dlatego, że zrobił to pierwszy. To było to ostatnie potwierdzenie, którego potrzebowałem, bo zanim je uzyskałem dość łatwo mogłem wyobrazić sobie sytuację, w której ktoś jak on spuściłby mi się do gardła - nie żartuję - albo przynajmniej na spodnie, a potem albo opowiedziałby o tym wszystkim, albo udawałby, że nie miało to miejsca.
- Brzmisz, jakby już ci się to kiedyś przydarzyło.
- A ty wyglądasz, jakbyś sam tak komuś zrobił. Może nadal jest ci w to trudno uwierzyć, ale ja też byłem kiedyś młody. Przyznaję, że wcześniej otarłem się o coś podobnego, ale to tyle - wystarczyło jednak, abym uznawał to za całkiem realny scenariusz dopóki sam Miles nie zrobił tego pierwszego kroku. Nie dlatego, że nie wzbudzał mojego zaufania, bo mu naprawdę łatwo było zaufać - ale dlatego, że to wszystko było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, i może trochę dlatego, że to, co sam zawsze miałem wypisane na twarzy literami na tyle wyraźnymi, by rozczytali je mężczyźni z drugiego końca ulicy, Miles w jakiś sposób ukrył. Ja nigdy nie próbowałem. Z nas dwóch to mnie przypadkowi faceci potrafili nazwać pedałem i panienką, ale kiedy z nim byłem wystarczyło, że ktoś na mnie spojrzał - czasem krzywo, czasem pożądliwie, czasem tak, że nie odróżniłbyś pierwszego od drugiego - a on był o krok od zamienienia tych pierścieni w kastet. Był jednym z chłopaków, którzy rodzą się z potrzebą chronienia drugiej osoby przed jakimś urojonym niebezpieczeństwem, i czują się ze sobą tym lepiej, im skuteczniejszą stanowią przed nim ochronę - i chociaż daleko było mi do damy w opałach, a musisz wiedzieć, że na siłowni to ja trenowałem z większymi ciężarami, naprawdę lubiłem chwile, w których wychodził z niego pies obronny. Kiedy ktoś źle wymawiał moje imię i nazwisko, choćby był to wykładowca, Miles poprawiał go zanim sam zdążyłem to zrobić. Wszyscy będą wymawiać je prawidłowo, Ralf. Nikt nie będzie cię tak nazywał. Nikt nie będzie tak na ciebie patrzył. Czasem mógłbyś odnieść wrażenie, że najchętniej wyłupiłby tym ludziom oczy, byle w niczyim spojrzeniu nie pojawiła się ani wzgarda, ani najmniejszy przebłysk zainteresowania - bo jeśli ta pierwsza go rozjuszała, to właśnie cudze zainteresowanie wprawiało go w furię, ale szczerze: właśnie taki pociągał mnie najbardziej. Nakręcał się jak byk, któremu ktoś pomachał przed oczami płachtą, ale dla mnie to było jak pieprzone rodeo. Byłem zachwycony.
- Trudno jest mi wyobrazić sobie ciebie potrzebującego tego rodzaju opieki.
- Ponieważ wiesz, że zawsze potrafiłem o siebie zadbać. Miles w którymś momencie zapomniał, że tak było - ale nadal trzymamy się czasów, w których obiegowym żartem było to, że wszędzie chodzę z ochroną.
- Wygnany dziedzic niemieckiej fortuny przechadzający się zatęchłymi ulicami Londynu z własnym psem obronnym - podsumował Claude. - To zaczyna brzmieć nieźle, słonko, ale mów dalej. Urodziny i...?
- Po nich to wszystko potoczyło się już naprawdę szybko. Jak tak o tym myślę, i ty, i on, wyszliście z podobnego założenia. Miles też był przekonany, że pewne rzeczy trzeba było mi zwyczajnie pokazać i pewnie przez przez dobrą chwilę myślał, że udało mu się wciągnąć mnie do jakiegoś obcego mi dotąd świata - ale ja byłem u siebie. Sam pewnie zdałeś sobie z tego sprawę dopiero teraz.
- Twoje zachowanie było mylące - zauważył Claude.
- Nie nazwałbym go takim.
- Było mylące - powtórzył. - Nie wspominając już o wyglądzie i późniejszych reakcjach, jeżeli w ogóle mogę to w ten sposób nazwać. Ty zwyczajnie spieprzałeś mi z łóżka i zanim sam mi przerwiesz: jeżeli cokolwiek rzeczywiście miałeś wypisane na twarzy, zostało zapisane w jakimś obcym mi języku. Z daleka wyglądało raczej jak ostrzeżenie, abym się nie zbliżał. Masz szczęście, że w tych znakach ostrzegawczych ja zawsze zdawałem się dopatrywać jedynie dodatkowej zachęty.
- Spodobała ci się myśl, że ze wszystkich ludzi to tobie mogłoby się udać mnie zdeprawować. Wszyscy chcemy być kimś, komu ktoś nie może oprzeć się do tego stopnia, by zapomnieć o dotychczasowej powściągliwości - ale nie martw się, w pewnym sensie tak było. Wiem, że to może się podobać i jeśli cię to kręci, nie widzę problemu w poudawaniu, że to wszystko jest dla mnie zupełnie nowe. To też już kiedyś robiłem - uśmiechnął się Ralf. - Ale nie z Milesem, chociaż dużo później powiedział coś, przez co zacząłem myśleć, że może powinienem był tak zrobić: po prostu dać mu myśleć, że robiłem to wszystko pierwszy raz.
- Myślałem, że-
- Że to był mój pierwszy chłopak - tak. Pierwszy raz - nie. Nawet nie drugi, ani- Nieważne. Wiedziałem co robiłem, on zresztą też. Jeśli zaś chodzi o moje wspomnienia, ten jeden jedyny moment przerobiłem w myślach więcej razy zanim w ogóle nastąpił, niż kiedy dawno zamienił się w jedno z nich. Byłem młody - Ralf rozłożył ręce i zaraz znów je ze sobą splótł. - A moje pierwsze szczeniackie zauroczenie padło akurat na niego. Dziś nie umiałbym powiedzieć, czy z biegiem czasu powitaliśmy świt i nagle zrobiło się jasno, czy to któreś popołudnie niespodziewanie zmieniło się w wieczór - i być może tę poprawkę powinienem brać na wszystko, co jestem w stanie przywołać z pamięci, ale pamiętam, że byłem z siebie kurewsko zadowolony. Nie śmiej się, mówię poważnie: kurewsko zadowolony. Kiedyś byłem w tym wszystkim naprawdę dobry. Wystarczająco dobry, by Miles przez długi czas był przekonany, że gdzieś w Hamburgu czekał na mnie chłopak. Był pewien, że kogoś miałem - i może już to założenie, że sam kogoś z nim zdradzałem, przyszło mu do głowy trochę zbyt łatwo. Uważałem to wtedy za komplement, więc potrzymajmy się tego jeszcze przez chwilę, ponieważ niewiele później uznał, że powinienem mieć chłopaka. "Powinienem?", "Zwyczajnie uważam, że powinieneś zostać moim". Powinieneś - żachnął się. - I faktycznie, zaraz nim zostałem. To nie zmieniło między nami zbyt wiele, ale w tamtej chwili czułem się jakbym wygrał casting na główną rolę w największym filmie dekady.
Ralf zawsze nosił głowę wysoko, lecz nigdy wyżej niż wówczas. W ten rozdział swojego życia wszedł z zadartym podbródkiem i plecami wyprostowanymi jeszcze bardziej niż dotąd, przez co zdawało się - choć czy było to tylko wrażenie? - że na wszystkich patrzył z góry, rozbawiony każdym tęsknym spojrzeniem, jakie przyciągnął Miles lub on sam. Wiedział wtedy to, czego nie wiedział jeszcze nikt - Miles był jego, a on był Milesa - i z tą cudowną świadomością szedł przed siebie pewnym krokiem, z nieznikającym z ust uśmiechem, promieniejąc blaskiem tak jasnym i czystym, że ten zdawał się rozświetlać każde pomieszczenie, w którym zawitał, jakby jego progi przekroczyło samo słońce.
Właśnie ten blask było widać na wszystkich zdjęciach z czasów, gdy byli razem.
- Byliśmy nierozłączni - kontynuował Ralf, samemu zerkając w ekran. - A przynajmniej tak mi się wydawało. Nie zobaczyłbyś mnie nigdzie bez Milesa, ale go beze mnie już tak. Wspomniałem ci, że wypełnił sobą każdą wolną chwilę, jaką znalazłem w ciągu dnia - ale ja nigdy nie wypełniałem całości jego wolnego czasu. Zawsze miał go nieco więcej. Wszyscy mieli. Gdzie inni zdawali co semestr po pięć egzaminów, ja podchodziłem do dziesięciu. Czasem musiałem zarwać noc, by wyrobić z nauką. Wyszli do klubu - to było parę miesięcy w nasz związek - a ja zostałem. Właściwie niewiele brakowało, abym nie dowiedział się o tym, że pocałował tam jakiegoś chłopaka, bo Sherri usunęła to zdjęcie ze swojej relacji w ciągu paru minut, ale oni tam byli, widoczni tylko w tle - wystarczająco niewyraźni, by mogła ich przeoczyć. Byłem pewien, że mu się znudziłem i że to był koniec, że mniej więcej tego powinienem był się spodziewać i że ten nasz związek zaczął się dosyć szybko, więc miał prawo równie szybko się skończyć. Ale następnego dnia Miles zachowywał się jakby nic się nie stało: życzył mi powodzenia, a po teście jak zawsze czekał na mnie pod drzwiami budynku. Poszliśmy na zajęcia i do końca dnia mogłem zrzucać słabe samopoczucie na nieprzespaną przez naukę noc, ale zanim wróciliśmy do mnie zdążyłem zupełnie ochłonąć. Zapytałem, czy możemy o czymś porozmawiać, a Miles...
Miles spojrzał na Ralfa tak, jakby nie mieli o czym.
- Posłuchaj - podjął bez pretensji Ralf. - Może uważasz inaczej, ale w moim rozumieniu bycie parą oznacza niecałowanie innych osób.
- W porządku - przeciągle zgodził się Miles i lekko ściągnął brwi. - Ale dlaczego mi to mówisz?
- Miles długo udawał zaskoczonego - Ralf zwrócił się do Claude'a. - Wyjaśniłem mu, że widziałem tamto zdjęcie i niewiele brakowało, a wprawiłby mnie w poczucie winy, że w ogóle przeglądałem ich relacje. Nagle to ja musiałem się tłumaczyć: Sherri jest również moją koleżanką, chciałem tylko wiedzieć co u was, to normalne, że zerkam na instagrama i nie jest to żadna forma kontroli. Pierwszy raz widziałem go tak zdenerwowanego, ale sam dosyć wcześnie musiałem nauczyć się panować nad nerwami i okiełznanie cudzych nigdy nie było dla mnie problemem. Na spokojnie wyjaśniłem mu, że nie musi mnie okłamywać, aż wreszcie przyznał, że to mogło mieć miejsce. Zasłonił się tym, że był pijany; że nie kłamał, po prostu tego nie pamiętał. Uznał, że pewnie nie był to nikt kto zapadłby mu w pamięć; że gdybyśmy to my pocałowali się po pijaku, nie mógłby o mnie zapomnieć.
- Parę miłych słówek wystarczyło, abyś z nim nie zerwał?
- Nie - Ralf pokręcił głową. - Powiedziałem, że nie chcę aby tak to wyglądało, oraz że nie musi być moim chłopakiem. Wtedy Miles się przestraszył i może przynajmniej ten przestrach był szczery. "Ale ja chcę nim być", "Ale ja nie chcę chodzić z kimś, dla kogo jestem jedną z opcji", "Nie jesteś jedną z opcji. Byłem pijany", "A gdybym to ja był? Jak czułbyś się, gdybym to ja pocałował kogoś innego?". Dopiero ten ostatni argument do naprawdę do niego przemówił. Obiecał, że nie zrobi tego ponownie, a ja zawsze wierzyłem w drugie szanse, nawet kiedy niespełna rok później dał mi pierwszy powód, abym przestał uznawać ich dawanie za dobry pomysł. Może krył się z tym dotąd nieco lepiej, a może rzeczywiście trzymał się tego postanowienia, ale za drugim razem to nie był już tylko pocałunek. Przysięgał, że ten kolejny tylko mu obciągnął i znów udało mu się wpędzić mnie w poczucie winy: "to wszystko nie miałoby miejsca, gdybyś tam ze mną był; tęskniłem za tobą; o niczym nie marzyłem bardziej, niż o tym, żebyś to ty ulotnił się ze mną z tej imprezy; brakowało mi ciebie", ale ja byłem przez parę dni w Davos, na otwartych panelach Światowego Forum Ekonomicznego. To była wydziałowa wycieczka do Szwajcarii. Gdybyś tam był - powtórzył ze wzgardą. - O tym razie dowiedziałem się od kogoś innego i dzisiaj myślę, że on celowo nawet nie próbował się z tym jakoś szczególnie kryć. Nagle to ja żałowałem, że tam poleciałem, zamiast spędzić ten czas z nim, a on był tylko kimś, kto kochał mnie tak bardzo, że nie umiał poradzić sobie z parodniową rozłąką. Dziś widzę, że to był szantaż: nigdy bym tego nie zrobił, gdybyś zawsze był przy mnie; nie zrobię tego ponownie, póki nie będziesz odstępował mnie na krok. Całkiem mu się udał. Od tamtej pory nigdzie bez niego nie wyjechałem, choć miałem ku temu parę okazji. Nawet na kolejne święta pojechaliśmy do Hamburga razem.
Dotarli do zdjęcia, na którym Ralf i Miles stali objęci pod srebrno-granatową choinką na tle bezkresnego salonu w domu Voigtów, którego puste i minimalistyczne przestrzenie zawsze stanowiły dekorację samą w sobie - najdroższą, na jaką ktokolwiek mógł sobie pozwolić.
Zrobił im je Moritz, ale w bombkach odbijała się także Daniela, zerkająca w ekran zza jego ramienia.
- To mógł być słaby pomysł: pojawiliśmy się we dwójkę bez uprzedzenia w domu, w którym moja obecność od dłuższego czasu wprowadzała dość nieprzyjemną atmosferę. Ale moi rodzice polubili Milesa. Potrafił być naprawdę czarujący i umiał podtrzymać z nimi rozmowę lepiej, niż mi samemu kiedykolwiek się to udało. Może nawet uznali, że to brzmiało całkiem dobrze: syn sędzi i syn prokuratora, syn dyrektora strategicznego i barristerki prowadzącej sprawy domów maklerskich. Sam nigdy nie poznałem jego rodziców, bo miał powody przypuszczać, że byłoby lepiej, aby o nas nie wiedzieli, ale poniekąd liczyłem, że moim własnym również się to nie spodoba i te odwiedziny wytrącą ich z równowagi. Być może zdali sobie z tego sprawę, bo powitali nas z gościnnością tak demonstracyjną, jakby chcieli udowodnić mi, że nie jestem w stanie skompromitować ich przy kimś obcym. Od tamtej pory zapraszali nas dosyć często.
Szurając krzesłem o parkiet Vivi poderwała się od stołu i niewiele brakowało, aby Ralf za nią ruszył, lecz gdy tylko zaczął się podnosić Marzell usadził go gestem dłoni.
Miles spojrzał na niego pytająco.
- Później ci wyjaśnię - wymamrotał Ralf.
- Tu nie ma czego wyjaśniać - Marzell uśmiechnął się do Milesa. - Jest nastolatką. Najmocniej was za nią przepraszam. Ralf, może napiłbyś się jednak wina?
- Mieliśmy pojechać do centrum.
- Przecież możecie wziąć taksówkę. Będziesz na niego uważał, prawda, Miles?
- Ani na chwilę nie spuszczę go z oczu - Miles obiecał w odpowiedzi.
- Zawsze to protekcjonalne "Będziesz na niego uważał?", "przypilnuj Ralfa", "miej na niego oko" - powtórzył Ralf, unosząc wzrok znad telefonu na Claude'a. - Byliśmy w Hamburgu, ale to on miał uważać na mnie, a nie ja na niego. Ufali mu bardziej niż mi, a kiedy zerwaliśmy byli przekonani, że to wszystko stało się z mojej winy. Im też prawie uwierzyłem. Nie powiedziałem im o tym od razu, ale zdziwili się, że na kolejne święta zamierzałem przylecieć już...
- ...sam - dokończył,
- Ponieważ Miles spędzi je z rodzicami? - dopytał go przez telefon Marzell.
- Ponieważ nie jesteśmy już razem.
Pamiętał długą ciszę, którą usłyszał wtedy na linii, ale jeszcze wyraźniej zapadło mu w pamięć oskarżenie przebrzmiewające w pytaniu, które chwilę później zadał mu ojciec.
- Ralf, co ty zrobiłeś?
- To pieprzone co ty zrobiłeś - przytoczył Ralf Claude'owi. - Sam zadałem je sobie już wcześniej wiele razy, ale to naprawdę paskudne uczucie, gdy słyszysz je z ust własnego ojca. Próbowałem mu wyjaśnić, że to ja zerwałem z Milesem, a nie on ze mną, ale nawet gdy powiedziałem mu, że to Miles mnie zdradzał, on stwierdził, że pewnie dałem mu ku temu powód. Nad tym też zdążyłem zastanowić się już wcześniej setki razy, a nawet wreszcie zacząć wierzyć, że to naprawdę nie stało się z mojej winy, ale moi rodzice twierdzili inaczej: "Przecież wiesz, jaki jesteś", "Jaki jestem?", "Właśnie taki, Ralf".
Zdarzało się, że w kontaktach z Ralfem Marzell zachowywał się jak ten Bóg, który stworzył człowieka na własne podobieństwo i odwrócił się od niego, gdy tylko ze zgrozą zrozumiał, że zobaczył w Adamie lustrzane odbicie własnych wad, których nagromadzenie któregoś dnia miało pchnąć ludzkość do obalenia niekwestionowalnego mitu jego własnej doskonałości.
- Nie spodobał im się ton tego pytania. Byłem wściekły: na samego siebie, na Milesa, wreszcie też na nich, a nawet nie mogłem powiedzieć im całej prawdy o tym zerwaniu. Pewnie byłoby mniej paskudne, gdyby parę rzeczy dotarło do mnie nieco wcześniej, ale one wszystkie wydawały mi się wtedy normalne - a przynajmniej każde z zachowań Milesa umiałem wtedy w jakiś sposób usprawiedliwić. Nie mówię nawet o zdradach. Istniały rzeczy, na które Miles reagował naprawdę nerwowo. Wyjścia z kimś innym niż on to jedno, ale spotkanie z kimś, z kim lata temu się przespałem? Zdenerwował się tak, jakby to oznaczało dla niego nieuniknioną powtórkę - i może tak było w jego przypadku, ale nie w moim. Chodziło tylko o Ritę. Jednorazowy incydent sprzed lat.
- Wybacz, że ci przerwę. Ritę? Dziewczynę?
- Przyjaciółkę z liceum.
- Przyjaciółkę - przedrzeźnił go Claude. - Znam już twoją definicję przyjaźni.
- To było naprawdę dawno temu. Jeśli cię to uszczęśliwi: po naszej szkole krążyły o nas dokładnie trzy plotki. Pierwsza, że byliśmy parą, druga, że byłem gejem, trzecia, że się ze sobą przespaliśmy. Powinieneś już wiedzieć, które z nich były prawdziwe, chociaż można chyba powiedzieć, że w pewnym sensie ze sobą chodziliśmy. Była rok starsza, więc nie trwało to długo, poza tym w ostatniej klasie skupiła się już tylko na modelingu - ale naprawdę ją lubiłem.
- Modelka - zacmokał Claude. - Pokaż ją.
- Sam pomagałem jej gdy uczyła się chodzić na szpilkach. Podziurawiła obcasami parkiet w salonie, ale gdy je zakładała... - Ralf zadarł głowę, podążając wzrokiem za palcem, który zatrzymał paręnaście centymetrów ponad nią. Opuścił rękę i z uśmiechem spojrzał na Claude'a. - Na swój bal maturalny przyszła w trampkach, bo bała się, że będzie wyglądać na wyższą ode mnie, ale na fotografiach z mojego sięgam jej ledwo do brody. Jesteś pewien, że nie widziałeś jej już na tych zdjęciach?
- Jedyną dziewczyną, która się tu przewinęła, była twoja siostra.
- Mogłeś je ze sobą pomylić. Rita też była blondynką. Poszukaj przy tych z Nowego Jorku - to ona mnie tam zaprosiła, ale sama dosyć często bywała w Londynie, choć jakiś czas częściej widywałem ją na zdjęciach z kampanii, niż na żywo. Przyjaźniliśmy się, ale to był mój mały koszmar: przespałem się z dziewczyną raz, a potem nie mogłem zajść do sklepu z odzieżą, by nie zobaczyć jej na jakimś plakacie, albo na cyfrowych bilbordach w samym centrum miasta. Później zdarzyło nam się jeszcze spotkać, ale to nie było to samo co w liceum, zanim została modelką. Sam ją do tego zachęcałem - znaleźliśmy jej te szpilki i spędziliśmy godziny chodząc w jedną i drugą stroną przed lustrami - ale zmieniła się przez do nie do poznania i przez parę lat miałem do niej o to trochę żalu. Kiedyś kończyłem lekcje gdy jej zostawało jeszcze pół godziny treningu, więc przychodziłem popatrzeć jak grała w kosza, a czasem sam chwilę z nią grałem. Wieczorem szedłem na tańce lub na siłownię, ale jazda do domu i z powrotem zajęłaby mi łącznie zbyt wiele czasu, więc zazwyczaj szliśmy coś zjeść, na zakupy lub do niej, a tam- Sam rozumiesz. Całkiem lubiłem się z nią całować, ale czasem naprawdę były to korki z matmy, a raz faktycznie się ze sobą przespaliśmy. Powiedzmy, że bawiła się lepiej ode mnie.
- To ona? - Claude wskazał na ekran.
- To ona.
- Była ładna. Ralf i Rita - wyartykułował z przeciągłym r. - Pewnie nie dawali wam spokoju przez te imiona. Chyba właśnie znaleźliśmy kandydatkę na naszą Jayne. Jej nawet nie zaszkodziłaby lekka plastyka biustu. Nie patrz tak na mnie: w przeciwnym wypadku zostałaby nią twoja siostra, a wtedy musiałbym wymyślić coś o tym, że wasze nosy również wyszły spod jednego skalpela.
- Podobno nie wracamy - przypomniał mu Ralf. - Ale to, że zmalał jej biust gdy schudła do pokazów, było jedyną zaletą wszystkich diet, których musiała się trzymać. Wcześniej była bardziej umięśniona. Dodaj do tego szerokie ramiona i możesz zgadnąć dlaczego tak mi się podobała. Myślałem, że wystarczająco - ale nie. Potem przestała trenować, skończyły się wyjścia na jedzenie, a ponieważ jadła naprawdę niewiele, czasem była zbyt otępiała, by podtrzymać rozmowę. Zaraz odpadły dłuższe spacery, chyba że dała się namówić na jakieś ciastko i chciała je spalić, więc zostały nam głównie wspólne zakupy. Ale i z nimi Miles miał jakiś problem, jakby miało mnie prawo kręcić zapinanie jej przymierzanego stanika. Dziś żałuję każdego razu, gdy pisałem jej, że nie mam czasu, choć tak naprawdę zwyczajnie nie chciałem go denerwować.
- Wystarczyło nie wspominać mu o niej słowem - zauważył Claude. - A przynajmniej pominąć ten jeden kluczowy szczegół.
- To wyszło przy okazji jakiejś gry w butelkę, lub czegoś podobnego - Ralf przewrócił oczami. - Wiesz jak to wygląda, gdy wszyscy są podpici i w jednej chwili każdy twierdzi, że ma się czym pochwalić, ale potem idziesz zapalić, a jakaś Sherri trzęsie się z zimna na balkonie i strzepując popiół mówi ci, że tak naprawdę miała czternaście lat, ale postanowiła skłamać. Uwierzyli w Ritę dzięki jakiemuś staremu zdjęciu, ale na parę innych pytań sam skłamałem. Miles to wiedział i gdy zapytał mnie jak było naprawdę, odpowiedź nie spodobała mu się wystarczająco, bym pożałował, że w ogóle jej udzieliłem.
- Jak ona brzmiała?
- Że nie wiem i nie pamiętam. To był jakiś facet, z którym wróciłem z klubu, a chociaż jeszcze zanim się poznaliśmy Miles sam znalazł tak sobie paru chłopaków na jeden raz, uważał, że to coś zupełnie innego. Niewiele brakowało abyśmy się pokłócili. Potem stwierdził, że zwyczajnie bolała go myśl, że ktokolwiek mógł potraktować mnie bez szacunku. Był rozdrażniony, ale ja też. Sam czułem zazdrość na myśl o tym, że istniał ktokolwiek przede mną. Przecież widzę, że ciebie samego nosi odkąd tylko zacząłeś przeglądać te wszystkie zdjęcia.
- Skąd - zaprzeczył Claude. - Ja też jedynie nie chcę myśleć, że istniał ktokolwiek, kto nie traktował cię z szacunkiem.
- Może Miles też niepotrzebnie zapytał o coś, o czym nie chciał tak naprawdę słuchać - zauważył Ralf - ale cieszyło go tamto kłamstwo. Mógł pouchodzić za tego jedynego, jakby był to dla niego jakiś punkt honoru. Pewnie uważał, że wyglądaliśmy dzięki temu trochę lepiej w cudzych oczach, Quinna, Roya, albo Lavrentiego - bo kto mógłby spojrzeć na nas krzywo, jeśli nie syn oligarchy? To z Lavrentim pojechaliśmy do Petersburga, chociaż musieliśmy przysiąc, że będziemy zachowywać się tam odpowiednio, bo zdążyliśmy dać mu każdy powód, aby miał realne obawy, że moglibyśmy narobić mu w Rosji kłopotów. Ten budynek chyba poznajesz? Nadal uważam, że spodobałoby ci się mieszkanie w Pałacu Zimowym, o ile ktoś nie zdążył się już w nim rozgościć. Wyobraź to sobie: idziemy pod ramię tymi marmurowymi schodami i z samego ich szczytu możemy spojrzeć na...
Ralfa i Milesa, pozujących z kuriozalną dostojnością na stopniach jordanowskiej klatki schodowej do zdjęć, które robiła im Carlene, podczas gdy Roy nie wiedział co zrobić z naręczem podanych mu płaszczy, a Sherri - fotografując freski na sklepieniu sufitu - co rusz rozbijała się plecami o innych turystów.
Kiedy jednak Ralf i Miles zaśmiewali się z własnych póz na zdjęciach, które pokazała im Carlene, Ralf i Claude przyjrzeli im się z góry, podparci dłońmi o marmurową poręcz mezaninu. Stamtąd prześledzili ich niespieszną wspinaczkę na pierwsze piętro Państwowego Ermitażu - ale kiedy Lavrenti wskazywał palcem na umięśnione sylwetki podtrzymujących kolumny atlantów, wśród pnących się po schodach zwiedzających Ralf rozpoznał również innego siebie, lat dwadzieścia dwa: z blond lokami sypiącymi się spod kaptura na zaczerwienione od płaczu oczy.
To było wspomnienie wspomnienia - trzydziestolatek pamiętający dwudziestodwulatka, pamiętającego zaledwie dwa lata młodszego siebie. Znów było ich trzech: Ralf idący obok Milesa, Ralf sunący ich śladem jak cień, oraz ten Ralf, który odwiedził to wspomnienie z Claudem.
Ralf i Claude podążyli spojrzeniami za Ralfem i Milesem, którzy minęli ich w drodze do galerii i zniknęli za sylwetkami pozostałych turystów. To jednego z nich udawał zapłakany dwudziestodwulatek.
Kładąc rękę na jego ramieniu Ralf wyszarpnął go z tłumu.
- Musisz rozejrzeć się gdzieś indziej - chciałby powiedzieć samemu sobie. - W tym wspomnieniu nic nie znajdziesz. Tu naprawdę nie dzieje się nic złego.
- Wiem - usłyszałby w odpowiedzi. - Chcę tu tylko trochę odpocząć.
Kiedy Ralf otworzył przed Claudem drzwi do którejś z pałacowych komnat, zamiast w jednym z carskich buduarów znaleźli się w petersburskiej kamienicy ojca Lavrentiego, gdzie Ralf i Miles nalewali sobie herbaty z mosiężnego samowara.
- Korzystacie z niego? - zapytał Miles. - Tak na co dzień.
- To zabytek. Ma ze sto lat - wyjaśnił Lavrenti Milesowi, oraz Ralf Claude'owi, gdy dotarli do tego zdjęcia.
Z salonu przeszli do sypialni, gdzie Ralf i Carlene poprawiali na sobie znalezione w szafie futra i futrzane czapki: ona znów w długich rękawicach widocznych spod przykrótkich rękawów, on z twarzą zatopioną w puszystym włosiu własnego. Widmo zapłakanego dwudziestodwulatka czaiło się także tutaj - bardziej obecność niż osoba; tylko gniew i rozpacz wiszące w powietrzu jak zapach naftaliny i perfum - ale to do młodszego siebie podszedłby dzisiaj ten Ralf, dla którego ich dusząca woń była jedynie odległym wspomnieniem.
Poprawiłby tę przekrzywioną czapkę lepiej niż zrobiła to Carlene.
- Mówiłem, że to dobre wspomnienia - Ralf przypomniał Claude'owi, mimo wszystko z cieniem uśmiechu, w niczym nie przypominającym tego, który uwieczniła każda z tych fotografii. - Te są z Brukseli.
Dopiero dotarłszy do zdjęć z parlamentarnego gmachu Claude zrozumiał wśród jakich kręgów wychował się Ralf - syn Voigtów witający się z eurodeputowanym prelegentem zwykłym cześć zamiast dzień dobry, ponieważ Ralf, mój Boże, jak ty wydoroślałeś! Ileśmy się się nie widzieli, pozdrów rodziców, co u twojej mamy?
Okrągła sala obrad: wszyscy usadzeni na lewo i prawo od Ralfa w marynarkach przy zarezerwowanym dla sekretariatu stole tuż za mównicą, flaga Unii w tle. Jej gwiazdy tworzą wokół głowy Ralfa aureolę, a on sam siedzi na miejscu przewodniczącego, ze śmiechem podpierając brodę o czubki złączonych niczym do modlitwy palców - jakby to go miał na myśli święty Jan, pisząc w Apokalipsie o zwiastującej koniec świata niewieście, przywdzianej w słońce i koronę z dwunastu gwiazd.
Samemu zdjęciu jest bliżej do obrazu Ostatniej Wieczerzy.
- Z tej wycieczki pamiętam naprawdę niewiele poza tym, że bawiliśmy się dobrze, choć podczas śniadania każdy z naszego roku uskarżał się, że łóżka powinny być przytwierdzone do ścian - nakreślił Ralf, powoli zdając sobie sprawę z wysiłku, jakiego wymagało podtrzymanie lekkiego tonu. - Wtedy jeszcze nie byłem za stary na obijanie sobie pleców w przerwie między materacami.
Z każdego wspomnienia z łatwością można było dostać się do pozostałych, a łączące je ścieżki rozwidlały się i splatały w nieskończoność, lecz tak jak wszystkie drogi prowadziły do Rzymu, tak każde z nich wiodło do jednego. Na tę mapę składał się zawiły splot żył i drobnych naczyń krwionośnych, pełen zrostów i zatorów - zamknięty obieg, którym gorycz nieprzerwanie pompowała krew. Jej nurt zawsze znosił myśli Ralfa w to samo miejsce niezależnie od uporczywości, z jaką on sam prowadził ich obu w boczne alejki własnej pamięci - jeżeli jednak wsłuchał się w któreś z tych wspomnień, znów mógł wyczuć puls tego, co trzymało je przy życiu, ponieważ każde ze słów, które padły z ust Milesa, dało się w nich słyszeć równie wyraźnie i jednostajnie co łomot serca w piersi: Przecież byłeś szczęśliwy.
Mógł je zignorować jeszcze na chwilę.
Dotarli do innych zdjęć. Wystarczyło parę kroków, aby regularne kostki bruku Wielkiego Placu przetoczyły się po piaszczystym wybrzeżu i zamieniły się w rozrzucone na plaży głazy, oraz jeden ruch skrzydeł, aby przelatujący za oknem mieszkania Ralfa ptak stał się szybującą nad morzem mewą. Poprzednie wspomnienie odwiedzili pod przebraniem przypadkowych przechodniów, te - jako jedna ze spacerujących po mokrym piasku par. Pamięć była żywym organizmem i jeśli tylko zdała sobie sprawę z tego, że jest obserwowana, wypatrzywszy nieproszonych gości mnogością oczu, które niegdyś należały do zapamiętanych przez Ralfa ludzi, a które teraz - wrośnięte w struktury wspomnień - stały się jej częścią, reagowała: czasem mówiąc coś, co nigdy nie zostało powiedziane, innym razem na podobieństwo zagrożonego zwierzęcia wrogo obserwując intruzów.
Przechadzali się brzegiem, gdy pod ich nogi wtoczyli się Ralf i Miles, obaj wytarzani w przywierającym do wilgotnej skóry piasku. Temu zdjęciu - a tym samym wspomnieniu - Ralf przyjrzał się z nabytą obojętnością koronera patrzącego na wyrzucone przez morze zwłoki. To Claude zapatrzył się w jego młodszą, beztrosko roześmianą twarz, ignorując usta Milesa na jego prawym policzku i dłoń na lewym, aż coś wyjrzało z przymrużonych oczu Ralfa i spojrzało prosto w jego własne, mówiąc: nigdy mnie takiego nie zobaczysz, oraz: nigdy nie uczynisz mnie szczęśliwszym.
Gdyby rzeczywiście przechadzali się wybrzeżem - gdyby coś podobnego mogło mieć miejsce w rzeczywistości, a nie jedynie w płonnych wyobrażeniach o życiu, którego nie było im dane wspólnie przeżyć; o ludziach i miejscach, które dawno przestały istnieć - Ralf mógłby pociągnąć Claude'a za łokieć, aż wznowiliby swoją wędrówkę.
Ponieważ jednak tak nie było, a Claude jedynie przybliżył to zdjęcie na uniesionym przed twarz wyświetlaczu, Ralf również na nie zerknął, samemu znów patrząc na młodszego siebie bez wcześniejszej wyrozumiałości.
Przesunął palcem po ekranie.
Malta stała się Londynem, plaża restauracją w Belgravii, oni zaś - wkraczając z jednego wspomnienia w drugie - trafili tam na tyle raptownie, by przechodząc przez jej próg musieli dyskretnie otrzepać marynarki z piasku, którego skromną fałdę naniesioną przez ostatni podmuch morskiej bryzy obsługa natychmiast zamiotła sprzed zamykających się za nimi drzwi. Gdyby rzeczywiście zostali zaprowadzeni do stolika Ralf nachyliłby się do Claude'a i skinieniem głowy wskazałby na inny, przy którym siedział on i jego dawni znajomi, a ten sam kelner, który przyniósł ich grupie rachunek, położyłby przed nimi pozbawione cen karty dań i win.
Gdy Ralf powiódł dłonią po menu w poszukiwaniu konkretnej pozycji i wskazał ją Claude'owi, Lavrenti spojrzał na paragon i powoli uniósł złączone dłonie do ust, zanim wymierzył je w siedzącego naprzeciw niego Roya.
- Kto zamówił to wino? - zapytał cicho, kiedy młodszy Ralf zerknął na paragon i powstrzymując śmiech obrócił płatnik kelnerski tak, aby Miles mógł zobaczyć widoczną na nim kwotę. To ku Lavrentiemu zwróciły się wszystkie spojrzenia. - Ja?
Na zdjęciu zrobionym chwilę po zostawieniu napiwku Lavrenti podpiera czoło o dłoń i wpatruje się w jakiś punkt na blacie, gdy Sherri, odwracając głowę i zasłaniając oczy wierzchem ręki z teatralnym żalem wymachuje chwyconą między palce kartą kredytową, a reszta, zbierając się do wyjścia, pocieszająco poklepuje go po plecach.
- To nawet nie tak, że ta butelka naruszyłaby czyjkolwiek budżet, a już na pewno nie je jego, chociaż nie przypominam sobie abym sam kiedykolwiek wcześniej, czy, dla ścisłości, kiedykolwiek później, pił droższe wino - wyjaśnił Ralf. - Mogliśmy się śmiać, że do końca miesiąca będzie zamawiał wyłącznie darmową wodę z kranu, ale to nie dlatego był zdruzgotany. Ono nawet nie było zbyt dobre.
Spróbował przywołać w pamięci twarz obsługującego ich wtedy kelnera, lecz użyczył mu jej ten, który lata później karmił go przy współpracownikach podawanymi bezpośrednio z tacy przekąskami. Innego nie pamiętał, choć być może i jego twarz nie była jego własną, a jedynie zlepkiem powstałym ze starszych i świeższych wspomnień.
W tym nieistniejącym świecie Ralf i Claude mogliby zjeść podane na kryształach lodu ostrygi, które przewinęły się między innymi zdjęciami, a gdyby spojrzeli w przeciwnym kierunku, stolik dalej zobaczyliby Ralfa i Milesa: w zupełnie innej restauracji, w zupełnie innym ubiorze, tym razem samych. Ciekawość kazałaby Claude'owi zerwać się na równe nogi, podejść do nich i już z bliska przyjrzeć się koszuli, którą Ralf miał na sobie tamtego niemożliwie odległego dnia.
Widział ją już wcześniej: jedwabne fałdy materiału spływające z ramion, głęboki dekolt, kopertowy krój - coś, w czym nie spodziewał się go kiedykolwiek zobaczyć, nawet jeśli już sam uśmiech nie miał prawa należeć do Ralfa, którego znał.
- Bellamy miał chyba podobną? - zapytał Claude, wskazując na nią tak, że równie dobrze dla porównania mógłby potrzeć między palcami jej materiał.
- Miał, odkąd ją sobie przywłaszczył. Oddałem mu ją - przyznał Ralf. - Ją i parę innych rzeczy. I tak nie nosiłem ich już od dłuższego czasu.
- Powinieneś był upomnieć się o jej zwrot przy okazji tego pożal się Boże rozstania. Pożyczyłbym ci do niej perły i to my moglibyśmy- - Urwał. - Może nie teraz, ale kiedyś sami moglibyśmy gdzieś tak wyjść.
Prawdę mówiąc, miał ochotę zabrać z ich blatu kieliszki i oddać jeden Ralfowi. Zderzyliby się nimi w restauracji, lecz - kolejne zdjęcie - dopiliby je w klubie, a ponieważ nie mógł patrzeć, jak Ralf i Miles całowali się na jego parkiecie - kolejne zdjęcie - zaciągnąłby go do toalet i podsadził go na blacie umywalki, a ponieważ Miles go uprzedził - kolejne zdjęcie - wyszliby także stamtąd.
Tyle tylko, że to kolejne zdjęcie, zrobione przez kogoś zza uchylonych drzwi zupełnie innej łazienki, było gorsze od poprzedniego. W przerwie między ich skrzydłem a jej progiem nawet w ciemności nocy dało się zauważyć rozłożoną w salonie kanapę, nagie plecy Ralfa siedzącego na biodrach Milesa i pościel skotłowaną tuż poniżej jego własnych. Poprzedzał je zrzut ekranu.
- Mediolan - odezwał się Ralf, gdy śledząc treść tej rozmowy Claude powoli pojmował, że patrzył na ich dwójkę znad ramienia uziemionego w łazience Lavrentiego. - Mieliśmy zająć jedną z dwóch sypialni, ale na miejscu wszyscy wyszli z błędnego założenia, że oddelegowanie naszej trójki do salonu uchroni ich przed słuchaniem tego, co noc w noc działoby się za jej drzwiami. Przy śniadaniu upierał się, że utknął w tej łazience na dwie godziny, w trakcie których zdążył przysnąć z głową na ręczniku.
- Na miejscu Lavrentiego po prostu wskoczyłbym wam do łóżka - oznajmił Claude, unosząc wzrok znad telefonu. - Przecież byś mnie z niego nie wyrzucił. Nie musielibyście nawet przerywać, a sam zdążyłbym akurat wziąć prysznic.
- Nie jestem pewien, czy gdybyś tam był, w ogóle przyszłoby nam do głowy zaczynać bez ciebie. Spodobałbyś się Milesowi, nie wspominając już o mnie, i pewnie wyszłoby to nam na dobre. Może mówię to mając na uwadze wszystko, co wiem dziś, ale... - Ralf zastanowił się przez chwilę, aż lekkie rozbawienie zmusiło go do ściągnięcia ust. - Widzę parę możliwości.
- Obecnie widzę jedną. Miles mógłby na nas najwyżej popatrzeć.
- Z tego nikt nie wyszedłby cało. Sam byłbym zazdrosny gdyby to on cię przeleciał, ale zniósłbym to zdecydowanie lepiej niż Miles sytuację, w której to ty przeleciałbyś mnie - albo ja ciebie. W tej pierwszej wyszłoby z niego wszystko, co najgorsze, a ta druga stanowiłaby dla niego nieprzyjemne przypomnienie, że kiedykolwiek mógłbym być zainteresowany czymś innym niż rozkładanie nóg, leżenie z tyłkiem w górze i skakanie mu na kutasie.
- Sam tego nie robił?
- Ani razu - potwierdził Ralf. - Ani jednego razu przez trzy lata. Uwierzyłbyś, że tamtym czasie mi to nie przeszkadzało? Cóż, nie musisz wierzyć, ale tak było, choć przez tę okazjonalną zachciankę można by powiedzieć, że z nas dwóch to mi mogło brakować czegoś w łóżku na tyle, bym miał powód szukać tego gdzieś indziej. Nie szukałem - zaznaczył. - Miles był tym typem chłopaka, który mógł się w tobie zaraz spuścić, ale potrafił znieruchomieć jeśli przyciągnąłeś go do siebie za pośladki. Nie powiedział tego na głos, ale już przy okazji tamtej gry w butelkę wiedziałem, że czułby się lepiej gdybym uchodził wśród znajomych i obcych za kogoś, kto nigdy nie przejawia takich ciągot.
- Ale nie widział w byciu pieprzonym nic degradującego - przytoczył wzgardliwie Claude. - Jedyne, w co naprawdę trudno jest mi uwierzyć, to to, że sam przyjąłeś tę deklarację na wiarę, mając każdy dowód na to jak daleka była ona od prawdy.
- Spróbuj spojrzeć na to inaczej. Wyrozumiałość jest trochę łatwiejsza gdy w tych odruchach umiesz dostrzec męczarnię kogoś, kto nadal szamocze się w pętach cudzych opinii i oczekiwań - a przynajmniej wmówić sobie, że ją tam widzisz. Miles założył, że to dla mnie to wszystko było nowe, ale to dla niego większość tego świata była obca i to mi przypadło tłumaczenie mu spraw, o których powinien był dowiedzieć się w szkole i które jeszcze musiał poukładać sobie w głowie. Mówiłem ci już, że reagował źle na wiele rzeczy, ale na nic bardziej nerwowo niż na sugestię, że moglibyśmy się przebadać i wymienić wynikami.
- Ale dlaczego? - Zapytał go Miles.
- Ponieważ moglibyśmy wtedy zrezygnować z gumek - wyjaśnił Ralf, z lekkim rozbawieniem osoby, dla której ta aluzja nie mogłaby być bardziej oczywista. - Nie musimy, jeśli wolisz z nich korzystać, ale-
Ale gdyby tak było Ralf poczułby się ze sobą równie źle co wtedy, gdy grali w butelkę, a on skłamał przy ludziach, lecz na osobności powiedział Milesowi prawdę, a ten odkrył, że wolał jej nie znać. Tamtego wieczoru ktoś skonfrontował oburzenie dziewczyn z pytaniem, czy kiedykolwiek kupiły coś używanego, a ponieważ odpowiedziały, że nie - jeszcze zanim ktokolwiek uprzedził go, że nie powinien porównywać tych dwóch rzeczy - usłyszały, że same nie kupują ubrań z drugiej ręki, ponieważ stać je na coś więcej niż noszenie na sobie cudzego brudu. Sherri odpowiedziała, że tak nie jest, ciągnąc materiał spodni, które pożyczyła od Carlene, ale wtedy padł komentarz innego chłopaka: przecież nie nosisz ich codziennie.
I jeśli Ralf przyjrzał się tamtemu wspomnieniu wystarczająco uważnie, nagle widział, jak Miles uśmiechnął się samym kącikiem ust na ciąg dalszy tej uwagi: to spodnie na jedną noc. Carlene rzuciła coś o tym, że nie powinien tak mówić, skoro go samego nie byłoby na nie stać, a ktoś inny dodał, że to ile osób je nosiło nie wpływa na ich wartość, ale Ralf już nie wsłuchiwał się w tę rozmowę i chociaż powtarzał sobie, że to z kim przespał się przed Milesem było nieistotne, tamtej nocy kąpał się tak długo, jakby wraz z kolejnymi warstwami zdrapanego gąbką i peelingiem naskórka mógł zmyć z siebie cały brud, którego dopranie - według tego, kto to powiedział - było niemożliwe.
Dlatego odpowiedź Milesa, choć w innych okolicznościach uznałby ją za bezmyślną, jedynie go uspokoiła.
- Przecież moglibyśmy zrezygnować z nich już teraz.
- Tak - Ralf zgodził się z nim przeciągle, lecz zaraz dodał: - Gdybyśmy obaj nie zdążyli przespać się z kimś innym.
- Zabezpieczałem się.
- Ja też. Mam nawet jakieś aktualne badania sprzed miesiąca-
- Dlaczego sprzed miesiąca? - Miles wyprostował się na kanapie tak szybko, że prawie zrzucił z siebie Ralfa. - Sypiasz tylko ze mną.
Miles był tego pewien. Już wtedy nie odstępował Ralfa ani na krok, a Ralf już wówczas niemal nigdy nie wychodził bez niego.
- Aż z tobą - zauważył Ralf. - To nie ja całuję przypadkowych chłopaków w klubie.
- Nie ufasz mi - Miles pokręcił niedowierzająco głową, a w jego głosie, jak odległe echo grzmotu, dały się słyszeć pierwsze nuty oburzenia. - To zdarzyło się tylko raz, a ty już mi nie ufasz. Minęło tyle czasu, a ty-
- A ja zrobiłbym je nawet gdyby to nie zdarzyło się nigdy. Nie dlatego, że ci nie ufam, a dlatego, że dbam o swoje zdrowie. To nie różni się w żaden sposób od sprawdzenia poziomu żelaza. Miles - Ralf przywołał go do siebie, ale kiedy Miles wbił w niego zaostrzający się wzrok, jego własny, jak zawsze, gdy ten się denerwował, jedynie złagodniał. - To nie jest kwestia braku zaufania. To nie znaczy, że cię o cokolwiek podejrzewam, oskarżam, ani że spodziewam się czymś od ciebie zarazić. Takie badania nie są niczym więcej niż dobrym nawykiem. Ich wykonywanie o niczym nie świadczy. Ich wynik tym bardziej. Pozytywny nie jest powodem do wstydu, negatywny nie jest powodem do dumy.
Żadna z tych prostych prawd nie przemówiła do Milesa od razu. Stwierdził, że Ralf go nie zrozumie - że to coś innego, gdy jeszcze w liceum siedzisz na zajęciach z edukacji seksualnej i nagle czujesz na sobie spojrzenia połowy klasy, ponieważ prowadzący właśnie przytoczył statystyki społeczności najbardziej narażonych na transmisję HIV, a ty nie uważasz się za członka którejkolwiek z nich, ale tego dnia żałujesz, że masz na sobie bluzę, bo ilekolwiek by nie kosztowała, odwraca uwagę od koloru skóry gorzej niż zrobiłby to sweter z bardziej nachalnym logo. Mógł być synem prokuratora, mówić z najbardziej snobistycznym akcentem, jaki dało się słyszeć w Londynie, ale ani to od ilu pokoleń mieszkała tam jego rodzina, ani to jakimi przywilejami mógł się dzięki temu cieszyć, nie miało w tamtej chwili znaczenia.
- Wiedziałem o co mu chodziło - Ralf zwrócił się do Claude'a. - Już sama plotka, że jestem gejem, wystarczyła aby przy podobnej okazji parę osób spojrzało na mnie tak, jakby obawiały się zarażenia poprzez samo oddychanie tym samym powietrzem. Może dlatego nie robiła mi większej różnicy ilość czasu, jakiej on sam mógłby potrzebować na poukładanie sobie tego w głowie.
- Niepotrzebnie go usprawiedliwiasz.
- Tak naprawdę usprawiedliwiam samego siebie - sprostował Ralf, nadal tym cierpkim, powolnym i coraz bardziej zdartym głosem, wprost stworzonym do snucia historii o błędach młodości. - Bo parę tygodni później Miles pokazał mi wyniki, samemu stwierdzając, że nie potrzebował wglądu w moje własne, a ja byłem zbyt zakochany, by pomyśleć wtedy, że zwykły rozsądek powinien był skłonić go do ich przejrzenia. Nagle liczyło się tylko to, że ufał mi na tyle, by zupełnie się nimi nie przejmować, czy raczej: tylko to, że nawet jeśli miesiące wcześniej zdawał się zgadzać z całym tym pierdoleniem o używanych ubraniach, najwyraźniej kochał mnie wystarczająco, aby zapomnieć o czymś, co stanowiło dla niego jakiś punkt honoru. Ale usprawiedliwiam się, ponieważ Miles oczekiwał ode mnie równie bezgranicznego zaufania. Może nawet chciał, abym znów poczuł się źle z tym, że w ogóle zasugerowałem wykonanie tych badań. To ten drobny szczegół, o którym nie umiałbym powiedzieć rodzicom.
Drobny szczegół, który zadecydował o wszystkim.
Ralf znów napił się wody.
- Nie zamierzam cię katować wszystkim, co robiłem w tamtym wieku, ale wcześniej wydawaliśmy naprawdę chore pieniądze na gumki. W Mediolanie Lavrenti nawet nie wiedział ile zdążył przespać każdej z poprzednich nocy, a Miles już wtedy praktycznie ze mną mieszkał. Wynajmował pokój w akademiku tylko dlatego, że wciąż opłacali mu go rodzice, a ponieważ ten budynek dzielił od obu wydziałów naprawdę krótki spacer, spędzaliśmy tam długie przerwy i okienka między zajęciami. I z całą tą wiedzą wyobraź sobie, że przez wszystkie te lata budziłem się z nim w jednym łóżku, że czasem spóźnialiśmy się na poranne wykłady, że każdy ze współlokatorów Milesa miał okazję przynajmniej raz przyłapać nas na popołudniowym seksie. Że zawsze musieliśmy uczyć się w bibliotece, bo jeśli szykowaliśmy się do kolokwiów w domu, nigdy nie udało nam się przerobić więcej niż połowy materiału. Że nawet w tej bibliotece wystarczyło jedno spojrzenie, abyśmy znikli na chwilę w którymś kiblu, ponieważ przez te wszystkie lata, wszystkie trzy lata, ani razu mu nie odmówiłem - Ralf pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć we własne słowa. - Ani jednego razu. Więc wyobraź sobie, że całymi dniami chodzisz trochę niedospany, trochę głodny i trochę obolały, ale nie widzisz w tym niczego złego, dopóki nie okazuje się, że żadna z rzeczy, które robisz dla Milesa, nie jest wystarczająca, abyś mógł go przy sobie zatrzymać. W tym miejscu kończy się nasza bajka. Była połowa listopada, sam środek semestru.
Była połowa listopada, sam środek semestru, a zarazem jedna z tych nocy, które wszyscy znajomi Ralfa spędzali na mieście, zbyt rozgrzani alkoholem i tańcem, by kołysząc się w drodze do domów i akademika pomyśleć o owinięciu szalikami parujących od potu szyj, czy o zapięciu płaszczy na klejących się do skóry ubraniach, nawet jeśli we włosy wplątywały im się pierwsze z natychmiast topniejących płatków śniegu. Ralf widział je wyłącznie przez okno, siedząc przed biurkiem, wstukując kolejne wartości w kalkulator, kartując notatki i rozwiązując zadania z analizy matematycznej - a Miles, jak za każdym takim razem, wrócił do niego nad ranem.
Nie było to nic nowego - i być może rutynowość tej sytuacji była w tym wszystkim najgorsza. W zamku zaszczękał klucz, a Miles znów przywitał się z Ralfem z tęskną gorliwością, w której ten miał wkrótce nauczyć się rozpoznawać pierwszą oznakę zdrady. Na długo zanim Bellamy pocałował go w ten sposób - na długo zanim on sam zaczął całować tak innych ludzi - Miles zrobił to dziesiątki razy, za każdym z nich niecierpliwie biorąc go jeszcze na drzwiach, pod prysznicem lub w sypialni, jeżeli Ralf nie zdążył sennie wyjrzeć przez jej próg. Miles jak zawsze objął go do snu i jak zawsze niechętnie wypuścił go o poranku z łóżka, półprzytomnie życząc Ralfowi powodzenia na kolokwium, do którego ten szykował się w nocy.
Było przed ósmą. O trzynastej, kiedy wrócił, Miles nadal spał. Ralf jak zawsze nastawił im kawę i jak zawsze w te wolne od innych zajęć piątki, kiedy ekspres wciąż mielił ziarna, sam na moment wrócił do łóżka. Jak zawsze przytulił się do Milesa - wówczas nie wiedząc, że robił to po raz ostatni - a potem jak zawsze dobudził go paroma pocałunkami, na myśl o których jeszcze przez lata miało robić mu się niedobrze, ponieważ w ten piątek, tuż po trzynastej, to on sam zaczął się budzić. Istniały lata, w których żałował tego niepotrzebnego spojrzenia na rozświetlony przez przychodzącą wiadomość telefon Milesa, oraz lata, przez które dziękował przypadkowi, że odrywając usta od jego policzka otworzył oczy w samą porę, aby ją przeczytać - ponieważ w ten piątek, tuż po trzynastej, Ralf otworzył oczy w zupełnie innym świecie i ponieważ w ten piątek, tuż po trzynastej, w jego pięknym śnie pojawił się pierwszy prześwit rzeczywistości.
- "Następnym razem mógłbyś zostać na śniadanie" - Ralf przytoczył Claude'owi. - Od kogoś, kogo sam znałem. Mówiłem mu cześć. Uwierzysz, jeśli powiem, że wróciłem do kuchni zupełnie jakby nic się nie stało?
- Nie... - Claude przerwał mu, ale Ralf tylko pokiwał parę razy głową, ponieważ właśnie tak było. - Ty po prostu- Nie-nie-nie, za Ralfem poniósłby się głos Claude'a, nie, powtórzyłby, zrób coś - ale w tamtej chwili Ralf nie zrobił nic. Nie obudził Milesa ciosem w policzek, jak zrobiłby to Claude, ani nie podetknął mu telefonu prosto przed twarz, aż Miles nie miałby innego wyboru niż przyznanie się do wszystkiego, co zrobił. Nie wyrzucił go z łóżka, ani z mieszkania, ponieważ Ralf nigdy nie reagował gwałtownie.
Wrócił do kuchni, a Miles, sięgając po własną kawę, jak zawsze pocałował go w kark. Jak zawsze zapytał Ralfa jak poszło mu kolokwium, a nawet założył, że to za jego sprawą Ralf był cichszy, niż zazwyczaj. Lecz kiedy Miles zapewniał go: na pewno je zdasz, na pewno będziesz miał najlepszy wynik, przecież jesteś tam najlepszy, Ralf myślał już tylko o tej wiadomości. Była pierwszym pękniętym szwem: samotną, sterczącą nicią, za którą wreszcie zdecydował się pociągnąć, aż wszystko, co znał, rozpruło się oczko po oczku, a spomiędzy starannie zszytych kłamstw - zbyt pięknych, aby były prawdziwe - wreszcie zaczęła wyzierać brzydka prawda.
- Najpierw oburzył się, że przeglądałem jego telefon, aż prawie poparzył się kawą, i nagle to ja musiałem tłumaczyć mu, że zauważyłem tę wiadomość przez zupełny przypadek i że naprawdę wolałbym o niej nie wiedzieć. To musiało podsunąć mu całkowicie nowy pomysł, ponieważ chwilę później- Chwilę później zmienił linię obrony. Zdążył skasować tę wiadomość, a nawet wmówić mi, że jej nie otrzymał, a to wszystko działo się tylko w mojej głowie: że byłem niewyspany, zmęczony, zestresowany, że tylko mi się wydawało. Potem obiecał, że tego następnego razu nie będzie, ale już wiesz, że to nie był ani pierwszy raz, kiedy to zrobił, ani pierwszy, gdy mi to poprzysiągł. Potem zaczął mnie przepraszać, a kiedy chciałem już tylko wiedzieć dlaczego mnie okłamywał, on zapewniał mnie, że kłamał dla mojego własnego dobra: ponieważ mnie kochał, ponieważ nie chciał mnie smucić, ponieważ wiedział jak zareaguję.
Ale Miles nie przewidział reakcji Ralfa.
Kiedy Miles powtarzał każdą z tych rzeczy, Ralf odepchnął go i wyszarpnął się z przytrzymującego go w miejscu zacisku zakleszczonych na jego ramionach rąk, aż krok po kroku, kręcąc głową - ponieważ to nie mogło się dziać, ponieważ żadna z tych rzeczy nie mogła być prawdziwa - wycofał się do salonu, jakby oddalał się od zagradzającego mu drogę dzikiego zwierzęcia. Jednak to Miles, nieprzerwanie się do niego zbliżając, obronnie i poddańczo zasłonił się dłońmi, jak ktoś przekonujący nożownika, aby ten wypuścił z rąk nóż, tuż przed podjęciem próby jego obezwładnienia: Ralf, proszę, porozmawiajmy, Ralf, proszę, usiądź, Ralf, proszę, posłuchaj mnie.
I Ralf nagle siedział.
I Ralf nagle słuchał.
I gdyby Ralf mógł wkroczyć w to wspomnienie, podążyłby za Milesem i zatkałby jego usta dłonią, aby nie usłyszeć żadnej rzeczy, którą wtedy powiedział.
- Kocham cię - powtórzył Miles, kucając przed nim tak, by przytrzymać głowę Ralfa, którą ten już tylko potrząchał, jakby instynktownie chciał przegonić każde z tych słów. - Przecież nic się nie stało.
- Obiecałeś mi coś.
- I przepraszam, że nie dotrzymałem tej obietnicy. Przepraszam - w porządku? - Miles potarł kciukami jego policzki, ścierając wzbierające w oczach Ralfa łzy. - Przepraszam. Naprawdę. Przecież wiesz, że cię kocham. To niczego nie zmienia. Ralf... Nie miałeś dowiedzieć się o tym w ten sposób. Przespałem się z nim, niech będzie, ale co z tego? To nic nie znaczy. Czy siedzę teraz z nim, przepraszając go, że nic z tego nie będzie, bo mam chłopaka? Ralf, to z tobą chcę się budzić. To do ciebie chcę wracać. To na tobie mi zależy. Przecież, tak realistycznie, jaką robi ci to różnicę? To nie ma na ciebie żadnego wpływu. Żadnego. To cię nie dotyczy.
- To mnie dotyczy, Miles. To sprawia mi przykrość - oznajmił mu Ralf, samemu coraz dosadniej pojmując, że Miles tego nie rozumiał. - Jest mi naprawdę bardzo przykro.
- Ale nie musi być. Nie musi być ci przykro. Nie musisz o tym wiedzieć. Przecież wszystko było w porządku przez cały ten czas, prawda? - Na twarzy Milesa pojawiła się imitacja tego samego uśmiechu, którym przez lata uspokajał go Ralf. - I wszystko byłoby dalej w porządku, gdybyś nie zobaczył tej wiadomości - nie powiesz mi, że nie. Możemy jakoś się umówić. Możemy to jakoś naprawić. Możemy zrobić tak, że nie będziesz o niczym wiedział. Przecież byłeś szczęśliwy.
Ralf przymknął powieki, jakby nad czymś się zastanawiał, ale to do Claude'a odezwał się w następnej chwili.
- Mógłbym go słuchać i słuchać, a nawet uwierzyć w tę bajkę o własnej wyjątkowości i jego czystych intencjach, ale ten cały spokojny i rzeczowy ton za chwilę się zmienił. Wymyślił coś o tym, że byłbym wtedy po prostu jego chłopakiem, który wie, że jest bardzo kochany, że jest priorytetem, i który nie musi szukać potwierdzenia tego faktu w jakichś wymysłach o wierności, bo może mieć pewność, że w tym wszystkim zawsze liczy się tylko on. To zaczynało brzmieć znośnie. Nie jesteś przekonany? Cóż, ja prawie byłem. Jeszcze moment, a może bym na to przystał - dopóki nie odwróciliśmy sytuacji, a ta cała otoczka nie rozsypała się przez parę niewłaściwych słów. Ugryzł się w język o sekundę za późno i nagle tylko żartował, a do mnie dopiero wtedy to wszystko zaczęło naprawdę docierać.
Ralf spojrzał na Milesa, na jego upierścienione palce na własnych kolanach, aż zobaczył kogoś, kto przez cały ten czas był przekonany, że nie zrobił niczego złego. To nie brak skruchy, jakiego oczekiwałby od przeprosin, przeważył o wszystkim, co stało się później. Zadecydowała prosta matematyka: blisko dwa lata seksu bez gumek, dwa lata bez badań, oraz więcej przygodnych spotkań, niż Miles byłby w stanie to zliczyć. Nieprzyłapany na żadnym z nich Miles nabrał odwagi. Stał się niedbały. Niedbały? To niewłaściwe słowo.
Miles stał się nieostrożny. I jak każdy, kto wymknął się śmierci setkę razy, musiał zdążyć uwierzyć w mit własnej nieśmiertelności.
- Czy ty się chociaż zabezpieczałeś? - zapytał go Ralf, chociaż domyślał się odpowiedzi.
Sam go do czegoś przyzwyczaił. Londyn - do tego, że prawie każdy brał PrEP.
- Skąd w ogóle sugestia, że- - Miles urwał. To był ten ton oburzenia, jaki dał słyszeć się w jego głosie, ilekroć został przyłapany na kłamstwie.
- Pojadę się teraz przebadać - oznajmił mu Ralf, ruszając do przedpokoju. - Zabierz stąd swoje rzeczy.
- Ale-
- Zabierz. Na twoim miejscu modliłbym się, aby te wyniki były ujemne. Ty naprawdę nic nie rozumiesz...? Jeżeli nie będą, naprawdę nie wiem które stowarzyszenie barristerów zgodzi się przyjąć cię bez zaświadczenia o niekaralności.
Jak typowo, zaśmiałby się dziś Ralf.
- Dzieci prawników grożące sobie sądem - uśmiechnął się krzywo w przestrzeń, zanim spojrzał znów na Claude'a. - Dopiero wtedy dotarło do niego, że zrobił coś, czego nie powinien był robić. Nie martwiły go moje łzy. On nawet nie rozumiał, że mnie zranił. Zmartwiło go dopiero pięć lat więzienia, a ja wiedziałem, że tylko to mogłoby do niego przemówić. Pod tym względem byliśmy do siebie podobni. Obaj mieliśmy pewne braki w sumieniu, przyznaję, ale nie było to nic, czego nie ukróciłaby wizja poważniejszych konsekwencji, a to wszystko naprawdę mogłoby skończyć się wyrokiem. On to wiedział, ja to wiedziałem, wiedzieli to nawet ludzie w punkcie badań. To wtedy cała ta wymiana zdań zaczęła wyglądać naprawdę brzydko. Całe to "nie zrobisz tego", "zrobię to", trochę nie "nie dotykaj mnie". Błagalne prośby, "nie bądź taki" - czy już one nie powinny były powiedzieć mi, czego mogłem się spodziewać? - później szamotanina przy drzwiach, ręka na gardle, najpierw jego na moim...
Być może Miles wykrzyczał wtedy każdy ze swoich lęków.
- Zerwać? Zerwać? Jak ty to widzisz? Jak ty to widzisz, co? Znowu będziesz robił z siebie jakąś kurwę w klubie? A może na tinderze? Pierwszy lepszy kutas i się zacznie? Zerżnij mnie, nie przestawaj, spuść się we mnie! Możesz mocniej, głębiej, skończ na mnie! Daj mi dojść! Kto cię, kurwa, zechce? Kto zobaczy w tobie cokolwiek ponad-
A może po prostu wypowiedział na głos to, co zawsze myślał.
- ...potem moja na jego własnym. Przepraszał. Zapomniał się. - Ralf wzruszył ramionami. - Ale nie do tego zmierzam. Zmierzam do tego, że gdyby on mówił choć chwilę dłużej... - Pokręcił głową. - Może zacząłbym dostrzegać w tym wszystkim sens. W tamtej chwili naprawdę chciałem mu wierzyć. Chciałem mu wierzyć tak bardzo, że prawie przegapiłem ten prosty szczegół: nie narażasz w ten sposób osoby, którą twierdzisz, że kochasz. I dlatego kiedy to wszystko, z tobą- Już raz to przerabiałem. Znałem Milesa. Może po nie zabrzmi to zbyt przekonująco, ale ja go znałem. Wiedziałem jaki był. Z pewnymi rzeczami zwyczajnie się liczyłem, również z tym, że potrafił kłamać jak z nut. Tobie też chciałem wierzyć, ale po tym wszystkim- Po prostu nie mogłem. Byłem święcie przekonany, że tym razem ukrócę tę farsę zanim zajdzie tak daleko i zanim znowu dam się komuś tak wykorzystać. Nie masz pojęcia, jak strasznie gardziłem samym sobą i jak nienawidziłem się za to, że przez cały ten czas byłem tak ślepy; że nawet kiedy raz za razem łamał mi serce, ja zawsze starałem się go jakoś usprawiedliwić, jakoś zrozumieć, ponieważ tak bardzo chciałem, aby wszystko, co mówił, było prawdą. I naprawdę chciałem, aby wszystko, co wtedy powiedziałeś, również nią było. Po prostu nie umiałem w to uwierzyć.
- Co było potem?
- Potem zawiozłem się na te badania. Myślałem, że trzymałem się nieźle, ale uznali mnie za jedną z tych osób, które mogłyby potrzebować pomocy ze zgłoszeniem czegoś na policję. Naprawdę chcieli się mną tam zająć. Pierwszy wynik po dwudziestu minutach był negatywny, ale i tak wypisali mi PEP. Wyniki antygenowych miałem po niecałym tygodniu. Powtórka za tydzień, za miesiąc, za trzy miesiące. Prewencyjna antybiotykoterapia na całą resztę.
Ralf przypomniał sobie tamtą chwilę - kozetkę w klinice i nieco zbyt liczny personel medyczny, aby nie zorientował się, że mogło dziać się coś złego, nawet jeśli krążące wokół niego pielęgniarki uciszały się nawzajem jakby był jednym z tych rannych żołnierzy, którym nie można było pozwolić spojrzeć na rozszarpane pociskami wnętrzności, ponieważ ostatnim, co trzymało ich przy życiu, była nieświadomość poniesionych obrażeń. Ktoś odwracał jego uwagę od próbówki napełniającej się krwią jakby nadal był dzieckiem, a wśród trzasku naciąganych na dłonie lateksowych rękawiczek, w ich szeleście, gdy upewniano się, że przekrwienia na jego skórze nie były wybroczynami, słyszał już tylko szept - biedny dzieciak - oraz ten inny: kolejny skretyniały gówniarz. Wzbudzał współczucie i wzgardę, lecz to z tą drugą miał przez lata patrzeć w lustro.
Przełknął ślinę.
- Potem wróciłem do pustego mieszkania, przebrałem się, położyłem na łóżku, i dopiero wtedy zacząłem płakać, tak naprawdę. Pierwszy raz w całym swoim życiu rzeczywiście się poryczałem. Nie przestałem do rana, a nawet dłużej, ponieważ w tym czasie to wszystko powoli zaczęło układać się w spójną całość.
To w tamtym czasie Ralf przypomniał sobie, jak którejś nocy miał dołączyć do nich wszystkich w klubie, ale idąca obok niego Sherri spojrzała w telefon i zaciągnęła go gdzieś indziej na drinka, mówiąc coś o promocji, choć oni nigdy nie musieli z nich korzystać. Jak pociągnął za klamkę i wpadł na podpitego Quinna, który wyszedł tylko zapalić i zatrzymał go pod wejściem rozmową przy fajce, chociaż w środku była wentylowana palarnia. Jak któregoś razu przyszedł i nikt nie mógł znaleźć Milesa, albo jak któregoś razu przyszedł i wszyscy twierdzili, że powinien był minąć go po drodze, ponieważ ten właśnie zdążył wyjść. Jak Miles wrócił, udając zdziwienie tym, że Ralfa nie było już w domu, choć gdyby rzeczywiście zdążył tam dotrzeć, nie wystarczyłoby mu czasu na tak szybki powrót.
I Ralf nienawidził się coraz bardziej.
Później przypomniał sobie o wszystkich razach, kiedy Miles szarpnął go za rękę, ponieważ Ralf spojrzał w oczy kogoś, kogo zaledwie minęli na ulicy. Wszystkich razach, kiedy po powrocie z klubu, jeżeli ktokolwiek choćby obejrzał się za Ralfem - a był to czas, w którym oglądali się za nim wszyscy - Miles przyszpilał go do ściany za gardło, powtarzając: jesteś mój, ale zaraz się uspokajał, ponieważ Ralf posyłał mu uśmiech, mówił: oczywiście, że jestem, i zaraz dodawał: możesz chwycić mnie mocniej.
I Ralf gardził sobą coraz mocniej.
Później zauważył siniaki na ramionach, za które przytrzymywał go Miles, przekonując go, że go kochał. Później zdał sobie sprawę, że pamiątka udanego seksu, za którą uważał kiedyś posiniaczone nadgarstki, mogła powstać zanim zdążyło do niego dojść: na przykład wtedy, gdy Miles szybkim krokiem przeciągał go przez tłum w klubie, albo wtedy, gdy Ralf chciał podejść do kogoś z wydziału ekonomicznego, ale zanim zdążył to zrobić, Miles zatrzymał go pociągnięciem: kto to? Przypomniał sobie o tym, jak Miles ściskał jego dłoń odrobinę zbyt mocno, oraz o tym, że czasem gwałtownie ją puszczał. Podliczył osoby, którym został przedstawiony jako przyjaciel, zanim Miles zdecydował się upublicznić ich związek tak, że jego zakończenie stało się głośniejsze niż początek - jakby liczył się z tym, że jeśli nie uda się mu zatrzymać przy sobie Ralfa, zrobi to towarzyszące temu zerwaniu upokorzenie. Miał rację. Ta kompromitacja niemal je odroczyła.
I Ralf nie był już smutny.
Pomyślał o tym, jak Miles przekonywał go, że nic się nie stanie, jeżeli pokażą się razem w domu Voigtów i wyniknie z tego rodzinna awantura - bo nawet gdyby, Ralf, nawet gdyby: przecież masz mnie.
Ralf był już tylko wściekły.
- Pewnie chodziłeś długo na terapię - założył Claude. - Nie? Nawet o tym nie myślałeś? Ktoś powinien był ci to zasugerować.
- Ale nikogo takiego nie było. Nikt nie zapytał mnie dlaczego milczę, ani czy wszystko w porządku, ani czy dobrze się czuję. Dopiero Vivi zdała sobie sprawę, że działo się coś złego, choć najpierw założyła, że po prostu wyrzuciłem ją z bliskich znajomych na instagramie. Ale co mogła zrobić? Miała szesnaście lat, była w Hamburgu, a od czasu tamtej kłótni przy stole żywiła do mnie swoją najgorszą urazę, ale dużo później opowiedziała mi, że prosiła rodziców, aby się do mnie odezwali. Nie zrobili tego. Już wiesz jak wyglądała moja pierwsza rozmowa z ojcem po tym zerwaniu. Nagle nie miałem nikogo: ani przyjaciela, bo moim najbliższym przyjacielem był Miles, ani znajomych, ani nawet rodziny, bo ta znowu miała mnie gdzieś. Jedynie pielęgniarki z tamtego punktu badań powtarzały mi: kochanie, na pewno wszystko będzie dobrze, ale w tamtym czasie miałem w głowie taki bałagan, że ucieszyłbym się z dodatniego wyniku. To nie byłby dla mnie wyrok śmierci - ale dla Milesa? Dla niego to byłby koniec. Kolejne negatywne coraz bardziej wyprowadzały mnie z równowagi, bo miałem wrażenie, że gdybym tylko miał to na papierze, gdybym tylko miał jakiś namacalny dowód- Mógłbym powiedzieć: to się stało. Popatrzcie: on mi to zrobił. Chciałem przespać się z kimś obcym, choćby i z całym Londynem, byle zatrzeć pamięć o tym, że Miles mnie w ogóle dotykał, mało tego: ja chciałem, żeby to wiedział, bo nic nie zdenerwowałoby go bardziej. Tyle tylko, że prędzej poderżnąłbym komuś gardło, niż znowu dał się tak komukolwiek dotknąć. Nie masz pojęcia jakie to wszystko stało się dla mnie odpychające, z jakim wstrętem na siebie patrzyłem, z jaką wzgardą- Więc tego nie zrobiłem. Poza tym czekałem na wyniki. A skoro o wynikach mowa, ja nawet nie zdałem tamtego kolokwium. Nie żartuję. Odpowiedzi miałem dobre, wszystkie, co do jednej - po prostu w Niemczech stawiamy przecinki tam, gdzie Anglicy chcą widzieć kropki. Drobny szczegół - Ralf uśmiechnął się gorzko. - Bo przecież to wszystko sprowadzało się do drobnych szczegółów. Prowadzący spojrzał na mnie jak na szmatę i przetarł mną podłogę, ponieważ, panie Voigt, w życiu prywatnym może pan nie widzieć różnicy między pięcioma funtami, a pięcioma tysiącami funtów, ale skoro zamierza pan zostać prawnikiem, wypadałoby nauczyć się odróżniać ich setki od milionów, a poza tym: jak bawił się pan na Malediwach? Mogłem odgrażać się Milesowi, że skoro tak bardzo chce poznać wyniki tych badań, powinien zapytać rodziców czy nie znaleźli w skrzynce aktu oskarżenia, ale sam zostałem sprowadzony do parteru. Wreszcie on też się przebadał.
Ralf zamilkł na moment, samemu starając się spojrzeć łagodniejszym okiem na te ostatnie pamiątki ze świata, który dawno przestał istnieć.
- Miałem sporo szczęścia, lub dobre przeczucie, a może po prostu gdzieś w głębi duszy pamiętałem, że niedługo po naszym powrocie z tamtego wyjazdu Milesa złożyła gorączka. Pierwszy objaw - napomknął gorzko. - Gorączka, a potem ponad miesiąc zanim sam zaczniesz zarażać, oraz tak śmiesznie niskie szanse na transmisję, jakby dojście do niej graniczyło z niemożliwością. To nie jest jakaś historia o sprawiedliwości. Nie ma w niej morału, ani puenty, ani chociaż cienia satysfakcji z tego, że Miles był jaki był, ale przynajmniej dostał nauczkę - bo jej nie dostał. Diagnoza to nie kara. Nic mu nie było. Byłem wyczerpany i wściekły, a on był ostatnią osobą, którą chciałem zobaczyć pod klatką, ale sam mu to powiedziałem: nic ci nie będzie.
Tamten dzień także pamiętał. Przedwiosenne roztopy chlupoczące w rynnach, pięści Milesa wbite w kieszenie eleganckiego płaszcza, naciągnięty na jego głowę kaptur bluzy i spuszczony wzrok - ale Miles nie korzył się przed nikim. Do samego końca musiał nie spodziewać się, że Ralf, niewzruszony, jedynie spojrzy na niego z góry.
- Gdyby okoliczności były inne, pewnie nadal umiałbym zaprosić go na górę, posadzić na kanapie i obiecać, że jakoś sobie z tym poradzimy. Jako przyjaciele. Kiedyś myślałem, że pozostalibyśmy nimi nawet po zerwaniu. W każdym razie, był tam, a ja znałem go na tyle dobrze, by wiedzieć, że próbował już tylko ratować własną skórę jakąś próbą wzbudzenia we mnie współczucia, a ja umiem być wyrozumiały, naprawdę, ale nie współczujący. Nienawidziłem go i nienawidziłem siebie - po prostu istniał czas, w którym wydawało mi się, że kochałem go ze wszystkimi jego wadami, nawet tak o nich nie myśląc, a o tym wcale nie jest mi tak łatwo zapomnieć. Z tego powinieneś już zdawać sobie sprawę. Wyobraź więc sobie, że kiedy Miles mnie przepraszał, póki mówił, naprawdę byłem gotowy uznać, że układ, który zaproponował, był dobrym wyjściem. Daj mi skończyć, Claude. Wiem, co chcesz powiedzieć, ale daj mi skończyć. Był taki moment, ponieważ uchodzenie za chłopaka, który mu po prostu na to pozwala, byłoby lepsze, niż uchodzenie za chłopaka, który dał się tak oszukać. Tego drugiego widziałem w lustrze, ale ten pierwszy przynajmniej nie wstydziłby się pokazać ludziom, a to naprawdę upokarzające, gdy mijasz gdzieś kogoś, kto ciągnął Milesowi, kogoś, kogo całował, albo kogoś, kogo przeleciał, a ten ktoś doskonale wie, że ty i Miles od dawna ze sobą chodzicie. Mógłbym wtedy myśleć, że Miles się nimi zabawił, bo byłoby to łatwiejsze od przyznania, że sam byłem jednym z nich. Może nawet ulubioną zabawką, niech będzie. Ulubioną zabawką, którą nie mógł bawić się nikt inny.
Jeszcze niedawno Ralfa nie bawiłaby trafność tego porównania. Kiedy Miles chciał pobawić się kimś innym, odkładał go na najwyższą półkę - w końcu mieszkanie Ralfa mieściło się na ostatnim piętrze - i aby nie budzić go w nocy pukaniem, przekręcał w drzwiach dorobiony dla niego klucz. Ten, lata później, trafił do rąk Bellamy'ego, ale kiedy Ralf wychodził do pracy, a on wciąż spał, zamykając go w domu nie mógł pozbyć się wrażenia, że robił dokładnie to samo.
Patrząc w ekran, ponieważ niespodziewanie okazało się to łatwiejsze od spojrzenia Claude'owi w oczy, Ralf znów się nad czymś zastanowił.
- Nie jestem pewien jak ci to powiedzieć - podjął wreszcie. - Ale przepraszam, że to wyglądało w ten sposób. Wybaczyłeś mi, wiem, ale nie mówię tylko o tym, że nie umiałem ci uwierzyć. Chodzi mi o wszystko, od samego początku, ponieważ gdy mówię, że już raz to przerabiałem, nie mam na myśli wyłącznie tego, że już raz dałem się oszukać. Mam na myśli to, że już raz się tak czułem, a ten ostatni raz skończył się właśnie w ten sposób. Nie miej mi za złe, że nie chciałem przechodzić przez to ponownie. Nie należę do osób uganiających się za jakimś widmem starego związku i dawnego uczucia - jeżeli już, niech będzie, może nadal trochę przed nim uciekam. Samo niezerwanie się do biegu kosztuje mnie dużo wysiłku, ale staram się, naprawdę. Starałem się też wcześniej. To po prostu nie jest takie łatwe, kiedy po czymś takim próbujesz dać sobie spokój i trochę odpuścić, a nawet jakoś wmówić sobie, że ten raz może być inny, ale co chwilę dzieje się coś, przez co znów nie możesz spojrzeć w lustro bez wzgardy.
- Ale nic takiego już się nie dzieje - zapewnił go Claude. - I nic takiego nie będzie się działo, ponieważ ten raz jest zupełnie inny. Pewnie znudziły ci się już te wszystkie obietnice, że ja taki nie jestem, ale... Nie?
Ralf pokręcił głową.
- Nie znudziły, ponieważ nikt nie musiał mi ich składać. Są sprawy, które zachowuję dla siebie. Ta jest jedną z nich.
- Mogłeś powiedzieć mi wcześniej.
- To też jest wiedza, którą łatwo wykorzystać.
- Żeby lepiej cię zrozumieć, tak - Claude zgodził się z nim przekornie. - Nie należy to do łatwych zadań, kiedy tyle przemilczasz. Gdybyś tylko mnie jakoś uprzedził, zajęlibyśmy się tym już wcześniej, na spokojnie, bez tylu niedopowiedzeń i niepotrzebnych pretensji. Przyznaję, że nie wszystko jestem w stanie sobie wyobrazić, na przykład nie to, że tkwiłeś w tym związku tyle czasu, kiedy mógłbyś mieć każdego, ale niech będzie: nie chciałeś nikogo innego. Naprawdę nie musiałeś godzić się na żadną z tych rzeczy.
- Wiem.
- Zasługiwałeś na coś lepszego niż-
- Claude, ja to wiem. To nie jest takie proste, a przynajmniej nie było, póki trwało. Tłumaczyłem się z tego wszystkiego już przed samym sobą, więc przestań, proszę, wpędzać mnie w poczucie winy, że mogłem tego uniknąć, bo gdyby tak było- - głos Ralfa uniósł się, a potem urwał. Ralf przycisnął dłonie do oczu. - Przepraszam. Po prostu nie mów mi jak zachowałbyś się będąc na moim miejscu. Sam zachowałbym się dzisiaj inaczej.
- Ale mogę ci chyba powiedzieć, jak zachowałbym się będąc na jego...? - łagodniejszym niż dotąd głosem zapytał go Claude. - Na jego miejscu traktowałbym bycie z tobą jak największy przywilej. Mówię poważnie: to byłby dla mnie zaszczyt.
- Podobno miałbyś ochotę przypierdolić dwudziestoletniemu sobie.
- Bo byłem popierdolony - potwierdził Claude. - Niech będzie, nadal jestem, ale nie w ten sposób. Zupełnie nie w ten sposób. Nigdy nie zrobiłbym ci czegoś takiego. I przysięgam, że nie zrobię. Skąd w ogóle przyszło ci do głowy, że mógłbym?
- Sam stwierdziłeś, że mam typ - zauważył Ralf.
- Że się w niego nie wpisuję.
- Czy ja wiem...? - udał, że zastanawia się na głos. - Przystojny, czarujący... Może nawet nazwałbym cię dwulicowym, gdyby tu można było mówić o tylko dwóch obliczach, ponieważ ty, mój drogi, masz ich znacznie więcej. To komplement. Mam ten problem, że takie rzeczy mnie kręcą, a ty jesteś kimś, dla kogo naprawdę łatwo stracić głowę.
- Więc twierdzisz, że ją straciłeś.
- Twierdzę, że niełatwo było mi trzymać się jakichś resztek własnej godności, gdy jednocześnie tę głowę traciła dla ciebie Zhanna. Trudno było mi nie widzieć w sobie tylko kolejnego omamionego idioty, którego miałeś zamiar zatrzymać przy sobie paroma niezobowiązującymi pocałunkami i śpiewką o tym, że w tym wszystkim chodzi tylko o nas, chociaż ona też ją słyszała. Tą samą, może z nieco innym refrenem.
- Ale w tym wszystkim od samego początku chodzi tylko o nas. O ciebie i o mnie.
- Wiem. Po prostu wierzenie w to, po tym wszystkim-
- Nie jest łatwe. Rozumiem. - Claude przeczesał jego włosy paroma spokojnymi ruchami. - Już wszystko rozumiem, w porządku? A teraz pokaż mi resztę. - Skinął brodą na telefon. - No już. Wszystko to wszystko.
Ralf poprawił się w jego ramionach, samemu przerzucając na ekranie te parę ostatnich zdjęć i nagrań, o których istnieniu byłby wkrótce zapomniał.
I tak dotarli do bieli pionowych klifów odłamanego od kontynentu Zjednoczonego Królestwa - do rozłożonych rąk, rozwianych blond loków i trzepoczącej na wietrze kurtki; do Ralfa owiniętego w grubą bluzę Sherri, ponieważ przepłynął się w zimnym morzu, choć wszyscy wokoło mieli na sobie wiatrówki. Do imprez całych na biało, oraz imprez całych na czarno. Do sylwestra w Paryżu i weekendu we Florencji, tych wyjazdów, na które zaproszony był każdy, a zarazem nikt poza nimi. Do świata, którego nie dotyczyły odległe wybuchy, docierające do niego echem jako bezdźwięczne podzwanianie kryształowych żyrandoli, rozedrganych prędzej od muzyki, niż bezpośredniego zagrożenia. Do ulic, na których widok uzbrojonej gwardii cywilnej był równie spowszechniały, co obecność przechodniów.
- Poczekaj - przerwał mu Claude, kiedy ekran wypełniło kolejne ze zdjęć, szarawe i rozmyte od dymu, na którym rozłożony na kanapie Ralf wśród paru innych osób zakrywa roześmiane usta wierzchem dłoni, jakby ta mogła jednocześnie stłumić niekontrolowany śmiech i ukryć zaróżowione od kaszlu policzki. - Nie wierzę. Szanowny pan Voigt, zupełnie zjarany. Pierwszy raz? A to? Nie wierzę, że to ty. Po prostu nie wierzę. Byłeś słodki.
- Już nie jestem? - Zdumiał się Ralf. - Rzeczywiście. Mój błąd. Teraz już tylko z kutasem w pysku - przytoczył z przekąsem.
- Możesz mi o tym jeszcze przypomnieć.
- Próbowałem - wypomniał Claude'owi. - Wyobrażałem sobie to popołudnie nieco inaczej, niż przeglądając-
Przypadkowe ujęcia.
To z rozświetlonej czerwonymi racami nocy piątego listopada, na którym roześmiany Ralf wbiega z otwartymi ramionami między wysokie płomienie i toczy wokoło roziskrzonymi oczami, jakby nie istniał dla niego dostojniejszy i piękniejszy widok od świata, który płonie, ani muzyka cudowniejsza od niemilknących eksplozji rozrywających niebo petard.
To z wakacji: złota poświata zachodu, złote loki, złoty łańcuszek na wciąż bladym karku, roześmiane spojrzenie posłane kamerze sponad barku opiętego białym t-shirtem oraz ukazujący zęby uśmiech, tak filuterny, że pierwszym, co rzucało się w oczy, był on - nie to, w jakim wieku był na tym zdjęciu Ralf, młodszy niż Claude kiedykolwiek spodziewałby się go zobaczyć. Przywykł do tego, że upływ lat zamieniał jego dawnych znajomych w zupełnie obcych mu ludzi, o twarzach w niewielkim już tylko stopniu przypominających te, które - bezimienne - zalegały gdzieś w jego pamięci; nie jednak do tych rzadkich przypadków, gdy to w młodzieńczych rysach mógł doszukać się podobieństwa do osoby poznanej na długo po tym, jak wyostrzyło je dłuto czasu, z którego każdym uderzeniem odkruszała się przemijająca młodość.
- Ile masz tutaj lat? - zapytał Claude. Kiedy Ralf zastanawiał się nad odpowiedzią, uniósł zabrany mu telefon na wysokość własnego wzroku.
Nie było to jedyne zdjęcie z tamtego wyjazdu. Na poprzednim ujęciu Ralf piął się na szczyt klifu po spadzistej ścieżce między drzewami; na wcześniejszym opierał się łokciami o barierkę sportowego jachtu, w samych kąpielówkach, biżuterii i okularach przeciwsłonecznych, z butelką piwa przytrzymaną dyskretnie poza kadrem oraz odległymi sylwetkami skaczących do morza miejscowych; na jeszcze wcześniejszym trzymał w dłoni obity beżową skórą ster.
- Osiemnaście? - Ralf oszacował wstępnie. - Nie, siedemnaście. To wybrzeże powinieneś już raczej rozpoznać. Mieliśmy domek letniskowy pod Marsylią.
- Gdzie? W którą stronę? Bliżej Tulonu, Montpellier?
- W Cassis.
- Cassis - powtórzył Claude, jakby powtarzał wymowę Ralfa. - Miałem tam rodzinę.
- Jesteś z Tuluzy. Nie?
- Moi dziadkowie nie byli. Tylko nie mów mi, że bywałeś tam co wakacje.
- Nie bywałem. Może parę razy - Ralf wzruszył ramionami. - Ojciec i Moritz kupili tamten budynek lata temu, inwestycyjnie. Sprzedali go za parę milionów zanim kurs euro-
- Parę milionów, nic takiego. Ile to gówno miało sypialni?
- Cztery.
- Domek - prychnął Claude. - Raczej letnia rezydencja. Z basenem? Oczywiście, że z basenem. Ten jacht też był wasz? Nie? Już nie bądź taki skromny.
- Nie był, ale nigdy nie musiałem za niego płacić. Ani za ten, ani za pozostałe. Ich znajomi mieli firmę czarterową. Cała flota zarejestrowana na Malcie. Co cię ugryzło?
- Nic. Nic, zupełnie - zapewnił go Claude. - Byłeś jednym z tych zasranych, bogatych Niemców, którym najchętniej zapchałbym silnik kamieniami.
- Wielkie odkrycie - Ralf przewrócił oczami. - Co jeszcze?
- Gdybym miał cię okazję zobaczyć... - Claude nie dokończył. - Miałbym wtedy ile, z szesnaście lat? Szesnaście lat i paskudny bałagan w głowie. Odbiłoby mi na twoim punkcie. Zrobiłbym coś zajebiście głupiego, byle zwrócić twoją uwagę, a potem sam nie wiedziałbym co z tym począć, ale gdybyś mi pozwolił- Przysięgam, że nadrobiłbym brak wprawy najszczerszymi chęciami. Może nawet mógłbyś liczyć na dobre dwie minuty, przez które udawałbym, że wiem co robię, chyba że ty jeszcze nie- Wiedziałeś?
- Claude - przekrzywiając głowę Ralf znów zwrócił się do niego przeciągle i czule, lecz nie bez politowania. - Powiedzmy, że zawsze wolałem tańczyć z chłopakami. Może nawet mógłbyś się czegoś ode mnie nauczyć.
- Żartujesz sobie - Claude stwierdził z przekąsem. - Nie? Byłeś uroczy. Zdążyłem wyobrazić cię sobie jako jakiegoś ulubieńca nauczycieli, jednego z tych cichszych dzieciaków, o których wiadomo tyle, że mają dzianych starych i wysoką średnią, choć teraz wiem, że do tego obrazka powinienem dodać jeszcze tę twoją modelkę. Już ją rozumiem, tak na marginesie. Zupełnie ją rozumiem. Jestem pewien, że nie mogłeś odgonić się od dziewczyn, ale ty ich... Nie? W ogóle?
- W ogóle - potwierdził Ralf. - Ale masz rację, byłem każdą z tych rzeczy. Wzorowe oceny i nienaganna frekwencja, nawet jeśli poprzedniej nocy wróciłem do domu z obolałą od obciągania szczęką. Mówiłem ci, że byłem ostrożniejszy od Vivi.
- Wymykałeś się?
- Zdziwiłbyś się jak często. Przyłapali mnie tylko ten jeden raz, gdy-
Ralf wrócił nad ranem. Przekręcił klucz w zamku, cicho nacisnął klamkę i ostrożnie domknął za sobą drzwi, lecz dopiero zdejmując buty zdał sobie sprawę, że w półmroku przedpokoju odkształcał się cień męskiej sylwetki. Świtało.
- Gdzie byłeś?
Świtało, a Marzell zawsze wstawał o świcie.
Ralf znieruchomiał.
- Nie mogłem zasnąć - skłamał. - Więc poszedłem się przebiec.
To wyjaśnienie byłoby wiarygodne: miał na sobie tylko dres i sportowe obuwie, oraz ten złoty łańcuszek, który mógłby go zdradzić, gdyby przy paru okazjach nie zdarzyło mu się w nim zasnąć.
Byłoby wiarygodne, tak myślał - gdyby nie pachniał perfumami.
Gdyby przynajmniej udał, że się zmęczył.
- Nie zdejmuj butów - polecił mu Marzell. - Co to za przebieżka, jeśli nie zdążyłeś się nawet spocić? Zawiąż je. Pobiegamy.
Rześkie powietrze, blade światło poranku, biel uderzających o asfalt butów i nogi plączące się Ralfowi od mdłości, przez które zgiął się wreszcie w pół. Zwymiotował do miniętego rowu, wypluł zmieszaną z winem ślinę, otarł usta rękawem i dogonił ojca - najpierw raz, później drugi. Z trudem dotrzymywał mu tempa.
Potem go wyprzedził. Być może to wtedy Marzell wyczuł zapach alkoholu, tę niemożliwą do pomylenia z niczym innym cierpką i owocową woń czerwonego wina, ponieważ od tamtego dnia, ilekroć Ralf wrócił z zajęć, a jego rodzice zdążyli rozsiąść się w salonie - przy serialu, czytanych w milczeniu książkach, lub pracy - witali się z nim krótkim stwierdzeniem:
- Wróciłeś - Marzell uniósł na niego wzrok. - Poczęstuj się.
Na stole stała otwarta butelka i przygotowany dla niego kieliszek.
Claude zmarszczył brwi.
- Nie robili tak nigdy wcześniej - Ralf rozwinął myśl - a ja przez naprawdę długi czas nie mogłem patrzeć na czerwone wino. Trwało to z miesiąc. Przestali dopiero gdy za którymś razem go sobie dolałem. Mojemu ojcu nie chodziło nawet o to, że się wymknąłem, choć musisz wiedzieć, że oni oboje trzymali mnie pod naprawdę ścisłym nadzorem. Rozwściekliła go tylko myśl, że został uznany przez własnego syna za gotowego uwierzyć w to kłamstwo idiotę.
- Wylałbym je na dywan - oznajmił mu Claude, przysłuchujący się temu z coraz wyraźniejszą dezaprobatą. - Najlepiej biały. Jestem pewien, że takie mieliście.
- Mieliśmy - przytaknął Ralf. - Ale uwierz, gdy mówię, że to by z nimi nie przeszło.
- Jednego nie rozumiem. Dres, biżuteria, wino? Gdzie byłeś? I ile ty miałeś lat?
- Siedemnaście, może już osiemnaście. Nie domyślasz się? Mogłem spokojnie wyjść w dresie, ponieważ i tak zaraz go zdejmowałem. Oni się kładli, a ja wskakiwałem w taksówkę. Puszka z energetykiem w jednej ręce, telefon w drugiej, lubrykant i poppers w kieszeni, słuchawki w uszach. Po drodze puszczałem coś o głębokim gardle, torbach od Balenciagi, czerwonych podeszwach i ujeżdżaniu cudzego faceta na tylnych siedzeniach jego Bugatti. Myślę, że wiesz o jaką muzykę mi chodzi. Do takiej tańczyłem - wspomniał - jeszcze na zajęciach w szkole tańca. Wyobraź to sobie: leciało coś o ziole, jachtach i fortunie na giełdzie w Szanghaju, a ja musiałem być święcie przekonany, że te piosenki były o mnie. Byłem okropny - prawie się zaśmiał. - Jechałem tak do jednego z facetów, z którym akurat sypiałem, czasem do jakiegoś nowego. Wracałem zanim moi rodzice wstali, a o ósmej, rześki jak skowronek, mogłem być już w szkole. Raczej nie piłem. Jeżeli czymś się zaciągnąłem, to suszem z czyjegoś waporyzatora. Nie przyłapaliby mnie - zawsze byłem ostrożny - ale tamtego razu przysnąłem u kogoś po seksie. Wiesz jak to wygląda. Czasem ktoś cię przytula i zanim się obejrzysz jest piąta, a ty próbujesz zamówić ubera i nie zabić się zakładając w pośpiechu spodnie.
- Jako nastolatek? - upewnił się Claude. - Dla kasy?
- Dla zabawy. Dla przyjemności - Ralf uśmiechnął się, prawie rozbawiony narastającym zdezorientowaniem Claude'a. - Czasem dla towarzystwa, chociaż znaleźliby się ludzie gotowi dać naprawdę spore pieniądze za rzeczy, które wtedy wyprawiałem. Młody, zgrabny, trochę zbyt otwarty na nowe doświadczenia... - pokręcił lekko głową. - Nastoletni koszmar przebrany za marzenie. Dopiero na studiach dotarło do mnie, że mogłem udawać dorosłego, ale nie różniłem się wiele od tych umawiających się ze studentami licealnych nimfetek, a było dobrze, jeśli nie padło akurat na kogoś starszego.
- Ralf, ja pierdolę. Co ci strzeliło do głowy? Gdzie ty ich w ogóle znajdowałeś?
- Tinder, grindr, zależnie od tego na co miałem ochotę. Nie patrz tak na mnie. Dziś sam posadziłbym tego aniołka przy stole i odbyłbym z nim bardzo poważną rozmowę, ale nie sądzę, aby to cokolwiek zmieniło. Byłem...
...nastolatkiem, który nie rozumiał pretensji żadnego z tych młodych i skorych do zazdrości tancerzy, zbyt nieśmiałych, aby zostawszy przyłapanymi na wpatrywaniu się w Ralfa spojrzeć mu w oczy, lecz nie na tyle, by parę uśmiechów i pocałunków później protestować, gdy - podrzucając w dłoni wyłudzony od recepcjonistki klucz do kameralnego studia - zabierał któregoś z nich na górne piętro ich szkoły tańca, zamykał za sobą drzwi, puszczał muzykę, zapalał któreś z kolorowych lamp u sufitu i po paru minutach zawijał zużytą prezerwatywę w ten sam papierowy ręcznik, którym ścierał z luster mokry ślad przepoconych po dwugodzinnym treningu pleców. Obrażali się gdy tańczył z kimś innym, albo w drodze do ich sali zatrzymywał się przy szybach, za którymi inni chłopcy ćwiczyli ballroom i voguing, ale prawda była taka, że Ralf zapominał o nich wszystkich już wieczorem, na przystanku, gdy zaciągając się czyimś poziomkowym elektrykiem czuł w kieszeni wibrację powiadomień z grindra.
Wydmuchiwał dym i czyjaś młodzieńcza twarz rozmywała się za kłębami ulatującej z jego ust pary wodnej, ale zza tej mgły - ponieważ to wszystko pamiętał jak przez mgłę - występował jeden z tych przypadkowych mężczyzn, którzy wreszcie robili z nim wszystko, co Ralf zrobił z Ritą, wszystko, co zrobił z tymi tancerzami, a potem także wszystko, co zechcieli, ponieważ Ralf nie potrzebował wiele czasu na zrozumienie, że to beztroskie możesz zrobić ze mną co chcesz - to samo, którym posługiwał się także Bellamy - działało na nich najlepiej. Wystarczyło, aby otrzymywane w ciemności sypialni wiadomości, a także te, na które odpisywał pod szkolną ławką, zaczęły przemnażać się na jego oczach.
A on zawsze lubił duże liczby. Miał w czym przebierać.
Nie musiał już czuć się chciany w domu, w którym od dwóch lat wraz z jego powrotem zapadała głębsza niż zazwyczaj cisza. Nie musiał przejmować się tym, że kiedy wchodził do kuchni, jego rodzice milkli, ani tym, że kiedy przystawał w progu salonu, a oni zdobyli się na zabawienie czymś dziesięcioletniej Vivi, nieruchomieli, dopóki nie wrócił do swojego pokoju. Był dla nich złym duchem, którego wystarczyło zignorować, aby odszedł. Nie przewidzieli jedynie, że ten demon, przemawiający zbyt szorstkim, głębokim i gardłowym głosem, aby mógł on należeć do ich dziecka, nie zaznawszy spokoju zacznie nawiedzać innych. Cokolwiek któregoś dnia otworzyło oczy w nastoletnim ciele Ralfa, przebudziło się głodne i ukryło za niewinnym uśmiechem.
Nie musiał być chciany w domu, nie.
Wystarczyło, że pragnięto go poza nim.
Może kiedy tam wracał nikt nie odpowiadał na jego już jestem!, ale któryś z tych mężczyzn zapraszał go do siebie całkiem gościnnym gestem; i może nikt nie czekał tam na jego powrót ze szkoły czy treningu, ale jeszcze inny pisał mu: nie mogę się doczekać, aby cię zobaczyć; i może nie słyszał od rodziców zbyt wielu słów pochwały, ale mógł w łatwy sposób sprawić, by ktoś poznany na grindrze powiedział: jesteś w tym niezły. Trochę szerzej.
Czasem chodziło mu tylko o seks. Czasem o to, aby położyć skroń na czyichś kolanach, zostać pogładzonym po głowie i czuć palce przeczesujące jego włosy, gdy w tle leciał film, a on tylko przelotnie zerkał na telewizor. Czasem o to, że kiedy z kieliszkiem nalanego mu wina przechadzał się cudzą sypialnią, nagi, jeśli nie liczyć złotej biżuterii, zdawało mu się, że w lustrach ciągnących się wzdłuż garderoby wreszcie widział przebłysk prawdziwego siebie. Nie był wtedy niczyim synem. I jeśli chciał czegoś od życia, wyglądało to mniej więcej tak.
Lata później zażyczył sobie identycznych we własnym mieszkaniu - najpierw w Londynie, później w Tianjinie - ale w tamtym, jeszcze w Hamburgu, zaraz umilkł szum prysznica, a Ralf odłożył na regał celowo przewróconą fotografię Valentina z narzeczoną, zanim ten, umyty świeżo po powrocie z pracy, rozsupłał pasek szlafroka tuż przed jego twarzą.
Uśmiechniętą - ponieważ Ralf, jak wtedy sądził, bawił się wyśmienicie. Był młody, ale w swojej arogancji musiał uważać się za starszego nie tylko od eksperymentujących dwudziestolatków, ale i od zaniżających swój wiek dorosłych, którzy pomyśleli o schowaniu zdjęć z partnerką, ale nie o tym, że Ralf zbędzie widok jej stojących w przedpokoju butów uspokajającym wzruszeniem ramion. Takie rzeczy go nie obchodziły. Liczyło się tylko to, że od wszystkiego, czego potrzebował wtedy do szczęścia, dzieliło go kilka wiadomości lub jedno spojrzenie i luźna wymiana aktualnymi badaniami. Zawsze na siebie uważał, nawet jeśli zdarzyło mu się wejść pod prysznic z kimś, kogo wypatrzył sobie na siłowni, albo zostać na noc u kogoś poznanego w klubie. Kogoś starszego? Być może, ale w tym nigdy nie chodziło o wiek. Wiek był wypadkową tego, że nawet nie wszyscy studenci mogli cieszyć się własnym mieszkaniem, chociaż to wśród nich znalazł sobie kilku, z którymi spotykał się regularnie. W niektórych z nich pewnie nawet się podkochiwał. To oni wypełnili spędzany dotąd z Ritą czas między lekcjami, tańcami lub treningiem personalnym.
Czy robił to często? Parę razy w miesiącu. Czasem - już po maturze - częściej. W Londynie wcale, bo od trafienia na osobę, która dopatrzyłaby się w jego twarzy uderzającego podobieństwa do rodziców, gorsze byłoby tylko poznanie tak kogoś z uczelni.
Miles wiedział o paru takich razach i było to dla niego parę razy za wiele. Bellamy o tym, że nawet wtedy Ralf nie widział problemu z bawieniem się we trójkę. Bennettowi podejrzewanie go o coś podobnego nie przeszłoby nigdy przez myśl. A Vivi, cóż, ze wszystkich ludzi Vivi najlepiej wiedziała, że Ralf ukrył to wszystko za grzecznym uśmiechem i dyplomem torującym mu drogę na dwa kierunki, a dużo później schował pod nienagannie wyprasowaną koszulą i garniturem od Prady, ale w tej kwestii ani odrobinę się od niej nie różnił. Chcąc zrobić mu na złość pewnie zapytałaby Claude'a, czy słyszał już o tym razie, gdy Ralf zrobił z siebie nastoletnie kurwiątko z bogatego domu.
- Brzmi słabo? Wiesz, gdybyśmy trafili na siebie w Cassis, to na punkcie kogoś takiego by ci odbiło, ale to - Ralf skinął na zdjęcie - to też byłem ja. Miewałem naprawdę chore pomysły, ale dałem się lubić. Ten dzieciak, mimo wszystko, był całkiem sympatyczny. Bardzo poukładany, wbrew pozorom. I pewnie byłoby lepiej gdybyś poznał mnie wtedy. Miałem swoje problemy, ale nawet z nimi to wszystko byłoby prostsze. Pewnie nadal drażniłoby cię we mnie to, co drażni cię dzisiaj, ponieważ pod pewnymi względami nigdy się nie zmieniłem, ale nie zawsze byłem... Taki.
Gdy wyświetlacz jego telefonu zgasł, w miejscu swojej młodszej, roześmianej twarzy, Ralf zobaczył odbicie obecnej - poprzecinane paroma płytkimi zmarszczkami i spękaniami zbitego ekranu.
To był Ralf: czerwona żarówka nad łóżkiem, czerwone podeszwy na czerwonych dywanach, czerwone różki i okulary jego siostry. Czerwony goździk wsunięty za ucho Bellamy'ego. Czerwień stroboskopów w klubie dla gejów. Czerwień rac w zdającym się płonąć Londynie, czerwień w herbie Hamburga i czerwień wina, na które przez długi czas nie mógł patrzeć ani on, ani Vivi.
Czerwona słuchawka, którą rozłączył się z nim Marzell.
Spośród rozlicznych talentów Claude'a umiejętność wymykania się stanowiła jedną z tych, za które był szczególnie wdzięczny - tak wdzięczny, jak mógł być wyłącznie ktoś, kto przez życie pędził na złamanie karku, uciekając to przed odpowiedzialnością, to przed tymi, na których zależało mu najbardziej. Kiedy nad ranem wyślizgnął się spod ramienia Ralfa, ten poruszył się przez sen, ale regularny oddech nie zwiastował przebudzenia w popłochu - i Claude jak cień rzucony przez przelatującą tuż za oknem rybitwę przemknął przez sypialnię, zbierając po drodze porozrzucane ubrania, nie ważąc się wziąć głębszego oddechu nim nie znalazł się w skąpanym w szarawym świetle salonie, gdzie na stoliku po chwili zawahania zostawił notatkę: ZARAZ WRACAM. Zrobił to z ostrożności, a przede wszystkim - z miłości, z którą rzucił okiem w stronę łóżka ledwie widocznego z miejsca, w którym przystanął ze skuwką od długopisu w zębach.
Nie zawsze bywał na tyle wspaniałomyślny. Kreśląc te dwa koślawe, pochylone słowa, które zdawały się same zrywać do biegu, jakby lada moment mogły zniknąć za krawędzią kartki, wspominał wszystkie te razy, kiedy po prostu zniknął bez słowa, by po pewnym czasie pojawić się bez zapowiedzi. Na tym polegała wolność, którą sobie ukochał i do której przywykł - na możliwości rozpłynięcia się wieczorem w ciemności rozciągającej się tuż poza kręgiem światła rzucanego przez latarnię, na wyplątaniu się z sieci ramion i popłynięciu wraz z wartkim, gwarnym strumieniem pieszych w dół zatłoczonej ulicy, na tym, by nigdy nie musieć oglądać się za siebie. Wiedział, że przyprawił tym wiele osób o nieprzespane noce - a mimo to rzadko kiedy się tym przejmował. "ZARAZ WRACAM" - tuż obok "BĘDĘ Z POWROTEM NAD RANEM" i "WSZYSTKO W PORZĄDKU" - było równoznaczne z przyznaniem, że wbrew sobie spojrzał przez ramię; że potrzebował kogoś innego niż on sam, kogoś, kto był skazany na bycie pozostawianym w tyle, kogoś, kto nie musiał biec, ba, prawdopodobnie wolał zostać w miejscu i zapuścić korzenie. Powiedzieć: to nie musi tak wyglądać. Możesz się zatrzymać.
Patrząc na Ralfa Claude myślał o tym, że znalazł kogoś, kto był w stanie dotrzymać mu kroku - kogoś, dla kogo warto było przystanąć albo i nawet zawrócić. "ZARAZ WRACAM", napisał, ale wiedział, że stało za tym: "ZALEŻY MI NA TOBIE".
Kiedy zbiegał trzydzieści pięter w dół, miał nadzieję, że zdoła dotrzymać słowa.
Do czasu nim wrócił, słońce wspięło się po niebie, a Ralf wstał i znów zawołał go po imieniu, choć tym razem odpowiedziała mu cisza, w której zaczęły przychodzić mu do głowy nie tak zupełnie nieprawdopodobne, choć na wyrost paranoiczne scenariusze; kiedy odrętwiałymi rękoma podniósł ze stołu żółtą karteczkę, musiał być niemal przekonany, że duchy przeszłości zdołały przepłoszyć kogoś, z kim wiązał wszelkie nadzieje na przyszłość. To była pierwsza taka próba - jedna z wielu, które z biegiem lat stałyby się stałym elementem codzienności: odrzucona pościel, niezauważalny ruch powietrza i pozostawiony na widoku skrawek papieru będący jedynym zapewnieniem, że niezależnie od tego, z jakim prądem tym razem uniósł się Claude, wiatr w końcu przygna go z powrotem.
I faktycznie Claude wpadł do środka wraz z przeciągiem, który zdążył zawyć na korytarzu zanim zatrzasnął za sobą nogą drzwi, zdyszany, jakby pokonał nie trzydzieści, a sześćdziesiąt pięter. To właśnie takiego zmęczonego i zgrzanego, niespiesznie ściągającego buty na siedząco zastał go Ralf, na którego twarzy o lepsze walczyły ze sobą zaniepokojenie i ulga. Zanim zdążył udzielić mu reprymendy, Claude w pojednawczym geście uniósł do góry jedną z dwóch reklamówek.
- Nie mieliśmy nic na śniadanie - wyjaśnił schrypniętym głosem. - Spałeś, kiedy wychodziłem. Znalazłeś kartkę?
- Mogłeś mnie obudzić - zasugerował Ralf, odbierając od niego siatki. Nie ruszył z nimi od razu do kuchni.
- Przestraszyłem cię?
- A jak sądzisz?
- Sądzę - odrzekł, niezgrabnie dźwigając się do pionu Claude - że ciągnie mnie w udach i daleko bym nie zaszedł, nawet przy założeniu, że naszłaby mnie taka myśl. Ja pierdolę, Ralf. Ledwo tu wlazłem z powrotem.
Na ustach tamtego przelotnie zagościł uśmiech.
- I tak wolałbym, żebyś mnie uprze-
- Naprawdę uznałeś, że spanikowałem po tym, jak wspaniałomyślnie podzieliłeś się ze mną historią swojego życia? Proszę, nie urodziłem się wczoraj - westchnął, ujmując w dłonie twarz Ralfa, który wbijał w niego pochmurne spojrzenie dopóty Claude na krótko nie przywarł ustami do jego czoła. - No już, przepraszam, serce. Mógłbyś spróbować zacząć we mnie wierzyć.
- To nie jest kwestia wiary, to-
- Wiem, skarbie. Wiem.
- Na moim miejscu już odszedłbyś od zmysłów.
- Byłem na twoim miejscu. Miło tak obudzić się w pustym łóżku?
- Przepraszam, Claude, ja nie-
Claude nie pozwolił mu dokończyć i przyciągnął go bliżej siebie, uspokajająco gładząc po plecach, aż Ralf poddał się temu dotykowi i oparł brodę na jego ramieniu. Musiał przy tym opuścić torby na ziemię, ponieważ te z miękkim mlaśnięciem musnęły ich kostki, nim przewróciły się. Samotna puszka z chrobotem pokulała się w głąb mieszkania.
- To zamknięty rozdział - przypomniał mu łagodnie, zanim znów pocałował go w punkt między brwiami nagle ściągniętymi w wyrazie podenerwowania, aż lwia zmarszczka na powrót wygładziła się. - Ale masz rację, prawdopodobnie już chodziłbym po ścianach. Chodź, zjedzmy coś.
- Zabrałeś ze sobą telefon? - zagadnął Ralf, kiedy przy próbie wsunięcia mu ręki do tylnej kieszeni spodni napotkał przeszkodę. - Po co? Ładowałeś go w samochodzie?
- Żeby przekręcić do biura poselskiego Bennetta - odparł z przekąsem Claude, oderwawszy się od niego i skierowawszy w stronę kuchni. - Odebrał ze schronu i kazał przekazać, że tęskni.
- Jak mawiają: stara miłość nie rdzewieje. Powinieneś zapytać, czy któryś z kolegów nie porzucił w pobliżu miłego, zatankowanego do pełna jachtu.
- Nie zdążyłem. Rozpłakał się, kiedy powiedziałem, że teraz umawiasz się z kierowcą. Mówił, że nisko upadłeś, ale to dla mnie teraz klękasz, więc...
Szturchnięty znienacka Claude posłał Ralfowi niewinny uśmiech.
- Zaiste, panie Voigt, to wciąż straszliwy mezalians.
- Straszliwym mezaliansem nazwałbym twój związek z angielskim - skwitował tamten, ale również uśmiechał się pod nosem, kiedy wypakowywał torby. - Co to miało być, brytyjski akcent?
- Autorska interpretacja.
- Cieszy mnie, że humor ci dopisuje.
- Próbuję cię nim zarazić - Claude przysiadł na kuchennym blacie. - Mamy tyle możliwości, ale-
- Ale to nie smakuje tak, jak śniadania w Marriotcie? - Ralf rzucił okiem na paczkę krakersów krewetkowych. - Nie to zamierzałeś powiedzieć...?
Wraz z tym pytaniem beztroska rozpłynęła się w powietrzu, jakby porwał ją ze sobą powiew wiatru wpadający do środka przez uchylone okno.
- Nie, ale... Chcesz wrócić? - zagadnął z ostrożnością w głosie Claude. - Wiem, że nie dałem ci dość czasu do namysłu-
- Nie, Claude, miałem dość czasu do namysłu, kiedy leżałem, zastanawiając się, czy żyjesz. Wiem, z czym wiąże się powrót. Wiem, czym może się to skończyć i-
- Chciałem zaproponować wycieczkę.
- Wycieczkę?
- Wycieczkę. Na Panshan. Możemy poszwendać się po lesie, wdepnąć do świątyni - nazywa się Wansong, byłeś tam kiedyś? - i zastanowić się nad tym, co dalej. Jeżeli wolisz Pekin, może być Pekin, ale o ile nie chcesz pozwiedzać Zakazanego Miasta, nie znajdziesz tam dla siebie zbyt wielu rozrywek. Na pierwszy rzut oka jest wyludniony i chociaż zdaję sobie sprawę z tego, że gdzieś musieli uchować się ludzie... To miasto duchów. Nie chcę tam przebywać dłużej niż to konieczne.
- Nie? Co się stało, zabraliście już ze sobą wszystkie zegarki jak Armia Czerwona? Nie zostało nic wartego zainteresowania? - zaśmiał się Ralf, który zdążył rozluźnić się na tyle, by pozwolić sobie na docinki. - Zegarki, futra - a wieść niesie, że przywieźliście też miecz, choć w końcu nie miałem sposobności rzucić na niego okiem.
- Gugu przywiózł Wenowi kilka upominków. Też nosiłem się z takim zamiarem, ale prędzej wydłubałbym sobie oczy niż patrzył na to, jak Jianshe zarzuca ci futro ode mnie na ramiona, jakby sam je wybrał - Claude zamarkował w powietrzu gest. - Jebany. Ale przyznaję, to zbędna ekstrawagancja, co nie zmienia tego, że nie zamierzałem marznąć. Co do zegarka... On nie jest mój.
- Ach, wciąż się zastanawiasz, który sobie zostawić, co? - Zalana wodą kawa zabulgotała w aeropressie. - Sto dni na darmowy zwrot, Claude, nie musisz sobie żałować. Weź wszystkie.
Claude tylko uśmiechnął się słabo i rozpiąwszy zapięcie, odwrócił tarczę tak, by pokazać wygrawerowany od spodu napis.
- Zabrałem go z domu. Tata mi go zostawił - wyjaśnił, starając się, by brzmieć tak, jakby mówił o pogodzie, choć na wspomnienie pustego mieszkania i przygotowanych z myślą o nim rzeczy znów poczuł, że krtań niebezpiecznie się zaciskała. Odchrząknął i pod pretekstem walki z klamerką odwrócił się do Ralfa bokiem. - Zostawił mi znacznie więcej niż śmiałbym przypuszczać, ale tylko to jeszcze do czegoś może mi się przydać.
Na krótko zamilkli.
- Dlaczego tam wróciłeś?
W tym eufemistycznym pytaniu krył się niewypowiedziany wyrzut - "dlaczego tam wróciłeś beze mnie?" - ale też wyraźne napięcie. Każdy z nich miał oczy i wiedział, w jak opłakanym stanie były rozdęte, przypominające ciastowatą masę ciała, które zostały zamknięte w mieszkaniach; nikt nie powinien ich oglądać, a w szczególności nie ci, którzy pamiętali, że ta brunatna pulpa przed kilkoma miesiącami była żywymi ludźmi z ich bliskiego otoczenia.
- Dlaczego pytasz, skoro znasz odpowiedź? Zawsze najchętniej wracałem do domu, Ralf. I, jeśli pozwolisz, chciałbym rozejrzeć się za nowym jeszcze dziś. Nie zamierzam sprawdzać, czy i z tego mieszkania ktoś nas wywlecze - Claude spróbował nadać lekkości tonowi swojego głosu, ale słyszał samego siebie i nie był zaskoczony, kiedy odpowiedziała mu głucha cisza. - Zrób śniadanie, proszę. Spakuję nas w międzyczasie.
- Nie musimy się tak spieszyć.
- Ralf.
- Yishen puścił cię wolno.
- Ale nie ciebie, a ja nie zamierzam sprawdzać czy w nadchodzących dniach będziesz im potrzebny do okiełznania tego portowego potwora Frankensteina, którego powołałeś do życia. Wu to nie Zheng, serce, ale on nie zawahał się zabić w odwecie. To może oznaczać tyle, że jest jeszcze większym skurwysynem.
- Yishen ci to powiedział.
- Tak. Nie sądzę, żeby mnie okłamał.
Ta uwaga spotkała się z pełnym niedowierzania prychnięciem.
- On też wierzył, że umiał poznać się na kłamstwie - zauważył Ralf - a podobno nie powiedziałeś mu całej prawdy.
- On też wiele przemilczał, ale to była uczciwa wymiana. Gdzie trzymasz walizki?
- We wnęce jest garderoba.
- Proszę, proszę! - żachnął się Claude, nalewając sobie kawy. Nim wyszedł z kuchni, w przelocie musnął ustami policzek Ralfa w podziękowaniu za to, że - pomimo tego, że patrzył na niego tak, jakby nie popierał w pełni tego pomysłu - nie spierał się z nim dłużej w kwestii wyjazdu.
Za rozsuniętymi drzwiami garderoby Claude'a powitał półmrok, z którym zlewały się ubrania w neutralnych barwach. Przesuwając ręką po ramionach wiszących na wieszakach marynarek i koszul w nierzucających się w oczy kolorach, przy niektórych sztukach zatrzymując się po to, by wyciągnąć rękaw i zbadać przyjemną w dotyku tkaninę, znów uderzyło go to, jak dalece różniliby się od siebie, gdyby spotkali się w innych czasach. Wodząc palcami po niezauważalnych w tak marnym oświetleniu splotach i wytłoczonych wzorach nie miał kłopotu z wyobrażeniem sobie Ralfa wychodzącego do pracy - który prawdopodobnie nie podniósłby wzroku, gdyby w tłumie pracowników biurowych mignęła mu jeszcze jedna ręka odbierająca kawę na wynos, ręka kierowcy ubranego tak, by stać się elementem wyposażenia auta - lub Ralfa wracającego do siebie - który być może późnym wieczorem skrzywiłby się za kierownicą, gdyby tuż przed maską przefrunął mu pstry, rajski ptak w osobie Claude'a.
Być może ich spojrzenia skrzyżowałyby się na sekundę, gdy Ralf na nowo skupiłby się na wpatrywaniu w przebiegających przez skrzyżowanie pieszych, a Claude z uniesionymi brwiami nie ruszyłby przed siebie, pociągnięty za ramię przez osobę mu towarzyszącą.
Być może w ostrym blasku reflektorów nieuniknienie sypiący się za nim brokat wirowałby przez moment w powietrzu niczym magiczny pył.
Przymierzając skazaną na zapomnienie, pierwszorzędnie wykonaną marynarkę, która sprawiała wrażenie uszytej na zamówienie, przez myśl przeszło mu, że mimo wszystko mogliby razem wyglądać dobrze; że Ralf w swoich wyśmienicie skrojonych, dopasowanych i boleśnie nieprowokacyjnych ubraniach nie miałby nic naprzeciwko szelestowi bufiastych rękawów koszuli znacznie więcej odkrywającej niźli ukrywającej przez postronnym wzrokiem. Kto wie czy to samo światło, które prędzej czy później zagrałoby na półprzezroczystym materiale, wydobywając z cienia miękkie krzywizny ciała, którego Claude nie wstydził się wystawiać na widok publiczny, nie odsłoniłoby także pożądliwości, z jaką Ralf by na niego wówczas patrzył.
Odwiesił rzeczy wraz ze swoimi marzeniami na oparcie krzesła.
Ściągał z wieszaków to, co mogło się im przydać, z pewnym zawodem, ale bez większego zaskoczenia przekonując się o tym, że Ralf znosił chłód znacznie lepiej od niego. Mimo to wypatrzywszy wśród złożonych ubrań beżowokremowy sweter, bez zastanowienia rozebrał się i wciągnął go przez głowę; potrzebował chwili, by znaleźć pasujące spodnie i płaszcz. Ralf przyłapał go w tym momencie słabości poświęconym na nakarmienie ego - zastał go przestępującego z nogi na nogi w cudzych butach, akurat gdy przyglądał się sobie z najwyższą uwagą w lustrze.
- Mogłeś powiedzieć, że chcesz tu pogrzebać. Pozwoliłbym ci na to i bez stwarzania atmosfery pośpiechu - zauważył. W jego głosie pobrzmiewało echo śmiechu. - Dobrze ci w tym.
- Wiem - przytaknął Claude, unosząc przy tym brodę, jakby rzucał mu wyzwanie. Pomimo tego, że cholewy wżynały się w ścięgna Achillesa, przeszedł się, jakby leżały jak ulał, ignorując przy tym ból. - Ale pod wieloma względami za bardzo przypominają mi o tym, jakie życie wiodłeś.
- Zbyt wygodne?
- Dobre na pokaz, ale w gruncie rzeczy krępujące ruchy - Claude zzuł sztyblety i westchnął z widoczną ulgą. - Za ciasne, nie mój rozmiar. Za to ten sweter - ten sweter to już nasz sweter.
- Może być twój. Możesz wziąć co chcesz - Ralf podszedł do niego od tyłu, a gdy od niechcenia przygładził materiał na jego ramionach, nie zabrał już z nich rąk. - Cokolwiek, w czym będzie ci do twarzy.
Pełen samozadowolenia uśmiech spełzł z ust Claude'a.
- Nie będę przymierzać niczego więcej - przyznał ze ściśniętym gardłem - nie kiedy mogę przyjrzeć się sobie tylko z jednej strony.
- Z obu będzie wyglądać tak samo - poprawił go Ralf, przyciskając się do niego łagodnie. - Wiesz równie dobrze jak ja, że gdziekolwiek byś nie wszedł tak ubrany, wszyscy wodziliby za tobą wzrokiem. Wszyscy.
- Kiedyś tak.
- Teraz też.
Zamknięty w uścisku ramion Claude przyjrzał się ich odbiciu - twarzy przy twarzy, policzkowi przy policzku. Ralf przesłaniał sobą bliznę. Przez chwilę chłonęli ten widok w milczeniu, aż w końcu Claude pozwolił sobie rozluźnić się na tyle, by trącić Ralfa nosem i uśmiechnąć się blado.
- Nietrudno zwracać na siebie uwagę w - co właściwie mam na sobie?
- To Hermes, złotko.
Claude momentalnie pokraśniał i niczym spragniony uwagi kot naparł na Ralfa aż tamten zachwiał się na nogach, nieprzygotowany na to natarcie ani na pocałunek, który po nim nastąpił. Złotko, powtórzył w myślach. Złotko, złotko, złotko.
- Gdybym wiedział, że markowe rzeczy sprawiają ci taką radość, przyprowadziłbym cię tu znacznie wcześniej.
- Nigdy nie chodziło o rzeczy. Mówiłem ci, jak wyrzuciłem do rzeki zegarek?
- Wyrzuciłeś czy byłeś na tyle nieuważny, że wypadł ci z rąk?
- Wziąłem zamach, żeby nie poszedł na dno na mieliźnie - rzucił Claude przez ramię. - Może opowiem ci o tym w drodze. To stara, ale dość śmieszna historia. W zasadzie mam kilka takich, którymi mogę cię zabawić w drodze.
- Zapnij pasy - przypomniał Ralfowi, kiedy zamknął załadowany bagażnik i przystanął nad nim, patrząc jak dopalał papierosa w uchylonych drzwiach. Od samego zapachu cierpła mu skóra na całym ciele, ale zwalczył instynktowny odruch schylenia się i sięgnięcia po paczkę odrzuconą na deskę rozdzielczą.
- Metaforyczne czy te tu? - zapytał z przekorą Ralf, jednak zdusiwszy niedopałek obcasem poprawił się na siedzeniu.
- Oba - Claude ostatni raz potoczył wzrokiem dokoła i nie spostrzegłszy niczego niepokojącego, zanurkował do środka. - Ta wesoła przejażdżka potrwa, więc- Telefon jest w schowku. Włącz go.
- Zamierzasz prowadzić, nie patrząc na drogę czy już zdążyłeś przeprowadzić selekcję zdjęć i nie musisz nawet na nie patrzeć, żeby wiedzieć, co mi pokażesz? Już. PIN?
- Pięć, dwa, dziewięć, siedem. Nie przeglądałem tych zdjęć, ale niezależnie od tego co tam znajdziemy, ta historia nie ma wyraźnego początku. Będziemy musieli zacząć od środka - i jeżeli przewiniesz do pierwszego zdjęcia, będę już wiedział, ile muszę dopowiedzieć. Co tam masz?
- To.
Claude rzucił okiem na przekrzywiony ekran, z którego z ukosa spoglądała na niego małpa. Ralf przerzucił kilka zdjęć; makaki przeskakiwały między nimi z muru na skuter. Tylko na jednym - tym upragnionym, tym, dla którego powstało pozostałych dziesięć, piętnaście ujęć - małpa siedząca tuż za kierownicą podniosła nader rozumny wzrok i spojrzała prosto w obiektyw.
- Och.
- Udane selfie, Claude, ale mimo wszystko mam nadzieję, że mogę liczyć na coś więcej.
- Nie, nie, to z wakacji- Po prostu myślałem- Robiłem porządek z kartą pamięci przed tym wyjazdem, tak na wszelki wypadek, żeby nic nie poszło do diabła, gdybym utopił telefon. Myślałem, że będę mógł zacząć z innego miejsca. Trochę wcześniej. Co jest dalej?
- To. Ta dziewczyna i on.
- Chunhua i Goran - Claude przyłapał się na tym, że zacisnął palce na kierownicy na tyle mocno, że te zbielały. - To za późno. Sprawy zaraz się za bardzo skomplikują. Musimy się cofnąć, jeżeli masz coś z tego zrozumieć - ale możesz jeszcze przejrzeć sobie to bez kontekstu. Może tak byłoby lepiej.
- Bez urazy, ale nie przypuszczam, żebyś był w stanie mnie czymś zaskoczyć. Zresztą wiesz, że wiele widziałem.
- Nie to miałem na myśli. To historia, która nie postawi mnie w dobrym świetle i- Mówiłem ci, że kiedy byłem młodszy... Cóż, powiedzmy, że popełniałem błędy, a potem popełniałem ich jeszcze więcej, usiłując naprawić te wcześniejsze. Ale nie zawsze tak było. Czasem popełniałem je dlatego, ponieważ czułem się z tym dobrze. Ponieważ sprawiało mi to przyjemność. Nie chciałbym, żebyś poczuł się wykorzystany. Nie po tym, co przeszedłeś.
- Nie zamierzam cię oceniać - Ralf na krótko nakrył jego dłoń swoją i nieznacznie uścisnął. - Co było przed tym wszystkim? Zanim, jak to ująłeś, sprawy się skomplikowały, zanim zdążyłeś się uznać za czarny charakter w historii własnego życia?
Claude parsknął śmiechem pod nosem.
- Zanim podlałem wszystko benzyną i rzuciłem zapałkę, byłem całkiem nieśmiały. Powierzchowna znajomość języka i kultury nie jest w stanie przygotować cię na zderzenie z zupełnie inną rzeczywistością. Po przeprowadzce nie mogłem znaleźć sobie tu miejsca. A potem poznałem Gorana.
Gdyby nie Goran, nie przetrwałby w Chinach tylu lat, by nie powiedzieć, że bez niego byłby złamał się w tych pierwszych kilku tygodniach, ale tamtego poranka - tamtego poranka, który zapadł mu w pamięć; tamtego poranka, kiedy przewrotność losu sprawiła, że pierwszy raz w życiu prawdziwie speszonemu Claude'owi, który zamierzał usiąść z boku, by nikomu nie zawadzać, by nikogo nie podsiąść, zaproponowano, by usiadł właśnie obok niego - on o tym nie wiedział i w wielkim zakłopotaniu przepchnął się za plecami tamtego, kiedy Goran zestawiał z krzesła wytartą sakwę. Nie mogli rozmawiać, nie mieli też dość śmiałości, by podsunąć pod rozpostarty zeszyt kartkę ze skreślonym powitaniem i pierwsze czterdzieści minut spędzili na zapisywaniu tego, co przedyktował im nauczyciel i unikaniu się wzajemnie wzrokiem, choć Claude nie wiedział, czy za większy nietakt uchodziło wówczas wpatrywanie się w zakasany mankiet i nadgarstek tamtego w wierze, że zostanie to uznane za wpatrywanie się w ławkę, czy podparcie brody ręką i zaryzykowanie spojrzeniem w oczy tych, którzy rzucali mu ukradkowe spojrzenia. Był tu przybyszem z zewnątrz - przeszczepem, który mógł się przyjąć, ale mógł też zostać odrzucony i który nieusunięty w porę zostałby zniszczony przez zwalczający nieznane sobie tkanki układ immunologiczny - i nad tym trząsł się poprzedniego wieczora, nie wiedząc czego się spodziewać po tym symbiotycznym, karykaturalnie hybrydowym organizmie, na jaki składali się pochodzący z różnych kręgów kulturowych uczniowie.
- Skąd jesteś? - zapytał znienacka Goran, tak, że wytrącony z zamyślenia Claude w pierwszym odruchu uznał, że się przesłyszał i w pewnym zdezorientowaniu zerknąwszy w bok napotkał przenikliwy wzrok bladych, szarych jak brzuch martwej ryby oczu, tak nieprzystającymi do opalonej, przyprószonej piegami twarzy.
- Skąd jesteś? - powtórzył tamten z pewną natarczywością. - Australia? Nowa Zelandia? Europa?
- Europa. Francja. Jestem z Francji - wydusił z siebie, nim został oschle poproszony o to, by powstrzymał się z komentarzami i skupił przez pozostały do końca kwadrans; Goran nie patrzył na niego, jakby to nie on wyciągnął do niego rękę i nie on usiłował nawiązać kontakt, i w tamtym momencie Claude poczuł się jak zwabiony przymilnym poszeptywaniem pies, którego miast pieszczotami zasypano kamieniami.
Wraz z nastaniem przerwy, podniosła się wrzawa i on sam w zamiarze wyniesienia się z klasy. Nie był przekonany o słuszności wyniesienia się stąd, powinien zapoznać się z kimś, kimkolwiek, ale twarz piekła go tak, jakby został spoliczkowany. Zanim wyszedł, Goran z tym samym niewzruszonym wyrazem twarzy przesunął po stole pudełko, potrząsnął nim i zadarł głowę, by przekonać się, czy zrozumiał.
- Pastrmajlija - zachęcił, ale zaraz zrozumiawszy, że Claude nie zamierzał sięgnąć po kawałek wypieczonego placka pierwszy, zrobił to sam i pozwolił sobie na mdły uśmiech. - Jesteś pewien, że jesteś z Europy?
- Z Tuluzy, to na południu - wyjaśnił z wahaniem Claude. - To znaczy, nie nad samym morzem, ale bez wątpienia na południu.
Goran przytakiwał mu, przeżuwając niespiesznie.
- Wiesz, co jeszcze jest na południu? Macedonia - zaśmiał się, zanim wskazał mu krzesło, z którego się poderwał. A następnie zrobił coś, co zaskoczyło Claude'a: poprosił, by usiadł i nie zachowywał się jak idiota.
By nie rozmawiał, jeżeli nie musiał, ponieważ zwracał na siebie uwagę.
By nie pytał, czy ten wróciłby do Macedonii, gdyby mógł, bo figurowała wyłącznie w jego dokumentach, "Skopje" wyglądały w nich jak popełniona w pośpiechu literówka, nawet tam nie mieszkał, ale był tam przez trzy tygodnie w tym roku i polubił te placuszki, których nazwę wymawiał z pewną trudnością.
Wreszcie nakłaniał go do tego, by się poczęstował i przyznał, dla którego z Jeźdźców Apokalipsy pracowali rodzice i by nie krępował się odpowiedzieć ani samemu o to pytać, ponieważ nie znalazłby tu nikogo, kto nie brałby udziału w tym wyścigu derby.
- A jak jest w twoim przypadku? - wypalił wówczas Claude, a Goran wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste.
- Wojna - odpowiedział krótko. - W ten czy inny sposób prawie wszyscy przykładają do tego rękę.
I, doprawdy, czy mogło być coś paskudniejszego w ich położeniu?
Goran nie nawiązał z nim kontaktu wzrokowego do samego końca, kiedy klasa wreszcie została zwolniona i podniosły się pierwsze rozmowy, choć uczciwość wymagała stwierdzenia, że i wtedy nie palił się do rozmowy. Dopiero wówczas, kiedy Claude znów zbierał się w sobie do tego, by przepchnąć się w ławce, tamten wstał i na moment zagrodził mu wyjście.
- Gdybym był tobą, uważałbym na tamtych - ostrzegł przyciszonym tonem, który pozostał przy tym kontrastowo beznamiętny, jakby w sekrecie przekazywał mu wiadomość, że tego dnia pogoda miała się załamać, a on nie zabrał ze sobą parasola. - Nie musisz im tego powtarzać w ramach żartu. Zaraz do ciebie podejdą.
Claude pamiętał, że wbrew rozsądkowi wychylił się na tyle, by ponad ramieniem Gorana zobaczyć o kim mowa, ale tamten przesunął się niczym cień podążający za wskazówką zegara, niby od niechcenia sięgając po rozrzucone na stole długopisy.
- Nie rób tak - przykazał pod nosem. - Nie jesteś stąd. Zeżrą cię żywcem, jeśli im na to pozwolisz.
- Och, biedaku - podjął wtedy Claude, jeszcze nie wiedząc, że potem będzie płonął ze wstydu za każdym razem, gdy przypomni sobie tę rozmowę. - Zostałeś odrzucony przez tych złych, tych popularnych? A może wszyscy zaczynacie small talk od ostrzeżeń?
Goran podniósł na niego nieprzystępny, zgasły wzrok, co Claude nawet po latach pomimo żywionej doń sympatii potrafił porównać tylko do uczucia towarzyszącego przechodzeniu tuż obok opuszczonego domu i zorientowania się, że w jednym z wybitych okien ktoś poruszył się za zasłoną. Jeszcze w tej samej chwili poczuł, jak kark pokrył się gęsią skórą.
- To nie było polecenie - poinformował oschle. - Możesz podejść do nich ze swoimi zwyczajami, możesz podejść do nich z tym swoim wypracowanym południowym uśmiechem i możecie zapewniać się o przyjaźni, ale to nie zmieni tego, że jesteś nowy, a oni przeżują i wyplują cię jak chrząstkę. Jesteś tylko kolejnym przyjezdnym, naiwnym kretynem, a tak się składa, że oni szukają błazna. Nadasz się.
- Dlaczego mi o tym mówisz? - zapytał Claude, z upokorzeniem zdając sobie sprawę z tego, że w ten sposób właśnie udowodnił, że wszystko, co właśnie zostało o nim powiedziane powinien uznać za prawdziwe. - To dziwny sposób na zawieranie znajomości - dodał zaraz, poniekąd na swoją obronę.
- Nie przepadam za nimi, a ty jeszcze możesz okazać się w porządku - wyjaśnił Goran, wzruszając ramionami. - Kiedy wchodziłeś do sali, wyglądałeś jak kundel porzucony na poboczu. Możemy błąkać się na nim we dwóch i stąd pójść albo możesz zostać i poczekać aż ktoś się na ciebie rzuci. Weź poprawkę na to, że nie jesteś już u siebie.
Claude zwalczył chęć przekrzywienia głowy, by mimo wszystko spojrzeć tamtym ludziom w oczy; by sprawdzić, co tracił. Goran zdążył spakować rzeczy do torby, którą przerzucił przez ramię, nim usunął się z przejścia. Kilka osób po przeciwnej stronie sali rzeczywiście ociągało się ze zrobieniem tego samego - z pochylonymi ku sobie głowami szeptali między sobą, raz po raz kontrolnie spozierając w ich stronę. Jakie były szanse, że zżyta grupa przyjmie w swe szeregi kogoś z zewnątrz? Niewielkie, udzielił sam sobie odpowiedzi, ale zamiast podzielić się swoimi przemyśleniami z Goranem, zawołał za nim: dokąd idziemy?
- Przyjaźnie ze szkolnej ławki mają krótką datę ważności.
- Ta przetrwała do końca studiów.
- Zaczęliście się potem spotykać?
- Chciałbym - Claude uśmiechnął się kwaśno - ale nigdy nawet nie zbliżyłbym się do pewnych granic, nie mówiąc już o ich przekraczaniu, gdyby nie dał mi wyraźnego znaku, że sobie tego życzył - co i tak nie uchroniło nas to przed przykrym nieporozumieniem. Ale to później, dojdziemy do tego. Wtedy powoli się poznawaliśmy. Ja byłem tam nowy, zbyt młody i butny, żeby przyznać, że mogłem czegoś nie wiedzieć; Goran był samotnikiem, który w gruncie rzeczy nie chciał być zdany na własne towarzystwo, ale nieszczególnie umiał obchodzić się z ludźmi. Męczył go small talk i - szczególnie na tym pierwszym, kluczowym etapie budowania znajomości - fałszywa uprzejmość, konieczność przymilania się do rozmówców, to obracanie w ustach każdego zdania i badania językiem, czy nie zawierało żadnych ostrych krawędzi, ponieważ wystarczyło zadrasnąć kogoś choćby przez przypadek, by odsunął się na dobre; tego kłamania w żywe oczy, by utrzymać zainteresowanie lub sympatię. Inni z kolei nie lubili, kiedy milczał, patrzył na nich tym swoim spojrzeniem - też nie przywykłem do niego z dnia na dzień - albo prosto w oczy mówił to, co myślał. Mnie to nie odstraszało - nie miałem tam nikogo, nie wiedziałem, jak to zmienić, a chciałem mieć z kim się trzymać. Z początku prezentowałem mu tę część mnie, która została skrojona specjalnie pod niego, ale on był uważnym obserwatorem i zorientował się, co robiłem. Kazał mi przestać udawać i zaakceptował mnie takiego, jakim wtedy byłem. Odwdzięczyłem się mu przywiązaniem - czymś, czego sam tak łaknął. Dobrze się dobraliśmy. Lubiliśmy spędzać ze sobą czas. Pod koniec liceum rzadko widywano jednego z nas bez tego drugiego.
Kwestią czasu było zamieszkanie razem. Wybierali się na ten sam uniwerek i z różnych względów pragnęli wyrwać się spod kontroli rodziców - i choć Claude po raz któryś z kolei miał wrażenie, że stanął nad krawędzią wysokiego urwiska, z Goranem u boku nie bał się wziąć rozbiegu i skoczyć.
Wkrótce dowiedzieli się o sobie znacznie więcej niż ktokolwiek inny w następnych latach, ale w tamtym momencie, krótko po przeprowadzce, pozwalali sobie jeszcze na zaskoczenie przy rozpakowywaniu kartonów. Pod ścianą stanęły wieże Claude'a, a w ich bezpośrednim sąsiedztwie adapter Gorana ustawiony na stosie winyli, które w następnych tygodniach zdołali upchnąć w szafce, nie wiedząc, że w ciągu roku przestaną się tam mieścić; kanapa została zarzucona wygniecionymi i ubraniami zabieranymi partiami, z czym prawdopodobnie mogliby uporać się w niespełna godzinę, gdyby Claude nie przyciskał do siebie wybranych rzeczy nowego współlokatora, w myślach już łącząc poszczególne elementy z tym, czym sam dysponował w nowe, kompletne zestawy; sam Goran nie wydawał się mu mieć tego za złe, zbyt zaabsorbowany rozpakowywaniem własnych i cudzych - już wspólnych - utensyliów kuchennych i przekartkowywaniem pogniecionego notatnika. Nie musiał znać francuskiego, by zorientować się, na co patrzył ani by w nadchodzących miesiącach polubić się z przezornie przywiezionymi przepisami.
Kwestią czasu było dotarcie się. Z początku z pełnym poszanowaniem prywatności pukali do prowadzących do oddzielnych sypialni drzwi, które pewnego dnia zaczęli zostawiać uchylone, a potem - otwarte na oścież. Niepraktyczna, przyciasna kuchnia była pomieszczeniem, w którym pomimo ścisku lubili obaj przebywać. Nauczyli się, że robienie zakupów i przygotowywanie posiłków oddzielnie nie miało większego sensu, zresztą te drugie woleli w miarę możliwości jadać w towarzystwie, nawet jeżeli rozumieli przez to poszczękiwanie sztućcami w milczeniu lub przy szmerze lecącego w tle reality show, któremu nie poświęcali nawet większej uwagi. Poznali swoje nawyki i nauczyli się planów dnia - co mogło stanowić pewną przesadę w odniesieniu do Claude'a, który z pewnym roztargnieniem podchodził do kwestii organizacyjnych i polegał w tym względzie na Goranie pamiętającym o większości spotkań, o których tylko powziął informację. Wobec dzielenia ograniczonej przestrzeni z osobą rozmiłowaną w brzmieniu własnego głosu oznaczało to ni mniej, ni więcej tyle, że Goran wiedział najlepiej, kiedy i gdzie mógł podziewać się Claude, Claude zaś, przyswoiwszy sobie zachowania i sposób myślenia Gorana, był w stanie z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć, co też ten akurat porabiał. Im bliżej się poznawali, im lepiej zaczynali się rozumieć, im więcej łączyło ich miast dzielić, tym większą fascynację sobą nawzajem zdradzali.
- To było jak zawrót głowy po tym, kiedy wypijesz zbyt wiele zbyt szybko - stwierdził Claude, patrząc przed siebie, na drogę. - Kiedy kolory i muzyka wydają się żywsze, a świat życzliwszy. W końcu musieliśmy to odchorować. Prawdopodobnie mogliśmy tego uniknąć, ale zakochałem się i nie uszło to jego uwadze.
- W nim?
- W nim. To nie jest coś, z czym da się walczyć, nie na początku, kiedy leżysz bezsennie w łóżku, myśląc: Boże, tylko nie to, a zarazem robiąc sobie fałszywe nadzieje.
- Marząc o tym, że może on też właśnie przewala się z boku na bok, nie mogąc zasnąć z tego samego powodu.
- Zdawałem sobie sprawę z tego, że to życzeniowe myślenie. Jakie były szanse na to, że on też ukrywał, że był bi?
- Dlaczego mu nie powiedziałeś? Przecież wiedziałeś, że to w końcu - prędzej czy później - wypłynie.
- Ty też to wiedziałeś. Dlaczego mi nie powiedziałeś, co, Ralf? - odpowiedział pytaniem na pytanie Claude. - Nie chciałem tego spieprzyć. Przyjaźniliśmy się i wiedziałem, że nie będę w stanie sobie wybaczyć, jeżeli z dnia na dzień znów staniemy się sobie obcy. Zrobiłem to, co w tamtym czasie uznałem za rozsądne: zacząłem tamować nieszczęście. Nie, nie tamować: zacząłem przelewać je na innych. Co, na marginesie, też mu nie umknęło.
Pukanie nie spotkałoby się z żadną reakcją, gdyby Claude rzeczywiście śledził serial zamiast bezmyślnie wpatrywać się w ekran ze słuchawkami w uszach, nie umiejąc skupić się na tyle, by nadążyć za zwrotami akcji. Podniósł głowę, zanim zdał sobie z tego sprawę. W progu z ręką na klamce stał Goran, przyglądając się mu z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Wszystko w porządku? - zagadnął z wymuszoną swobodą, która nie zdołała ukryć troski w jego głosie.
- Tak - odparł Claude, rozpaczliwie przetrząsając pamięć w poszukiwaniu podpowiedzi, jak zachowywać się normalnie. Musiał powtarzać sobie, że nikt poza nim nie słyszał tego przyspieszonego bicia serca; że nikt poza nim nie wiedział, że właśnie zgrabiały mu palce, że żołądek wywrócił się na nice, jakby się zatruł i zaraz miał zwymiotować. - Jestem zmęczony. A co?
Wyrzucenie z siebie tych kilku słów kosztowało go nieproporcjonalnie wiele wysiłku, ale udało się: wszedł w interakcję z drugim człowiekiem.
Udzielił odpowiedzi. Zadał pytanie. Wszystko w sposób niebudzący podejrzeń.
Potem wzrok Claude'a uciekł do ust Gorana.
Wyobraził sobie, jak rozchylają się pod naciskiem pocałunku.
Jak przesuwają się wzdłuż linii żuchwy ku szyi.
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
- Co?
- Pytałem, czy zamierzasz tu nadal siedzieć jak karaluch w odpływie, skoro zrobiłem brownie.
- Brownie?
- Nie czułeś zapachu...? Co z tobą?
- Może coś mnie bierze - wydusił z siebie nieobecnym tonem Claude. - Położę się wcześniej.
Goran jeszcze przez moment sondował go swoim nieruchomym, przeszywającym spojrzeniem. W końcu westchnął na znak kapitulacji.
- Daj znać, gdybyś czegoś potrzebował - rzucił, zamykając za sobą drzwi.
Claude słyszał, jak Goran krzątał się jeszcze przez chwilę w kuchni: jak zmywał uwalone kleistą masą naczynia, jak wycierał blaty, jak zatrzasnął wieko, by brownie nie wyschło. Wreszcie - wiele godzin po tym, jak ustało szemrzenie wody pod prysznicem i szelest pościeli za ścianą - zdobył się na odwagę i wyszedł, by ukroić sobie kawałek ciasta. Korytarz oświetlał blady poblask ulicznych latarni; Claude syknął pod nosem, kiedy w tym półmroku zaciął się nożem. Possał zraniony palec. Smak żelaza zagryzł kawałkiem pokruszonej czekolady, która wystawała z rozdartego sreberka.
Następnego wieczora też poczuł w ustach krew, tyle że za sprawą ust nieznajomej, z którą wrócił do siebie. Po tym, jak zatopił twarz w jej włosach, w nozdrzach utkwiła mu słodkawa woń masła kakaowego i kiedy w końcu ta bezimienna dziewczyna mu się oddała, kiedy w nią wszedł, kiedy zacisnęła uda na jego biodrach, sam zamknął oczy i skupił się na tym zapachu.
- To niczego nie rozwiązywało, ale pozwalało mi - a przez to nam - funkcjonować tak, jakby nic się nie zmieniło. Oczywiście, jak możesz już przypuszczać, szambo wyjebało w najmniej odpowiednim momencie - skonstatował Claude. - W tym względzie nigdy nie miałem większego szczęścia niż inni.
- Jak długo się z tym ukrywałeś? Do samego końca nie wiedział, że jesteś biseksualny...?
- Nie, aż tyle z tym nie zwlekałem, ale wtedy- Wtedy nadal nie wiedział. Musisz też wziąć poprawkę na to, że wtedy nie byłem na tyle nieustraszony, żeby pozwalać sobie na bycie widywanym z kimś innym niż laski. W tym krótkim czasie zmiany zachodziły w lawinowym tempie: przeprowadzka, zmiana szkoły, ukończenie szkoły, rozpoczęcie studiów, przeprowadzka. Przy tym wszystkim starałem się zagłuszyć poczucie niedopasowania i byłem zdeterminowany wrócić do hobby, które porzuciłem. Paradoks polegał na tym, że im większe towarzyszyło mi podenerwowanie, tym śmielszy się stawałem. Pewność siebie ma to do siebie, że - patrząc z zewnątrz - nie można stwierdzić, co takiego w zasadzie skrywa się tuż pod nią. Ilekroć lęk wykręcał mi wnętrzności jak szmatę, rozładowywałem napięcie poprzez żarty i niezobowiązujące rozmowy o niczym, ponieważ w innym przypadku mógłbym po prostu udać się na stronę i porzygać. Zagadywałem, komplementowałem, interesowałem się tym, co u innych - a ludzie kochali to, że mogli mówić o sobie, kochali to, jak się przy mnie czuli. Przewidywalność biegu rzeczy przynosiła mi wytchnienie: wystarczyło nieustannie badać teren, zadawać pytania, zabawiać uwagami, które zmierzały do zadania następnych pytań, przytakiwać - robić to, czego tak nienawidził Goran - a kiedy przychodziła moja kolej na powiedzenie czegoś o sobie, zdążyli zdradzić mi o sobie dość, bym skroił siebie na miarę ich oczekiwań. Mogłem być czymkolwiek, co chcieli we mnie widzieć. Potem nauczyłem się to kontrolować, ale na początku studiów nabierałem znajomych jak tonący statek wody. Wśród nich wszyscy byli wyoutowani - pozwalał im na to ich paszport lub status - i to od nich zapożyczyłem know-how randkowania-
- Już widzę przebieg tego procesu "zapożyczania" - wtrącił z leniwym uśmiechem Ralf, a Claude zaśmiał się pod nosem.
- I to wyobrażenie nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Nawet jeżeli zdarzyło mi się z kimś całować, nie dochodziło do niczego więcej. Tym samym na moich ramionach wisiały przede wszystkim dziewczyny - a tam, gdzie byliśmy razem z nim, z Goranem, szczególnie się pilnowałem. Wiedział, że się z nimi trzymałem, poznał wiele moich twarzy, ale w pewnym momencie musiał uznać, że nie mógłbym przywdziać następnych. Z drugiej strony - z kim w tamtym czasie nie byłem w stanie złapać nici porozumienia...? Jeżeli zapomnieć o zmęczeniu, które się z tym wiązało, możliwości wydawały się nieskończone. I była to część problemu: założyłem, że się w nich nie pogubię, a musisz wiedzieć, że można zgubić się bez trudu, szczególnie kiedy...
Nogi same niosły go przed siebie.
Gdyby nie pociągnięcie za łokieć - "Mówiłeś, że mieszkasz tam...?" - prawdopodobnie zgubiłby się w dosłownym znaczeniu tego słowa i być może w ten sposób uniknąłby wydarzeń, które miały rozegrać się tuż po tym, jak zawrócił na pięcie i ruszył we właściwą stronę.
Tuż po tym, jak został przygwożdżony do kuchennego blatu - który, w przebłysku przytomności, Claude przysiągł w duchu nad ranem zmyć, kiedy w mroku rozpraszanym światłem wpadającym z zewnątrz przyprowadzony gość uklęknął i mu obciągnął.
Tuż po tym, jak sam popchnął na łóżko poznanego w klubie obcego - który, spotkany przypadkiem ponownie na mieście w towarzystwie innych studentów, w żaden sposób nie zdradził się z tym, że zdążyli się poznać; wyciągnął rękę na powitanie, jak gdyby wymazał tamtą noc z pamięci, przez co Claude byłby uznać, że się mylił, że przespał się z kimś innym, gdyby nie ten ledwie zauważalny, wyzywający uśmiech w kąciku ust.
Tuż po tym, jak skończyli się pieprzyć, jak nieznajomy poszedł wziąć prysznic, a potem wrócił pod kołdrę i zasnął, podczas gdy Claude pozwolił spermie obeschnąć na tyle swoich ud i pościeli i wpatrywał się martwym wzrokiem w przestrzeń, myśląc o poczuciu nadchodzącego nieszczęścia, które w końcu musiało wyprzeć ulgę, myśląc, że nie tak powinien się czuć, że powinien nastawić budzik, że zanim Goran wróci od rodziców, powinien odprawić tego kochanka na jedną noc i posprzątać.
Tuż po tym, jak Claude przegapił moment, w którym sam zasnął.
Kiedy przebudził się i usłyszał zarówno szum wody w łazience, jak i rytmiczne pobrzękiwanie sztućców, krew ścięła się mu w żyłach.
- Prawie zszedłem na serce - parsknął Claude. Z trudem powstrzymywał śmiech. - Zerwałem się, ubrałem to, co wpadło mi w ręce i wyszedłem. W innych okolicznościach mógłbym cuchnąć przetrawioną wódką, mógłbym pokazać się w przepoconych ubraniach, w których wyszedłem, mógłbym wisieć nad kiblem, walcząc z mdłościami - w innych okolicznościach Goran nie skomentowałby tego. To znaczy, zapytałby, czy zaparzyć herbatę, być może stwierdziłby, że wyglądam jak trup i kazał mi iść pod prysznic i wracać do siebie, a sam poszukałby dla mnie w międzyczasie tabletek przeciwbólowych. Potem, kiedy byłbym w formie, nie szczędziłby sarkastycznych uwag, ale na to należy być przygotowanym, pokazując się w takim stanie. Poza tym w ten sposób mogłem się bronić, gdyby zaszła taka potrzeba. Tamtego dnia, kiedy powinienem się usprawiedliwić, byłem zbyt nieprzytomny, a...
Goran nie zamierzał zaczekać aż Claude - półżywy i półślepy, rękoma osłaniający przekrwione oczy przed bezlitosnym światłem wczesnego poranka - wytrzeźwieje. Stał wsparty o blat i niezrażony śladami bytności osoby trzeciej konsumował śniadanie. Łyżka podzwaniała o ścianki miski, kiedy od czasu do czasu mieszał niespiesznie jej zawartość.
- Dzień dobry - przywitał się i brodą wskazał na wysokie szklanki z wodą. - Dla ciebie i koleżanki - to elektrolity. Czy pamiętasz chociaż, jak się nazywa? Jeżeli zostanie na śniadanie, chciałbym móc skłamać, że właśnie wiele zdążyłeś mi o niej powiedzieć.
- Posłuchaj - przerwał mu Claude. - On zaraz wyjdzie. Nie rób sceny, proszę. Jestem w stanie wszystko wyjaśnić, ale-
Drzwi od łazienki uchyliły się, a zza nich wyłonił się nieznajomy, którego imię pozostawało dla Claude'a nieuchwytne niczym rozpływająca się w chłodnym powietrzu para wodna. Zapewniony poprzedniego wieczoru, że mieli być sami, sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale zdołał przywołać na twarz wyraz życzliwy uśmiech, jakby to on był tu u siebie; Claude starał się nie patrzeć na Gorana.
- Cześć, złotko - przywitał się tamten, ale nim ostatnia sylaba rozpłynęła się w ciszy, jego wzrok uciekł w stronę Claude'a w próbie upewnienia się z kim właściwie miał do czynienia, wziąwszy pod uwagę - z dużym prawdopodobieństwem fałszywe i na poły zapomniane - zapewnienia złożone w nocy. - Zaraz uciekam.
- Nie, nie - wtrącił Goran ze swobodą, która nie wydawałaby się wymuszona, gdyby nie to, że przyszpilał gościa wzrokiem, jak gdyby ten był motylem rozpiętym na szpilkach; jak gdyby mógł przeprowadzić w ten sposób jego wiwisekcję i uzyskać odpowiedzi na pytania, które niechybnie zaczęły się formować. - Zostań, jeżeli mieliście jakieś plany. Nie zamierzam wam przeszkadzać.
- To Goran, mój współlokator - zdołał wyrzucić z siebie Claude. W tamtej chwili brzmienie własnego głosu zaskoczyło go; miał wrażenie, że dobiegał z zupełnie innego miejsca, jakby sam stał się obserwatorem własnego upadku i patrzył na prowadzące do niego wydarzenia w zwolnionym tempie. - A to-
- Przepraszam, zaraz będę spóźniony, muszę lecieć - Goran w raptownym zrywie odłożył naczynia do zlewu i przecisnął się w przejściu obok nieznajomego. - Do zobaczenia.
Trzaśnięcie drzwiami zagłuszyło tąpnięcie, z którym serce w piersi Claude'a zdawało się zatrzymać. Zamroczonym, tępym spojrzeniem wpatrywał się w torbę z rzeczami, która została w korytarzu.
Goran wyszedł tak, jak stał - z kluczami, portfelem i telefonem w kieszeni.
Skłamał, zrozumiał z opóźnieniem. Nigdzie by się nie spóźnił.
- To rzeczywiście był tylko współlokator? - zapytał nieznajomy, przypominając o swoim istnieniu. - Mogłeś powiedzieć, że jesteś zajęty. Może nie poszlibyśmy do mnie, ale-
- Nie jesteśmy razem - zaprzeczył Claude, ale zaraz odchrząknął i powtórzył się:
- Nie jesteśmy razem.
- Jasne, nie jesteście razem, rozumiem- Dobrze się czujesz...?
- Przepchnąłem się obok niego i zwymiotowałem - przyznał Claude z wzruszeniem ramion i politowaniem dla samego siebie wypisanym na twarzy. - Goran nie wrócił - to znaczy, musiał wpaść, ale zrobił to następnego dnia, kiedy wiedział, że nie będzie mnie w pobliżu. Nie zorientowałbym się, gdyby nie to, że zniknęło kilka szpargałów. Potem powiedział, że wolał przenocować u rodziców niż zaryzykować spotkaniem ze mną. Pomimo tego wszystkiego - tego, że mu nie powiedziałem, że kłamałem w żywe oczy, że Bóg wie co jeszcze zatrzymałem dla siebie - nie chciał przy mnie wybuchnąć. Gdyby tylko to sprowadzało się do chęci, może moglibyśmy tego uniknąć - przysięgam, że też nie zamierzałem się unosić, ale [ KIEDY ZAMIERZAŁEŚ MI POWIEDZIEĆ, ŻE JESTEŚ JEBANYM PEDAŁEM? KIEDY, KURWA? ]
w pewnym momencie [ NIE JESTEM CI NIC, KURWA, WINIEN, NIC, TY KUTASIE. CZEGO SIĘ BOISZ? PRZERAŻA CIĘ TO, CO? PRZERAŻA CIĘ SAMA MYŚL, ŻE MÓGŁBYŚ BYĆ NA MOIM MIEJSCU ]
straciliśmy nad sobą panowanie [ CZY WSZYSCY POZA MNĄ WIEDZIELI? CZY WIESZ, W JAKIM POŁOŻENIU MNIE POSTAWIŁEŚ? CZY TY ROZUMIESZ, ŻE- NA CO TY, KURWA, W ZASADZIE LICZYŁEŚ? ŻE MNIE W KOŃCU ZERŻNIESZ? ]
a sam wiesz, że biegu rzeczy [ PIERDOL SIĘ. SPÓJRZ NA SIEBIE I TO TWOJE EGO Z PORCELANY, STĄD WIDZĘ NA NIM PIERWSZE PĘKNIĘCIA ]
nie da się zawrócić. [ JESTEŚ ZWYKŁYM ŚMIECIEM, CLAUDE, OD POCZĄTKU BYŁEŚ. NIE CHCĘ CIĘ WIĘCEJ WIDZIEĆ ]
Wszystkie te gorzkie słowa zastąpiły pożegnanie, na które nie poważył się żaden z nich, kiedy przyszła na to pora. Pamiętał, jak starał się wyciszyć, choć nawet składając ubrania nie umiał powstrzymać się od zastanawiania nad tym, czy nie powinien zabrać ich wszystkich i czy powinien był w ogóle kupować bilet powrotny. Te myśli towarzyszyły mu, kiedy przesiadywał sam na sam w pustym mieszkaniu, przyłapując się na tym, że raptownie ściszał muzykę, ilekroć zdawało mu się, że coś usłyszał, tak, by przez przypadek nie zagłuszyła ona chrzęstu klucza przekręcanego w zamku; towarzyszyły mu w samochodzie w drodze na lotnisko w Pekinie, nawet jeżeli starał się robić dobrą minę do złej gry i za wszelką cenę podtrzymać rozmowę z Arnaud, który prawdopodobnie rozdrażnienie wziął za poirytowanie perspektywą wielogodzinnego lotu; podążyły za nim przez zatłoczoną halę odlotów i jak widmo rozsiadły się tuż obok w samolocie.
- Byłbym zadręczał się i po lądowaniu, gdyby nie to, że na CDG Cosmo nie kazał na siebie zbyt długo czekać - powiedział, a kąciki ust uniosły się w mimowolnym uśmiechu, który nie umknął uwadze Ralfa. - Kiedy o tym myślę, ani razu nie kazał na siebie zbyt długo czekać. Ani razu. Nie przyznałby się do tego, ale też musiał za mną na swój sposób tęsknić.
- To twój były?
Claude parsknął śmiechem i pokręcił głową.
- Młodszy brat mojego ojca.
- Wystarczyłoby: "wujek".
Znów pokręcił głową, tym razem z większą stanowczością.
- Młodszy brat mojego ojca. Zrozumiałbyś, gdybyś go- W zasadzie możemy wyprzedzić fakty. Przewiń do przodu. Przewiń, przewiń- Tu, tu, wróć. To on.
Kieliszki i szklanki w różnym stopniu napełnione - lub, jeżeli spojrzeć na to z innej perspektywy: opróżnione - zniknęły niczym okruchy zmiecione ze stołu, a zastawiony talerzami z przystawkami stolik kawowy zniknął z pola widzenia, kiedy Ralf powiększył zdjęcie, by wydobyć z półmroku zarys sylwetki mężczyzny wspartego na balustradzie mikroskopijnych rozmiarów balkonu. Cosmo został przyłapany w momencie nieuwagi, kiedy pozwolił sobie na odprężenie. Musiał zasłuchać się w dźwiękach miasta, ponieważ z przechyloną głową i przymkniętymi oczami nie przypominał siebie: to samo światło, za sprawą którego wino i whisky przemieniały się w migoczącą w kryształach krew, podkreślało również posągową urodę Cosmo, z wyraźnych, mocnych rysów jego twarzy wydobywając niedostrzegalną na co dzień miękkość. To nie był ten Cosmo, którego znał Claude - nie, tamten Cosmo nie bywał łagodny, nie tak naprawdę - ale być może i dla samego zainteresowanego w tym wydaniu był kimś zupełnie nieznanym, kimś, kogo widział po raz ostatni przed wieloma laty, zanim zapomniał, jakie to uczucie, kiedy maskę pewności siebie przywdziewaną każdego ranka można było ściągnąć wieczorem.
Ralf przesunął palcem po ekranie i w ułamku sekundy potrzebnym na wyostrzenie się następnego zdjęcia, to złudzenie bezpowrotnie pierzchło: w Cosmo zaszła zmiana. Być może była to kwestia zmiany stopnia natężenia rdzawego poblasku rzucanego przez umierające na horyzoncie słońce, być może wpłynęła na to automatyczna rekalibracja ustawień, ale nie sprawiał on już dłużej wrażenia nieruchomego niczym rzeźba w katedrze - postawa zdradzała napięcie. Kiedy patrzył wprost w obiektyw z złowróżbnym uśmiechem, przypominał drapieżnego ptaka, który zwykł spadać z nieba na nieostrożne ofiary niczym dopust boży.
- To historia stara jak świat - powiedział Claude. - Starszy i młodszy brat: żądny wszystkiego, co mógłby mu zaoferować świat, a przy tym na pozór skromny Arnaud i arogancki, choć - to akurat trzeba mu to oddać - inteligentny Cosmo, który lubił pieniądze, ale nie miał takiego parcia na karierę. Różnili się od siebie jak dzień i noc. Z pewnością to rozumiesz - przekonałeś się na własnej skórze, z czym wiąże się bycie tym starszym, bycie tym, z którym wiąże się wszystkie nadzieje. On wychował się w cieniu, podobnie jak ja, z czego zdałem sobie sprawę, kiedy przestali porównywać mnie do własnego ojca, a zaczęli do niego. Między nami mówiąc, nie wiem, co chcieli w ten sposób osiągnąć. Przykład Cosmo nie mógł posłużyć mi za opowieść ku przestrodze. Rozumieliśmy się za dobrze- Ralf...? Nie no, pewnie, może mam na moment przystanąć na poboczu i przejść się na fajkę, żeby dać ci kilka minut sam na sam z twoją ręką?
Ralf, który Bóg jeden raczył wiedzieć, czy w ogóle słuchał, przestał wodzić wzrokiem po zdjęciu tak powiększonym, że z miejsca kierowcy wydawało się ono ziarniste.
- Sam powiedziałeś, że to młodszy brat twojego ojca - odgryzł się, ale zaraz umilkł, a Claude zauważył, że wzrok Ralfa znów powędrował ku nieruchomemu, zawadiackiemu uśmiechowi Cosmo. - To-
- Dla ciebie to już mój wuj.
- Jesteście podobni - stwierdził Ralf takim tonem, jakby to wszystko usprawiedliwiało. Claude byłby puścił kierownicę, gdyby nie zapanował nad sobą w ostatniej chwili.
- Dobrze wiedzieć! Wszedłbyś mu do łóżka, żeby sprawdzić, czy za piętnaście lat też będziesz twardnieć na mój widok, tak? Skoro jesteśmy do siebie podobni-
- Nie masz powodu do zazdrości.
- A ty nie wiesz o czym mówisz. Nie masz zielonego pojęcia, bo skąd mógłbyś wiedzieć, że to podobieństwo nie sprowadza się do, jakbyś to niewątpliwie podsumował, ujmującej powierzchowności? Dopiero co powiedziałem ci, że rozumieliśmy się za dobrze. Jak myślisz, z czego to wynika? Z czego, Ralf? - zapytał Claude. - Między nami jest prawie piętnaście lat. Czy wiesz, co robią szesnastoletnie szczeniaki, kiedy szukają aprobaty? Upodabniają się do jedynej osoby, która jest skłonna wyrazić milczące uznanie dla ich nastoletniej buty - szczególnie, kiedy jest ona wymierzona w kogoś, wobec kogo ta osoba żywi pewną urazę. Wszyscy inni - moi rodzice, moi dziadkowie - od samego początku musieli widzieć, co się święci. Nawet Goran w końcu zorientował się, że tworzyłem się na nowo i na nowo, że robiłem to całymi dniami, całymi tygodniami, całymi latami na potrzeby kolejnych znajomości. Jak myślisz, u kogo to podpatrzyłem? W czyim wykonaniu mogło mi to zaimponować? Potrzebowałem czasu, żeby pogodzić się z myślą, że kurwa, może straciłem rozeznanie w tym, co w zasadzie zapożyczyłem - już nawet nie tylko od Cosmo - a co wypracowałem sam, i czy w ogóle cokolwiek wypracowałem sam. Nie wiem. Ale to właśnie od niego się zaczęło, od Cosmo i mojego naiwnego przekonania, że kopia też może się podobać, a kopiować można do woli.
- Claude - wszedł mu miękko w słowo Ralf. - Nie jesteś, jak zdajesz się sugerować, kolażem o wiele barwniejszych od ciebie osobowości. To nie tak, że pod tą pstrokatą mozaiką zastałbym jedynie nagi tynk.
- Mam uwierzyć, że skoro tak zachwyca cię podróbka, przeszedłbyś obojętnie obok oryginału?
- Może masz skłonność do przybierania kolorów środowiska, w które wchodzisz - zauważył Ralf, jakby na dowód swoich słów przerzucając selfies Claude'a w lustrze, selfies tak do siebie niepodobne, że równie dobrze mogliby znajdować się na nich różni ludzie - ale mimetyzm to sztuka sama w sobie.
- To sposób na przetrwanie - poprawił go Claude - który polega nie tyle na pamięci, co na refleksie, a i nawet wtedy, kiedy nie masz sobie w tym równych, bywa zawodny. W każdym razie zatrzymałem się u Cosmo na kilka dni i wtedy zrozumiałem, że nie mogłem tam zostać.
- U niego?
- Nigdzie. Ani u niego, ani u mamy, nigdzie nie umiałem znaleźć sobie miejsca, przy czym zdaję sobie sprawę z tego, jak niedorzecznie to brzmi, biorąc pod uwagę to, że minął zaledwie rok. Ale tyle wystarczyło. Tyle wystarczyło. Uderzyły mnie zmiany, na które nie zwróciłbym uwagi - te siwe włosy, to skrywane za uśmiechem zmęczenie, te codzienne zmartwienia, o których nie miałem prawa wiedzieć, ponieważ byłem za daleko, by stać się ich częścią. Pojechaliśmy na południe, do moich dziadków - i w samochodzie powiedzieli mi, że w międzyczasie zmarł mój dziadek. Wiedzieli, że nie przyleciałbym na pogrzeb, a potem zapomnieli, że mi o tym nie wspomnieli i tym sposobem dowiedziałem się tego na stacji benzynowej, w przerwie na kawę. Z drugiej strony sam nie byłem wiele wylewniejszy. Co miałem im powiedzieć? Że nie mogę spać, bo hej, tak się składa, że przed wylotem pokłóciłem się z współlokatorem? Że się zakochałem i nie wiedziałem co z tym zrobić? Nie. Nie mogłem im tego powiedzieć. Rozmawialiśmy więc o nieistotnych rzeczach, co pogłębiało dzielący nas dystans. To bolało, Ralf - dodał niespodziewanie. - W przeciwieństwie do ciebie i twojej rodziny, my byliśmy blisko. Z Cosmo utrzymywałem w miarę regularny kontakt, ale to by było na tyle. Pozostali byli dla mnie...
- ...jak obcy ludzie - zdołał z siebie wydusić, bezmyślnie poszturchując metalową słomką lód w szklance. - Nie mogą się zdecydować, czy traktują mnie jak gościa, czy jak bezrozumne dziecko, ale nie mówią mi o niczym.
- Wpadłeś tu na ile, dwa, trzy tygodnie? - zauważył wyciągnięty na sąsiednim leżaku Cosmo, rzucając mu sceptyczne spojrzenie sponad okularów przeciwsłonecznych. - To nie są twoje problemy. Poza tym jak chciałbyś pomóc?
- Nie wiem - Claude przetarł spieczoną przez słońce twarz wilgotną ręką. - Ale nie uważasz, że mama mogłaby wspomnieć o tym wspólniku, którego się pozbyli? O tym, że nagle, niesamowitym zbiegiem okoliczności zainteresował się nimi urząd skarbowy?
- To nie są twoje problemy - powtórzył Cosmo. - Jedynym, który byłby w stanie na coś wpaść, był Arnaud, a wiesz, jaka jest Gaelle. Nie zwróciłaby się do niego, nawet gdyby byli w lepszych stosunkach.
- Ty mogłeś mi powiedzieć. Pomogłeś jej.
- Gaelle lata temu pomagała mi, kiedy tego potrzebowałem, bo podobnie jak ona nie miałem zamiaru płaszczyć się przed Arnaud. Akurat mi się powodzi, więc z przyjemnością spłacam ten dług wdzięczności - Cosmo zbył to stwierdzenie lekceważącym machnięciem dłoni. - Poza tym klinika wychodzi na prostą, a tamten skurwysyn już się zorientował, że wdepnął na minę przeciwpiechotną. Nie powinieneś się tym przejmować. Masz dostatecznie wiele na głowie...
- "...w Pekinie" - powiedział Claude.
- Swoją drogą, co to za klinika?
- Weterynaryjna. A co, wolałbyś usłyszeć, że wywodzę się z rodziny potentatów imperium beauty and wellness? Zacząłeś zastanawiać się, czy ta twarz nie wyszła spod skalpela chirurga? Jedyne na co mogłem liczyć to szycie i zastrzyk przeciwtężcowy na koszt firmy.
- To zwykła zawodowa ciekawość.
- Musisz wybaczyć, ale nie uraczę cię branżowymi nowinkami z zakresu mergers and acquisitions.
- I po co ta zjadliwość? Już niczego ci nie powiem.
- Nie bierz tego do siebie, Ralf, ale musisz spróbować zacząć myśleć w innych kategoriach. Zapomnieć o tym pierdoleniu w stylu old money i postawić się na moim miejscu. To wymaga przyznania, że tak, i ty, i ja byliśmy bananowymi dziećmi, ale w przeciwieństwie do ciebie wywodziłem się z rodziny nuworyszy. Nie byłem zainteresowany tym, co w zasadzie robili moi rodzice, bym mógł pozwalać sobie na pewną rozrzutność, a już szczególnie nie obchodziło mnie pomnażanie pieniędzy - to w zasadzie też fortel przysługujący tym, którzy posiadają poduszkę finansową i mogą pozwolić sobie na podobną beztroskę - ale interesowały mnie zagrożenia dla tego, jeżeli możemy to tak nazwać, statusu quo. Jednocześnie żyłem w przekonaniu, że nie mogłem się uskarżać, skoro niczego mi nie brakowało - nie tak naprawdę, bo jak już mówiłem, nie miałem dość odwagi, by porozmawiać z kimś o tym, że przechodziłem kryzys z powodu byle kłótni, która w zasadzie nie była taka błaha. Wtedy, kiedy sam miałeś te siedemnaście, osiemnaście lat, miałeś tę przewagę, że dokładnie wiedziałeś, czego chciałeś - mnie w tamtym czasie do żywego zapiekły wszystkie przekleństwa, które Goran wypluł pod moim adresem, to, że te słowa padły akurat z jego ust. Nie usłyszysz ode mnie o niesamowitych planach na życie i karierę. To historia złych wyborów i niepowodzeń maskowanych uśmiechem. Czy jesteś pewien, że w ogóle mam kontynuować?
- Gdybym był zainteresowany posłuchaniem zmodyfikowanego wydania własnego życiorysu, nagrałbym się i puszczałbym to sobie do snu.
- Myślę, że mógłbyś po tym nie zasnąć.
- Myślę, że to życie nie było aż tak parszywe jak sobie wyobrażasz.
- A zmieniłbyś bieg pewnych wydarzeń, gdybyś miał możliwość zacząć od nowa, z czystym kontem? Gdybyś otworzył oczy w wieku, powiedzmy, piętnastu lat i wiedział, że od tego momentu masz ponownie przeżyć wszystkie te wzloty i upadki?
- Masz paskudny nawyk zbaczania z tematu, kiedy nie umiesz z klasą wycofać się z tego, co powiedziałeś.
- Byłbym wytrawnym politykiem, gdyby nie zabrakło mi ambicji i jeszcze lepszym dyplomatą, gdyby notoryczne gryzienie się w język nie groziło mi kalectwem. Odpowiedz.
- Nie wiem - Ralf wybiegł wzrokiem przed siebie, a potem w bok, jakby pomiędzy rosnącymi na poboczu krzewami był w stanie wypatrzyć niepozorną, nigdy nieużywaną furtkę wiodącą do innego życia. - Może nie zmieniłbym niczego. Może kilka rzeczy. Może byłoby to coś z pozoru błahego, jak przesunięcie daty jednego wyjazdu. Może wtedy moglibyśmy się spotkać znacznie wcześniej, gdzieś na tym zapomnianym nawet przez diabła południu Francji, jeszcze zanim podjąłeś decyzję o wyjeździe. Kurs kolizyjny bez szans na uniknięcie zderzenia, cała naprzód.
- A jednak wysadziłbyś w powietrze to nudne, poukładane życie.
- To twoje słowa - stwierdził lakonicznie Ralf, ale w przednim lusterku widoczne było odbicie nie w pełni powściągniętego uśmiechu.
- Wyobraź sobie to. Gdybyśmy poznali się w tamtym czasie lub nawet na studiach, po powrocie do siebie stratowałbyś Milesa na korytarzu, byleby zdążyć z wnioskiem o wzięcie udziału w wymianie międzynarodowej. Spakowałbyś się na ten lot do mnie w takim tempie, że nie zdążyłbyś mu powiedzieć: "Au revoir, ty niewierna kurwo!".
- Zignorowanie go miałoby zbliżony wydźwięk.
- I tak przypomniałbyś sobie o nim po upływie semestru - niech będzie, roku.
- Po roku spędzonym z tobą? Nie wróciłbym.
- Nie?
- Nie.
Claude uśmiechnął się do siebie.
- Uratowałbyś mnie tym przed wszystkim, co spierdoliłem we własnym życiu, a w zamian za to mógłbym spróbować uczynić cię szczęśliwym... i po drodze prawdopodobnie spierdoliłbym kilka innych rzeczy.
- Jakich?
- Zabrałbym cię na naszą pierwszą zupełnie poważną randkę gdzieś, gdzie przez resztę wieczoru przepraszałbym za to, że nie uwzględniłem tego, że nie jesz tak pikantnych potraw. Zapomniałbym, że w kinie potrzebny byłby seans z napisami, żebyś nadążył. Z przejęcia napisałbym, że spotykamy się w zupełnie innym miejscu, a potem prawie bym się zabił, usiłując być tam przed tobą, żebyś nie zorientował się, że coś poszło nie tak. Dlaczego jesteś tak zdyszany, Claude, zapytałbyś, b i e g ł e ś? Nie, oczywiście, że nie, kochanie. Myślę, że mogę mieć astmę, to pewnie przez to koszmarne zanieczyszczenie powietrza. Inhalator? Nie, nie ma potrzeby, oddycham swobodnie przez filtr z papierosa.
Pomruk silnika zagłuszył śmiech.
- Nie żartuję, Ralf. Gdybyś został... Chciałbym, żebyś został. Chciałbym móc pokazać ci te wszystkie miejsca, w których byłem z kimś innym.
- Z Goranem - dopowiedział Ralf, ale tym razem w jego głosie pobrzmiewała jedynie ciekawość, nie zazdrość.
- Z nim i nie tylko. Ale wtedy - wtedy, kiedy wróciłem - nie przypuszczałem, że zamienimy ze sobą choć słowo.
Claude wielokrotnie rekonstruował to wspomnienie i niezależnie od tego, ile by nie przekręcał klucza w zamku, za każdym razem był zaskoczony tym, jak wyraźnie zachowało się ono w pamięci. Jeżeli pamięć przypominała bowiem pałac, rozległy i przepastny gmach, większość pokoi przeważnie pozostawała zamknięta, a kolory i kontury mebli i niegdyś z namaszczeniem konserwowanych bibelotów zanikały pod nowymi warstwami kurzu. Na tych reliktach widoczne były ślady palców i wzbudzające konsternację pola nasyconego koloru na wyblakłych blatach roboczych, wszędzie tam, gdzie poprzestawiał rzeczy tak, by pasowały do nowego wyobrażenia, tam, gdzie przez przypadek starł warstwę brudu, dokonując reorganizacji. Kiedy jednak wracał myślami do tamtego dnia i stopą przytrzymywał sobie drzwi, tym razem szerzej, by wpuścić do środka Ralfa, z ramienia znów ześlizgiwała się mu podróżna torba, znów był bliski wyrwania rączki walizki, znów mrużył oczy w bezlitosnym, porannym słońcu, znów wdychał zapylone powietrze. Tęsknota za przeszłością miała posmak wstrętu.
- Wróciłeś.
- Tak - przytaknął zdawkowo Claude, zarówno ten młodszy, zmęczony lotem, jak i ten starszy, zmęczony życiem, idący za nim krok w krok. Goran zamknął laptopa i z widoczną sztywnością w ruchach wstał z kanapy, by wyjść im obu na spotkanie.
- Mogłeś napisać.
Przemilczeli to i przepchnęli się z bagażem w korytarzu. Ralf przestąpił przez kurtkę, która wyślizgnęła się któremuś z nich spod pachy.
- Zaczekaj.
- Zostaw mnie w spokoju - odparł szorstko młodszy Claude, zdeterminowany, by zamknąć się w sypialni, ale starszy w porę położył mu rękę na ramieniu.
- Przepraszam. Przepraszam za wszystko, co powiedziałem.
Razem zatrzymali się w pół kroku.
- Zachowałem się wobec ciebie jak złamany kutas. To było okrutne. I zupełnie niepotrzebne. Po twoim wyjeździe miałem czas, żeby to wszystko przemyśleć. Wiem, że padasz na twarz, ale potem - nie wiem, może wieczorem? - czy możemy porozmawiać? Proszę, mówiła przygarbiona sylwetka. Proszę, porozmawiajmy, mówiły poobdzierane kciuki, które Goran mimowolnie musiał w ostatnim czasie przygryzać. I może właśnie to to, ta wezbrana i zaschnięta w załamaniach płytki paznokciowej krew przekonała Claude'a o szczerości zamiarów.
- Może być wieczorem - odpowiedział miękko starszy, ale młodszy wciąż zachowywał się z rezerwą, bowiem sam wciąż krwawił ze złamanego serca.
- Nie wiem czy mamy o czym rozmawiać - rzekł cierpkim tonem, ale zaraz sprostował:
- Nie wiem czy mam ochotę jeszcze z tobą rozmawiać. Nie wiem czy kiedykolwiek będę miał. Co ty sobie w ogóle wyobrażasz?
- Przepraszam - powtórzył bezradnie Goran. - Gdybym mógł-
Młodszy Claude odwrócił się do niego plecami. Pociągnięty zbyt gwałtownie uchwyt walizki został mu w ręce, więc kopniakiem przepchnął walizkę przez próg.
Starszy Claude pokręcił na to głową i przyjrzał się twarzy Gorana. W tamtym momencie i tylko na krótką chwilę stała się jego płótnem - i za każdym razem z jego wyboru przybierała wyraz rozżalenia. Chciałby widzieć na niej rozżalenie, gdy wypowiadał słowa, których wspomnienie nawet po latach wywoływało w nim samym zrezygnowanie.
- Kiedy byłem sam, zrozumiałem, że nie masz większego wyboru niż ja. Gdybym mógł, wolałbym być z tobą - i może nie myliłeś się co do tego, że właśnie to mnie tak przeraziło. Ale- Ale niezależnie od tego, jak... Co... Chciałem powiedzieć... Kurwa. Boże.
- Nigdy go takim nie widziałem - wyjaśnił Claude Ralfowi, a tamten tylko pokiwał ze zrozumieniem. - Ani wcześniej, ani później. Dopiero potem dotarło do mnie, ile musiało go to kosztować.
- Chciałem powiedzieć - ciągnął Goran z oporami, jakby operował w nieznanym sobie języku i każde kolejne obce słowo dostawiał z wielkim mozołem. - Chciałem powiedzieć, że mi na tobie zależy. W inny sposób. Nie mogę dać ci tego, czego potrzebujesz, ale nie chcę- Nie chcę, żebyśmy rozeszli się z powodu tego, że raz... Ten jeden raz dla odmiany to ja coś spierdoliłem.
Przypatrywali się sobie w milczeniu przez dłuższą chwilę.
- Chciałem ci powiedzieć wcześniej - powiedział Claude, zdobywając się w końcu na otwartość. - Naprawdę. Ale bałem się, że właśnie tak zareagujesz. Nie mogłeś, nie wiem, uraczyć mnie silent treatment? Zamknąć się u siebie i nie wychodzić?
- To dziecinne - skwitował Goran, zanim zorientował się, że powinien milczeć. Claude - i młodszy, i starszy - parsknął pod nosem.
- Jak dobrze, że wydarcie na mnie mordy stanowi zdrową formę wyrażania własnych uczuć.
- Przepraszam, nie to miałem na myśli.
Znów zapadła cisza.
- Wiesz co - Kiedy młodszy Claude przetarł rękoma twarz w próbie starcia z niej senności, do złudzenia przypomniał tego, którym miał stać się za kilka lat. - Ten lot był, kurwa, bardzo, bardzo długi. Zrobimy tak: wezmę prysznic, bo czuję, że jebię, a to nie jest dobry znak, a ty w międzyczasie zamów nam coś do jedzenia. Jeżeli nie zasnę z nosem w pudełku z żarciem, wrócimy do tematu. Może być?
Goran wreszcie po raz pierwszy się rozluźnił, co znać było po sposobie, w jaki niepostrzeżenie się wyprostował. I zanim Claude zorientował się, co się stało, tkwił już zakleszczony w uścisku.
- Cieszę się, że już jesteś.
- Ja też się cieszę - wyszeptał starszy Claude, przyglądając się temu, jak sam westchnął wówczas z wyraźną ulgą, jak wyraz zawziętości na twarzy na krótko zastąpił uśmiech zanim znów wszedł w rolę i ze stosowną rezerwą odsunął się pierwszy. - Ale zrób tak znowu i-
- Nie zrobię.
- Dotrzymał słowa? - zapytał Ralf. - Obietnice składane w tym wieku nie są zbyt wiele warte.
- Przeważnie nie są - zgodził się Claude, ruszając w stronę swojego dawnego pokoju. - I skłamałbym, gdybym powiedział, że nie myślałem o tym, że w towarzystwie będzie mnie unikać. Jeszcze zanim skończyliśmy liceum zaczęły się rozchodzić pierwsze plotki, że byliśmy parą pedałów, która przypadła sobie do gustu, ale z różnych względów nieszczególnie się tym przejmowaliśmy. Na studiach takie pogłoski bywały zabawne, jeżeli wszyscy natychmiast tracili nimi zainteresowanie - szczególnie w nieco konserwatywnych kręgach, w których obracał się on. Wiesz, w przeciwieństwie do mnie wiedział, co zamierzał zrobić ze swoim życiem i zrozumiałbym, gdyby się mnie wyparł.
- Rozważał to?
- Sam oceń - Claude przytrzymał ramieniem drzwi sypialni, by Ralf mógł przecisnąć się obok niego w progu. Zamiast pościelonego łóżka i biurka zarzuconego papierami ich oczom ukazała się boczna uliczka; u wylotu migotały klubowe światła, które zdawały się rozmywać w deszczu. Krwista czerwień, siny fiolet i trupia zieleń pulsowały w kałużach zbierających się w zagłębieniach nawierzchni.
Wtem metalowa klamka z hukiem przypominającym wystrzał uderzyła o mur, a ze środka wypadł Goran i tuż za nim Claude. Spoglądał na siebie z wyczekiwaniem, w którym kryła się wściekłość.
- Ten skurwysyn za nami szedł. Ten skurwysyn za nami szedł, rozumiesz?
- Niech idzie, serdecznie zapraszam - skwitował Goran. Przycisnął palce do ust i wyciągnął przed siebie na tyle, by w półmroku stwierdzić, że z rozbitych warg wciąż sączyła się krew. Nie sprawiał wrażenia szczególnie tym przejętego.
Claude spojrzał na niego z ukosa, na co tamten wzruszył ramionami.
- Nie wygląda na to, żeby był tu monitoring. Jinhai wie, gdzie jesteśmy?
- Tak, napisałem do niego - Telefon zniknął w wewnętrznej kieszeni kurtki. - Niech ten kretyn tylko się na niego zamachnie, wykopie sobie grób zanim zorientuje się, co właśnie zrobił. Przy okazji powiedz mi, jak ty możesz w ogóle spędzać z nim tyle czasu?
- Ma swoje zalety - Goran znów przyłożył kontrolnie dłoń wierzchem do twarzy. - Ale fakt, przebywanie w waszym towarzystwie niewiele się różni od wizyty w Milu Park.
- Nie byłem tam.
- Sporo tam pawi - Goran odchrząknął, a dwuskrzydłowe drzwi zaskrzypiały. - I skoro o tym mowa, jeleni też.
Ze środka niczym szarżujący byk wypadł mężczyzna, który musiał na moment stracić ich z oczu w tłumie i zostać w tyle. Rozpraszany stroboskopowymi rozbłyskami mrok za jego plecami zakotłował się i wkrótce z cienia wyłoniły się dwie inne ludzkie sylwetki. Młodszy Claude instynktownie postąpił krok do tyłu z bezgłośnym przekleństwem na ustach.
- Nie możesz mówić, że życie nie przygotowało cię na spotkanie z gangiem Zhenga - zauważył Ralf. - Nie umiesz nie ściągać na siebie kłopotów.
- Musisz mi uwierzyć, że sam nie wiem, jak w ogóle znalazłem się w tych wszystkich sytuacjach - odparł Claude, śledząc wzrokiem młodszego o kilka lat siebie, który w ledwie zauważalnych ruchach przesuwał się rakiem w bok i schodził napastnikom z drogi, nie pozwalając przy tym zablokować sobie drogi odwrotu. - Nie pamiętam nawet od czego się zaczęło. Przyszliśmy się bawić, a skończyliśmy tu, bo ten facet miał ze mną problem.
- I przez to też z nim.
- Uroki przyjaźni - Claude wzruszył ramionami i wskazał na koniec uliczki. - Na szczęście był Jinhai. Wspominałem o nim, kiedy byliśmy u mnie, pamiętasz?
Obok nich nonszalanckim krokiem przeszedł dorównujący im wzrostem młody chłopak, po którym nie byłoby znać zdenerwowania, gdyby nie pobladłe knykcie palców zaciśniętych na telefonie.
- Niekiedy działał mi na nerwy, ale tak to bywa, kiedy zbyt długo patrzysz w lustro i w odbiciu zaczynasz widzieć własne niedoskonałości. Był jedną z nielicznych osób, z którymi Goran znał się od dawna i lubił spędzać czas, co nie byłoby niezwykłe, gdyby nie to, że pochodzili z zamożnych rodzin.
- Też pochodzisz z-
- Nie aż tak. Goran może i przypominał szopa wyciągniętego ze śmietnika, ale to niezdrowe zamiłowanie do posiadania w szafie do bólu niewyróżniających się ubrań można przypisać dziewięćdziesięciu procentom heteroseksualnych gości. Wiesz, czym są żelazostopy? To dodatki w produkcji stali. To pieniądze, na których spał. Jinhai miał znacznie lepsze wyczucie stylu, z którym się nie ukrywał, ale też nie obnosił. Podobno przemysł petrochemiczny to również dochodowa branża. Możesz spróbować sobie wyobrazić ich razem - Gorana bez ogródek mówiącego "nie" Jinhaiowi nienawykłemu do odmowy.
- Nie widzę w tym nic osobliwego.
- Ty też źle znosisz to, kiedy czegoś ci się odmawia, Ralf, chociaż nie dajesz tego po sobie poznać. A może cię to kręci. Może powinienem zapytać Jinhaia, czy to forma podniety. W każdym razie trzeba być skończonym kretynem, żeby zamachnąć się na kogoś, w kogo przypadku guanxi rozciągało się na wysokich rangą kolegów rodziców z partii.
- Tamtego wieczoru policja musiała być dla was wyjątkowo uprzejma.
- Z początku nie, ale w końcu w środku nocy musiał zadzwonić właściwy telefon.
Jinhai przeciągnął się nieznacznie, wychodząc z komisariatu. Z zaparkowanego na pustym parkingu auta wysiadł przysłany po niego kierowca, któremu ten z daleka gestem dał do zrozumienia, że go zauważył.
- Podrzucić was? - zapytał, przyglądając się sobie w szybie pobliskiego radiowozu. Nie mógł zrobić nic z pogniecionym ubraniem, ale przeczesał włosy, jakby w ten sposób był w stanie odwrócić uwagę od podbitego oka.
- Możesz wrócić z nami. W tym stanie i tak odpuścimy sobie wykłady - zaproponował Claude, podając Goranowi nierozpoczęte opakowanie chusteczek, kiedy wyrzucił do kosza zmięty ręcznik papierowy przesiąknięty krwią nieprzerwanie płynącą z nosa. Sam uparcie ignorował ból pulsujący w skroni, pamiętając, że sam dotyk w tej okolicy sprawiał mu dyskomfort; Jinhai jeszcze w środku zeskrobał stamtąd zaskorupiałą krew na tyle, na ile było to możliwe. - Wiesz co, może nie mylili się co do tego, że może być złamany.
Goran zbył tę sugestię lekceważącym machnięciem ręki.
- Przyłożę lód i przestanie lecieć.
- Posiedziałbym z wami, ale będę musiał się z tego wytłumaczyć - westchnął Jinhai zanim powoli ruszył w stronę samochodu. - Na pewno nie chcecie się zabrać? Nie powinieneś pchać się z tym nosem do metra. Zaraz znowu ktoś się do was przypierdoli.
- Nie będziesz mieć przez to problemów? - zagadnął Claude, zrównując się z nim krokiem. Jinhai spojrzał na niego pytająco.
- Myślisz, że nikt nie zdążył już przekazać moim starym, że ich syn spędził noc w towarzystwie obcokrajowców o niepewnych poglądach, z których jeden w dodatku lubi jebać się z facetami, jeżeli wierzyć słowom tamtego idioty? Daj spokój.
- Możesz powiedzieć, że jest zajęty - rzucił Goran, z zaskoczenia wwiercając Jinhaiowi palce na wysokości krzyża tak, że tamten podskoczył. - Na ich miejscu spałbym spokojnie ze świadomością, że żadna pszczoła nie buszowała w tym kwiatuszku.
- Kurwa, Goran, zmieniłem zdanie, wracasz piechotą. Jak ty z nim wytrzymujesz?
Zaśmiewając się pod nosem, młodszy Claude usiadł z przodu; starszy odprowadził spojrzeniem odjeżdżające auto aż do bramy.
- Pozostawaliśmy w niezłych stosunkach, dopóki nie pojawiła się Chunhua - podsumował, zwalniając na leśnej drodze, na której już dwukrotnie musieli się zatrzymać i wysiąść, by zaciągnąć na pobocze połamane przez wiatr konary drzew. - Żaden z nas nie umiał odpuścić, a przy tym żaden z nas nie zamierzał się zaangażować w stu procentach. Na początku każdy z nas, włącznie z nią, zamierzał korzystać z życia. Problemy, jak zwykle w takich przypadkach, szły w parze z uczuciami.
- Sypialiście z nią? Ty i Jinhai?
- I może jeszcze paru innych. Poprzestałbyś na dwóch, mogąc mieć trzech lub czterech? No, Ralf?
- Znasz odpowiedź - ale pragnę przypomnieć, że nie spotykałem się z nikim za plecami Milesa.
- Widzisz, serce - zaśmiał się Claude - nie możesz zdradzić, nie będąc w związku. Nie możesz zerwać, jeżeli z kimś nigdy nie byłeś. Ale był w tym pewien porządek: nie umawialiśmy się z nikim do czasu aż ktoś - niekiedy byłem to ja, czasem ona - nie przespał się z kimś innym. Formalnie nie była to zdrada - ale ilekroć byś sobie tego nie powtórzył, ta myśl sprawiała ten sam ból. Wtedy zwykle Chunhua zbliżała się do Jinhaia, po czym po paru tygodniach on robił się zaborczy, ona traciła nim zainteresowanie i schodziliśmy się ponownie.
- Mogę wyobrazić sobie, w jaki sposób to przebiegało - skwitował Ralf, w którego głosie pobrzmiewała ironia.
- Jeżeli musisz wiedzieć, seks był udany. Ale udane były też wieczory, które spędziliśmy razem pod kocem z laptopem między nami, wieczory, które spędziliśmy na napychaniu się żarciem na wynos w wyciągniętych dresach, wszystkie nasze randki-nie-randki, wszystkie wspólne wypady na i za miasto: do popularnych i nowo otwartych restauracji, do parku i nad rzekę, do kina, teatru i do muzeum. Jeżeli znowu przewiniesz do samego końca... Do małp. Przewiń do przodu. Tu.
- To Kambodża. Angkor Wat.
- Pytałeś mnie wcześniej, czy ją kochałem. Wtedy, kiedy polowaliśmy na świt - zaspani, zlani potem i pogryzieni przez komary - mógłbym przed nią uklęknąć i prosić o rękę.
- Nosiłeś się z tym zamiarem? - Twarz Ralfa nie wyrażała niczego, ale coś w napięciu mięśni żuchwy sygnalizowało, że wiele kosztowało go zachowanie pozorów niewzruszenia. - Ten nostalgiczny widok miał służyć za tło?
- Nie, nie. W tamtym czasie kochaliśmy poczucie wolności i marzyliśmy o zobaczeniu świata. O śniadaniach we Włoszech, o plażach w Wietnamie, o krowach pasących się na zboczach szwajcarskich Alp, o spróbowaniu feijoady w Brazylii, o...
- ...o zobaczeniu wschodu nad Angkor Wat - zaproponowała Chunhua. - Nie myślałeś o tym, jakie to musi być uczucie, kiedy tropikalny las wciąż tonie we mgle i masz wrażenie, że jesteś ostatnim człowiekiem na Ziemi? Kiedy słychać krzyk ptaków i nic poza tym? Poza tym to robi wrażenie, to znaczy: na pewno większe niż leżenie przez tydzień na plaży. Jest o czym opowiadać.
Siedzieli na balkonie - ona na skrzynce po piwie, które wypili pozostali, on na o wiele za niskim stołku, prze co kolana miał niemalże na wysokości twarzy. Kieliszki, na których ściankach skropliła się woda postawili na parapecie; butelka stała na podłodze pomiędzy ich nogami. Wewnątrz kręcili się goście, którzy z rzadka do nich zaglądali, a kiedy zorientowali się, że nie zamierzali wrócić do środka, zapytali, czy mogliby ich tu zamknąć, żeby nie zakłócać pracy klimatyzatora.
To nie tak, że zamierzali spędzić ten parny wieczór w ten sposób; że planowali odłączyć się od innych - w końcu byli tu ich wspólni znajomi, za pośrednictwem których dopiero co się poznali - ale zanim się zorientowali, zagadali się, przysunęli sobie prowizoryczne siedziska i tak minęły trzy godziny. Kilka razy zapukali w szybę, by wyskoczyć do łazienki i przynieść sobie przekąski, nie patrząc przy tym na kuchenny zegar. Zdali sobie sprawę z upływu czasu, kiedy zaniepokojony ich nieobecnością gospodarz w ramach żartu rzucił, że mogli zadzwonić, jeżeli byli tam przetrzymywani wbrew woli. (Wtedy zorientowali się również, że zostawili komórki na stole.)
- Dlaczego akurat Angkor Wat?
- A dlaczego nie? Dlaczego turyści ściągają do Paryża? Bo wasza wieża Eiffela w końcu będzie nadawała się do wywózki na złom - Chunhua rozłożyła ręce, jakby tym argumentem zamierzała zamknąć dyskusję. - Twoja kolej.
- Nie wiem - Claude odchylił się na siedzeniu. - Gdybyś zapytała mnie kilka godzin temu, pewnie miałbym dla ciebie odpowiedź, ale znaleźliśmy się, gdzie się znaleźliśmy i nie jestem pewien czy mając sposobność się stąd ruszyć w tym momencie chciałbym gdziekolwiek lecieć.
Odpowiedział mu pełen politowania uśmiech.
- Ilu zaserwowałeś już ten tekst?
- A ile woli złapać malarię niż wybrać pięciogwiazdkowy hotel w Rzymie? Rzym też nie jest taki wieczny - Claude uniósł brwi. - Podoba mi się w Chinach. Ale skoro koniecznie chcesz mnie wysłać w podróż-
- Nie wysyłam - Chunhua pochyliła się do przodu tak, że ich spojrzenia odnalazły się na tej samej wysokości. - Ty wysyłasz nas. No dalej.
- Góry?
- Odważnie. Zwiedzanie dolin czy zdobywanie szczytów?
- Boże broń, mam przepalone płuca, wymagałbym reanimacji w połowie wysokości, zakładając, że w ogóle wszedłbym tak wysoko. Nie, myślałem o fondue... może w Alpach.
- Fondue w Alpach. Jacuzzi z widokiem na szczyty - Udała, że rozważa tę propozycję, ale zaraz podniosła się z miejsca i przeciągnęła. - Od biedy może być. Ale mi wszystko zdrętwiało!
Kiedy rozpuściła włosy, by znów je związać i poprawiła t-shirt wpuszczony w szorty, Claude również wstał, starając się ukryć rozczarowanie.
- Słuchaj... - zaczął, kiedy Chunhua zapukała w okienną ramę, by ktoś wpuścił ich do środka. - Nie chciałabyś gdzieś wyskoczyć w przyszłym tygodniu? To tylko luźna propozycja, ale-
- Czemu nie - zgodziła się z wyraźnym zaskoczeniem, ale i zadowoleniem. - Ale... Zbierasz się już? Nie chciałbyś wyskoczyć i gdzieś coś zjeść? Po chipsach tylko ssie mnie w żołądku.
- Co powiesz na pizzę? Od biedy może być?
Chunhua obdarzyła go powściągliwym, ale niewątpliwie aprobującym uśmiechem.
I ten uśmiech Claude nadal był w stanie przywołać z pamięci.
Ale też to, jak lubili spędzać ze sobą wolny czas.
To, jak malowała się nim gdzieś wyszli i to, jak pół żartem zasugerował, że pasowałby mu ten i tamten eyeliner, to, jak któregoś popołudnia został posadzony na podłodze u stóp Chunhuy, z twarzą zwróconą ku niej na podobieństwo słonecznika śledzącego wędrówkę słońca, i to, jak w skupieniu pracowała nad nałożeniem makijażu. To, jak mamrotała przekleństwa pod nosem, ilekroć zaczynał mrugać albo poruszył się, bo zapominał, że powinien tkwić w bezruchu. To, jak kazała się mu sobie przyjrzeć w lustrze, to, jak w milczeniu, ale z dumą patrzyła na to, jak mierzył wzrokiem własne odbicie i jak z niedowierzaniem zawołał Gorana, by zobaczył, jak wyglądał.
To, jak przegrzebywali razem ubrania, to, jak Chunhua wygrzebywała sobie męskie marynarki i jak sam wyciągał z pokrowców niektóre z tych zarezerwowanych na szczególne okazje, by mogła je przymierzyć. To, jak zastanawiała się, czy niektóre z wyborów nie były zbyt ryzykowne, a on udzielał wskazówek i zapewniał, że wyglądałaby świetnie, by spróbowała ten raz, ten jeden raz, który na jednym razie nigdy nie miał się skończyć, by myślała o tym, czy sama czuła się w tym dobrze, a nie czy dobrze czuli się wszyscy dookoła. To, jak zwracała na siebie uwagę w towarzystwie, to, jaką przyjemność sprawiały im komplementy i wcale nie tak ukradkowe spojrzenia.
To, jak leżeli na łóżku na wygniecionych poduszkach, wśród rozkopanych kołder i to, jak lubili razem pić kawę, nawet jeżeli o poranku byli na tyle zaspani, że ich interakcje sprowadzały się do nadrabiania wiadomości na WeChacie z poprzedniego dnia, bezmyślnego przeglądania Xiaohongshu i pokazywania sobie od czasu do czasu czegoś śmiesznego na wciąż przygaszonym po nocy ekranie. To, jak przygotowywali śniadanie w piżamach, to jak niekiedy przesiadywali tak na kanapie z przebranym w wyciągnięty dres Goranem, to, jak na podłogę kruszyły się przekąski, po które sięgali na oślep, oglądając we trójkę seriale.
- To może brzmieć, jakbyśmy byli nierozłączni - podsumował Claude - ponieważ spotykaliśmy się regularnie i pisaliśmy do siebie na porządku dziennym. Nawet wtedy, kiedy się nam układało, zdarzało się, że nie widzieliśmy się dwa lub trzy tygodnie. Mieliśmy własne zainteresowania i zmartwienia. A potem... No cóż. Gdybyśmy poznali się w innych czasach, o tym bym ci nie wspominał - dodał, widząc, że Ralf zatrzymał się przy selfies, które można by uznać za wyzywające, gdyby którykolwiek z nich posiadał wstyd. Na tych zdjęciach nagość rozgrzanego prysznicem ciała skrywała tylko częściowo starta z lustra para wodna; nieprzenikniony cień, który został z ostrożności podbity przy pomocy filtra; niekiedy obietnica kryła się w sposobie, w który kadrował ujęcie - w wysokości, na której pas Adonisa znikał za dolną krawędzią.
- Spodziewałem się po tobie większego wyuzdania - stwierdził Ralf, ale w tonie jego głosu dało się znać jedynie zaciekawienie. - Skłamałbym, mówiąc, że mi się nie podobają, ale nie są- Nie są ordynarne, choć to też nie jest właściwe słowo. Dałeś mi się poznać od tej strony, że patrząc na nie teraz - i zupełnie nie wiedząc kim jesteś - mógłbym odnieść mylne wrażenie, że przedtem wolałeś pokazywać kostki i oszczędzać się dla tego jedynego.
- Próbowałeś kiedyś, nie wiem, kręcić z kimś bez pośpiechu? - Claude spojrzał na niego z ukosa. - Wyglądam na kogoś, kto zupełnie nie ma smaku? Naprawdę? Stawał ci na widok byle prześwietlonego kutasa w łapie widzianego z góry i tyle?
- Nie musisz popadać w skrajności.
- Nie ma potrzeby tak mnie atakować.
Ralf westchnął.
- W porządku, niech będzie.
- Nie będę kwestionować niepodważalnego uroku hook-upów, ale dla mnie sztuka polegała na tym, żeby wychodzili z siebie zanim spotkaliśmy się na żywo. Żeby jedli mi z ręki, odchodzili przy mnie od zmysłów - i żeby płacili.
- Nie masz na myśli...?
- Pieniędzy? Pieniądze są, jak to ująłeś, ordynarne, ale tym razem to ja skłamałbym, gdybym powiedział, że ani razu nie przyjąłem zbyt wygórowanej kwoty wyłożonej na "powrót taksówką" - Claude zaśmiał się. - Chyba, kurwa, do samej Tuluzy.
Na krótko wkradło się między nich milczenie. Ralf musiał przetrawić to, co usłyszał; po nieobecnym wzroku znać było, że kalkulował co i jakim kosztem mógł powiedzieć; jakie poniósłby straty, gdyby rzucona od niechcenia, mająca rozładować napięcie uwaga znów padła na niewłaściwy grunt i okazała się granatem odłamkowym kulającym się z powrotem wprost pod jego nogi.
- Nie musisz chodzić wokół tego tematu na palcach. Co chcesz wiedzieć?
- Czy to była praca dorywcza?
- Nie. Mogłem - chciałem - mieć każdego z nich i bez tych podarków, które dostawałem, ale uznałem, że to byłoby głupotą.
- Ilu ich było?
- Niewielu... Tyle że nie wiem jak ich policzyć.
- Jak to: nie wiesz jak ich policzyć?
- Niektórzy nudzili mi się zbyt szybko i nie dostali zbyt wiele w zamian. Niektórzy służyli za drabinę, po której mogłem się wspiąć, by dosięgnąć kogoś z wyższej półki. Za to ci - to o nich pewnie pytasz, a ich było niewielu i patrząc na to z pewnej perspektywy, pierwszy nie miał znaczenia, ot, poligon, na którym sprawdzałem, co działa i na co mogę sobie pozwolić. Ten po nim był dla mnie dobry, ale ostatecznie większą przyjemność sprawiło mi spalenie za sobą mostu niż budowanie go. Trzeci - trzeci mi się udał. Żonaty, zamożny, inteligentny, z poczuciem humoru, szczodry w stopniu zakrawającym na rozrzutność. Był też dalekowzroczny, wyobrażam sobie, że to cecha większości ludzi takich jak twój ojciec, ale wiesz, jak jest - w chwili, w której zobaczyłem ten piedestał, który pod sobą wybudował, wiedziałem, że będę musiał go z niego zepchnąć, nawet jeżeli będzie to ode mnie wymagać pewnej przezorności.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu, bo wiele rzeczy robię "tak po prostu", bo mogę.
- To przede wszystkim mogło się dla ciebie źle skończyć.
- Tak jak twoje nocne wycieczki, Ralf. Tak jak wiele innych rzeczy. Nie oczekuję, że to zrozumiesz - żachnął się Claude z takim politowaniem, jakby niespodziewanie musiał wytłumaczyć Ralfowi, że wbrew obiegowym teoriom spiskowym Ziemia nie była płaskim dyskiem - podobnie jak ty, zdaje się, nie oczekiwałeś ode mnie poklasku dla tego, co sam robiłeś. Chciałeś poznać prawdę - proszę: nie rozumiem dlaczego miałbym oddać za darmo to, za co ktoś inny jest skory zapłacić. Nie widziałeś go, Ralf. Nie widziałeś tego, jak na mnie patrzył. Od naszego pierwszego spotkania wiedziałem, że zrobiłby wiele w zamian za kilka godzin mojego czasu, mojej uwagi, a zdesperowani mężczyźni stają się, no cóż, śmieszni. Ty bawiłeś się nieźle w grupie, ja sprawdzając jaki mam na nich wpływ, jak daleko będą w stanie się posunąć, żeby mnie przy sobie zatrzymać, gdzie przebiega u nich ta granica upodlenia, za którą leży już tylko obrzydzenie do samego siebie. Myślisz, że na koniec nie zwyzywał mnie od kurew? Oczywiście, że to zrobił - ale zaraz znów błagał: "proszę, nie rób tego, proszę, zostań, proszę, zrobię co zechcesz". Myślisz, że naprawdę miał na myśli mnie, kiedy to on - on, przed którymi płaszczyli się inni! - skakał wokół mnie jak nakręcana żaba, byleby kupić sobie - co właściwie? Kilka uśmiechów, kilka słodkich słów, kilka minut nurzania się w kłamstwie, że życie kogoś takiego jak ja mogło kręcić się wokół niego? - Claude zaśmiał się krótko, bez radości. - Żałosne. Ale i zabawne. W każdym razie w pewien sposób ubodło mnie, kiedy powiedziałeś, że uznałeś, że mogłeś być jednym z nich, że mogłeś być jak inni, że mogłeś być karmiony tym, co chciałeś usłyszeć - to znaczy, rozumiem już z jakich względów przyjąłeś, że wodziłem cię przez cały ten czas za nos, ale powinieneś zorientować się, że ani razu nie wziąłem od ciebie niczego, czego sam nie zechciałbyś mi dać. Ani razu nie wymagałem od ciebie tak niedorzecznych - niepodważalnie niedorzecznych - ofiar składanych na ołtarzu mojej, nazwijmy rzeczy po imieniu, próżności. Wiem co i kiedy mogę sobie po prostu wziąć, Ralf, ale wiem też, kiedy i na co muszę zaczekać. Zadając się z nimi, wyrywałem pleniące się chwasty - odchodząc, zwykle nie zostawiałem po sobie nic poza spaloną ziemią. I wiesz, możesz postrzegać to inaczej, ale z perspektywy czasu pielęgnowanie naszej znajomości, jakkolwiek dziwna by ona nie była, przypominało coś zupełnie odwrotnego. Wymagało ode mnie wyczucia. Wymagało uwagi, w pewnym stopniu - trzymania cię na oku i troskliwości, nawet jeżeli tę drugą nie zawsze okazywałem w sposób, z którego byłbym dumny. Wymagało to tego wszystkiego, czego im nie miałem ochoty dać, choćby usiłowali przelicytować samych siebie, chcąc to kupić.
- Dlaczego?
- Dlaczego co?
Claude poczuł na sobie ciężar spojrzenia Ralfa.
- Zakładam, że potrafisz wyobrazić sobie jak czuję się ze wszystkim, co właśnie powiedziałeś.
- Ach. To tego typu "dlaczego": dlaczego nie zdecydowałem się tak pogrywać z tobą, dlaczego miałbyś być wyjątkiem o reguły... Bo tu nie było reguł, kochanie. I nie ma ich nadal, bo w innym wypadku nie rozmawialibyśmy o tym wszystkim. Musisz mi uwierzyć, że zwykle podejmuję działania z pełną świadomością ich konsekwencji, ale wolę je ignorować. Wiesz, jak wyglądało to z tobą? Wiesz? Wróćmy do początku. Świat, który znamy właśnie się skończył. Poznałeś przypadkowego Francuza, skurwysyna, ale lepsze to niż nic, nawet jeżeli od dnia zero możesz ze stuprocentową pewnością powiedzieć sobie, że pewnego ranka wstaniesz przed świtem i przed pierwszą kawą będziesz musiał zajebać tego pajaca. Wpadacie na Niemca, który spada na was jak harpia, kiedy przymierzacie się do zabrania paru zgrzewek wody, bo, jak się okazało, należały do niego. Wchodzisz między tych nawiedzeńców, mając za plecami kogoś, kto wepchnąłby ci nóż między łopatki, żeby uciec, a przed sobą kogoś, kto wepchnąłby ci nóż między żebra, żebyś zszedł mu z drogi.
- Przyznaję, że mogło to tak wyglądać, ale nie zrobiłbym ci krzywdy.
- Słuchaj. Jesteś mną. Nie masz, kurwa, bladego pojęcia czy tym razem urok osobisty wystarczy, ale wszyscy w końcu schowali noże, więc możesz się wreszcie położyć na ulicy i przeżyć ten zawał, który musiałeś odłożyć w czasie. Próby poznania Niemca na wyścigi udaremnia tenże Niemiec, bo na jakimś zupełnie biologicznym poziomie jest niezdolny do udzielenia ci odpowiedzi bez uciekania się do ironii. Jakoś się wam wiedzie, ale w tyle głowy wciąż kołacze ci się myśl, że rękoczyny są nieuniknione. W wielkich, być może ostatnich zakładach w twoim życiu stawiasz na to, że Niemiec jest bardziej poczytalny. Masz potem co do tego wątpliwości przez najbliższych kilka tygodni. Z drugiej strony Niemiec zdaje się być w lepszym humorze. Na tym etapie flirtowanie z tobą zaczyna przypominać drogę krzyżową. Nie zabiłeś mnie za to, że wyszedłem z inicjatywą, ale też jej nie przejawiasz. Sypiamy ze sobą, unikamy się, znów ze sobą sypiamy, znów się unikamy. Ludzie przychodzą i odchodzą. A teraz spójrz na nas! Nie, Ralf, nie przystajesz do żadnego schematu, jaki kiedykolwiek przerabiałem. Nie sądzę, żebyś był w stanie mi się znudzić... Ale odbiegliśmy od tematu.
- Ona, podobnie jak ja, nie płaciła. Ależ z nas szczęśliwcy - skwitował kwaśno Ralf.
- Zgadzam się - przyznał Claude, udając, że nie dosłyszał nuty sarkazmu w jego głosie. - Oboje mieliście też szczęście realizować się na kierunkach biznesowych.
- Nie.
- Tak.
- Żartujesz sobie.
- Mógłbym wymienić wiele innych, nie tak przypadkowych podobieństw, ale w związku z nimi musiałbym zadać pytanie tobie.
- Mi? To ja mam coraz więcej pytań.
- I sam udzielisz sobie na nie odpowiedzi, jeżeli powiesz mi co ludzie tacy jak ty i ona widzą, kiedy na mnie patrzą. Kiedyś zastanawialiśmy się nad tym z Goranem. Zakładałem, że chodzi o uwagę, ale on twierdził, że wszyscy przeglądacie się we mnie jak w lustrze i wpatrujecie się we własne odbicie. Nie jest to zbyt miła sugestia, ale... - urwał w połowie zdania Claude, kiedy samochód wytoczył się na zaniedbany, pusty plac niegdyś pełniący rolę parkingu. - Ale powiedzmy... Powiedzmy, że w pewnym stopniu pogodziłem się z tą możliwością. Et voila, jesteśmy. Weź nóż, leży w schowku. Wolałbym upewnić się, że nikogo tu nie ma zanim wyciągniemy bagaże.
- Spodziewasz się tłumów po sezonie? Zapomniałeś zrobić rezerwacji? - skwitował Ralf, wysiadając. Kiedy Claude już otworzył usta, by przypomnieć mu, że nóż leżał w schowku, tamten w uspokajającym geście poklepał płaszcz na wysokości wewnętrznych kieszeni. - Po tym wszystkim nie pozostawiam już niczego zwykłemu szczęściu.
- Ty i Wen z wyróżnieniem ukończyliście Wyższą Szkołę Przetrwania imienia Towarzysza Zhenga, co? On też na wszelki wypadek nosi przy sobie kilka.
- To dlatego Gugu przywiózł mu miecz.
- Tak. O ironio, to Gugu użyłby go pierwszy, gdyby od tego zależało bezpieczeństwo Wena. Nie powiedział mu o tym, ale naostrzył go. Ta lekkoduszność, ta wesołkowatość- To zwykły teatr. Współpracowaliśmy na co dzień - myślę, że możesz sobie wyobrazić z jakich względów uznali nas za zgrany zespół - i nie bez powodu zyskał szacunek pozostałych i samego Wena.
- Czy oni są...? - Ralf spojrzał na niego z ukosa, ale Claude pokręcił głową.
- Nie, nie. Ale to niczego nie zmienia, bo gdybyś podniósł rękę na Wena, Gugu bez wahania spróbowałby ci ją odrąbać. Nie mógłbym mu na to pozwolić, a to z kolei nie spodobałoby się innym... Yishen nie zapłakałby po żadnym z nas, ale nabawiłby się migreny, starając się uzupełnić braki kadrowe.
- To już nie jest nasz problem.
- Mamy za to kilka nowych - Claude naciągnął kaptur i przycisnął do ust zwinięte w pięści dłonie i chuchnął w nie kilkukrotnie nim roztarł resztki ciepła między zaczynającymi grabieć palcami. Wzniesienie, na które się wspinali spowijała spływająca po kamiennych schodach mgła; ziąb był tu bardziej dokuczliwy. - Szkoda, że nie byłeś tu wiosną albo latem. Jest znacznie przyjemniej.
- Ale mi się tu podoba - rzucił Ralf, spoglądając przez ramię z niespodziewanie czułym uśmiechem. - Nie mam powodów do narzekania.
I rzeczywiście w tym jednym względzie się nie mylił.
Wszystkie pobliskie zabudowania okazały się opustoszałe, a jedyne ślady życia, na które natrafili - przeważnie wydeptane ścieżki po przemarszu odciśnięte w ściętym przez mróz błocie i wyschnięte odchody - mogli przypisać zwierzętom. Ilekroć ich uwagę zwracał ruch lub szelest, w końcu spomiędzy krzewów wyłaniały się przegrzebujące ściółkę lub skubiące zmarznięte owoce ptaki, które przyglądały się im uważnie oczami błyszczącymi jak koraliki.
Kiedy mieli zawrócić po rzeczy, przejęty nagłym deja vu Claude zszedł z ulicy na leśny trakt i kierując się wyblakłym wspomnieniem, ruszył przed siebie, nie zważając na wołanie Ralfa, który musiał podbiec, by nie stracić go z oczu. Nie będąc w stanie wyrwać się do przodu, nie narażając się przy tym na skręcenie kostki, nie widział zupełnie nieobecnego, zamyślonego wzroku Claude'a, który prześlizgiwał się po załamaniach rzeźby terenu w poszukiwaniu nie tyle punktów zaczepienia dla stóp, co na wpół zapomnianych i być może nieistniejących po takim czasie znaków orientacyjnych. Nie zastanawiał się nad tym, czy zdoła zawrócić po własnych śladach, pomimo tego, że las był rozległy, bowiem wreszcie w oddali wypatrzył to, czego szukał: jego koniec. Przystanąwszy na krawędzi urwiska, zaczekał aż Ralf ślizgający się w nieprzystosowanych do trekkingu butach do niego dołączy, a gdy ten znalazł się tuż obok, Claude przyciągnął go do siebie w pewnym chwycie.
- Spójrz - powiedział zanim oparł brodę na ramieniu Ralfa i wskazał na linię horyzontu zasnutą pajęczyną mgły, przez którą przebijały się nieśmiałe promienie słońca, wydobywając zarys pagody na szczycie dalekiego wzgórza. - Patrzysz w przeszłość. Podziwialibyśmy ten sam widok, gdybyśmy poznali się w innych czasach.
- Jesteś nieuleczalnie sentymentalny - westchnął Ralf, ale z zauważalnym zadowoleniem zapadł się w uścisku, wciskając się w pierś Claude'a. - Wtedy też zabrałbyś mnie tu po pracy, kompletnie nieprzygotowanego na bieganie za tobą po lesie?
- Przecież byłbyś mną śmiertelnie znudzony po tygodniu, gdybyś wiedział czego możesz się spodziewać - zauważył Claude - Kto wie co i gdzie będziemy robić wieczorem, jutro, za tydzień, za miesiąc, za rok...? Ale możemy zawrzeć umowę, skoro już wiem, że się w nich tak lubujesz: jeżeli pozwolisz mi na wprowadzenie nieprzewidywalności do twojego życia, w zamiast stanę się jego stałym elementem. Czy to brzmi uczciwie?
- O ile czegoś znowu nie przemilczałeś... Może być.
- Może być - powtórzył za nim Claude, zanim na krótko zamknął mu usta pocałunkiem. - Ze szczegółowymi warunkami zapoznam cię po upływie okresu próbnego, kiedy będziesz już skłonny machnąć ręką na to, co zapiszę mniejszą czcionką. Nie będziesz żałować.
W zasadzie to stwierdzenie w części należałoby uznać za kłamstwo, bowiem zdawali sobie sprawę z tego, że wieczorem, kiedy już ze stołu zostaną zabrane naczynia, Ralf przesunie po blacie zablokowany telefon i zażąda wyjaśnień, które wcale się mu nie spodobają. Claude z rozmysłem nie spieszył się ze zrobieniem porządku po posiłku. Odwrócony plecami, w skrytości ducha nad kuchennym zlewem dokonywał rachunku sumienia.
- Nie mogę odmówić uroku temu, że nawet w tak parszywych warunkach umiesz stworzyć klimat i podać do stołu coś innego niż zupę błyskawiczną. Od pewnego czasu za każdym razem, kiedy już zastanawiam się nad tym od kogo nauczyłeś się gotować na tyle dobrze, żeby umieć przygotować coś z niczego, nachodzi mnie myśl: czy gotował dla wszystkich, z którymi sypiał czy to coś, co zachowywał dla wybranych? - Ralf zakręcił kieliszkiem. - Każdy lubi uważać się za wyjątkowego, ale jak sam przyznałeś, między mną a tymi, którzy byli przede mną istnieje podobieństwo.
- Le véritable chemin pour toucher le coeur d'un homme passe par son estomac - Claude odwrócił się na pięcie, bez pośpiechu wycierając każdy palec z osobna w ścierkę. - Nie muszę tego nawet tłumaczyć, bo na pewno już o tym pomyślałeś. Wiesz, że to powiedzenie, które podobno wywodzi się z Chin? Ale musimy sobie coś sprostować, bo mam wrażenie, że niepotrzebnie mieszasz zupełnie różne kategorie. Seks zaczyna się tu - postukał palcem w skroń - i nie musi wymagać zaangażowania serca. Zapraszanie na kolację i serwowanie śniadania to nieczyste zagranie, po które sięgasz wtedy, kiedy chcesz, żeby zostały zignorowane podszepty zdrowego rozsądku, który mówi: możemy sobie pozwolić na to, żeby się pieprzyć, ale nie na to, żeby się wiązać. Kiedy pytasz o to, jaką kawę podać, chcesz, żeby ktoś został i podzielił się z tobą wiedzą o sobie, która pozwoli ci sforsować następne mury.
- Yishen był takim przypadkiem?
Ralf przekręcił komórkę w taki sposób, by Claude nie miał innego wyboru niż przyjrzeć się zdjęciu. Yishen wyglądał na nim znacznie młodziej przede wszystkim z uwagi na to, że zmęczenie i stres nie zdążyły jeszcze odcisnąć piętna na jego przystojnej twarzy, ale uczciwość wymagała stwierdzenia, że wtedy nosił się też z ponadczasową, wzbudzającą pożądanie klasą: luźne, sportowe ubrania noszone przez wzgląd na kontuzję wciąż były pieśnią jutra. Tamtego wieczoru był wstawiony, tuż przed nim stał kieliszek, w którym odbijał się blask świec i ulicznych latarni - gdyby nie to, że pił, prawdopodobnie nie wyraziłby zgody na to, by znaleźć się w prywatnej galerii przypadkiem poznanego cudzoziemca; tamtego wieczoru pozwolił mu na znacznie więcej niż zakładał - gdyby nie to, że pił, nie byłby w stanie uciszyć poczucia winy na tyle, by w ogóle przekroczyć próg mieszkania nieznajomego, niezależnie od tego, jak bardzo pragnął mieć go tylko dla siebie w tamtej chwili.
- Byłem nim zainteresowany - przyznał Claude - i udało mi się sprawić, że został, ale nie na długo. Zdaje się, że mówiłem ci, że miał żonę i karierę, których nie zamierzał dla mnie skreślać.
- Musi być wdzięczny losowi za to, że wyzwolił go z tych okowów - stwierdził niby od niechcenia Ralf. - Gdyby nie ja, może nawet dostałby drugą szansę.
- U kogo? - zapytał Claude, nie kryjąc kpiny w tonie głosu. - Po tym wszystkim...?
- Po czym, Claude? Po czym?
- To był przede wszystkim seks, parę rozmów i paskudny finał.
- Do niedawna mógłbyś powiedzieć to samo o mnie i o sobie.
- To zupełnie coś innego.
- Pokaż mi różnice - Ralf przesunął palcem po ekranie. Następne zdjęcie zostało zrobione z ukrycia, o poranku, kiedy Yishen w szlafroku i z wciąż potarganymi, zaledwie przygładzonymi rękoma włosami (Claude pamiętał, jak wsunął w nie palce, nim pochylił się, by go pocałować) siedział na hokerze i podparty na łokciu sennie wpatrywał się w punkt w przestrzeni za oknem. Zsunięta obrączka, którą bezmyślnie przetaczał palcem po blacie wte i we wte odznaczała się na tle kubka z wciąż parującą kawą. - Czy gdyby mnie nie było...
- Ralf.
- ...przeszedłbyś obok niego z tą samą obojętnością, którą starasz się mi zaprezentować? Czy nie próbowałbyś go przeprosić?
- Ralf, ale to on musiałby przeprosić mnie - przerwał mu ostro Claude. - I nawet przy założeniu, że postradałby rozum na chwilę pozwalającą mu powiedzieć "przepraszam", wiem, że nic by z tego nie było. Wyleczyłem się z tego zauroczenia na długo przed tym nim ty i jak w ogóle się spotkaliśmy. Chcę ciebie, kocham ciebie, nie jego, a to, że z nim rozmawiałem... No cóż. Nie zwykłem mieszać życia prywatnego i interesów jak ty.
- Nie mieszałem-
- Bennett.
Cisza.
- W przeciwieństwie do ciebie przestrzegałem tego rozgraniczenia i szeregu innych podziałów wewnątrz tych kategorii. A to... - Claude przerzucił klatkę, byle Yishen zniknął z wyświetlacza, nie spodziewając się, że następne będzie nagranie. Na moment przebierał palcami w powietrzu tuż nad ekranem, na podstawie samego podglądu starając przypomnieć sobie co w zasadzie postanowił uwiecznić podczas krótkiego pobytu w rodzinnych stronach. - To już święta. Przypuszczam, że mogłem nagrać... Kiedy mówiłem, że tata i Cosmo różnią się jak dzień i noc... To praktyczne porównanie, bo widzisz, oni nie są... Oni nie są w stanie koegzystować w tej samej przestrzeni.
Klawiszem wyregulował poziom głośności, zmniejszając go o połowę.
- Cokolwiek zobaczysz... Przysięgam, że umieli się zachowywać, tylko nie w swoim towarzystwie.
Claude wdusił PLAY.
Z początku nie był w stanie rozeznać się w tym, kto w zasadzie zdecydował się włączyć w starą, dobrą kłótnię przy świątecznym stole. Poznawał nagrany własny nieudolnie tłumiony, przypominający rżenie histerycznie wysoki śmiech wyróżniający się na tle kakofonii nakładających się na siebie niskich, męskich głosów: mocnego, ale stonowanego nawet podczas awantury, bez wątpienia należącego do Arnaud oraz nieznacznie schrypniętego, w innych okolicznościach zmysłowego, a tu przywodzącego na myśl skojarzenia z warczeniem wściekłego psa, od którego wytrącony z równowagi Cosmo nie różnił się aż tak bardzo. Po chwili trzęsąca się kamera ustabilizowała się i uciekła od krawędzi stolika kawowego ku bohaterom tego rodzinnego komediodramatu.
- W tym wieku powinieneś być pogodzony z myślą, że rozsądek przeskoczył pokolenie.
- Twoje, Cosmo, tak, zgadzam się w zupełności. Wiedzieliśmy to od dnia, w którym pojawiłeś się na świecie, wydzierając wniebogłosy, zupełnie jak w tym momencie.
Sylwetka stojącego w pewnym oddaleniu Cosmo wypełniła kadr; perspektywa zdawała się jedynie podkreślać jego wzrost. Pomimo tego, że miał na sobie przeciętną, szarą bluzę, było coś takiego w samym sposobie bycia i postawie, którą przyjął, co wskazywało na to, że przywykł do roztaczania wokół aury pewności siebie i źle znosił publicznie przeprowadzane próby podważenia narzucanego w ten sposób autorytetu. W bezmyślnym odruchu kręcił winem w wysokim kieliszku, co Claude'owi kojarzyło się grzechotnikiem ostrzegawczo potrząsającym ogonem.
- Każdy by krzyczał, Arnaud. Bycie spokrewnionym z kimś takim jak ty - Cosmo wypluł te słowa z wyraźną pogardą wprost pod nogi Arnaud - to horror, z którym przyszło mi żyć. Miałeś po prostu szczęście, że Gaelle i młody okazali się fanami kina klasy B i tanich slasherów, ale nawet oni wreszcie się na tobie poznali.
- Cosmo.
- Nie, niech mówi.
Kamera zatrzęsła się w rękach Claude'a, kiedy przesunął nią od ściągniętej w wyrazie dezaprobaty twarzy matki do rozpartego w fotelu naprzeciwko Arnaud, który nie spuszczał wzroku z młodszego brata. Różnica wieku między nimi na pierwszy rzut oka uwidaczniała się w siwiźnie i w rozmieszczeniu zmarszczek, ba, w samym fakcie ich posiadania. Tam, gdzie łaskawy półmrok skrywał szpakowate włosy i zdołał wygładzić wykrzywioną w marsowym grymasie, wciąż urodziwą twarz Cosmo, tam bezlitośnie wydobywał przez kontrast srebrne refleksy w przystrzyżonej brodzie Arnaud, jak również sieć załamań w kącikach oczu. Te ostatnie z wiekiem nie straciły jednak nic ze swojego wyrazu i niepotrzebne było przybliżenie, by Claude wiedział, że malował się w nich gniew, ale zapewne też to szczególne poczucie zawodu, z którym niekiedy patrzył na wyniosłego dorastającego syna.
Zresztą w ten sam sposób zarówno na byłego męża, jak i na byłego szwagra spoglądała Gaelle sponad splecionych, wspartych łokciami na stole rąk. Widoczne napięcie ramion sugerowało, że jej cierpliwość również znajdowała się już na wyczerpaniu.
- Sam się kompromituje - stwierdził Arnaud. - Jak zawsze.
- Cokolwiek by nie powiedział, nie da rady upokorzyć się bardziej niż ty - nie, nie przerywaj mi - pozwalając na to, by to przedstawienie trwało. Jeżeli nie umiecie się powstrzymać, załatwcie to między sobą na zewnątrz. A ty - Gaelle zwróciła się do Cosmo z przyganą w głosie - tak starasz się od niego odżegnać, a nie mógłbyś przypominać mi go bardziej niż w tej chwili. Spójrz na Claude'a. Nawet nie zauważyliście, że was nagrywa, ale może musicie na siebie spojrzeć, żeby dostrzec, że w tej chwili obu was ma za idiotów.
- Ja się dobrze bawię. Wiecie, w Pekinie jest niesamowite, wielkie zoo, ale to tu-
- Claude - Gaelle przekrzywiła głowę, który starszy Claude rozpoznał w mgnieniu oka, z pewnym zaskoczeniem musząc przyznać przed sobą, że był to następny nieświadomie wyuczony, przejęty przez niego gest służący podkreśleniu zarówno zainteresowania, jak i rozdrażnienia.
- Musisz przyznać, że-
- Przyznaję, myliłem się - odezwał się niespodziewanie Cosmo, patrząc na Claude'a jak na kawałek padliny - inteligencja przeskoczyła w twojej rodzinie nie jedno, a dwa pokolenia.
- To by się zgadzało, obaj jesteście pajacami - przyznał z przekąsem tamten, a potem obraz znów się przesunął, tym razem zahaczając o talerzyk z nadgryzionym kawałkiem ciasta. Nagranie urwało się.
Zażenowany Claude powoli wypuścił wstrzymywany oddech. Był więcej niż pewny, że sprzeczki o różnym natężeniu zdarzały się od czasu do czasu w większości rodzin, ale jedną rzeczą było wspomnienie o nich w ramach anegdoty w rozmowie, a drugą umożliwienie nieocenzurowanego wglądu w tę przyziemną codzienność. Nikt nie powinien tego widzieć, a już w szczególności nie Ralf, który wywodził ze zgoła innego środowiska i który prawdopodobnie nawet w tym znacznie lepszym, nieistniejącym już świecie nie zostałby świadkiem podobnego zajścia, ponieważ wszyscy mieliby się na baczności w towarzystwie kogoś z zewnątrz. O tym ostatnim scenariuszu Claude wolał zbyt wiele nie rozmyślać, bo zdawał sobie sprawę z tego, że sam w sobie pozostawał nierealistyczny - powątpiewał w zapewnienia Ralfa i liczył się z tym, że w warunkach większego wyboru byłby dla niego dobry na kilka tygodni, może miesięcy, ale to tyle. Ich style życia i priorytety zanadto się od siebie różniły, by mieli kiedykolwiek kłopotać się kwestią przedstawienia się krewnym.
- Ile z tego zrozumiałeś? - zapytał.
- Niewiele, ale wystarczająco, by zrozumieć z jakich względów mnie uprzedziłeś - Ralf nie wyglądał na zdegustowanego. Przesunął wskaźnik na pasku, a na stopklatce zagościł Cosmo. - Jego już poznaję.
- W to nie wątpię - skwitował ponuro Claude. - Możemy poszukać innych nagrań z wizyty u mnie na wypadek, gdyby wróciły twoje problemy ze snem. Puścisz sobie do poduszki. Naprawdę widzę jak na niego patrzysz.
Ralf uśmiechnął się z pobłażaniem.
- Ile on ma tu lat? Dobrze wygląda, a to dobry znak dla ciebie - i dla mnie. Nic więcej, Claude. Poza tym - jak zgaduję - to twoi rodzice? - Ponownie odtworzył nagranie, wyciszywszy zupełnie dźwięk. Na ekranie znów pojawił się poważny profil Arnaud. - Gdybyś miał wdać się w niego... Możesz tego nie widzieć, ale on też nieźle się trzyma. W młodości musiał być atrakcyjny.
- Nic już nie mów - stęknął Claude. - Boże, jak się cieszę, że nigdy nie zobaczysz starych zdjęć z albumu babci.
- Zwracam tylko uwagę, że po kimś to wszystko odziedziczyłeś.
- Żebyś się nie rozczarował - westchnął. - Gdybyś ich poznał, byliby tobą zauroczeni. To znaczy: tata, przede wszystkim tata, bo pochwalałby twoje ambicje, a poza tym mieliście podobne zainteresowania... Polityka? Prawo? Zdążyłbym wrócić na piechotę do Pekinu zanim skończylibyście rozmawiać. Mama i babcia pewnie też by się do ciebie przekonały, bo nie wątpię, że umiesz być słodki w obyciu - iście konfucjański materiał na pokornego, pracowitego zięcia umiejącego odnaleźć się w towarzystwie. Cosmo to zupełnie inna historia. Przypuszczam, że znałby twoje imię na długo przed tym, nim w ogóle by cię zobaczył, ale z pełnym rozmysłem nazywałby cię Rolf, Rollo lub - w dobry dzień - Ralph przez "ph", bo sprawdzałby, kiedy na tej masce spokoju pojawią się pierwsze pęknięcia. Wyobrażam sobie, że mógłby też chcieć zagrać mi na nerwach, gdybyś się do niego zbyt otwarcie umizgiwał; zaraz potem w cztery oczy zgasiłby cię jak niedopałek. Nic osobistego, on taki po prostu był. W zasadzie nie tylko on.
- Te incydenty z udziałem-
- Pokłosie starego konfliktu, który zaostrzył się w trakcie trwania małżeństwa i wymknął się spod kontroli po rozwodzie. To Arnaud był faworyzowanym złotym dzieckiem, to Arnaud bez zbędnych pytań mógł prosić o wszystko - Cosmo mógł liczyć co najwyżej na pokrycie części kosztów utrzymania w trakcie studiów, ale nie sporą pożyczkę pod inwestycję w, cóż, ryzykowne przedsięwzięcie. Kiedy został skreślony przez wszystkich, z pomocą przyszła mu żona brata, przed którym nie zamierzał się płaszczyć wyłącznie po to, by ten mu odmówił. Dobili targu za jego plecami. Weź, powiedziała ze świadomością, że wraz z tymi pieniędzmi może utopić własną działalność. Ale przypuszczam, że poza tym powiedziała coś jeszcze, czym zyskała jego dozgonną wierność: poradzisz sobie, wierzę w ciebie. To zaufanie musiało wiele dla niego znaczyć, bo Cosmo po latach stanął przed sądem i powiedział to samo: wierzę, że Gaelle w najmniejszym stopniu nie jest winna rozpadowi pożycia, i nieproszony wyciągnął z szaf wszystkie trupy. W tamtym czasie zależało im przede wszystkim na tym, żeby nie przeciągać sprawy, żebym ja na tym nie ucierpiał - upłynnienie części majątku było istotne z punktu widzenia relokowania tych środków w związku z moim transferem, co do którego zdołali się jakoś porozumieć - ale gdyby chciała wystąpić na wojenną ścieżkę, przypuszczalnie mogłaby ugrać więcej. Sam ten rozwód przyczynił się do zmiany nastrojów: pod koniec wszyscy byli wściekli. Jak Arnaud mógł okazać się takim kretynem, by rozbić udane małżeństwo? Dlaczego uznał, że to Gaelle ma ustąpić i porzucić rozwijającą się, dochodową przychodnię? Jak mógł wywieźć syna - to była moja decyzja, ale nieważne - z dala od matki, za granicę, do Chin, do Pekinu? W imię czego, większego zysku? Dlaczego nie mógł zadowolić się tym, co miał lub inaczej ukierunkować swoich zapędów? I w miarę jak tata tracił w oczach moich dziadków, byłych teściów i wspólnych znajomych, Cosmo zyskiwał: firma zaczęła prosperować, stopa zwrotu przerosła szacunki, więc zaczął wykazywać się gestem. Wreszcie wszyscy zgadzali się z nim co do tego, że Arnaud nie zasługiwał na to, by posiadać jakiekolwiek zdanie w jakimkolwiek temacie - i kiedy Cosmo mimochodem rzucił, że to Arnaud rozwiódł się z żoną, że cała rodzina nie musiała ponosić konsekwencji jego wybryku i tracić kontaktu z ukochaną synową, matką jedynego wnuka, kobietą, która w nocy przyjeżdżała do pracy dla chorych psów i kotów... wszyscy ochoczo mu przyklasnęli. Nie mam wątpliwości co do tego, czyją stronę sam wziąłbym na ich miejscu. Nie zapomnę tego, jak razem wróciliśmy pierwszy raz do Francji, a przy stole siedziała mama - to znaczy: ja byłem zadowolony, bo nie widzieliśmy się od dłuższego czasu i nie musiałem jeszcze w święta wracać się z Cassis do Tuluzy, ale tata... - Claude zaśmiał się złowróżbnie. - Tata nie został o tym uprzedzony ani przeze mnie, ani przez Cosmo, który "zupełnym przypadkiem" to przemilczał, podobnie jak "zupełnym przypadkiem" wyniósł też zbędne krzesła, by na pewno nie poczuł się zbyt mile widziany i na powitanie musiał przynieść sobie jakieś z piwnicy. Wierz mi, nie pozostał mu za to długo dłużny. Patrząc na to z perspektywy czasu, to zbędne okrucieństwo stanowiło przestrogę dla mnie. Dlatego przedstawiłem im Gorana, a kiedy przylecieliśmy z Chunhuą do Paryża, wolałem przemilczeć tę wizytę. Ale znów uprzedzamy fakty.
Tym razem zawahał się, nim przesunął palcem po ekranie. Ralf musiał wybiec do przodu, by znaleźć zapomniane zdjęcia Yishena, ale pomiędzy tamtymi spotkaniami a Bożym Narodzeniem życie wciąż toczyło się właściwym sobie rytmem. Te wydarzenia nie powinny sąsiadować ze sobą na osi czasu. To znaczyło, że - nie pamiętając, czy i co właściwie zostało usunięte, a co ukryte - ponownie mógł natknąć się na niepożądane treści przedwcześnie.
Na szczęście następne klatki nie przyniosły większych zaskoczeń. Z przyzwyczajenia sfotografował kieliszki na tle mieniącej się złotym blaskiem choinki z prezentami wystającymi spod zwieszających się nisko gałęzi; udekorowane kandyzowaną żurawiną i marcepanowymi grzybami buche de Noël, które z pewnością przesłał Goranowi; samego siebie w rozpiętym płaszczu, w przyklęku przed lustrem w korytarzu, z muskularnymi psami przepychającymi się między sobą o to, który pierwszy wyliże mu twarz i uszy.
- To Espresso - Claude wskazał na pierwszego z nich o smolistym umaszczeniu. Zaraz przybliżył zdjęcie tak, by pokazać komicznie rozwarty masywny pysk drugiego, karmelowego wyżła. - A to Cortado.
- Były twoje? Rasowe?
- Nie, ja bym ich w życiu tak nie nazwał... Należały do Cosmo. Ale zgadza się, oba były rasowe. Ten pierwszy to coonhound, a drugi rhodesian ridgeback. Silne bydlęta, stworzone do polowania na znacznie większe od siebie zwierzęta. Myślę, że Cosmo żałobę po śmierci Moki, poprzedniczki tych tu, przeżył bardziej niż wtedy, kiedy chodziło o dziadka. Kochał psy, w szczególności myśliwskie. Sam przed wyjazdem miałem dwa przygarnięte ze schroniska: pierwszy był rozkoszny, ale uparty. Drugiego ktoś musiał skrzywdzić na tyle, że byliśmy zmuszeni go uśpić z powodu problemów behawioralnych. Wszyscy twierdzili, że był zbyt agresywny, ale problem tkwił w tym, ile strachu doświadczył. Mówiłem, że mu przejdzie, że można to przepracować - w końcu ugryzł mnie tylko raz i to niezbyt poważnie-
- Przecież ty nosisz po tym ślad do dziś.
Claude machnął na to ręką.
- Ale nie urwał mi nogi, a był w stanie całkiem ją rozszarpać. To była obrona, nie atak. Wiem, bo zachowywał się zupełnie inaczej, kiedy zagryzł psa naszych sąsiadów.
Udawszy, że nie zauważył wymownego spojrzenia Ralfa, znów zaczął przeglądać zawartość rolki w aparacie. Wnętrze udekorowanego salonu ustąpiło miejsca hali odlotów, a hala odlotów - rozłożonym na kanapie ubraniom, które niewątpliwie składały się na rozważane w tamtym czasie stylizacje i musiały zostać poddane pod burzliwe głosowanie na czacie, bowiem na następnych klatkach Claude po raz kolejny został skonfrontowany z samym sobą na serii selfies. Patrząc na te przymierzane i prezentowane po kolei rzeczy był w stanie wskazać, które wciąż umiałby znaleźć w szafie: wszystkie te zapakowane w pokrowce bomberki o wymyślnie wyhaftowanych wzorach na plecach i rękawach, klasyczne spodnie z podwyższonym stanem, joggery o obniżonym kroku, wygodne i uniwersalne chinosy, a przede wszystkim koszule, koszule wzorzyste, koronkowe i półprzezroczyste, do których do niedawna miał pewną słabość. Zaliczała się do nich prześwitująca, plisowana na piersi koszula z wiązaniem pod szyją i przykuwającymi uwagę rękawami; to właśnie na tym zdjęciu zatrzymał się Ralf, podobnie jak wiele osób przed nim, które tamtego wieczoru musiały uznać, że tak, tak, w tym wyglądał rewelacyjnie, bowiem kiedy Claude wbrew protestom przerzucił kilka następnych klatek, ich oczom ukazały się znacznie lepsze zdjęcia, na których miał już ułożone włosy i oczy podkreślone nałożonym przez Chunhuę makijażem. Następny rozmazany kadr wypełniała karmazynowa poświata stapiająca się w jedno z zalegającym na obrzeżach cieniem; to reflektor nie w porę zwrócił się w jego stronę, kiedy starał się w locie uwiecznić skąpany w szkarłatnym świetle klub.
- Nowy Rok - odgadł Ralf. Scrollował przez moment aż znów znalazł tamto uwiecznione odbicie w lustrze. Powiększył je z pośpiechem, który z początku można by wziąć za terytorialną agresję - zupełnie jakby spodziewał się, że Claude zaraz znów niemalże wyrwie mu telefon z rąk. Kiedy nic takiego nie nastąpiło, uspokoił się i przez chwilę w milczeniu badał szczegóły.
- Nie chcę nic słyszeć o tym twoim wyobrażeniu "optymalnego" wizerunku w przestrzeni publicznej - rzucił Claude, przysiadając na krawędzi stołu. - Wyglądałem-
- Goręcej niż samo piekło.
- Nadal gdzieś wisi.
- Ta koszula?
- Gdybyś chciał przymierzyć. Przypuszczam, że nieźle by na tobie leżała.
- Ty mógłbyś leżeć w niej lub bez-
- Zaczekaj, kowboju. Mogę...? Zaraz ci oddam - Claude przyciągnął do siebie komórkę po blacie i bez zawahania - tym razem nie było na nie przestrzeni - wyświetlił ukryte albumy, zaznaczył wszystkie i przeniósł ich zawartość do głównego folderu. Wbiwszy kombinację w celu potwierdzenia wyboru, pozwolił, by zaskoczony tym ruchem Ralf sam sięgnął po telefon. - Skoro już przy tym jesteśmy... To też powinieneś zobaczyć. Wszystko to wszystko.
Między nich na krótko znów wkradła się nieufność. W milczeniu przypatrywali się miniaturom niepozostawiającym wiele wątpliwości co do względów, z powodu których zostały oddzielone od niegroźnych autoportretów i zrzutów ekranu.
- Przepraszam. Powinienem zrobić to od razu, ale nie miałem ochoty na nie patrzeć.
- Dlaczego w takim razie w ogóle je zachowałeś?
- Mówiłem ci, że sprawy się skomplikowały, a część z tych zdjęć i nagrań reprezentowała sobą... pewną wartość.
- Potraktowałeś je jako narzędzie szantażu.
- To takie wulgarne sformułowanie. Pomyśl o nich jako o zabezpieczeniu na przyszłość - poprawił go Claude z uśmiechem, który nie sięgnął jego oczu. - Raz czy dwa się przydało, ale możesz je skasować po obejrzeniu, jeśli chcesz. Stały się bezużyteczne.
- Proszę, proszę. Dlaczego mam wrażenie, że już wtedy kłamałbyś w żywe oczy z nożem przystawionym do gardła? A taki był z ciebie przez moment sympatyczny chłopak, Claude, taki skromny, taki niewinny - Ralf pokręcił głową z wystudiowanym ubolewaniem, ale w kącikach jego ust przyczaiło się rozbawienie; wszelki ślad po tym ostatnim zniknął w chwili, w której zapadłe po jego słowach milczenie przerwał przytłumiony jęk, mający zaraz zamienić się w powstrzymywany śmiech.
- Przez ciebie zaczęłam kręcić. Nie rób nic przez chwilę.
W skąpanej w półmroku sypialni naga Chunhua z włosami spiętymi tuż nad karkiem i z wygiętymi w łuk plecami siedziała okrakiem na twarzy Claude'a, który leżał na łóżku, wydawałoby się, w pełni zrelaksowany, wręcz na pograniczu popadnięcia w senność; jedynie wzwód przesłonięty zaraz nonszalancko zgiętą nogą zdradzał, że był podniecony.
- Ręce się trzęsą? - zagadnął, wbijając palce w jej pośladki, by zachłannie przyciągnąć ją bliżej.
- Nie-eee... Och. Och. Mówiłam... - wydyszała, wspierając się natychmiast wolną ręką na poduszce - że przez chwilę... czy możesz... zaczekać... O Boże.
- Przecież nic nie robię. Zrób to zdjęcie. Za kilka lat będziesz miała co wstawić w ramki obok zdjęć z wesela. Wesele. Szybki rzut oka w zupełności wystarczył, by Claude przekonał się, że Ralf prawdopodobnie wciąż nie radził sobie z mandaryńskim na tyle, by zrozumieć tę krótką wymianę zdań.
Po nagraniu, zgodnie z przewidywaniami, znalazło się wykadrowane, przepuszczone przez filtr zdjęcie. Chunhua przezornie potraktowała komórkę jak wachlarz, którym zalotnie przesłoniła część twarzy, uniemożliwiając jej rozpoznanie.
- Problem stanowił ten case - Claude beznamiętnym rozsunięciem palców maksymalnie przybliżył bladofioletowe etui ze zwisającym z niego łańcuszkiem z maleńkich ametystów i złotych przekładek. - Ten drobiażdżek to prezent od Jinhaia. Był dość charakterystyczny i wszyscy, przy których kiedykolwiek wyciągnęła telefon mogli go z nią skojarzyć. Jej późniejszy narzeczony też. Wtedy ledwie zaczęli się spotykać, ale nie sądzę, żeby miał być zachwycony, gdyby zorientował się, że pełnił rolę koła ratunkowego, którego chwytała się w przerwach od-
- Pływania w morzu spermy innych facetów?
- A-a. Nieładnie - Claude pogroził mu dla zabawy palcem. - Pamiętasz jak mnie pouczałeś, Ralf...? Miałeś nie być zazdrosny...? W tym względzie ty i ona byliście tacy sami. Nie to miałem jej później za złe.
- Wesele zostało odwołane?
Wiele wysiłku kosztowało Claude'a to, by nie zdradzić się z zaskoczeniem, kiedy zrozumiał, że Ralf musiał spożytkować na naukę większość czasu, przez który się do siebie nie odzywali.
- Przypominam ci, że to nie ze mną była zaręczona, nawet jeśli był taki moment w moim życiu, kiedy rozważałem oświadczyny.
- Doprawdy, co za szczęśliwe zrządzenie losu, że nie poznałem cię jako młodego wdowca.
- Szczęśliwe dla ciebie. Gdybym był żonaty, uganiałbyś się za mną jak suka w rui. Znałem już takich jak ty - ukrócił ten niedorzeczny dyskurs Claude. - Na czym stanęliśmy? Ach, tamten Nowy Rok. Nie zostało mi zbyt wiele czasu.
- Mówisz, jakbyś miał umrzeć - zauważył z przekąsem Ralf.
- Poniekąd - wybąknął Claude, znów skupił się na miniaturach zdjęć, na wszystkich tych prawdziwie sielskich chwilach, które uciekały mu spod palców. - Nie będę miał dla ciebie nic ciekawego z okresu, w którym zmogła mnie depresja, więc sprawdzam o czym mogę ci opowiedzieć zanim do tego... O to. To powinno ci się spodobać. Poznajesz...?
Widmo przycisku odtwarzania nie zdążyło zniknąć z ekranu, kiedy eksplodowała na nim rozbijająca się o skały fala, i następna, i następna, nim kamera została poderwana do góry, na urwisko. Do skalnego nawisu niewiele ponad powierzchnią wody niczym rozgwiazda przywarł Goran, wykrzykując na przemian przekleństwa i prośby o pomoc, zagłuszane przez wydawane ze śmiechem polecenia. Na następnym zdjęciu leżał zdyszany na płask na ziemi, w bezpiecznej odległości od krawędzi klifu, z wściekłością przypatrując się stojącemu nad nim z aparatem Claude'owi.
- Cassis - Ralf zdawał się nie dowierzać własnym oczom, jakby mimo wcześniejszych zapewnień nie był w stanie przyjąć do wiadomości, że gdzieś na świecie mogli otrzeć się o siebie ramionami w tłumie na ulicy. - Byłem w tej okolicy.
- A więc zdarzało ci się wychodzić za sterowaną pilotem bramę tego waszego "domku". Skakałeś stąd?
- Nie, nie. Boże, nie. Widziałem jak skakali inni, ale sam-
- Nie miałeś odwagi. Zrozumiałe.
- Wolałem nie ryzykować połamaniem kręgosłupa.
- Pokazałbym ci jak to zrobić w miarę bezpiecznie. I jak się z powrotem wspiąć.
- Tak jak pokazałeś jemu?
- Och, on tam utknął, bo mnie nie słuchał. Z tobą nie miałbym takich problemów. Lubisz, kiedy od czasu do czasu rozstawiam cię po kątach - zacmokał Claude z prowokacyjnym uśmiechem. - Może nie?
Odtworzył następny film i został zalany rdzawym blaskiem zachodu, za sprawą którego pracujący zraszacz zdawał się tryskać złotem. Spęczniałe, roztaczające wokół siebie niemożliwy do uwiecznienia zapach kwiaty w pełnym rozkwicie kołysały się na lekkim wietrze, którego nie mogli poczuć, a który musiał nieść ze sobą aromat świeżego, ledwie co wyrosłego w piekarniku ciasta, bo z widocznego w tle, rozwieszonego między drzewami hamaka wyłoniło się ramię, a potem noga, głowa i reszta Cosmo, który niezgrabnie wstał, w przeczesane palcami włosy wsunął okulary - korekcyjne, w których pokazywał się wyłącznie rodzinie i swoim psom; Claude nie przypuszczał, by ktokolwiek inny wiedział, że w ogóle w pewnym wieku zaczął ich potrzebować - i z książką w jednej ręce przeciągnął się.
- Przyniosę po kawałku - zadeklarował wspaniałomyślnie. - Chcecie coś jeszcze?
- A jest tam jeszcze z czego zrobić whisky sour? - zapytał Goran wyciągnięty na sąsiednim leżaku. Kiedy zwrócił się do Claude'a, uśmiechnął się z pobłażaniem. - Będziesz musiał nagrać od nowa, jeżeli chcesz wrzucić ten widok bez naszego pierdolenia. Też chcesz?
- Wszyscy zawsze by się napili, ale nigdy nie ma chętnych, żeby mi zrobić i przynieść drinka. To nie jest trudne - Cosmo położył swoje rzeczy na stoliku. - Jestem dla was za dobry.
- Miękniesz na stare lata - skwitował Goran, a jego usta rozciągnęły się w szelmowskim grymasie, co nie umknęło ani uwadze tamtego, ani Claude'a, który wypuścił powietrze z sykiem sygnalizującym, że powstrzymywał złośliwy rechot.
- Dla ciebie bar będzie serwować już tylko płyn do szyb, bałkański chłopcze.
- Nie zapomnij o palemce - zaświergotał młodszy Claude, na co Cosmo jedynie przewrócił oczami i ruszył w stronę tarasu; zaraz zniknął w zacienionym wnętrzu domu. Goran ziewnął i przewrócił się na brzuch. Znów dało się słyszeć strzykanie pasikoników. Rozchybotany obraz ustabilizował się i jeszcze przez kilka słodkich sekund okno do przeszłości pozostawało otwarte, a do chińskiej willi wlewał się przez nie gasnący francuski żar.
- Nie tęsknisz za tym miejscem? Gdzie byłeś w lipcu, w sierpniu tamtego roku? - zapytał Claude półgłosem. Przed ich oczami przesuwała się skąpana w żywicznym świetle, zastygła w bezruchu linia brzegowa i pikujące rybitwy unieruchomione przez czas niczym owady w bursztynie; kosz piknikowy, którym z Goranem przycisnęli kraniec ręcznika plażowego; karton z pizzą i wyglądającą niewinnie szklaną butelkę z miętą i plastrami pomarańczy unoszącymi się w różowawym toniku wymieszanym zawczasu z wódką; zawadiacki uśmiech wspartego na łokciu, ociekającego wodą Claude'a.
- Gdybym wiedział... rozglądałbym się z większą uwagą - odparł Ralf. - To surrealistyczne, ale patrząc na te zdjęcia... To może być pobożne życzenie, ale musieliśmy się minąć któregoś lata. Byłem tam. Byłem wszędzie.
Psy bawiące się na plaży; leżący na hamaku, zmęczony upałem Goran z białymi smugami kremu na spieczonej twarzy; rozchlustana w marsylskiej marinie księżycowa łuna przypominająca rozlany mleczny drink; zgrzany Claude w rozpiętej koszuli, z głową opadającą w tył i zsuniętymi spodniami, z dwoma nieznajomymi klęczącymi przed nim tyłem do lustra na brudnej podłodze w klubowej łazience. Wolną ręką naprowadzał jednego z nich, tego, który akurat zajmował się nim ze szczególnymi względami.
Ralf podniósł wzrok. Claude wzruszył ramionami.
- Sami do mnie ciągnęli. Nie pamiętam ich imion. Nie wiem czy w ogóle kłopotałem się tym, żeby o nie zapytać.
- On wygląda, jakbyś w jego przypadku zadał sobie ten trud - skwitował Ralf i zgrabnym ruchem przekręcił telefon. Automatycznie obracający się obraz zawirował wściekle niczym w kalejdoskopie i musiał minąć dobry moment zanim Claude przetworzył to, co widział.
Znów patrzył na siebie - kompletnie ubranego, ale ogorzałego po powrocie i przypuszczalnie przetrąconego za sprawą jet lagu, choć w przyklejonym do twarzy znużonym uśmiechu wyraźniej niż kiedykolwiek dostrzegł wyraz zblazowania; sprawiał wrażenie poirytowanego jak nieprzepadający za byciem branym na ręce kot. W pozornie czułym geście przytrzymywał przy piersi cudze ramię, którym przyciągnął go do siebie blondwłosy mężczyzna wyciskający pocałunek na skroni.
- To Vide, nikt ważny.
- Był dostatecznie ważny, żeby nie zostać skasowanym.
- Bo uważam, że dobrze tu wyszedłem.
- Tu też tylko pozowałeś - skwitował z przekąsem Ralf, kiedy przerzucił kilka bezwartościowych klatek i przybliżył ujęcie piersi nagiego, zdyszanego Vide. Twarz siedzącego na nim okrakiem Claude'a przesłaniała komórka, ale nie na tyle, by zyskać anonimowość; to on zrobił selfie w lustrze zawieszonym na suficie. - Ile czasu minęło zanim zorientował się, że zbierałeś materiał do portfolio?
- Nie zbierałem- To nie tak. Zupełnie nie tak. Poznaliśmy się przez przypadek. Był tu zakontraktowany, ale wpadliśmy na siebie na krótko przed tym, nim musiał wybrać między powrotem do siebie a przedłużeniem umowy - bo miał taką możliwość i rozważał ją-
- Przez ciebie.
- "Przez ciebie", "przez ciebie", zaraz "przez ciebie", jakby mi na tym w jakimkolwiek stopniu zależało. Bliższe prawdzie jest: "ze względu na mnie". Umawialiśmy się, sypialiśmy ze sobą, ale w żaden sposób nie dawałem mu do zrozumienia, że zależało mi na czymś więcej niż ten miło spędzony czas, dobry Boże, nie wiedziałbym nawet z czego żył, gdyby nie to, że starał się mnie rozpieścić i z fałszywej skromności w końcu wypadało to ustalić. Zażartował wtedy, że...
- Nie martw się, nie zepsuję nam wieczoru narzekaniem na wysokie koszty utrzymania - Vide powiedział to bez krzty wyrzutu, z serdecznym uśmiechem, ale tonem implikującym, że temat właśnie został zamknięty. Zakręcił winem w kieliszku. - To nic takiego.
Spontaniczna, niespodziewanie wystawna kolacja. Podarowane bez szczególnej okazji spinki do mankietów. Nic takiego, a jednak skóra na karku Claude'a ścierpła na brzmienie słów "high m-a-i-n-t-e-n-a-n-c-e", które powtarzał za nim w myślach. Nienawidził tego zwrotu, nienawidził jego ciężaru i tego, że przy próbie nadania mu lekkości za każdym razem narażał się na śmieszność, nie mając pewności, że riposta nie straci przez sposób, w który sam wymawiał ten niemożliwy do wyprania z akcentu zlepek liter. Mimo tego nie pozwolił, by uniesione kąciki jego ust choćby zadrżały.
- To wyjście było moim pomysłem - zauważył miękko, nie przerywając w niewinnej pieszczocie wodzić opuszkiem wzdłuż palca wskazującego Vide. Wiedział, że nie zabierze pierwszy ręki ze stołu, nie dopóki mógł liczyć na te marne okruchy czułości.
- Ale tu przyszliśmy z mojej inicjatywy. Poza tym po co świętować podwyżkę, jeżeli nie pozwolisz mi się nią należycie nacieszyć? - zapytał, ale zaraz odchrząknął. - Skoro już przy tym jesteśmy: co z przyszłym tygodniem?
- Mówiłem ci, że nie dam rady - Claude zdobył się na grymas boleści, jakby konieczność przedłożenia innych zobowiązań ponad kilkudniową wycieczkę do Seulu sprawiała mu fizyczny ból. - Nie dam rady. To sprawy rodzinne - wolałbym lecieć z tobą, ale...
- Rozumiem, nie musisz się tłumaczyć - wtrącił się ugodowo Vide, nieudolnie ukrywając rozczarowanie. - Miałem nadzieję, że może coś się zmieniło-
- Przecież dałbym ci znać. Któregoś dnia wybierzemy się tam razem - zasugerował Claude i nakrywszy swoją dłonią jego dłoń, lekko ją uścisnął. "High m-a-i-n-t-e-n-a-n-c-e", przeliterował znów w duchu. O Vide nie można było powiedzieć tego samego: nie sprawiał najmniejszych problemów w obsłudze. Wystarczył prosty gest, by znów się rozpogodził. - Nie musisz mnie dodatkowo zachęcać, ale nie pogardzę... widokówkami.
Uśmiechnął się sugestywnie, a Vide, jeżeli żywił jeszcze resztki zawodu, w tamtym momencie zupełnie o nich zapomniał.
- Nie był złym człowiekiem. Po prostu okazał się... przewidywalny. Kiedy zdałem sobie z tego sprawę, straciłem nim zainteresowanie. Całe podekscytowanie po prostu zniknęło. Nie wątpię, że w oczach wielu osób miał do zaoferowania znacznie więcej niż sam miałem prawo wymagać, ale- Ale nie jestem kimś, kogo byłby w stanie uszczęśliwić. W tym samym czasie, kiedy siedział sam w Seulu - na marginesie: nie wiem po co w ogóle zamierzał mnie tam wyciągać skoro miał spędzać połowę dnia w pracy, ale zostawmy tę kwestię w spokoju - my mieliśmy być tam z Goranem i Axelem. Zorganizowaliśmy to z niewielkim wyprzedzeniem, ot, ktoś rzucił, że moglibyśmy się wyrwać, ktoś inny kupił bilety, ktoś inny znalazł nocleg. Skłamałem Vide z litości. "Sprawy rodzinne" brzmiały zdecydowanie lepiej niż "nie obchodzisz mnie na tyle, bym z czegokolwiek dla ciebie rezygnował". Zresztą w pewnym stopniu musisz mnie rozumieć. Przemilczmy Bellamy'ego: musiał być mdły jak Vide, zanudziłby mnie na śmierć, ale Bennett to inna liga, z Bennettem mogłeś pieprzyć się nie tyle dla korzyści, co nuty zgnilizny wyczuwalnej w każdym pocałunku - nie, nic nie mów, wstanę i wyjdę, Ralf, jeśli spróbujesz zaprzeczyć - ale to przy Milesie na początku musiałeś mieć wrażenie, że zacząłeś żyć. Potwór Frankensteina wreszcie nabrał powietrza w płuca: każdy dotyk przypominał porażenie prądem. Wszystko po nim było echem tamtego huraganu, ledwie widocznym i ledwie słyszalnym gromem uderzającym gdzieś na horyzoncie. Różnimy się tym, że ty nie zamierzałeś rozpętywać burzy, by znów na moment poczuć ten dreszcz; ja ani razu się przed tym nie wahałem. Kochanie, gdyby to mnie Bennett odprawił z powodu koloru podeszwy moich butów, w następnym tygodniu całowałby ich czubki, byleby przez sam środek jego uporządkowanego życia nie przetoczył się cyklon. Zwaliłbym sobie, patrząc jak upada.
- Miałeś mniej do stracenia.
- Dlaczego twoim zdaniem szklanka była do połowy pusta? - westchnął Claude. - Z mojego punktu widzenia miałem więcej do zyskania. Ale to nie tak, że budziłem się z myślą: pora kogoś zniszczyć. Coś takiego wymaga zaangażowania, a przypominam ci, że wolałem inwestować w pielęgnowanie wartościowych znajomości. Wróćmy tu.
Claude przewinął z powrotem do Nowego Roku i postukał wściekle w ekran, by powiększyć własną twarz.
- Radziłem sobie na studiach. Miałem wielu dobrych znajomych. Miałem Gorana, przyjaciela, prawdziwego przyjaciela. Wdałem się w intensywną relację z Chunhuą, z którą moglibyśmy zbudować coś zupełnie poważnego. Miałem szalejących za mną kochanków na boku. Zdołałem polepszyć stosunki z tatą.
W paru ruchach przerzucił kilkadziesiąt klatek.
- Nowy Rok przeszedł w wiosnę, a wiosna w lato. Latem wpadła do mnie mama. Jesienią - Cosmo. Promotorowi spodobały się tematy, które zaproponowałem. Wierzyłem, że poradzę sobie z terminowym zdaniem magisterki. Znalazłem staż, na którym zrozumiałem, że w korporacyjnym środowisku będę czuć się jak rak wrzucony żywcem do wrzątku. Zrezygnowałem. Snułem plany na przyszłość, nie wiedząc, że ona już stała u progu. I wtedy sprawy zaczęły sypać się w lawinowym tempie. Zatrzymajmy się w tym miejscu.
Znaleźli się w punkcie, w którym Claude musiał zaniechać regularnego usuwania niepotrzebnych kopii; nie musiały nawet zostać powiększone, by Ralf zorientował się, że w gąszczu poruszonych i niewłaściwie naświetlonych ujęć znajdowało się to wydrukowane następnie w wielkim formacie i zawieszone na ścianie. Nogi wyprężone w burleskowych pozach wypełniały kadr za kadrem, ale tu i ówdzie widoczne były także pełne sylwetki stojących na nich ludzi, choć stwierdzenie to mogło być pewną przesadą w odniesieniu do Kuo, który zgięty w pół zanosił się śmiechem tak, że niechybnie upadłby, gdyby nie uwiesił się na Claudzie starającym się zachować względną powagę. Za sprawą przeciągnięcia palcem zamienili się w niewyraźne, rechoczące plamy, pod którymi w końcu ugięły się kolana; tatuaże na boku szyi i ramionach Kuo zupełnie straciły kontury.
Z drugiego końca szyku Axel i Goran, zapewne zaalarmowani nagłym szarpnięciem, z wyraźnym zaniepokojeniem wychylili się na tyle, by sprawdzić, czy nikt się nie połamał. Przyciskający do siebie asekuracyjnie Chunhuę Jinhai z zastygłym na ustach uśmieszkiem nieznacznym uniesieniem ręki zasygnalizował, że Claude i Kuo byli cali, ale potrzebowali chwili przerwy, by się ustawić. Zaraz zresztą zapozowali z komiczną przesadą, nie zwracając uwagi na nikogo innego. Ralf przerzucał następne nieudane, zrobione w zasadzie przypadkiem zdjęcia aż natrafił na to, na którym wszyscy wyszli nieźle.
Na to, na którym Axel na tle neonu w zadymionym, klubowym korytarzu przypominał zmysłowy cień.
Na to, na którym Claude i Kuo już boso nieśli Axela, który z nadwyrężoną, jeśli nie skręconą kostką, ale też wdziękiem godnym króla pozdrawiał zdumionych przechodniów.
Na to, na którym Kuo w pożyczonych ubraniach, z wilgotnymi włosami i maseczką na twarzy siedział na kanapie obok śpiącego, zwiniętego jak płód Gorana.
- Przepraszam - odezwał się Claude z zakłopotaniem - po prostu lubię wracać myślami do tamtego wieczoru. Dobrze się bawiłem. Zapomniałem o większości imprez, na których byłem, ale tamten wieczór... tamten wieczór był udany.
Poranek też, przypomniał sobie, lecz kiedy uciekł niewidzącym wzrokiem w bok, zobaczył puste naczynia przestawione ze stołu na kuchenny blat w tamtym starym, przyciasnym mieszkaniu. Z wiatrakiem za plecami, Kuo stał przed otwartą lodówką z półprzymkniętymi oczami. Po chwili z rezygnacją przetarł powieki, zamrugał, jakby szykując się na starcie ze skwarem i zatrzasnąwszy drzwi, poczłapał w stronę pochrapującego przez przytkany nos Gorana, który skulił się tak, że tylko opatrzność boża powstrzymywała go przed zsunięciem się na podłogę. Claude przysunął sobie taboret, ale ostatecznie ustawił na nim szklanki z wodą i usiadł na ziemi po turecku.
- Możesz się przespać u niego w pokoju - zaproponował, patrząc jak głowa Kuo zatoczyła się po oparciu kanapy nim zrezygnowany zsunął się niżej i wbił spojrzenie w pustkę przed sobą. - Goran zdążył ogarnąć u siebie zanim wyszliśmy.
- Nie zazdroszczę wam pakowania tego wszystkiego.
- O czym ty mówisz?
- O tym - Kuo wskazał brodą w bliżej nieokreślonym kierunku. - Za kilka miesięcy będzie po wszystkim.
- O czym ty, kurwa, mówisz?
- Nie wracasz po obronie?
- Nie - wypalił Claude bez zastanowienia, ale zaraz umilkł na moment, by przemyśleć własne słowa. - Nie wiem. Nie, nie wydaje mi się. Nie od razu, o ile w ogóle.
- Nie tęsknisz za swoimi stronami? - zagadnął Kuo. W pytaniu tym kryła się przede wszystkim nuta zrozumienia, jakby usłyszał to już przedtem i musiał jedynie zweryfikować prawdziwość informacji. - Axel twierdzi, że wolałby tu zostać, ale rozgląda się za robotą-
- W Stanach?
- Podobno. Czyli też o tym słyszałeś.
- Jinhai też zamierzał wyjechać, wiesz, podszlifować język, podłapać nowe kontakty i wrócić za kilka lat - stwierdził Claude i też zapatrzył się w przestrzeń. - Rzygać się chce na samą myśl o tym, że tak może wyglądać przyszłość. Praca od rana do wieczora. Życie toczące się na metrze kwadratowym biurka. Uśmiechanie się do ludzi, za którymi nie przepadasz, żeby awansować i przenieść się do nowego biurka, być może z widokiem na coś innego niż ścianka działowa. Zaciąganie rolet w sali konferencyjnej w pośpiechu, zanim wpadnie tam popołudniowe słońce lub najdzie cię myśl, że powinieneś dać sobie z tym spokój i wyskoczyć przez okno.
- Na mnie patrzą tak, że jeżeli któregoś dnia przez nie wypadnę, wiedz, że nie skoczyłem dobrowolnie. A jeszcze nawet nie skończyłem robić szyi - Z widocznym poczuciem wyższości Kuo potarł obiema rękoma tatuaże wypełzające spod koszulki, które sięgały już niemal żuchwy. - Ale wiesz, nie ma tego złego - mówiłem ci, że w końcu odłożyłem dość, żeby umówić się na przyszły miesiąc?
- Zostawiłbym sobie taki nagusieńki kark. Kusisz nim management jak gejsza - oznajmił Claude z całą powagą, na jaką był w stanie się zdobyć, nim jeden po drugim nie parsknęli krótkim, zduszonym śmiechem. - Zgaduję, że skreślasz kratki w kalendarzu do dnia rozwiązania umowy i zamierzasz się zmyć.
- Tak, mam już dość szpachlowania się każdego dnia przed wyjściem, żeby ukryć dziary, poza tym ten podkład ledwo się spiera z ubrań. Ale pamiętasz Stephanie? Stephanie Chow, tę z tego baru, obok którego przechodziliśmy?
- Tego, w którym do drinków wrzucali te kostki lodu w różnych kształtach, jakby to były wróżby?
- Tak, tego. Odkąd zgarnęli kilka nagród za design, stali się popularni, więc zapytałem, czy nie potrzebują rąk do pracy. Pozwolili mi wrócić na bar, ale na razie w tygodniu, a kiedy Wang uzna, że wytrzymuję tempo - w weekendy. Być może Stephie za pocałowanie pierścienia sypnie kasą na kilka droższych szkoleń.
- Nie chciałbyś móc z nią rywalizować za kilka lat, kiedy ludzie będą przepychać się przed wejściem o to, żebyś to ty potrząsał shakerem? Pomyśl o tym: mógłbyś stworzyć takie miejsce od zera.
- Na to potrzebne są większe pieniądze niż to, co zdołałbym zaoszczędzić w kilka lat.
- Kto mówił o zbieraniu kasy w pojedynkę? - Claude uśmiechnął się pomimo zmęczenia. - Wiem, że siedzimy tu skacowani i to nie są warunki, w których zwykle składa się poważne propozycje, ale rozważ to. Mamy czas na to, żeby pomyśleć nad planem działania. Na tym, jak zebrać środki, jakie formalności musielibyśmy załatwić...
- Mówimy o tysiącach yuanów.
- Euro. Mam do kogo wyciągnąć rękę.
Claude rzucił okiem na Kuo, który wreszcie potraktował rozmowę poważnie i pochyliwszy się do przodu z nieprzeniknionym wyrazem twarzy, zdawał się kalkulować wszystkie argumenty za i przeciw.
- Byłby nam potrzebny pomysł, który zagwarantowałby zwrot pożyczki.
- Kto miałby wyłożyć pieniądze?
Głosy z przeszłości i teraźniejszości nałożyły się na siebie. Claude otrząsnął się z głębokiej zadumy i spojrzał na Ralfa, który wpatrywał się w niego w takim skupieniu, jakby to jemu przed momentem zaproponował współpracę biznesową.
- Cosmo. Powiedział, że ten pomysł to igranie z ogniem, ale z przyjemnością podlałby płomienie benzyną. W każdym razie nic z tego nie wyszło, tak jak tobie w gruncie rzeczy na nic się zdało pieprzenie Bennetta.
- A już zacząłem się zastanawiać, kiedy znowu mi go wypomnisz. Jesteś rozkoszny, kiedy przemawia przez ciebie zazdrość.
- Zazdrosny? Rozkoszny...? Zostaw to Bellamy'emu, niech się dławi ziemią - rzucił niby od niechcenia Claude zmienionym tonem, w którym pobrzmiewało lekceważenie. - Nie wydaje mi się, żeby to były słowa, którymi chciałbyś mnie podsumować.
Znów zaczął przerzucać klatki, a kiedy rozpoznał sztampową panoramę widzianych z góry paryskich kamienic o zachodzie, z rozmysłem zwolnił, wodząc palcem po ekranie tak powoli, jakby był on odkrytym skrawkiem ciała; tak, by Ralf niczego nie przegapił po tym, jak został wpuszczony do hotelowego pokoju zalanego blaskiem wykrwawiającego się na niebie słońca.
Między załamaniami napiętego prześcieradła zbierały się wydobyte przez kontrast głębokie cienie, kładące się też na wykrzywionej w wyrazie euforii twarzy Chunhuy. Rozpalona i zdyszana, z wyciągniętą jak na katowskim pniu szyją poznaczoną sińcami po zbyt mocnych pocałunkach leżała z policzkiem wtulonym w materac i pościelą zebraną w zaciśniętych pięściach, którymi zapierała się, by wychodzić naprzeciw ruchom Claude'a. On z grzesznym uśmiechem klęczał tuż za nią, jedną ręką przytrzymując ją sobie na właściwej wysokości przy pomocy wżynającej się w ciało skórzanej uprzęży; przy pomocy drugiej uniósł komórkę na tyle, by móc nagrywać ich w lustrzanym odbiciu. Wchodził w nią bez pośpiechu, ale mocno, tak, że z każdym pchnięciem pasy wżynały się mocniej w boki, a z jej gardła wyrywało się mimowolne stęknięcie. Kąt, pod którym się znajdowali nie zdradzał wszystkiego, ale znać było, że nawet wówczas, gdy Claude z rozmysłem wycofywał się w zasadzie zupełnie i pozwalał sobie na trącenie jej pośladków połyskującym od wilgoci penisem, potęgując w ten sposób nieznośne poczucie pustki w środku, Chunhua wciąż musiała walczyć z własnymi drżącymi z rozkoszy udami. W tych paru momentach ciszę przerywały ich ciężkie oddechy i ciche brzęczenie wibratora.
- Zostaw to - polecił łagodnie, kiedy Chunhua sięgnęła między własne nogi, by wyciągnąć masażer. - Już masz dość?
- Nie - jęknęła przeciągle. - Jeszcze nie... Ale... Boże.
- Mam przestać?
- Nie. Weź mnie - powiedziała, ale zaraz zaskomlała i poruszyła biodrami w próżni. - Skarbie... Proszę, weź mnie. W e ź m n i e.
Claude miał dość taktu, by na pozostałe prośby i obietnice - znacznie bardziej intymne, ale i wulgarne, wypowiadane w rozgorączkowaniu - spuścić zasłonę milczenia. Zastopowawszy nagranie, jak gdyby nigdy nic przeszedł do zdjęcia, na którym Chunhua z zawadiackim uśmiechem patrzyła w obiektyw znad filiżanki kawy i nadgryzionego ciastka, z którego wyciekało nadzienie.
Z wyuczonym opanowaniem Ralf sięgnął po szklankę z wodą i upił parę łyków, by - prawdopodobnie - nie pozwolić po sobie poznać, że te dwie-trzy minuty w zupełności wystarczyły, by mięśnie zaciskające szczękę zesztywniały, zamieniając jego oblicze w gipsowy odlew.
- A ona nawet nie ubiegała się o fotel premiera - zauważył przymilnie Claude, nie bez złośliwej satysfakcji. - Nadal chcesz porozmawiać o zazdrości? Służy mi święte prawo wypominania ci Bennetta, przynajmniej dopóki odbija mi się czkawką wszystko co o nim usłyszałem. Ale wróćmy do tematu: w przeciwieństwie do ciebie nie miałem jednego sponsora na stałe. Jak sądzisz, skąd brały się pieniądze zanim znalazłem sobie w końcu przynudnawą, ale uczciwą pracę? Z czego miałem zamiar odłożyć na przyszłość? Nawet za ten wyjazd do Paryża zapłaciłem sobą, jeżeli wolisz myśleć o tym jak o inwestycji. Potem wynikły z tego same kłopoty, ale nie byłem w stanie tego przewidzieć - myślałem przede wszystkim o tym, że wyglądając tak i posiadając różne talenty, powinienem korzystać z tego, czym- Kurwa. Tego się nie spodziewałem - Claude urwał i pochylił się nad własnym telefonem jak entomolog nad nowo odkrytym gatunkiem gatunkiem owada rozpiętym już na szpilkach na stelażu. - To nie powinno się tu znaleźć.
- To... ty?
- A kto inny?
Ale rozumiał, skąd mogły brać się wątpliwości - znów przenieśli się w czasie, znów niemalże niezauważalnie zrzucił kilka lat i kilogramów, które przybrał po przeprowadzce do Pekinu. Wisząc w przestrzeni głową w dół naprężony jak naciągnięta cięciwa, utrzymując ciężar ciała jedynie nogami skrzyżowanymi na rurze jakby od niechcenia, zdawał się składać z samych mięśni i ścięgien. Było w tym coś hipnotyzującego, ale i niepokojącego. Skupienie widoczne na twarzy nawet z profilu zamieniło się w nonszalancki uśmiech zbyt próżnego, gwiazdorzącego nastolatka, który zaraz przekręcił się i do następnego zdjęcia zawisł na rękach w zgrabnym handspringu. Claude wrócił do podglądu zawartości folderu i przerzucił miniatury. Zaczęły do niego wracać nazwy figur: cross knee release, butterfly, ayesha, wreszcie po wielu, wielu próbach gemini i wymagający iron X, którego nie zdążył wykonać ani razu przed przenosinami i na który musiał w pocie czoła pracować znacznie dłużej tu, musząc po przerwie zacząć od początku, by nadrobić zaprzepaszczone postępy. Widząc samego siebie, znów starszego, znów w pełni skoncentrowanego i rozpiętego na drążku jak powiewająca flaga, poczuł przede wszystkim przygnębienie.
- Tyle wysiłku na marne - westchnął. - Przypomniałem sobie jak to się tu znalazło. Poszliśmy na spacer i zahaczyliśmy - jak prawdziwi turyści - o Moulin Rouge, więc rozmowa skierowała się na inne tory - czy możesz nas winić? - i gdzieś między jednym a drugim żartobliwym "pamiętałeś, żeby zabrać CV?" musiałem pobrać te zdjęcia z chmury.
- Tańczyłeś na rurze? - Ralf wyglądał na wstrząśniętego; z niedowierzającym uśmiechem podrywającym kąciki ust przyglądał się na zmianę to jemu, to temu, co widział na ekranie. - I nic mi nie powiedziałeś?
- Kiedy miałem ci powiedzieć? Kiedy trzymałeś nóż na wysokości mojego gardła i chciałeś przepchnąć się obok mnie do Gasparda? A może kiedy musieliśmy skakać wokół Zhenga? - zaśmiał się z zakłopotaniem Claude. Gdzieś zniknęła pewność siebie. - Poznałeś mnie w złym czasie i miałeś o mnie wystarczająco niskie mniemanie. To wbrew obiegowym opiniom wymaga siły i dyscypliny, wiesz?
- Jak- Jak w ogóle- Kiedy zacząłeś? - Ralf wyraźnie szukał słów, cofnąwszy się do pierwszego z archiwalnych zdjęć. - Nie możesz mieć tu więcej niż... ile? Osiemnaście lat?
- Jakieś szesnaście, może siedemnaście - przytaknął po chwili milczenia Claude. - Wyciągnąłem się, ale wyglądałem na nieco starszego przez to, że przy wysiłku zmieniła mi się sylwetka. Grałem też wtedy w nogę, mówiłem ci? W tamtym czasie rodzice naciskali na to, żebym przykładał się do chińskiego, ale miałem trudny charakter. Stawiałem się dla zasady. Każde polecenie otwierało pole do przeciągających się negocjacji, więc dla świętego spokoju próbowali wypracować zdroworozsądkowe porozumienie. W tym przypadku też powiedziałem: w porządku, zrobię to, ale pozwólcie mi pokręcić się na rurze, bo wygląda to na coś, co sprawi mi radość. "Skąd w ogóle ten pomysł?", zapytała mama, ale tata musiał uznać, że to nie były przesadnie wygórowane wymagania. Uciął temat: "niech się kręci, nie zaszkodzi mu to". Poza mną w grupie były same dziewczyny - z początku zachowywały wobec mnie rezerwę, więc przyłożyłem się do tego też po to, by udowodnić im, że nie przychodziłem tam gapić się na nie. Wyrabiałem sobie mocne nogi i ramiona też poza tą salką, więc pewne rzeczy przychodziły mi z większą łatwością, ale za to w porównaniu do nich miałem mniejszą świadomość własnego ciała, więc wychodziliśmy tak samo poobijani. Przyzwyczaiły się do mnie po paru tygodniach. Gratulowaliśmy sobie małych sukcesów. W końcu poczuły się przy mnie na tyle komfortowo, żeby poprosić mnie o pomoc przy robieniu zdjęć - ośmieliłem się poprosić o to samo. Nie chwaliłem się przed wszystkimi, że umiem oderwać się od ziemi, że umiem utrzymać się na rękach, że zaczynam kontrolować przenoszenie punktu ciężkości. Bałem się tego, co mogliby powiedzieć inni. W tamtym czasie nie byłem na to zupełnie odporny. Kiedy zorientowałem się, że coś nie gra, że mogę nie być tak heteroseksualny, jakby mi się zdawało, spanikowałem. Na tamtych zajęciach mogłem bezkarnie słuchać plotek i żartować z męskich tyłków przypominających brzoskwinie; na boisku biegałem tak, jakbym mógł uciec od tej niepewności co do tego kim właściwie byłem i kto mi się podobał. Po przeprowadzce tu musiałem się przede wszystkim przyzwyczaić do nowych realiów. Znowu zacząłem palić. Musiałem zebrać się na odwagę, by wrócić do tego, co robiłem - zgubiłem się za pierwszym razem, kiedy wybrałem się na siłownię, która mi się spodobała. Zanim znalazłem sobie nową grupę, przyzwyczaiłem się do innych form ruchu i nim się zorientowałem, spadła mi siła. Rzuciłem palenie. Zacząłem od nowa i zaszedłem daleko, ale potem... Pojawiły się te pierwsze doniesienia o zamieszkach, o zachorowaniach, o widmie międzynarodowego konfliktu i Bóg wie czym jeszcze. Nie wiem czy po tym wszystkim, co przeszliśmy w ostatnich miesiącach nie zabiłbym się, próbując pokazać ci na rurze coś innego niż karuzelę. Kiedyś może do tego wrócę, ale potrzebowałabym... stabilizacji. Poczucia bezpieczeństwa.
Claude poczuł na sobie wzrok Ralfa, który przypatrywał się temu, jak w wyrazie podenerwowania przebierał palcami, ściskając w rękach zapalniczkę, którą posłużył się, by uruchomić zepsuty palnik na kuchence.
- Naprawdę tego potrzebuję. Zdaję sobie sprawę z tego, że miałeś mi za złe, że przyklasnąłem zmianie Zhenga na Wu i znalazłem się w, nazwijmy to, pionie Yishena, ale Shuai i Qiaozhen jako jego protegowana zajmują się rzeczami, z którymi nie chciałbym mieć nic wspólnego. Na początku rozważali taką możliwość - to, żebym został przy nich. Potrzebują świeżej krwi, by móc ją przelewać. Yishen z uwagi na naszą znajomość nie oddelegowałby mnie nigdzie wbrew mojej woli. Gdybym został, dla mojego spokoju ducha był skłonny przeorganizować grupy robocze tak, żebyśmy nie mieli sposobności do minięcia się na korytarzu - uśmiechnął się słabo. - Ale tu jest nieźle. Podoba mi się to, jak tu pusto. Może za jakiś czas będę w stanie rzucić palenie. Znowu.
Przez chwilę żaden z nich nie mówił nic więcej; pozwolili sobie na rzucenie okiem raz jeszcze na rozłożone jak wachlarz nogi Claude'a uwiecznionego przy tym, jak wkładał wysiłek w to, by utrzymać stabilną postawę i zaprezentować się z jak najlepszej strony, sprawiając przy tym wrażenie, że nic go to nie kosztowało. Każdy z nich widział przy tym prawdopodobnie coś innego: Ralf - potwierdzenie, że mogliby przypaść sobie do gustu i przedtem; Claude - przypuszczenie, że to mogłoby nie wystarczyć, by zatrzymać tego pierwszego przy sobie.
- Przeważnie myślałem o tym w kategorii kupowania sobie czasu - odezwał się w końcu. - Ludzka uwaga to kapryśna rzecz. Lubi efektowne triki, ale wystarczy, że powtórzysz się raz - i tyle, wystarczy, stałeś się nudny. Zhehan nie różnił się pod tym względem od innych. Nie żałował mi na nic, bo był do głębi znużony swoim życiem, a ja zapewniałem mu rozrywkę. Kiedy niby mimochodem zacząłem narzekać na koszty lotów do Paryża, zakpił, że nie ma w nim nic wyjątkowego, nic poza tym samym brudem, który mogłem znaleźć też w Pekinie, ale po powrocie do siebie miałem na koncie dość, by kupić bilety i zarezerwować przyzwoity apartament. "Wyjazd za miasto na parę dni dobrze ci zrobi", rzucił tylko, kiedy poruszyłem z nim tę kwestię. Tak, jakbym wybierał się na wieś. Ale być może tak to postrzegał - czym są dwa miliony ludzi przy blisko dwudziestu dwóch? W każdym razie to - Claude wskazał na samego siebie, stojącego z kieliszkiem przed lustrem niemal nago, tak, jakby dopiero wyszedł spod prysznica i przystanął w półkroku, by zrobić to selfie; jakby z frustracją nie walczył z mokrymi włosami i przewiązanym na biodrach ręcznikiem, by układały się korzystnie i jakby nie przyjął pięciu różnych póz, byleby stworzyć tę iluzję pozostawienia wszystkich tych małych, przemyślanych wyborów przypadkowi. - To się mu podobało. Urozmaicało rutynę. Zastanawiam się ile osób trzęsło się nad treścią wiadomości nim zdecydowało się wysłać mail do dyrektora finansowego Zhou, podczas gdy on i tak więcej uwagi poświęcał takim pocztówkom z wakacji. Wyobrażam sobie, że do czasu aż wróciłem musiało go nosić - nie dał tego po sobie poznać, ale kiedy pożegnałem się z Chunhuą i wstrzymałem się z kontaktem do następnego dnia, przyjął pierwszy zaproponowany przeze mnie termin spotkania, co samo w sobie było wymowne. Wylewnie podziękowałem mu za to, jak wyśmienicie się bawiłem.
- Kim był?
- Kimś wystarczająco dobrze ustawionym, żeby tę ofertę w twoim imieniu musiał przebijać twój ojciec - Claude omiótł Ralfa protekcjonalnym, wymownym spojrzeniem spod przymrużonych powiek. - To nie ma większego znaczenia, złotko. Wszyscy są tacy sami. No, niech będzie: Zhehan zszedł z taśmy z pospolitą urodą, więc Marzell byłby atrakcyjniejszą opcją przez podobieństwo do ciebie, ale to by było na tyle. Jeśli umiesz radzić sobie z jednym, umiesz radzić sobie ze wszystkimi, a cała sztuczka sprowadza się do utrzymywania ich w przekonaniu, że świat kręci się wokół nich, bo sam Bóg umieścił im w dupach słońce. To idzie w parze z przekonaniem o własnej wyższości podbudowanym podatnym na urazy ego, poczuciem bezkarności i potrzebą kontroli. Możesz wziąć ich pod włos w ramach zabawy, możesz wzbudzić zainteresowanie poprzez przejęcie inicjatywy, ale musisz uważać - nie możesz sprawić, żeby poczuli się bezbronni. Jeżeli postanawiasz się zdystansować - nie robisz tego na tyle, by kiedykolwiek zupełnie stracili cię z oczu, bo co z oczu, to z serca. Jeżeli wypadniesz z łask, starasz się przypodobać - to niezadowolenie przeważnie bywa starannie wyreżyserowanym przedstawieniem albo nieprzemyślanym napadem szału, po którym z kolei ty wchodzisz w rolę i ronisz krokodyle łzy, by grać na poczuciu winy. Ale nigdy, rozumiesz, n i g d y nie rozkładasz przed tymi skurwielami swojej godności jak czerwonego dywanu, po którym mogą przejść - a już w szczególności nie pozwalasz na to, żeby ktoś kopnięciem rozwinął go za ciebie.
- Nie musisz mnie pouczać - rzekł Ralf i wstał, by nastawić wodę na herbatę, ale nie usiadł z powrotem na krześle. - Powiedziałem, że to nie kwestia tego, że nie widziałem pewnych rzeczy. W pewnym wieku-
- Dlaczego zakładasz, że mówię o tobie?
- Bez przerwy wyrzucasz mi-
- Nie wyrzucam. Zamierzałem przejść do tego, że Zhehan miał własne zapatrywanie na to, na co mógł sobie ze mną pozwolić. Wbrew pozorom przywiązuję wagę do tego, co obiecuję i co jest obiecywane mi, więc gdybyś to ty mi to zrobił... Może w tym miejscu pochylmy się nad złotą zasadą na przyszłość: j e ś l i mi to zrobisz, j e ś l i weźmiesz sobie kogoś za moimi plecami-
- Przecież bym tego nie zrobił! - żachnął się Ralf i tym razem nie ukrywał ani rozdrażnienia i poczucia krzywdy. - Nie po tym, co mnie spotkało-
- Mnie też spotkały różne rzeczy - wtrącił z zaskakującym spokojem Claude. - I właśnie z tego względu ci o tym mówię, bo nie chcę słyszeć, że nie uprzedzałem, że "m y ś l a ł e ś, ż e", tak jak myślało już tylu wielkich mędrców przed tobą. I skoro przy tym jesteśmy, chcę twojego słowa.
- Masz je.
- A w zamian masz mnie. Na wyłączność. Żadnych to-tylko-na-jeden-wieczór. Żadnych wypiłem-za-dużo. Żadnych tęskniłem-za-tobą-tak-bardzo. Nikogo na boku.
- Nie będę mieć nikogo na boku - powtórzył za nim Ralf przy wtórze wściekłego wycia czajnika. W niedowierzaniu przeczesał palcami włosy i w końcu rzucił się na siedzenie, kręcąc głową. - Claude, to jest tak oczywiste.
- Dla mnie nowe - przyznał w końcu Claude zanim z widocznym zażenowaniem uciekł wzrokiem w bok. - Nikt nie był skłonny mi tego zagwarantować, nie bez stawiania mi warunku za warunkiem. Chunhua: możemy być razem, ale musisz się ustatkować. Vide: możemy być razem, ale musisz polubić smak wanilii. Zhehan: możemy być razem, ale musisz trzymać się bocznego toru. Czy to aż tak dziwne, że boję się, jakie ty postawisz "ale"? Że stoi za nim: możemy być razem, ale musisz znieść to, że w przyszłości może pojawić się ktoś jeszcze?
- Jedyne "ale" może brzmieć: przestań to w ogóle sugerować.
- Wolałem wyjaśnić to dla naszego dobra. Dla twojego dobra - sprecyzował. Podciągnąwszy nogę na wysokość siedzenia, wsparł na kolanie brodę. - Wytrzymam wiele, ale nie wtedy, kiedy ktoś stara się mnie zranić z premedytacją.
- Wyobrażam sobie co najmniej kilka scenariuszy, w których mógłbyś zostać skrzywdzony na tyle, żeby zamierzać sobie to odbić. Jesteś dumny, zawzięty, może przy tym nieco szalony - to nie ulegało wątpliwości od momentu, w którym wszedłeś między mnie i Gasparda - a taka mieszanka z natury rzeczy nie może nie być wybuchowa. W zasadzie - Ralf zaśmiał się do własnych myśli - szybciej puściłeś w niepamięć to, że wygrażałem wam z nożem w ręku niż to, że będąc zmęczonym twoimi kpinami, pozwoliłem sobie raz czy drugi wjechać na twoje ego.
- Bo zrobiłeś to z czystej złośliwości - Claude spojrzał na niego z wyrzutem.
- Korzystałeś z każdej sposobności, żeby mi dogryźć.
- Patrzyłeś na mnie z góry.
- O tym mówię. Od razu wziąłeś to za afront. Powiedz mi: co takiego musiał odjebać o n - Ralf wskazał na leżący między nimi smartfon - że zakładasz, że mógłbym zrobić cokolwiek w złej wierze?
- Od czego zacząć?
- Od początku - poradził mu Goran, sprawdzając mocowania łyżworolek po raz ostatni. - Wiem, że w zasadzie jeszcze nie zdążyłeś się rozpakować, ale moglibyśmy razem wybrać się tam przed egzaminami. Co ty na to?
- Tam: do Paryża czy tam: do Francji i masz na myśli Cassis? - Claude, który z niecierpliwością kręcił się przed nim w kółko, ściągnął brwi. - Gadasz jak Zhehan. "Tam", "tam", jakby w całym tym pożal się Boże tycipaństwie były dwa miasta na krzyż.
- Trzy. Myślałem o Marsylii.
- A nie wolałbyś lecieć po...? - zapytał, ale Goran zaczął kręcić nosem zanim w ogóle zdołał skończyć zdanie i bez słowa ostrzeżenia ześliznął się z murku na ścieżkę rowerową, by włączyć się do ruchu. Gdyby nie liczyć spieszących przed siebie rowerzystów skwapliwie korzystających ze skrótu wiodącego przez środek parku, mieli dla siebie większą część wyasfaltowanego duktu poprowadzonego między miłorzębami, zadbanymi trawnikami i zacienionymi placykami, na których o poranku i w popołudniami ćwiczyli seniorzy.
Przebijające się z rzadka przez chmury promienie słońca tańczyły na nieruchomych wodach stawu, na których tuż przy brzegu pływały mandarynki o rdzawym upierzeniu; w blasku dnia przypominały rzeźby z miedzi. Na ich widok Claude zwolnił i wyciągnął z kieszeni komórkę.
- Po będę musiał pracować - wyjaśnił Goran. - Zostaw te kaczki, proszę cię. Albo poproś o taką tego starego-
- On nie jest stary. Poza tym wolałbym nie sprawdzać, czy gdybym poprosił o kaczkę, sprezentowałby mi tuszę ptaka zagrożonego wymarciem, tak jak z tymi salanganami - Claude przewrócił oczami i schowawszy telefon, ruszył z miejsca. - Muszę przy nim uważać, co mówię. Ja pierdolę, w życiu bym nie przypuszczał, że zaprosi mnie na coś takiego po tym, jak rzuciłem pytaniem, czy uważa, że ta zupa w ogóle nadaje się do czegoś poza wylaniem do zlewu.
- Przyzwyczaił się, że nie mówisz wielu rzeczy wprost.
- Przyzwyczaił się, że może mnie podpuszczać i świetnie się bawić, patrząc na reakcję.
- Po co w ogóle się z nim użerasz?
- Bo, szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że to się tak skończy. To nie tak, że się na niego zasadzałem. Wpadliśmy na siebie w zasadzie przez przypadek i nie miał napisane na środku czoła, że-
- Że lubi brać na kolana ładnych chłopców, którzy mruczą mu świństwa do ucha? - skończył za niego Goran ni to z przyganą, ni z politowaniem w głosie. - Nie mogłeś zejść mu z drogi, nie, musiałeś za wszelką cenę otrzeć się o kostkę zanim poszedłeś dalej.
- Byłem zdziwiony, że w ogóle mnie zapamiętał.
Było to nieszkodliwe, białe kłamstwo - w końcu Claude był zdziwiony, bo zdążył uznać, że się pomylił i niepotrzebnie wmówił sobie, że Zhehan zawiesił na nim spojrzenie na dłużej niż by wypadało - ale wnet zostało przejrzane na wylot.
- Zdziwiony? Zdziwiony? Po chuj, kurwa, dałeś mu namiary na siebie, jeśli nie po to, żeby się odezwał?
- Na wypadek, gdyby tamta marynarka nadawała się do czyszczenia.
- Bo ci uwierzę. Wiedziałeś, co robisz - prychnął Goran. - Wiedziałeś, że choćbyś zachlapał mu cały rękaw, nie wziąłby od ciebie złamanego yuana, nie mówiąc o tym, że nie ryzykowałbyś zniszczeniem czegoś, co uznałeś za niebezpiecznie kosztowne. A on od razu musiał przejrzeć ten tani numer z "tak mi przykro, gdzie ja miałem oczy?".
- Tani, ale sprawdzony - przyznał Claude. - Słuchaj, nie jesteśmy w Europie i znalezienie sobie kogoś na poziomie to nie jest taka prosta sprawa. Miałem przeczucie, miałem jedną szansę na zbliżenie się do niego, zdałem się na intuicję i-
- Mógłbyś przynajmniej dla porządku zerwać z Vide.
- Mógłbym, gdybyśmy byli razem - Machnął na to ręką, ale zaraz dodał: - Zghostowałem go.
- Co zrobiłeś?
- Co innego mi zostało?
- Nie wiem, wysłanie wiadomości? "Piszę to z bólem serca, ale mamy inne priorytety i wydaje mi się, że każdy z nas powinien skupić się na sobie, tak, by wszystkie te wspólnie spędzone razem chwile zachowały swój słodki smak. Wierzę, że na nowej ścieżce znajdziesz kogoś, kto doceni Cię tak, jak na to zasługujesz."? I tak byłby przybity, ale poukładałby to sobie w głowie.
- Boisz się, że wymaszeruję tak z twojego życia? - zapytał z przewrotnym, niemal uwodzicielskim uśmiechem Claude, ze wszech miar starając się zajechać Goranowi drogę. - No powiedz: patrzysz na nich i boisz się, że będziesz następny.
- Kocham to, jaki jesteś odklejony - rzekł tamten i zdoławszy wyrwać się do przodu, przyspieszył, ale zaraz zachwiał się na nogach, kiedy niespodziewanie został schwytany za przedramię i po zbyt ostrym łuku ściągnięty do tyłu jak kometa, która przemknęła zbyt blisko rubieży pola grawitacyjnego gorejącej gwiazdy. Zderzyli się i w machinalnym, panicznym odruchu kurczowo wsparli się na sobie, by odzyskać równowagę.
- Tak mi przykro, gdzie ja miałem oczy? - powtórzył Claude szeptem wyrażającym teatralne zmartwienie wprost do ucha Gorana, który jedną ręką miażdżył mu w uścisku ramię, a drugą przytrzymywał przy sobie za zebrany w pięści materiał bluzy. - Czy nic się nie stało? Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Możesz mnie puścić, żigolo - Goran poklepał go po piersi. - Na dobry początek. Niech ci będzie. Ale uważaj na siebie. Ludzie tacy jak on źle znoszą, kiedy się z nimi pogrywa.
Znów sunęli w równym tempie obok siebie.
- Po prostu się o ciebie niepokoję.
- Wiem.
- Gówno wiesz. Z Vide mogłeś się zabawiać według własnego uznania, ale Zhehan jest inny. Nie masz do czynienia z zadurzonym młodzikiem, to stary wyga. Nie zawaha się złamać ci małego palca, jeżeli uzna, że starasz się go sobie wokół niego owinąć.
- Poradzę sobie z nim - zapewnił Claude. - Naprawdę.
Goran nie powiedział nic więcej, ale utkwił w nim świdrujące spojrzenie swoich niepokojąco nieruchomych, bladoszarych oczu, z którego nie dało się wyczytać zbyt wiele poza tym, że powątpiewał w powodzenie całego przedsięwzięcia. Przy następnym bezmyślnym okrążeniu parku przemknął w milczeniu obok ławki, na której z nogą zarzuconą na nogę siedział starszy Claude - ten, który wiedział, że niektórych błędów nie popełniłby, gdyby tamtego dnia nie wykazywał się takim uporem.
- Wiedział o wszystkich, z którymi byłem, o wszystkim, co robiłem i przygadywał mi wyłącznie z tego powodu, że się o mnie martwił. A kiedy coś szło nie tak, krył moje plecy i był przy mnie, żebym nie został sam z konsekwencjami moich własnych wyborów. Najgorsze jest to, że nie wiem, czy wtedy umiałbym zrobić dla niego to samo. Musiało go zabraknąć, żebym wyciągnął z tego lekcję dla siebie - rzekł, nie patrząc na Ralfa. Kaczki koślawym krokiem wychodziły z wody, by wygrzać się w plamie światła. - Bez Gorana całe to zamieszanie z Zhehanem nie skończyłoby się dobrze, a po wszystkim rzucił tylko: "a nie mówiłem?" takim tonem, jakbym nie zabrał parasola, chociaż ostrzegał mnie przed tym, że będzie padać.
Wyasfaltowaną ścieżkę upstrzyły pierwsze krople deszczu. Przechodnie zniknęli z pociemniałego parku. Ralf przyjrzał się niebu i zaraz ruszył za Claudem, który sam zdawał podążać za kimś w stronę surowego masywu wieżowców widocznego ponad koronami drzew. Mżawka stała się ulewą z prawdziwego zdarzenia, ale świat wokół nich zdawał się nienaturalnie wygłuszony: tu żaden z nich nie usłyszałby swoich kroków, rozbryzgujących się pod ich wpływem kałuż ani nawet kakofonii ulicznego ruchu.
- Zwykle to Zhehan rozporządzał moim czasem. Nie zniżał się do wyznaczania konkretnych terminów. Kiedyś w końcu zapytałem, czy nie mógłby być bezpośredni, bo uprościłoby mi to życie, ale powiedział, że zanadto przypominałoby mu to zamawianie posiłku na wynos. Nie byłem dla niego niczym więcej niż świeżym mięsem - ale pogrywanie sobie ze mną sprawiało, że nabierał apetytu - powiedział Claude, zrównawszy się krokiem z samym sobą, tym młodszym, dla którego w mgnieniu oka upłynęły tygodnie; z kurtką rozciągniętą nad głową i zaciętą miną parł pod wiatr. - Jeżeli widywaliśmy się u niego - przy czym "u niego" oznaczało "w miejscu, z którego istnienia żona nie zdawała sobie sprawy" - nie pozwalał mi zatrzymywać się w bezpośrednim sąsiedztwie, a przynajmniej nie zbyt blisko i zbyt regularnie. Wystarczające ryzyko stanowiły te zasrane kamery na dole.
Claude zwrócił błyszczącą od wilgoci twarz ku umieszczonemu w ścianie panelowi. Nieruchome oko systemu bezpieczeństwa potrzebowało ledwie chwili, by przeanalizować rysy twarzy i potwierdzić ich zgodność z istniejącym w bazie autoryzowanym profilem: WITAJ! Szklana ściana rozstąpiła się przed nim z zapraszającym szelestem.
- Na wyższych piętrach nikt ich nie zainstalował. Przypuszczam, że szkodziłoby to interesom.
- Wystarczającym dowodem winy było przekroczenie samego progu. Co z windami? Niech zgadnę: zasugerował, żebyś za każdym razem wysiadał na innym piętrze?
- Tak.
Klatka pożarowa była pusta. Układ schodów - wysokość i szerokość stopni - wpisała się w pamięć motoryczną ściganego przez nich widma, które sfruwało w dół, nie patrząc pod nogi. Ten moment za każdym razem Claude poświęcał na doprowadzenie się do porządku i tamto popołudnie pod tym względem nie różniło się od innych. Cień człowieka, którym był wypatrywał niedoskonałości przy pomocy przedniego aparatu i nazbyt skupił się na poprawieniu włosów i koszuli, by w ogóle zwrócić uwagę na przypatrującego się mu Ralfa, który wprawdzie podążył za nim spojrzeniem, ale stracił go z oczu, kiedy tuż przed nim przy wtórze poskrzypywania zatrzasnęły się drzwi ewakuacyjne.
- Nie lubię o tym rozmawiać.
- A komu jeszcze o powiedziałeś o tym, cokolwiek się tam stało? Goranowi?
- Tak.
Zawrócili na pięcie i ruszyli zupełnie innym korytarzem, takim, który nie pasował do budynku - zupełnie jak źle dobrany przeszczep.
- Ale nie ma powodu, dla którego musiałbyś znać szczegóły. Poprzestańmy na tym, że tamtego wieczoru Zhehan miał do mnie... ciężką rękę.
- Pobił cię?
- Nie.
Zapukali. Zamek szczęknął, a w szczelinie światła zmaterializował się Goran, na twarzy którego zdołał rozlać się strach nim zapanował nad sobą - wtedy nie chodziło o niego, nie, nie mógł dać po sobie poznać, czego właśnie dowiedział się, jedynie pobieżnie obrzuciwszy wzrokiem kogoś, kto był mu jak brat - i przesunął się, by wpuścić do środka wykrzywionego z wściekłości Claude'a. Nie, to nie była wściekłość - to był ból. Szczęki, którymi zdawał się coś przeżuwać były obolałe, podobnie jak nieznacznie spuchnięta krtań, którą nieświadomie pocierał palcami. Podobnie jak oczy o podbiegniętych krwią białkach.
- Możesz się odchylić?
To Goran uparł się, by sfotografować świeże sińce. Rozebrany do pasa Claude patrzył przed siebie i zdawał się nieobecny myślami, ale posłusznie przekręcił się na wyciągniętym z kuchni hokerze. W bezlitosnym świetle latarki był trupioblady.
- To nie jest to, co myślisz - powiedzieli chóralnie tym samym, bezbarwnym głosem młodszy i starszy Claude. - Pozwoliłem mu na to. Pozwoliłem mu na wszystko.
- Oczywiście, że mu pozwoliłeś, bo jak miałbyś zaprotestować? Jak, skoro prawie cię udusił- Przepraszam. Nie powinienem-
- Chciałbym pójść pod prysznic.
- Już kończę. Już. Proszę, możesz iść.
- Wiem, że to wygląda źle, ale to moja wina. Pozwoliłem mu na zbyt-
Ramionami wstrząsnął nieudolnie powstrzymywany szloch.
- Sam jestem sobie winien - powiedział Claude, ale ta próba zabrzmienia pewnie spełzła na niczym; schrypnięty głos nieubłaganie zaczynał się łamać. Nie zamierzał pozwolić sobie na przeżywanie tego tu, wtedy, przy świadku, więc spróbował obrócić tę sytuację w rozpaczliwy żart:
- Ile razy mówiłeś, że na widok niektórych gości zapominam, że powinienem trzymać dla nich otwarte drzwi, a nie usta? Nic dziwnego, że ktoś skorzystał z zaproszenia.
- Nie powinien był tego robić - skwitował Goran z wyraźną wściekłością, którą wyraźnie starał się powściągnąć. - Zrozumiałby to, gdyby-
Leżąca na blacie komórka zawibrowała i przez moment wszyscy wpatrywali się w nią tak, jakby po stole przetoczył się odbezpieczony granat.
- Jeśli to ten skurwiel...
- Nie, nie - rzucił Claude, który jako pierwszy rzucił okiem na wyświetlacz. - Tata.
Być może to właśnie takiego impulsu potrzebował, żeby znów wziąć w garść, ponieważ kiedy odebrał połączenie, brzmiał prawie normalnie.
Prawie.
- Co było potem?
- Pytasz o Zhehana czy o to, czy pochwaliłem się przez telefon stanem, w którym wróciłem do domu? - Claude zdmuchnął rozpalone świece i nim zdołał włączyć latarkę, na krótko spowiła ich ciemność. - "No cześć, nie mogę w tej chwili rozmawiać, lepię się od potu i spermy typa, któremu nie powiedziałem w porę "NIE"?
- Wydaje się, że nie powiedziałeś też "TAK" - zauważył Ralf. Zmrużył powieki, kiedy padł na niego wycelowany niemal oskarżycielsko snop światła. - Nie świeć mi w twarz. Czy to nie do tego sprowadzał się problem, że brak sprzeciwu w wielu sytuacjach był brany za zgodę?
- Jakby ciebie to kiedykolwiek powstrzymało przed zadawaniem się z Milesem, co? - odgryzł się Claude. - Nie, problem polegał na tym, że znosiłem to zupełnie na darmo. Znudziłem się mu, wyobrażasz sobie? Ta ptaszarnia była na tyle wielka, że z początku nawet nie zwracałem uwagi na to, że coś ćwierka w innym kącie, a kiedy to do mnie dotarło- Wtedy zrozumiałem, że Zhehan tak przyzwyczaił się do tego, że wszyscy jedli mu z ręki lub skakali wokół niego w nadziei na choćby same okruszki jego uwagi, że zupełnie przeoczył fakt, że nie byłem następnym przestraszonym kanarkiem w klatce. Postanowiłem mu o tym przypomnieć.
- I wydziobać mu oczy jak na porządną francuską gąskę przystało.
- Zostałeś kiedyś zaatakowany przez gęś?
- Na szczęście nie- - Ostatnia samogłoska rozlała się w przeraźliwy wizg, kiedy w serii niekontrolowanych rozbłysków latarka upadła na schody, a Claude, rzuciwszy się na Ralfa, przyszpilił go do ściany i korzystając z przewagi nabytej przez zaskoczenie, przebiegł palcami po podatnym na łaskotanie, odsłoniętym brzuchu i bokach. Krzyk przeszedł w histeryczny śmiech i znów w krzyk, i znów w śmiech, aż kompletnie zdyszani zdołali się wzajemnie unieruchomić.
- Nie ma z nimi żartów - oznajmił z powagą Claude, choć nawet w półmroku można było dostrzec cisnący się mu na usta uśmiech. Spróbował poruszyć prawą ręką, ale poczuł, jak w odpowiedzi jedynie zaciska się żelazny chwyt, w którym został unieruchomiony nadgarstek; nie mógł się wyswobodzić, a przynajmniej nie bez pomocy drugiej ręki, którą akurat przytrzymywał wykręcone ramię Ralfa.
- Efekt musiał był spektakularny, jeżeli w ten sposób sobie nim to odbiłeś - skwitował tamten z całym spokojem, któremu kłam zdawało się zdawać wyzywające, ale i pełne samozadowolenia spojrzenie, z jakim zlustrował ich położenie względem siebie. Jak gdyby od niechcenia naprężył się, by sprawdzić ile siły musiałby włożyć w próbę uwolnienia się i wykręcenia nim nastąpiłby spodziewany kontratak. - Jest to dość nieoczywisty wybór, ale biorąc pod uwagę to, że większość ludzi ma w głowach poukładane nieco lepiej niż ty-
- Patrząc na to z perspektywy czasu, żałuję, że tego nie zrobiłem - Wyczuwszy nieznaczne poruszenie mogące świadczyć o tym, że Ralf znalazł dla stóp oparcie wystarczające, by zaraz rzucić mu następne wyzwanie, Claude przygotował się do próby podcięcia mu nóg. Nie miał zbyt wiele czasu na zastanowienie się nad tym posunięciem - stali na tyle blisko siebie, by wyczytywać swoje zamiary z każdego niecierpliwego pociągnięcia i każdego zawahania. - Chciałbym zobaczyć wyraz jego twarzy.
Przez myśl przeszło mu, że nie powinien był tego mówić, że nie powinien był marnować oddechu, ponieważ ledwie jego pięta wystrzeliła do przodu, w oczach Ralfa błysnęło zrozumienie. Znów się ze sobą starli. Nieumyślnie kopnięta latarka przy wtórze trzasków zawirowała i stoczyła się po stopniach, mrugając tak, że niespodziewanie porażony światłem Claude uczepił się poręczy. W ciemnościach Ralf na krótko znów zyskał przewagę. Ta chwila w zupełności wystarczyła do tego, by tym razem to nie on musiał tkwić z rękoma przygwożdżonymi tuż nad głową.
- I pewnie wydaje ci się, że wygrałeś. Wyrazy uznania, kotku - zauważył z szerokim uśmiechem Claude, nim wskazał brodą w dół. - Tyle że po przerwie nie wrócimy do niesamowitego ciągu dalszego tej historii, bo zaraz z kieszeni wypadnie mi telefon.
- Z której...?
Moment niepewności był wszystkim, czego potrzebował. Zanim w ułamku sekundy do Ralfa dotarło, że przez roztargnienie pozwolił się nabrać - że przez cały ten czas, kiedy się szamotali to on miał w kieszeni komórkę - tkwił już przyciśnięty twarzą do szyby, przez którą mógłby wyjrzeć na pusty plac przed hotelikiem, gdyby nie to, że za sprawą łagodnego pocałunku złożonego na styku szczęki i ucha spróbował spojrzeć za siebie, prosto w kotłujący się mrok, w który wycofał się zaśmiewający się z wyraźną satysfakcją Claude.
- Nie wiem czy cię to pocieszy, ale kiedy przyszło co do czego, Zhehan połknął przynętę z większą łatwością niż ty teraz i nie mógł liczyć na całusa - zawołał, podnosząc z ziemi latarkę. - Nie wiem też na co w zasadzie liczył. Przypuszczam, że uważał, że skoro zdołał wycenić moją uwagę, był w stanie wycenić też moją godność - albo w ogóle się nią nie przejmował, bo w końcu niektóre prawa rynku mogły mieć zastosowanie do mnie, do nas: klient płaci, klient wymaga, prawda? Wykazał się przy tym wystarczającą wspaniałomyślnością, proponując, że mógłby się ze mną podzielić - ku własnej uciesze, niemniej: podzielić! - nowym nabytkiem, który pozyskał do swojej menażerii. Spodobałby ci się, powiedział mi między wierszami, jakbym wcale nie znosił tych incydentów w sypialni po to, żeby nie musieć zastanawiać się, czy ktokolwiek inny spodobałby się mu na moim miejscu bardziej. Spodobałby ci się i może zdołałby przegonić tę rutynę, to trudne do wytrzymania znużenie, które sprawiło, że...
- ...nieubłaganie nadszedł ten dzień, w którym nawet ulubione wino nie różni się w smaku tak wiele od octu - Zhehan przechylił kieliszek, jakby dla podkreślenia tych słów. - Jak myślisz, czyja to wina: przypłynęło zepsute czy niewłaściwie je przechowywali?
- To ty pozwoliłeś mu stać na słońcu zamiast w lodzie - skonstatował Claude ze wzrokiem utopionym w szarych, zamulonych wodach rzeki, która w przeciwieństwie do tonących w smogu wieżowców skrzyła się w przygaszonym blasku popołudnia.
- Płacę za butelkę dość, by oczekiwać, że nie skwaśnieje do szczętu w ciągu paru godzin.
Przytyk nie mógłby być bardziej oczywisty. Claude sięgnął przez stół po kieliszek i upił łyk.
- Wszystko z nim w porządku - powiedział zmienionym, spolegliwym tonem. - Jest po prostu ciepłe. Może powinieneś zamówić sobie butelkę lub dwie.
- I co miałbym z nimi zrobić?
- Cokolwiek, na co będziesz mieć ochotę.
Zhehan w pierwszym odruchu byłby uraczył go cierpkim komentarzem, ale za sprawą myśli, których nie sposób było wyczytać z wyrazu twarzy ani spojrzenia powstrzymał się przed tym i sam również wybiegł wzrokiem w dal. Nie zanosiło się na to, by zamierzał ustąpić w kwestii urozmaicenia kręgu towarzyskiego, w którym obracał się po godzinach, ale widocznie wolał uniknąć kłótni - a to, pomyślał Claude, może nie było równoznaczne z zaproszeniem do podjęcia jakichkolwiek negocjacji w tej kwestii, ale pozwalało żywić nadzieję, że nie był doszczętnie spalony.
- Posłuchaj - zaczął, zdecydowawszy się ugryźć temat z innej strony. - Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie przyszłoby ci to w ogóle do głowy, gdybyśmy tylko widywali się regularnie. Powiedzmy, że przespalibyśmy się z tym pomysłem i rano wydałby się nam obu akceptowalny. Jak wyobrażasz sobie to, jak miałaby wyglądać nasza przyszłość? Musielibyśmy uwzględnić w planach jeszcze jedną osobę. To nie uprości nam życia.
Claude niemal słyszał, jak z przeciągłym jękiem ciężar winy zsuwa się z jego ramion, by w równej mierze spocząć na barkach Zhehana, który zwykle mniej lub bardziej świadomie usłużnie uginał się pod jarzmem liczby mnogiej.
- Tak na to patrzysz...? Wydaje ci się, że czas to tort, którego nie pokroiłbym inaczej, tylko podzieliłbym na pół kawałek, który sam nie tak dawno temu położyłem ci na talerzu?
- Czy to źle, że niepokoi mnie, że musiałbym podzielić się twoją i tak już starannie wydzielaną uwagą? Może tobie mnie nie brakuje, ale... - Claude wzruszył ramionami i westchnął z rezygnacją, by zaraz nie bez satysfakcji spostrzec, że musiał wypaść autentycznie, ponieważ został zaszczycony ni to pytającym, ni to karcącym spojrzeniem.
- Nie miałbym do ciebie o nic żalu, gdyby w tym co mówisz zawierało się choć ziarno prawdy. Nie jesteś mi obojętny. W zasadzie...
Przesunął po stole niepozorne puzderko, które przez to, że przez cały ten czas leżał na nim telefon w ogóle nie rzuciło się Claude'owi w oczy.
- Mam coś dla ciebie.
Opakowanie wydawało się nieoznakowane, jednak pod właściwym kątem można było zobaczyć wytłoczony na wierzchu logotyp.
- Żebyś nie zapomniał o tym, że nie sprawia mi przyjemności odmierzanie godzin do następnego spotkania - dodał Zhehan z przyganą, choć w ton jego głosu wkradła się także nuta pobłażliwości sygnalizująca, że ten popis zazdrości schlebił mu na tyle, by dać się udobruchać. Z niezmąconym spokojem zdawał się napawać widokiem zaskoczenia towarzyszącemu temu, jak z wielką ostrożnością z wyściełanego pudełeczka został wydobyty zegarek o szafirowej tarczy i obramowaniu mieniącym się bladym złotem.
Z sąsiedniego stolika Ralf i Claude przypatrywali się temu w niemniejszym skupieniu.
- Ten model tak mi się podobał, że prawie się zesrałem, kiedy go zobaczyłem - wyjaśnił, nie spuszczając oczu z młodszej wersji siebie, która z chciwością przesuwała między palcami skórzany pasek, podczas gdy Ralf przyglądał się zawieruszonemu wśród zdjęć zrzutom ekranu ze specyfikacją i ceną. - Nie mógłbym sobie na niego pozwolić, ale - możesz o tym nie wiedzieć - między innymi na tym zasadza się urok takich rzeczy. I wielka, wielka, mój Boże, tak wielka pokusa przyjęcia takiego prezentu bez zastanowienia się nad implikacjami, które stały za takim podarunkiem.
- To dla mnie? - przedrzeźnił własne wspomnienie z kpiną, która nie zdołała zagłuszyć niedowierzania. - Jest mój?
- Jest twój - potwierdził z wspaniałomyślnym uśmiechem Zhehan.
- Jest piękny. Nie zmienisz zdania po tygodniu?
- Dlaczego miałbym...? Jest twój, mój słodki. Pamiętam, że nie mogłeś oderwać od niego-
W przelotnym, ledwie możliwym do zarejestrowania rozbłysku zegarek mignął na tle panoramy wyblakłych wieżowców i z pluskiem, którego żaden z nich nie usłyszał, zniknął w mętnych wodach rzeki.
Claude wyprostował się na krześle, wybijając na blacie palcami rytm znany tylko sobie. Zhehan był w szoku zbyt wielkim, by wydusić z siebie choćby słowo.
- Co ty, kurwa, właśnie zrobiłeś?
- Sam powiedziałeś, że był mój - odparł Claude z nieukrywaną wyższością i prychnął, jakby na dowód tego, że ani myślał przepraszać za to, co właśnie się stało, pomimo tego, że w duchu wiedział, że gdyby tylko przestał tak kurczowo trzymać się własnej arogancji, wyskoczyłby w ślad za straconym podarkiem. - Nie na tym polega egzekwowanie pełnego władztwa...? Należał do mnie - krótko, ale to w tym kontekście nie ma żadnego znaczenia - i uznałem, że mam ochotę się go pozbyć.
- Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, co właśnie wyrzuciłeś jak śmieć? Czy masz pojęcie ile on był warty?
- Naprawdę wydaje ci się, że nikt poza tobą by mi go nie kupił? - Wyzywające spojrzenie jak taran zderzyło się z murem niewzruszenia, za którym skrył się Zhehan. - Naprawdę jesteś przekonany, że możesz odstawić mnie na boczny tor i że będę tam czekać aż sobie o mnie przypomnisz? Nie jestem twoją żoną. Na marginesie: musi być szczęśliwą kobietą, jeżeli tyle wystarczy, żeby zapomniała, że jest lalką kurzącą się na półce w piwnicy, do której przestałeś schodzić- Powiedz mi, jak wiele lat temu?
- Zapominasz się.
- Nie, nie - Claude pokręcił głową. - To ty się zapomniałeś i właśnie nadziałeś się na memo na żółtej karteczce i o ile nie postanowisz go porwać i wyrzucić do kosza, pozbędziesz się tamtego chłopaka. Jeżeli będzie mu przykro, w ramach prezentu pożegnalnego możesz zafundować mu kurs nurkowania: niech na pocieszenie poszuka zegarka dla siebie na dnie.
- Taka demonstracja jest dobra na chwilę - zauważył Ralf, położywszy komórkę na parapecie, by zsunąć z mebli pokrowce pokryte warstwą kurzu niemożliwą do zignorowania nawet w półmroku. - Nie zmieni natury człowieka. Na jego miejscu zacząłbym się pilnować, żeby cię zadowolić, ale nic poza tym.
- Od początku się z tym liczyłem. Wiedziałem, że to kwestia kilku miesięcy zanim zupełni straci mną zainteresowanie skoro zaczął rozglądać się z kimś innym - Przeciąg zatrzasnął drzwi za plecami Claude'a trzymającego naręcze pościeli i poszewek wyniesionych ze składzika. Pachniały wilgocią, podobnie jak powietrze wpadające przez otwarte na oścież okno. Słyszeli stękanie drzew kołyszących się na zimnym wietrze i nieregularne wizgi ptaków nocy. - Ale wkurwił mnie i nie widziałem powodu, dla którego tylko jeden z nas miałby mieć zszargane nerwy, więc potrzebowałem tego czasu, żeby odejść z właściwą oprawą. Miałeś swoją szansę, Ralf, i ułatwione zadanie - Bennett był medialną postacią. Nie mogę przeżyć tego, że tak to zostawiłeś. Zapewniam, że zapaskudziłby kanapę i podłogę po drodze do łazienki, gdyby któregoś dnia w trakcie swojej kampanii obudził się w pustym łóżku, a w mediach krążyłyby już materiały, które niefortunnym zbiegiem okoliczności ktoś udostępnił oponentom.
- Ale to mogłoby uderzyć we mnie rykoszetem - nawet ty nie możesz zignorować wysokiego prawdopodobieństwo tego, że wyszedłbym z tego z nadszarpniętą reputacją - Ralf skrzywił się, wynosząc za próg złożone narzuty. Nie był to jednak wyraz odrazy; w następnej chwili wstrząsnęła nim seria kichnięć. - Chryste, czy oni tu w ogóle sprzątali jeszcze zanim musieli się zamknąć...? W każdym razie: Zhehan stanowił w tym względzie łatwiejszy cel, ponieważ nie miał interesu w ujawnieniu twojej tożsamości. W żaden sposób by mu się nie przysłużyło, ba, przeciwnicy nie potrzebowaliby pięciu minut, by zacząć rozsiewać insynuacje, że był agentem w służbie zachodnich interesów.
- Ralf, prawda jest taka, że to w obu przypadkach przypominałoby rzucanie petardą i z założenia mogło skończyć się źle przede wszystkim dla tego, kto podpalał lont - Pomimo pośpiechu towarzyszącego przebieraniu się w świeże, choć pomięte po wyciągnięciu z torby ubrania, Claude pokrył się gęsią skórką, a tuż po tym, jak wśliznął się pod wychłodzoną pościel, przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Naciągnąwszy kaptur na głowę i zakopawszy się pod kołdrą po sam nos, pozwolił powiekom opaść. - Wierz lub nie, ale w tamtym okresie byłem znacznie większym optymistą niż obecnie.
- Och, tego akurat nigdy nie kwestionowałem - żachnął się z rozbawieniem Ralf. Przeciąg ustał, kiedy zamknął okno. O tym, że chwilę później wszedł do łóżka, zaalarmował materac poskrzypujący nieregularnie podczas gdy starał się wygodnie ułożyć. - Lubisz wskoczyć do bagienka sentymentalnych uniesień i potaplać się tam we własnym rozgoryczeniu, ale umiesz się z tego otrzepać w najmniej spodziewanych okolicznościach. Podobno pamiętasz jak się poznaliśmy. To nie był rzut petardą, to było wsadzenie sobie racy w dupę przy nadzwyczajnej wierze w to, że ci jej nie rozerwie.
- Przy nadzwyczajnej wierze w to, że jak większość zdrowych na umyśle ludzi zawahasz się na widok kogoś, kto uchodzi za konwencjonalnie atrakcyjnego. Mówiłem ci: nie miałem pojęcia czy urok osobisty wystarczy - sprostował Claude, otwierając jedno oko. - Ale prawdopodobieństwo było wystarczająco wysokie. Nawet nie przewidując, że mogło to na ciebie podziałać na zupełnie innym poziomie, założyłem, że skoro byłem dość dobry dla takiej żmii jak Zhehan, będę dość dobry dla ciebie.
Wrócił myślami do tamtego dnia.
- I nie pomyliłem się - dodał cicho, z zadowoleniem. - Zawahałeś się.
Kiedy znów pozwolił sobie przymknąć oczy, zamiast wytchnienia znalazł to wciąż i wciąż przywoływane wspomnienie tamtego dnia, które tkwiło pod powiekami jak powodujący podrażnienia, lecz niemożliwy do usunięcia bez chirurgicznej ingerencji opiłek. Trzymający go w uścisku wieczorny chłód niewiele różnił się od tego, który dopadł go, kiedy z daleka spostrzegli z Gaspardem stojącą samopas zgrzewkę wody.
Sklepy w sąsiedztwie zostały splądrowane i butelkowana woda stanowiła jeden z produktów, które zniknęły z półek w pierwszej kolejności, jeszcze zanim zaczęto dowozić ją w beczkowozach i porzucać na progach wspólnot zamkniętych za wzniesionymi naprędce ogrodzeniami; mieszkańcy mieli zająć się wewnętrzną dystrybucją we własnym zakresie. Te nieodebrane paczki zaopatrzeniowe stały się miernikiem tego, w jakim tempie postępowała choroba - z początku były odbierane terminowo przez kogoś, kogo rozpoznanie z daleka uniemożliwiała nasunięta na twarz maseczka; przed upływem pełnego tygodnia ten sam człowiek zaczął słaniać się na nogach, a nim minęły dwa tygodnie, został zastąpiony przez kogoś innego. Z początkiem nowego miesiąca foliowe torby łopotały na wietrze lub zrywały się pod ciężarem deszczówki, która zbierała się wewnątrz, w miarę jak ubywało mieszkańców zdrowych na tyle, by odebrać skromne zapasy. Wizyty służb dystrybuujących prowiant stawały się coraz rzadsze aż ustały w ogóle, ale do tego czasu ci, którzy mogliby to zauważyć i jeszcze się tym przejąć, prawdopodobnie leżeli złożeni niemożliwą do zbicia gorączką, myląc dzień z nocą.
Kiedy więc pośrodku wymarłego osiedla znaleźli nienaruszony, wystawiony na widok publiczny ośmiopak, zareagowali stosownie do doświadczenia. To nie mogło znaleźć się tu przez przypadek, stwierdził kategorycznie Claude, chcąc za wszelką cenę jak najszybciej oddalić się od tego miejsca. To spadło nam z nieba, stwierdził Gaspard, chwytając go za ramię zanim zdołał odejść. No chodź, zachęcił i ruszył przed siebie, rozglądając się przy tym jednak z pewną nerwowością dookoła, jakby liczył się z tym, że Claude - który niechętnie podążył tuż za nim - mógł mieć rację. Bierzemy to i spadamy, dodał półgłosem, by dodać im pewności siebie, ale w odległości paru kroków od zgrzewki z brzękiem rozłożył scyzoryk.
- Ty tam, odsuń się od tego.
Rozkaz w obcym języku przetoczył się przez pusty podjazd niczym grzmot. Z mroku sklepu wyłoniła się zakapturzona postać, która zbliżała się do nich szybkim krokiem, zdecydowanie zbyt szybkim, co w każdym języku świata zwiastować mogło jedynie kłopoty, tym większe, im wyraźniej na tle czarnego dresu odcinało się wyciągnięte na długość ramienia ostrze noża. Nieznajomy poruszył nim w oszczędnym geście, dając im do zrozumienia, że dla własnego dobra powinni uciekać. Gaspard stężał i przyjrzał się mu uważnie; był człowiekiem interesu, więc nie potrzebował wiele czasu, by dokonać bilansu zysków i strat. Jakikolwiek wynik uzyskał, musiał uznać za wystarczająco zadowalający, ponieważ miast wycofać się, wyszedł rozwścieczonemu właścicielowi naprzeciw, zachowując dystans umożliwiający przygotowanie się na odparcie ataku. "Rozwścieczony" nie oddawał sprawiedliwości zimnej furii, która wyostrzyła rysy nieznajomego. Utkwił nieruchomy wzrok w Gaspardzie, jakby sam też szukał widocznych na pierwszy rzut oka słabości, które pozwoliłyby mu zarżnąć tego idiotę bez narażania się na kontratak i jeżeli cokolwiek powstrzymywało go przed rzuceniem się na niego od razu, było to tych kilka kontrolnych spojrzeń rzuconych w bok, na Claude'a, który z uniesionymi na wysokość piersi rękoma zbliżał się wolnym krokiem. W końcu stanęli twarzą w twarz. Claude wytrzymał napastliwe, przerażająco spokojne spojrzenie, które przesunęło się po jego twarzy i niespodziewanie ponad jego ramieniem - znów w stronę Gasparda.
- Zejdź mi z drogi - zakomenderował ozięble, a końcówka noża znów wskazała na pobocze. - No już, hopp, hopp.
- Nie chcemy problemów - zapewnił Claude, przesuwając się, by plecami przesłonić Gasparda, który w tamtym momencie zdawał się promieniować nienawiścią. Z tak bliska widział wyraźnie jasne włosy, poskręcane w rozburzone fale, które w cieniu kaptura rozlewały się w aureolę dookoła głowy. - To niefortunne nieporozumienie. Jestem przekonany, że możemy je wyjaśnić, tylko, kurwa, czy musimy zostać przy angielskim? Co powiesz na chiński? Francuski...? Gaspard, uspokój się tam, ty bezmyślny kutasie - rzucił przez ramię, ale polecenie rozmyło się w nieokreślonym jęknięciu, kiedy czubek ostrza w wyraźnym ostrzeżeniu zatańczył zbyt blisko czubka jego nosa. Claude zamarł w bezruchu, oddychając ciężko. Spróbował przełknąć ślinę, by zapanować nad strachem i wymykającym się spod kontroli akcentem na tyle, by móc w miarę zrozumiale wyartykułować:
- W porządku: angielski. W porządku. Cool, cool, cool. Zacznijmy od początku. Nie widzieliśmy cię, więc uznaliśmy, że możemy wziąć sobie tę wodę. Ty też po prostu ją wyniosłeś. Nie ma w tym nic złego. Nazywam się Claude. Ten za mną to Gaspard. A ty, panie Ja-Też-Lubię-Balmain? - zagadnął, wskazując brodą na widoczny na bluzie logotyp.
Z nożem wciąż przygotowanym do zadania ciosu, nieznajomy zsunął kaptur z głowy i palcami zaczesał włosy do tyłu, jakby przypomniał sobie o własnych manierach. Claude powoli, z sercem stojącym mu w połowie przełyku tak, że zbierało się mu na nudności, wyciągnął rękę przed siebie.
- Ralf - odparł po chwili zawahania nim uścisnął dłoń Claude'a z tak zauważalną niechęcią, jakby spodziewał się gorzko tego pożałować, gdyby za pozorną serdecznością krył się wybieg; z unieruchomionym ramieniem nie miałby większych szans, z czego sprawę musiał zdać sobie Gaspard, który niespodziewanie wyrwał się do przodu. Claude zderzył się z Ralfem i zanim się zorientował, co właściwie zrobił, stał już do niego bokiem, zupełnie bezbronny w przypadku ataku, sygnalizując, żeby zaczekał, czym wprawił Gasparda w skonsternowanie wystarczające, by się zatrzymał.
- Czy cię pojebało? - wrzasnął. - Czy cię do reszty pojebało? Co ty w ogóle wyprawiasz?
- Mnie?! Mnie?! A co ty, u diabła, robisz?
- Sam cię, kurwa, zabiję, jeśli w tym momencie tego nie schowasz!
Usłyszawszy poruszenie tuż za sobą, Claude obejrzał się przez ramię i napotkał bezwzględne spojrzenie Ralfa, który wyglądał, jakby właśnie pozbył się wszelkich wątpliwości co do tego czy powinni załatwić tę sprawę poprzez rozlew krwi.
- Ralf, proszę, zaczekaj.
- Na co? Aż się dogadacie?
- Czy ty jesteś ślepy? Nie widzisz, że muszę tu pracować z idiotami? - żachnął się, zerkając to na Gasparda, to z powrotem na Ralfa. - Żaden z was nie ułatwia mi właśnie życia. Żaden! Gaspard, liczę do trzech...
- Niech on położy swój na ziemi pierwszy!
- Dwa... Ralf, Chryste Panie. Nie musimy ze sobą walczyć.
- To on pierwszy powinien go złożyć - powiedział Ralf lodowatym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- Na trzy - zaproponował Claude przez zaciśnięte zęby. - Na trzy zrobicie trzy kroki w tył i położycie zabawki na ziemi, a jeżeli któryś z was będzie się przy tym ociągać, sam pomogę go zajebać. W porządku? Jeden... dwa...
W skrytości ducha spodziewał się, że jeszcze nim wybrzmi "trzy", obaj skoczą sobie do gardeł, ale ku jego zdziwieniu, i Ralf, i Gaspard bez pośpiechu odsunęli się od siebie, a potem - nie spuszczając z siebie oczu - z brzęknięciem klingi o asfalt pozbyli się broni.
- Cóż to za spektakularny triumf dobrego wychowania. Dziękuję za współpracę! - zawołał Claude'a głosem ociekającym sarkazmem, ale zaraz za sprawą zawrotów głowy zgiął się w pół i rękoma wsparł na własnych kolanach, by nie stracić równowagi. Kiedy to nie pomogło, wyprostował się w zasadzie wyłącznie po to, żeby na miękkich nogach zbliżyć się do krawężnika i na nim przysiąść. - Jeżeli mogę mieć prośbę: przez minutkę nie próbujcie się pozabijać, bo mam dość.
- Masz - Gaspard podszedł do zgrzewki i rozerwawszy folię, podał mu butelkę wody. - Napij się.
Spojrzał Ralfowi w oczy. Przez mgnienie oka wspomnienie grymasu niewyrażającego wiele ponad poczucie wyższości nałożyło się na ten zarezerwowany wyłącznie dla Claude'a, rozczulony uśmiech, z którym spoglądał na niego, podpierając się na łokciu.
- Nie wątpię, że zdążyłeś utwierdzić się w mylnym przekonaniu, że za każdym razem będziesz w stanie wybrnąć z podobnej sytuacji-
- Czy Zheng nie był ostatnim pomyślnie zaliczonym testem z rachunku prawdopodobieństwa? Co prawda ledwie wyciągnąłem tu na tróję, ale w tych warunkach to niezła ocena.
- Proszę, nie rób tak więcej - powiedział cicho. - Któregoś dnia się przeliczysz.
- A co, jeśli ci powiem, że tylko ta umiejętność jest jeszcze czegoś warta? - zapytał Claude z przekorą, która była podszyta zrezygnowaniem. - Yishen na tyle mnie wycenił, wiesz? Nie on jeden, nie bądź dla niego zbyt surowy - w końcu po to zbierali wywiady od tylu osób. Szukali zarzewia konfliktów, które powinni kontrolować, ale też talentów, które mogliby wykorzystać. Ze wszystkiego, co mogłem zaoferować, spodobało się im właśnie to. Wen, Voigt i Xu: to nazwiska, które z pewnością zapisali jedno pod drugim na marginesie. To nasi planiści i spin doktorzy. Wystarczy rzucić hasło: "niech się stanie światłość!", a któryś z nich przywlecze skądś przemysłowy agregat - naturalnie jako środek tymczasowy, w końcu rozruszanie elektrowni może chwilę zająć, przepraszamy za niedogodności! Ale tacy ludzie stwarzają też zagrożenie, bo są w stanie rzucić wyzwanie władzy. Dobrze jest zatem mieć kogoś, kto wszędzie się odnajdzie, kto wszędzie ma oczy i uszy skłonne podzielić się z nim tym, co zarejestrowały. Jeszcze lepiej, jeżeli byłby w stanie poszczuć całą tę trójkę na siebie w razie takiej konieczności.
- Ale nie zrobiłeś tego - zauważył Ralf. - Jianshe to sugerował, ale... Ty nie powiedziałeś nikomu o tym, czego zdołałeś się dowiedzieć lub domyśleć. Nawet jeżeli Yishen zdradzał zapędy do kontrolowania sytuacji poprzez zarządzanie podziałami przy jednoczesnym nawoływaniu do jedności, nie pomogłeś mu w tym. Wen nie storpedował naszych planów. Wszystko przebiegło zgodnie z założeniami, które...
- To, że nie chciałem zaogniać sytuacji nie oznacza, że Yishen nie był przygotowany na taką ewentualność - powiedział Claude. Coś w jego wzroku zgasło. - Dobrze wiesz, że prędzej czy później zrobiłbym dokładnie to, czego by ode mnie oczekiwał, Ralf, a ty byłbyś wtedy przekonany, że masz przed sobą ostateczny dowód zdrady. I nie dopuściłbyś do siebie myśli, że wolałbym zająć się napuszczaniem was na siebie sam niż zostawić to w gestii kogoś, kto mógłby zechcieć potraktować właśnie ciebie jak kozła ofiarnego. Znajomość z Jianshe nie przysporzyła ci popularności. Nie mówię, że był to problem, z którym nie byłbyś w stanie rozprawić się w pojedynkę, ale... Jakie miałbyś szanse, gdyby ktoś wciąż i wciąż podszeptywał im, że odpowiadasz za wszystkie niepowodzenia? Sam czerpałem mściwą satysfakcję z tego, że Jianshe bał się poruszać w pojedynkę, bo nie miał pewności, czy w końcu któregoś dnia nie zniknie bez świadków. Jak myślisz, co ich powstrzymało przed rozciągnięciem niechęci na ciebie? Może nie byłbym w stanie utrzymać w zdrowiu ani wyżywić stale rosnącej grupy ludzi, ale umiem sprawić, żeby wszyscy trwali w przekonaniu, że jestem właśnie po ich stronie i powtarzali za mną: Ralf to nie Jianshe. Ralf zaczynał zupełnie jak Wen. Ralf musi zostać pod obserwacją. Gdybym miał szansę popracować nad twoim piarem, skandowaliby: Ralf to nasz chłopak. Czy ci się to podoba, czy nie, to jedyne, co ma jeszcze jakieś znaczenie, serce. Moja wartość-
- Twoja wartość nie wyraża się w liczbie głosów, które mógłbyś dla mnie zebrać. Nie szykujemy się do wyborów. I nie mów, że "jeszcze nie", bo nie zamierzam za kilka lat znosić powtarzania "a nie mówiłem" - Ralf w miękkim ruchu podszczypnął brodę Claude'a. - Gdybyś tylko umiał spojrzeć na siebie cudzymi oczami, przekonałbyś się, że jesteś jak paw, który zapomniał, że ten ciągnący się po ziemi ogon w każdej chwili może rozłożyć jak wachlarz. Nawet jeżeli ktoś wyrwał z niego jedno pióro i poświęca mu całą uwagę, nie zmienia to faktu, że masz ich jeszcze ponad setkę i że każde z nich jest równie pożądane. A skoro nie jestem w stanie wyperswadować ci tego wchodzenia między wrony w oczekiwaniu na to, że dla odmiany zaczną krakać tak jak ty, wyświadcz mi choć tę uprzejmość i z wyprzedzeniem informuj mnie o tym, jaki komunikat będziesz starać się przeforsować.
- Nie musisz już martwić o to, że tamta farsa z Jayne doczeka się sequela, przynajmniej przez jakiś czas - zaśmiał się w poduszkę Claude, walcząc z sennością. Mówienie stało się wyczerpujące i zaczynało przychodzić mu z trudnością. - Kiedyś będziemy musieli się stąd ruszyć i gdybyśmy znowu kogoś spotkali, mógłbym zaczerpnąć z własnych doświadczeń, wymyślając ci nową dziewczynę. Może zrobilibyśmy z niej moją siostrę. To by wyjaśniło naszą... zażyłość. Co myślisz?
- Że zaśniesz zaraz w pół zdania - Ralf przewrócił się na bok i zgasił lampkę kempingową. - Donikąd się nie spieszymy i zdążysz opowiedzieć mi o całej reszcie jutro.
- Nawet nie wiesz o co się prosisz. Straszne historie powinno się opowiadać po zmroku, nie słyszałeś? - Z ledwością stłumił ziewnięcie. - Ale niech ci będzie, tylko nie ucieknij nad ranem z łóżka, proszę.
- Nie ucieknę - zapewnił miękko Ralf. Claude już w półśnie poczuł na twarzy ostrożny pocałunek. - Dobranoc.
- Ralf? Ralf...?
Claude raptownie przewrócił się w pościeli i uspokoił się, kiedy ponad zwałem pieleszy ukazała się wyciągnięta ręka, a w ślad za nią sam Ralf, który podciągnął się do siadu. Miał na tyle przytomne spojrzenie, że nie pozostawiało ono wiele wątpliwości co do tego, że musiał przebudzić się wcześnie, być może umyć twarz w zimnej wodzie i wrócić z powrotem do łóżka, by bezmyślnie pogrzebać w telefonie, którego poziom baterii spadł o połowę.
- Zabrałeś mi nad ranem kołdrę - wytłumaczył Ralf bez śladu pretensji w głosie. - Zwinąłeś się w kokon jak poczwarka. Wciąż jest ci zimno?
- Tobie nie? - odpowiedział pytaniem na pytanie Claude. Ku jego zaskoczeniu Ralf uśmiechnął się, jakby powiedział coś zabawnego. - No co?
- Nic, zupełnie nic. Czy gdybym dotknął twojego nosa, okazałby się zimny?
- Bardzo śmieszne - skwitował z przekąsem Claude. - Mógłbyś nastawić wodę zamiast przepracowywać przy mnie to, że rodzice zostawiali cię jako niemowlę przykrytego tylko fakturami przy samym wylocie klimatyzatora w biurze. Jeśli wieczorem przećwiczysz wymowę: "Dzień dobry, złotko, jak spałeś? Zmarzłeś? Już pędzę zaparzyć herbatę" może jutro uda Ci się zadebiutować z tym numerem.
- A może - zaczął Ralf, pochylając się nad nim i zahaczając dwoma palcami o poszewkę na tyle, żeby odsunąć ją od twarzy Claude'a - pokażę ci zupełnie inny, który też powinien cię rozgrzać. Zabrałeś kawę?
Claude przewrócił oczami, jakby chciał mu przypomnieć, że nie przewidywał, że skończy z nieprzewidzianym pasażerem na takim odludziu.
- Ale za to herbata nie jest z tych byle jakich. Zdaje się, że... - zamilkł na moment potrzebny na przeciągnięcie się - ...że przez te nasze problemy z komunikacją zapomniałem wspomnieć, że Yishen zarekwirował zapas dla siebie. Byłbym cię zapytał skąd to wziąłeś, ale sam przyznał, że ten towar został zwieziony z herbaciarni na indywidualne zamówienie. Część przeznaczyli na wymianę.
- Na wymianę? Z kim? - podłapał Ralf, zanim zreflektował się i przyjrzał uważnie Claude'owi, który wbił w niego najbardziej niewinne spojrzenie, na jakie był w stanie się zdobyć. - Czekaj. Czekaj, Claude. Ty robisz to specjalnie. Przestań.
- Ale wiem, że wolałbyś tam wrócić, zejść na śniadanie i pozwolić, żeby ktoś inny podał ci kawę - zauważył Claude, siadając i nieznacznie krzywiąc się, kiedy posadowił stopy na chłodnej posadzce. - Nie znosisz bezczynności, a skoro już wyjaśniliśmy sobie niektóre kwestie, dla nas obu jest jasne, że nie przywykłeś do-
- Nie możesz mi tego robić. Jeżeli z jakiegoś względu... Jeżeli przez coś, co powiedziałem, wolałbyś ruszyć w drogę sam, powiedz mi to wprost. Nie zbywaj mnie w ten sposób.
- Chcę dla ciebie dobrze.
- A przeszło ci przez myśl, że sam też wiem co jest dla mnie najlepsze? - Ralf przysiadł tuż przy nim. W jego oczach odbijał się czysty niepokój. - Ile razy mam ci powtórzyć, że bez ciebie nigdzie się nie ruszę?
- A do Pekinu? Co, gdybym ci powiedział, że Pekin nie jest tak wymarły? - zapytał Claude i nie patrząc mu w twarz, pozwolił, żeby ich palce splotły się ze sobą. - Co gdybym powiedział ci wszystko, co wiem? Co wtedy?
- Jakie to ma znaczenie? Ty się dla mnie liczysz, rozumiesz? Ty. Jeżeli sekretarz partii zechce złożyć na moje ręce klucze do miasta, będzie musiał się z nimi pofatygować do nas.
W wyrazie poddania Claude z nieokreślonym stęknięciem oparł się czołem o ramię Ralfa, którym zresztą zaraz został otoczony i przyciągnięty bliżej.
- Widziałem co robi z tobą znudzenie - zaprotestował słabo. - Próbuję ci tego oszczędzić.
- I widzisz jakie to szczęście, że możesz mnie dalej zabawiać konwersacją?
- Co potem? Ty nie masz nawet butów trekkingowych.
- Przemęczę się w tych, o ile przejdziemy się szlakiem zamiast skakać po bezdrożach. A potem możemy przejechać się do Pekinu, gdybyś chciał mi tam coś pokazać.
- To był akurat blef - westchnął Claude. - Na pierwszy rzut oka nie ma tam nic nadzwyczajnego, ale za to znacznie ciekawszych odkryć dokonał Wu, szwendając się w sąsiedztwie. Stolica w repertuarze ma przede wszystkim muzea, do których wstęp jest darmowy - och, i bez żadnych kolejek. Moglibyśmy przenocować u mojego taty. Mieszkanie stoi puste.
- Widzisz, to już plan na dobre dwa tygodnie - zauważył Ralf. - Zupełnie jakbyśmy wybierali się na urlop z możliwością przedłużenia. Moglibyśmy rozejrzeć się za jachtem: wątpię, żebyśmy od razu znaleźli taki, o jakim myślę. Wprawdzie poopalasz się na nim dopiero za kilka miesięcy, ale co powiesz na saunę w zimie...? Naprawdę nie musisz się o mnie martwić, słyszysz? Znajdę sobie zajęcie.
- Nie musiałbyś go szukać, gdyby-
- Myślisz, że bieganie za herbatą dla Yishena to forma spędzania wolnego czasu, za którą zatęsknię? Poważnie? Gdyby mógł, wysłałby mnie nawet nie po samą maść przeciwbólową, a jej składniki. Ralf, powiedziałby, tylko ty możesz zdobyć dla mnie ten niezmiernie rzadko występujący korzeń, który rośnie na wysokości pięciu tysięcy metrów w Tybecie.
- Kto wie, może przedtem kazałby ci postawić w stan gotowości pralnię, żebyś mógł porządnie wyczyścić sobie płaszcz podróżny - Claude stęknął, kiedy został niespodziewanie uszczypnięty w nos przez Ralfa, który zaraz w ponaglającym geście poklepał go po udzie.
- Rusz się. Posprzątam tu, chyba że wolisz, żeby to mi w udziale przypadło szykowanie śniadania.
- My się tu śmiejemy, ale Yishen nie jest taki zły - rzucił przez ramię, wsuwając stopy w buty. - Zresztą pozostali też nie. Nie mogę powiedzieć, że zaprzyjaźniłem się ze wszystkimi, ale z Gugu... No cóż. Kiedy zniknąłeś mi z radaru, z Gugu poznaliśmy się zbyt blisko, ale będzie mi brakować tego, jak sobie żartował z tego, że musiał podcierać mi dupę.
- Kiedy? Po tym, jak-
- Tak, tak, po tym jak nas pobili. Gugu się mną zajął - przytaknął z lekceważeniem, niecierpliwie, jakby to nie do tego zmierzał i nie zamierzał pozwolić na to, by rozmowa zeszła na minione krzywdy. - Ale zamiast po wszystkim zostawić mnie w spokoju i udać, że nic się nie stało, uznał, że skoro urobił się przy mnie po łokcie to zasłużył też na to, żeby się z tego pośmiać. Myślałem, że zapadnę się pod ziemię, ale wiesz, on już taki jest. Kiedy Sun paskudnie rozciął sobie czoło - być może widziałeś u niego bliznę - a Tang uznał, że może go zszyć bez znieczulenia, o ile nie będzie się wyrywać, Gugu wlał w niego wódkę i bez przerwy zagadywał, zupełnie jakby siedzieli w barze, a o Suna ocierała się ładna dziewczyna, a nie Tang, który cerował go w pośpiechu jak podartą skarpetę. Czy źle to wygląda?, zapytał w końcu Sun, jak duża jest ta dziura? A Gugu z kamienną twarzą na to: spora, spora, ale nie przejmuj się, nic ci nie będzie, Claude ma się dobrze z większą i niezaszytą w dupie, sam widziałem. Jestem pewien, że gdybym znowu sobie coś zrobił, życie zatoczyłoby pełne koło i leżałbym na kozetce, słuchając o tym, że wielki mistyk Sun przepowiadał, że taki incydent będzie miał miejsce, odkąd tylko dorobił się trzeciego oka.
- Przypominali ci ich.
- Oni? Kogo?
- Twoich znajomych - Ralf spojrzał na niego znacząco, ale zaraz zniknął za pełniącą rolę pokrowca narzutą, która z trzaskiem rozłożyła się w powietrzu za sprawą raptownego strzepnięcia. - Zobaczyli cię takiego, jakim jesteś - zbyt słabego, żeby przywdziać barwy maskujące - i uznali, że mimo tego możesz się z nimi trzymać. A przynajmniej z zewnątrz sprawiało to takie wrażenie: patrzyłem na ciebie, z nimi, i myślałem, że stałeś się jednym z nich. Że gdyby Wu poprosił o powstanie wszystkich, którzy w imię - jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - stanęliby w obronie dobrego imienia Wena, poderwałbyś się z krzesła.
- Nie wiem. Być może - Claude wzruszył ramionami, by zamaskować to, jak wstrząsnęła nim ta uwaga i budzący się z nim samym sprzeciw, który wnet uzewnętrznił się bez udziału jego woli:
- Wen bywa nieprzyjemny, ale to kwestia przemęczenia. Widział zbyt wiele, ale za każdym razem, gdy nie wytrzymuje i odwraca wzrok, coś się pierdoli. Nie ma wyboru: musi patrzeć przed siebie. Myślisz, że robiłby to, gdyby nie świadomość, że inni na nim polegają? Nie życzył nikomu źle - nawet tobie i takiemu szczurowi jak Jianshe, bo zdawał sobie sprawę z tego, że nie możesz pracować w pojedynkę. Przecież Jianshe by zawisł, gdyby tylko pozostali dostali jego milczące przyzwolenie, dobrze o tym wiesz. Uważam, że niepotrzebnie się ze sobą przepychaliście. Powinniście podać sobie ręce na zgodę.
- Był taki moment... - zaczął Ralf z wahaniem, jakby nie był pewien, czy powinien w ogóle poruszać ten temat dla dobra ich relacji, jednak gdy utkwił spojrzenie w Claudzie, pozostało ono niewzruszone. - Uznałem, że przeszedłeś na stronę Wena, nie oglądając się za siebie. Założyłem, że zamierzałeś wykorzystać tę chwilę, kiedy - wiesz, wtedy, kiedy przyszedłem do ciebie w nocy. Dlaczego w ogóle mnie wpuścił, zapytałem siebie, a odpowiedź nasunęła się sama: w ten sposób mogłeś zbliżyć się do mnie na tyle, żeby dowiedzieć się nad czym pracowaliśmy z Jianshe i przekazać to Wenowi. To była niewygodna, ale zdroworozsądkowa ocena sytuacji: Wen mógł wysłać cię na przeszpiegi. Ty mogłeś na to przystać. Ale potem był taki moment... Nad ranem. Tuż przed waszą wycieczką do Pekinu. Spotkaliśmy się przypadkiem w kuchni. Wydawał się tak samo zaskoczony jak ja, nawet jeżeli pewnie też przedtem miał swoje podejrzenia odnośnie tego, kto poza nim parzył sobie w środku nocy mocną kawę zamiast spać. Wen wyglądał jak trup - i musiał pomyśleć to samo, patrząc na mnie. Zamieniliśmy kilka słów i pierwszy raz byłem skłonny dopuścić do siebie myśl, że to silenie się na wrogość przy świadkach jest bezcelowe. Że zażegnanie tego niedorzecznego sporu wyszłoby nam obu na dobre.
- To ty zrobiłeś kawę - wyrwało się z ust Claude'a - To musiałeś być ty. Była słodka, z mlekiem. Wen podał mi kubek, ale to nie on odpowiadał za zawartość. Tamtego ranka nie miałem siły tego roztrząsać, ale pamiętam, że pomyślałem jakie to dziwne: przy pracy bez słowa sprzeciwu piłem z nimi wszystkimi czarną.
- Tyle mogłem zrobić - potwierdził Ralf. - W każdym razie na osobności Wen był skłonny wyświadczyć tę i jeszcze jedną, inną przysługę, którą również zachował w sekrecie. Właśnie przy tej sposobności mogliśmy się pojednać, gdyby - znów! - nie ta przykra przepychanka o zapasy. Pomyśl, ile spraw moglibyśmy załatwić, gdybyśmy współpracowali zamiast wciąż i wciąż zastanawiać się, jak zrobić swoje tak, żeby ten drugi nie miał o niczym pojęcia. Gdybyśmy umieli sobie na tyle zaufać.
- Chciałeś powiedzieć: jak daleko ty byś zaszedł, gdyby tylko Wen użyczył ci swoich ludzi. Mówiłem, że życie na wsi nie jest dla ciebie. Czy przy okazji robienia śniadania przygotować ci też kanapki na drogę powrotną?
- Claude, przestań.
- Skoro już mowa o Wenie, mogę też wystawić ci akredytację. Mogę za ciebie poręczyć, a to powinno mu na początek wystarczyć. Jeżeli na pewien czas zapomnisz o dumie-
- Dlaczego nie możesz po prostu przyjąć do wiadomości, że nie ruszę się nigdzie bez ciebie?
- Niewiele byłoby ze mnie pożytku, gdybym nie umiał poznać się na cudzych pragnieniach - przypomniał mu Claude, stojąc już w drzwiach. - Ale może do tego wrócimy po śniadaniu, na spacerze.
Tym, co nim powodowało - co skłoniło go do skierowania rozmowy przy stole na bezpieczne tematy - i do czego nie zamierzał się wówczas przyznać było wprawiające go w odrętwienie przekonanie, że o pewnych rzeczach nie powinien mówić na głos, a przynajmniej nie w środku, gdzie duchy z przeszłości zaczynały nabierać formy i rozgaszczać się na pograniczu pola widzenia. Na zewnątrz, wśród rozkołysanych wiatrem drzew i szeleszczących przy każdym kroku liści był w stanie ignorować przebitki wspomnień zabarwiające rzeczywistość niczym plamy w kolorze benzyny prześwietloną kliszę.
Żwirowana ścieżka przeszła w wydeptane, ale zauważalnie nieuczęszczane i zlewające się z leśną ściółką klepisko, które łagodnymi zakolami to schodziło wzdłuż zbocza do samego podnóża pagórka, to znów pięło się na sąsiednie wzniesienie. Nawe jeżeli Ralfa nie zachwycała perspektywa zeskrobywania warstwy zaschniętego błota ze sztybletów zaraz po powrocie, nie dawał tego w żaden sposób do zrozumienia i z rękoma wbitymi w kieszenie płaszcza szedł równym tempem tuż obok Claude'a; ten zaś zgodnie z wcześniejszym zapewnieniem starał się wybierać ścieżki, które nie stanowiły wyzwania dla gładkich podeszew, choć raz wysforował do przodu na tyle, by z wyzywającym uśmiechem zaoferować swoją pomoc przy wspięciu się po wyślizganych, pokrytych błotem korzeniach, kiedy trasa niespodziewanie powiodła ich zbyt blisko krawędzi urwiska.
Ta przechadzka, ten moment, w którym za jedyny punkt odniesienia we wszechświecie miał pewny chwyt Ralfa i ten pocałunek, w którym na moment spotkały się ich usta, kiedy tamten wpadł w jego ramiona - to wszystko sprawiało mu przyjemność, ponieważ złudzenie normalności pozwalało wyprzeć pamięć o tym, co zostawili za sobą. Claude poddał się temu uczuciu, podobnie jak samemu Ralfowi, który stanąwszy na stabilniejszym gruncie, w zaborczym geście przygarnął go do siebie. Palce prześlizgnęły się po napiętym między łopatkami materiale płaszcza i krótko przystrzyżonych włosach przy samym karku; język przesunął się po wargach, nim te załamały się w przelotnym, zapraszającym uśmiechu. Iluzja nie prysła ani wtedy, kiedy wiatr zachęcająco rozsunął poły rozpiętego w pośpiechu okrycia ani wtedy, kiedy ręka powędrowała na krzyż i stamtąd zsunęła się niżej, by spocząć na pośladkach - ani nawet wtedy, kiedy Claude zdzielił Ralfa w tyłek na odlew, by zaciągnąć hamulec zanim zapędziliby się za daleko.
- Panie Voigt, jesteśmy w miejscu publicznym, nie wypada. Przestraszymy innych turystów.
Stłumiony śmiech uleciał z ich ust w formie serii syknięć i parsknięć.
- W żadnym wypadku nie chciałbym nikogo zgorszyć - zapewnił Ralf - ale czy nie z tego względu zeszliśmy ze szlaku?
- Panie Voigt, nie mogę się z tym zgodzić. Od początku naszej znajomości to pan sprowadza mnie na manowce.
- Ja? Ja? - żachnął się tamten, ale poluzował uścisk i musnął ustami lodowaty czubek nosa, którym Claude dopiero co pieszczotliwie trącił jego własny. - Za jakiego lubieżnika mnie pan bierze, panie Bailly.
- Za takiego, który wyciągałby igły z włosów jeszcze parę godzin po tym, jak ja wyciągnąłbym z pana coś innego.
Na te słowa Ralf z teatralnym wzburzeniem przycisnął dłoń do piersi i był to tak niecodzienny widok, że wziął ich obu z zaskoczenia; tym razem żaden z nich nie zdołał zachować powagi.
- Nie zdołasz mnie przekonać, że nie potrzebowałeś tego wyjazdu - stwierdził Claude, podejmując marsz. - Następnym razem wypuścimy się na południe. Byłeś w Furong? Nie...? A w Yangshuo? To niedaleko Wulingyuan, musiałeś tam być- Czy ty poważnie podszedłeś tylko do zwiedzania cudzych sypialni? Widoki tam zapierają dech w piersiach, naprawdę, przecież ten rezerwat jest na liście UNESCO. Co jest? Nie patrz na mnie - rzucił, kiedy przez przypadek napotkał nieodgadnione spojrzenie Ralfa. - Nie żartuję, pojedziemy tam. Przynajmniej nie będziemy musieli martwić się o to, czy w pobliżu będą w ogóle hotele, w których możemy się zatrzymać.
- Ale ty już to widziałeś, w dodatku wcale nie tak dawno temu - zauważył Ralf. - Rano, kiedy jeszcze spałeś pozwoliłem sobie przejrzeć pozostałe zdjęcia i wróciłem do tych, które po prostu przewinąłeś i-
- I co z tego, że tam byłem? Kiedyś nie przeszkadzałoby ci, gdybym prawie co roku proponował wyjazd w to samo miejsce. Powiedziałbym: "Kochanie, sprawdź czy tamten apartament - który stałby gdziekolwiek, gdzie chciałbyś lecieć - jest dostępny", a ty już robiłbyś rezerwację. Nie musiałbym nawet precyzować o jaką miejscowość chodzi, bo wiedziałbyś o co pytam. Z przyjemnością wybrałbym się do Furong, nie płacąc za to pieniędzmi od Zhehana. Wiesz, dlaczego nie wspomniałem o tym wyjeździe? Ponieważ mi go obrzydził.
Claude wbił wzrok w liście pod nogami.
- Zapytał, dlaczego nie mogę się z nim spotkać i byłem zbyt zmęczony, żeby wymyśleć przekonującą wymówkę, więc powiedziałem prawdę: że zamierzałem pozwiedzać, ot, jak turysta z aparatem na szyi. Wykpił mnie. "Co się stało", zapytał głosem ociekającym jadem, "że plastikowe koraliki zaczęły podobać ci się bardziej od pereł?". Tyle, że wiedziałem, że Furong to pułapka: widzisz, nie ma w nim nic z zabytku, bo stare miasto zostało zniszczone, żeby na jego gruzach mogła powstać ta ścianka do zdjęć dla przyjezdnych. Wiedziałem to, ale nie potrzebowałem autentyczności, żeby... Nie miałem siły tłumaczyć mu, że w szanghajskiej podróbce Disneylandu bawiłby się tak samo jak w tym podparyskim Disneylandzie, bo i tak by tego nie zrozumiał. To, z jaką wyższością traktował mnie niekiedy Zhehan było jednym z powodów, przez które zaczęła narastać we mnie frustracja. Goran mówił, że powinienem wyrwać się z tego związku, że powinienem...
- ...pozwolić temu umrzeć śmiercią naturalną zanim on postanowi ukręcić łeb tej relacji.
- Zrobiłbym mu w ten sposób prezent.
- Sobie też. To nie Vide, którego możesz wychujać bez konsekwencji.
- Nie musisz mi tego dwa razy powtarzać - odparł zrzędliwie Claude. - Zejdź ze mnie, co? Poradzę sobie z nim.
- Nie siedzę w tym tak mocno jak wy, ale... - wtrącił znienacka Kuo, zwracając się w ich stronę ku wyraźnemu niezadowoleniu wiszącego tuż ponad ramieniem Claude'a Gorana, który starał się zmieścić w kadrze zarówno modela, jak i zastawiony stolik i samą malowniczą scenerię w tle. Jeszcze zanim został skarcony, Kuo znów przybrał nonszalancką pozycję i wybiegłszy wzrokiem w przestrzeń, zastygł tak na moment nim znów się odezwał:
- Już?
- Już. Jeszcze mi za to podziękujesz - Goran przemieścił się na drugą stronę stolika z lustrzanką nad głową, by o nic ani o nikogo nie zahaczyć paskiem. - Claude, szybko, bo nam wystygnie.
- Nie no, pewnie, on może pozować piętnaście minut i wtedy nic nie stygnie, ale ja-
- A ty masz już tak przećwiczone wszystkie pozy, że nie powinno sprawiać ci to większych trudności. Raz, raz.
- Jak już mówiłem - zaczął znowu Kuo, sięgając po miseczki, do których rozlał wciąż parującą zawartość postawionej między nimi wazy - że mogę nie być na bieżąco, ale na twoim miejscu nie testowałbym cierpliwości kogoś, kto prawdopodobnie byłby w stanie ci zaszkodzić.
- Zaszkodzić? Kto komu byłby w stanie zaszkodzić? - żachnął się Claude, nie przestając patrzyć w obiektyw z zadziornym uśmiechem. Na sygnał Gorana sięgnął po kieliszek i pozwolił twarzy wykrzywić się w wyrazie wyuczonego ni to zblazowania, ni wyrachowania. - Czy ty wiesz, co na niego mam?
- Nie wiem i nie zamierzam się dowiadywać - stwierdził Kuo, wymownie unosząc brwi. - Lubię cię, ale nie chcę sprawdzać czy ta znajomość wytrzyma pokaz twoich sekstaśm. Wystarczy, że nie wspominam o niczym Jinhaiowi.
- Ja je widziałem - zauważył od niechcenia Goran, nie podnosząc na nich spojrzenia, które prześlizgiwało się po ostatnich zdjęciach. Zadowolony z efektu, wreszcie sam zasiadł przy stole. - I nie właśnie z tego powodu uważam, że nikt poza nami nie powinien ich zobaczyć. To obosieczny miecz, Claude. Nie bądź głupi. Gdyby Z. dowiedział się o ich istnieniu, nie zdziwiłbym się, gdybyś musiał w trybie pilnym wrócić do siebie, bo znalazłoby się zbyt wiele nieprawidłowości w twoich papierach.
- O ile nie przepadłyby jakimś niesamowicie niefortunnym, zupełnie niezwiązanym z tą sprawą zbiegiem okoliczności - dodał Kuo, w zamyśleniu przeganiając po talerzu kawałek wołowiny. - Wiesz jak jest. Nie zamierzam roztrząsać tego po co w ogóle uganiasz się za takim zgniłym jajem skoro mógłbyś mieć Chunhuę. Czy ty kiedyś w ogóle zwróciłeś uwagę na to, jak inni się za nią oglądają? Pewnie nie, ona za tobą szaleje.
- I za Jinhaiem - sprostował Claude, przełykając nie do końca pogryzioną solidną porcję makaronu w takim pośpiechu, że zadławiłby się nim, gdyby nie życzliwe poklepanie po plecach. - Tyle że... Tyle że nie mam z tym problemu, bo gdybym był nią, pewnie rozgrywałbym to tak samo. Ale... Nie wiem jak wam to powiedzieć. Nie chcę utknąć w zamkniętym związku, nie w takim... Bardzo lubię spędzać z nią czas, jest zabawna, jest inteligentna, jest... Ale to nie to. To nie to. Nie wiem jak wam przekazać, że to prostu to nie to.
- Może gdybyś spróbował-
- A dlaczego ty nie spróbujesz się ze mną przespać, co? No? - odciął się Claude. - Dlaczego? Bo wiesz, że to nie to.
- Ale wiem też - Goran wycelował w niego oskarżycielsko pałeczki, między którymi wciąż ze stoickim spokojem przytrzymywał ociekające tłustym sosem warzywa - że rozwiązałbym dziewięćdziesiąt pięć procent moich problemów, gdybym jednak się do ciebie przekonał. Nie mogę narzekać na to, jak się z tobą mieszka, Claude. Poznałem twoją rodzinę, a ty poznałeś moją. Wreszcie moglibyśmy kupić sobie psa.
- A pozostałe pięć procent? - podchwycił Kuo.
- To martwienie się o to, czy Claude wbrew obietnicom zaraz nie zacznie rozglądać się za nowym cukrowym tatkiem.
- Powiedz, że jesteś mój i do wieczora zghostuję ich wszystkich - zasugerował Claude z uśmiechem, w którym kryło się wyzwanie. - Włącznie z Chunhuą.
- Widzisz, Goran, on jest wierny jak pies, a ty tak surowo go oceniasz - rzekł Kuo, wyciągając się przez dzielący ich stół na tyle, by pogrzebać w tym, co miał na talerzu i wyciągnąć stamtąd kilka kawałków kaczki. - Kto wie, może nawet weźmiecie ten ślub u Elvisa. To byłoby spełnienie twoich marzeń.
- Musisz się pozbyć Z. i mówię to zupełnie poważnie - W bezbarwnym głosie Gorana wybrzmiewała stanowczość, podobnie jak w nieruchomym, zaniepokojonym spojrzeniu. - A jeżeli już chcesz wdrożyć nuklearny scenariusz to przynajmniej przemyśl-
- Myślisz, że zrobiłbym coś takiego spontanicznie?
- Kto cię wie - wciął się Kuo, który nie wiedzieć w którym momencie również spoważniał. - Posłuchaj, mogliśmy sobie szydzić z Vide, ale coś mi mówi, że w tym przypadku nie bez powodu nie wymieniacie imienia tego gościa. I dla mnie to nie ma znaczenia, nie zamierzam wnikać w to komu wlazłeś do łóżka, ale wolałbym nie zaczynać któregoś z kolei dnia od wiadomości, że znalazłeś się w samym środku medialnej afery. To nie jest bezpieczne. Poza tym nie jesteś tu sam.
- Sam?
- Powtarzam: nie wiem kim jest Z. - podkreślił - ale raz wpadłem na twojego tatę - pamiętasz? wtedy, kiedy do ciebie szliśmy i akurat miał ci coś podrzucić - i wydawał się w porządku.
- Zastanów się czy to nie ugodzi w niego rykoszetem - podpowiedział Goran.
Claude poczuł nieprzyjemną suchość w ustach.
- Mieli rację - przyznał, w zamyśleniu przypatrując się samemu sobie na zdjęciu, które zostało zrobione tamtego dnia. Jego pochmurne oblicze nie przystawało do sielskiej scenerii, do tych widocznych w tle łagodnie wygiętych ku niebu zadaszeń, rzędów lampionów i żółtawego poblasku świateł odbijających się w skotłowanych wodach wodospadu, który stanowił jedną z wielu atrakcji w Furong. - Byłem młodszy, niedoświadczony: myślałem o tym, jak dosięgnąć Zhehana i jak samemu się z tego wywinąć, ale nie przyszło mi do głowy, że możliwy kontratak Zhehana wcale nie musiał być wymierzony we mnie. Temu nie byłem w stanie zapobiec. A tata... Nie wiem czy by mi to wybaczył. Straty biznesowe stratami biznesowymi, ale nie umiałbym spojrzeć mu w oczy i powiedzieć z kim sypiałem i jakie prezenty przyjmowałem w zamian.
- Musiał coś podejrzewać.
- Nie musiał - zaprzeczył Claude. - Przy nim szczególnie się pilnowałem. Prosiłem o dodatkowy przelew dla niepoznaki, kiedy planowałem większe wydatki i nie pokazywałem się mu w rzeczach, na widok których zacząłby zadawać niewygodne pytania. Przecież to złamałoby mu serce. Mamie też, tyle że mogłaby przekuć to we wściekłość - w końcu przysiągł, że będzie mieć na mnie oko. Nie doszłoby do tego, gdyby Claude tu został, syczałaby mu do słuchawki, kiedy w końcu przekazałby wieści, których sam jeszcze w pełni nie przetrawił. Cosmo... Cosmo by umilkł. To jedyna rzecz, której nauczył się ode mnie: sam się tym brzydził. Kiedy byłem młodszy, powiedział mi, że milczenie to szczególnie skurwysyńska forma przemocy. Nie, nie, nikt poza Goranem i Kuo nie mógł się dowiedzieć.
Znalazł to, czego szukał.
Na niepozornym, łatwym do przeoczenia selfie Claude wyciągnął rękę na tyle, by poza własną rozradowaną twarzą - błyszczącą od spływającego wzdłuż skroni potu, który zlepiał niektóre z kosmyków włosów sterczących spod czapki z daszkiem - uchwycić też idącego za nim Arnaud. Nie zdążył w pełni zsunąć z nosa okularów przeciwsłonecznych ani poprawić zsuwającego się z ramienia plecaka; spoglądał sponad przyciemnionych szkieł z zakłopotanym, ale szerokim uśmiechem niepozostawiającym wątpliwości co do tego, że starał się nie zaśmiać, by nie zepsuć ujęcia. Wokół nich rozlewała się zieleń lasu tropikalnego, z którego okazałością tryb portretowy bezlitośnie się rozprawił.
Sposób, w jaki to zdjęcie zostało zrobione i potraktowane uzasadniał przypuszczenia, że nikt poza samymi zainteresowanymi nie miał na nie patrzeć. Brak retuszu uwidaczniał się w kurzych łapkach zaakcentowanych w kącikach oczu, w zaczerwienieniach rozlewających się w miejscach po ugryzieniach owadów i w niewyrównanych do kolorytu reszty skóry przebarwieniach po młodzieńczych wypryskach, które niechybnie musiały zostać wystawione na działanie promieni słonecznych podczas wycieczki do Tajlandii.
Ralf przerzucił kilka klatek, ale już prawie zwrócił komórkę Claude'owi, kiedy sam znów natknął się na następne przedstawiające ich zdjęcie, na którym Arnaud siedział rozparty na rozchybotanym krześle w pozie, która nie przystawała komuś w jego wieku. Z następnym niedbałym przesunięciem palca po ekranie ukazał się jednak skan zupełnie innego, a zarazem do złudzenia podobnego zdjęcia, na którym musiał mieć niewiele więcej lat od swojego syna: szczęki nie pokrywał jeszcze siwiejący zarost, a koszulka o wyciętych bokach odsłaniała zarys mięśni. Arnaud patrzył wprost w obiektyw tak samo butnie jak jego syn wiele lat później, lecz w jego spojrzeniu poza śmiałością zdawała się kryć zagadka - jakby wiedział coś, z czego nikt poza nim nie zdawał sobie sprawy, ale wystarczyłoby się nachylić, by wyczytać tę tajemnicę z jego orzechowych oczu.
- Kiedyś wyciągnęliśmy stary album i znalazłem tam to zdjęcie - wyjaśnił Claude - więc kiedy tam polecieliśmy i powiedział, że hej, musieliśmy zrobić je w tej okolicy, zapytałem czy chciałby je odtworzyć. Nawet jeśli to trochę głupie: kto poza nami miałby w ogóle wiedzieć? Nie musiałem go wcale namawiać. Wysłałem to stare do odnowienia, wiesz, żeby podciągnęli w nim kontury i kolory, usunęli ziarno, a potem wydrukowałem oba i dałem mu w prezencie. Ucieszył się. Ja... Ja chciałem, żeby tak zostało. Nie jestem w stanie przełożyć na angielski tego uczucia, które budziła we mnie sama myśl, że przez Zhehana miałbym to stracić.