Przez jakiś czas milczał, jakby ognisko, które jeszcze przed chwilą w nim płonęło zgasło zalane kubłem zimnej wody; minęła chwila zanim pod czarnymi zgliszczami okazały się wciąż tlić iskry, wskrzeszając w nim zuchwałość zakrawającą na dziecinną.
- Nie będziesz miał czasu na żałobę. - Ralf oznajmił z będącą nie na miejscu pogodnością. - Jeśli ja zginę, dołączysz do mnie w mniej niż pięć minut.
Znał rozczarowany uśmiech, z którym spojrzał na niego Claude. Był to spokojny, smutny uśmiech nauczyciela, który skończywszy tłumaczyć problematykę zajęć wciąż nie był w stanie wyegzekwować od uczniów odpowiedzi na najbanalniejsze spośród zadanych im pytań.
- Popatrz na siebie. Pewnie nawet nie potrafisz wyobrazić sobie jak to jest kogoś stracić. W przeciwnym wypadku dotarłoby do ciebie, że-
- Nie muszę niczego sobie wyobrażać - Ralf zagrzmiał szeptem, brzmiącym jak niespodziewana letnia burza słyszana gdzieś z oddali - bo jeśli zaraz nie przestaniesz panikować jak one, jutro będę miał okazję sobie o tym przypomnieć, Chryste.
- Nie zaszkodziłoby ci lekkie odświeżenie pamięci.
- Nie mów tak.
Dopiero teraz Ralfem przemówił niedopuszczany siłą do głosu strach, którego przysięgał, że nie znał, nie miał sposobności poznać, nawet gdy ten zaglądał mu w oczy, powtarzając Ralf, Ralf, Ralf, przyszła i twoja kolej, Voigt. Claude dostrzegł to.
- Nie zamierzam poświęcić się w tym celu; zapomnij o wszystkim co powiedziałem, nie byłbyś tego wart.
Szturchnął go ramieniem. Obaj przełknęli gorzkie uśmiechy z jakimi dzieci udowadniały sobie nawzajem, że nie boją się ciemności, ani tego, co w niej czyha, ani śmierci.
- Co z tobą, Ralf? Miałeś portfel tak wypchany, że nie znalazło się w nim miejsce na ani jedno zdjęcie? Nawet nie na rodziców? Nie na własne?
Próbował sobie przypomnieć. Ta zabawa w chowanego trwała od dawna, lecz dopiero teraz, przestraszony przejmującą ciszą własnego umysłu, odważył się ją przerwać: mamo, tato, gdzie jesteście? Mam dosyć, poddaję się, wygraliście, słyszycie? Nie uzyskał odpowiedzi, przeciwnie: nabrał pewności, że został tu sam, skończyły się nakazy i zakazy, pouczenia, dobre i złe rady, których rodzice niegdyś mu udzielali. Niewykluczone, że Marzell i Daniela nie poznaliby własnego syna, lecz czy nie takiego zapamiętali go najlepiej? Słyszeli jak przemawiał nim gniew i widzieli, do czego był go w stanie pchnąć - żadne wspomnienie nie potrafiło zatrzeć niesmaku jaki pozostawiło tamte parę incydentów z dzieciństwa, przez które panicznie obawiali się, że kamień, którym kiedyś rzucił zamieni się w cegłę lub koktajl Mołotowa, tak jak Ralf widział to w filmach, w wiadomościach, a wreszcie na żywo. Mogli przełączyć kanał, lecz jakkolwiek nie usiłowaliby uczynić go ślepym i głuchym na przemoc, szczelnie i oburącz zasłaniając jego oczy i uszy, ta i tak przeciskała się pomiędzy ich palcami; zdawałoby się, że przyciągał ją niczym magnes ostre, metalowe opiłki, które raniły ich, dopóki nie wypuścili go z rąk.
Kiedy widział ich po raz ostatni? Rodzinne spotkania stały się niemożliwe do zniesienia przez tę ich ciągłą czujność, nieustanne dopatrywanie się w nim najgorszego, ale podczas gdy Daniela patrzyła na niego z luster, Marzell użyczył mu głosu; nie potrzebował zdjęć aby pamiętać jak wyglądali. O innych nie chciał pamiętać. Pokręcił głową, co Claude przyjął bez cienia zdziwienia.
- No tak. W końcu i w nim i w sercu miałeś miejsce tylko dla pieniędzy. Obrażasz się? Może się mylę?
- Powiedz mi: czy chociaż raz się co do mnie nie myliłeś?
- Nawet jeśli, może to ten pierwszy.
- Może ostatni.
- Może.
Rozmowa wygasła; zdawałoby się, że do ich pokoju zakradł się nieproszony gość i teraz, zdawszy sobie z jego obecności sprawę, zamilkli jakby był przedmiotem przerwanych plotek. To Śmierć, posłyszawszy ich głosy, przyszła posłuchać o życiu, które zastanawiała się czy powinna już ukrócić. Jakiś czas Ralf bawił się trzymaną w dłoni zapalniczką zanim zdecydował się niedbałym gestem wyciągnąć rękę w przestrzeń z nadzieją, że znajdzie się w niej paczka papierosów; Claude podał mu ją z pewną niechęcią.
- Myliłeś się już wtedy, jeszcze z Gaspardem - zaczął wymieniać, lecz nie zdążył dokończyć zdania.
- Naprawdę nie chcę teraz o tym słuchać. I nikt nie powiedział, że oboje byliśmy w błędzie.
- Tak czy inaczej, wyprowadziłeś go z niego dopiero gdy było za późno. Potem błędnie uznałeś, że zostało mi wystarczająco dużo zdrowego rozsądku abym był bezpiecznym towarzystwem.
Claude schylił się ukrywając uśmiech, wbrew woli wykrzywiający dotąd zaciśnięte usta.
- Gdy tak o tym myślę, miałeś rację cały jeden raz: wtedy, proponując abyśmy tak właśnie żyli. I może przy jeszcze jednej, góra dwóch innych okazjach. - Ralf wypluł z ust pozostały w nich dym, zapadając się głębiej w zwróconym w stronę łóżka fotelu. - Chcę w ten sposób powiedzieć, że nie ma ani jednej przesłanki abyś przynajmniej w tej kwestii się nie mylił. Jestem stertą twoich gorzkich rozczarowań i miłych zaskoczeń. Nie wiesz jaki byłem, z kim byłem, dlaczego byłem, chociaż przyznam ci, że na to ostatnie sam nie znam odpowiedzi. Teraz - mogę być kimkolwiek zechcę, ale do diabła, Claude, wcześniej też byłem człowiekiem.
- To tylko przypuszczenia.
- Wysnute na jakiej podstawie? Bo nie idę w twoje ślady, nie spisuję testamentu zanim oni tu przyjadą? A może mam się z tobą na wszelki wypadek pożegnać? Bo potem będę żałować, że tego nie zrobiłem - żachnął się, ale nie pokładając wiary we własne słowa zaraz znowu zmarkotniał, co odebrało im całą ich butność. Zakrywszy oczy dłońmi przetarł je, nie zważając na tlący się między palcami papieros, który jeszcze przez chwilę spopielał się w ciszy. - Przepraszam. Po prostu- ja naprawdę nie byłem aż taki zły.
Claude obserwował go przez chwilę z własnego miejsca, lecz wkrótce odwrócił wzrok, niepewien, czy powinien wyrazić współczucie, czy oskarżyć Ralfa o próbę jego wzbudzenia, a może siebie samego - jego szczęki zacisnęły się - o sprawienie, że zamiast trzymać gardę ten nie spróbował nawet się bronić. Westchnął, wstał, podszedł do okna, które uchylił, wpuszczając do środka zimne powietrze.
- Sam jesteś sobie winien - odezwał się dopiero zaczerpnąwszy parę jego wdechów. - Zdajesz sobie sprawę jak ciężko jest zmusić cię do mówienia? Pozostawiasz mi tylko domysły, a potem jesteś zły, że te odbiegają od rzeczywistości. Przecież wiesz, że ludzie dopowiadają sobie każdą część historii, która została pominięta; litości, Ralf, nie udawaj zdziwionego, że też to robię.
Ralf spojrzał na niego krótko i z wyrzutem, zanim ponownie skupił wzrok na kryształowej popielniczce, rozpraszającej chwiejne światło świecy, które przeszedłszy przez jej zdobienia podpływało do samej krawędzi stołu i wycofywało się, by zaraz znów o nią zahaczyć, jak fale morza, raz za razem nabierające rozpędu by sięgnąć siedzących na brzegu turystów.
- Chodź, pokażę ci coś.
Papieros udusił się własnym popiołem. Uczepiony ręką zasłony Claude spoglądał przez szybę i gdy Ralf ruszył w jego kierunku, przekonany, że tuż pod bramami zobaczy rozpraszające mrok reflektory motocykli, lub że jego twarz wnet omiecie snop przeczesującej teren hotelu latarki, ten wskazał na niebo, niewiele mniej oślepiające gwiazdami niż ona.
- Przyjrzyj się - zachęcił go, samemu zadzierając głowę. - Widzisz tą jasną? Najjaśniejszą.
Ralf przytaknął bez przekonania.
- To byłem ja.
- Nie bądź śmieszny.
- Przysięgam - Claude rozpromieniał uśmiechem, posłanym bardziej nocnemu niebu niż Ralfowi; gdy spojrzał znów na Ralfa o pojawieniu się na jego twarzy jakiegokolwiek wyrazu rozbawienia świadczyło już tylko ułożenie kącików ust, przyjazne w swojej prześmiewczości. - A ty? Kim niby był człowiek, którym uparcie twierdzisz, że niegdyś byłeś?
- Sam nie wiem - wzruszył ramionami. - Wokół czego kręcą się wszystkie gwiazdy?
- Nie jest odkryciem, że twoje ego ma własne pole grawitacyjne.
- Nie wiem co jeśli nie ono trzyma cię na mojej orbicie, ty pieprzony Narcyzie. Możesz być najjaśniejszą z gwiazd, proszę bardzo, ale to nie znaczy, że sam nie świeciłem kiedyś jaśniej od ciebie. Popatrz co ze mnie zostało - Ralf wycofał się spod okien, rozkładając ręce, które wnet ponownie opadły wzdłuż jego ciała. Dobry Boże, pomyślał, rozbawiony własną grozą, co ze mnie zostało.
Wiatr zawył jakby drobne obłoki chmur, które przeganiał po niebie, były owcami, a on pilnującym ich psem pasterskim; do ranka, zbliżającego się długimi krokami, ich stado miało skotłować się nad miastem. Claude zatrzasnął okno zanim przeciąg zdążył drzwi.
- I skoro tak strasznie wzgardzasz tym, kim według ciebie byłem - dodał Ralf szeptem, jakby ani Claude, ani nawet on sam nie miał tego usłyszeć - naprawdę nie wiem co kazało ci uznać, że to, czym jestem teraz, zasługuje na ratunek.
- Może podoba mi się to kim mógłbyś być - Claude uśmiechnął się ciepło, choć słowa te zdawały się parzyć go w język. - To kim mógłbyś się stać gdybyś tylko chciał. A myślę, że byś chciał. Ja to wiem, ty to wiesz, widzę, że wiesz, nawet inni zdają się domyślać. Nie oceniam cię, kurwa, choćbym chciał - nie jestem lepszy; nie oceniam, bo nawet Bóg by nie śmiał! I jeśli tam jest, jest albo dumny, albo przerażony, kto wie czy nie jednocześnie.
Ralf pokręcił głową, jakby jawiący się na jego twarzy cień uśmiechu był tylko jednym z opadających na nią włosów, które należało strząsnąć.
- Żartujesz sobie.
- Ani trochę. Zapytam go jeśli mnie do siebie wpuści. Może on mi podpowie co mam o tobie myśleć?
- Nie musisz się fatygować.
- Nie pozostawiasz mi wyboru. Kim był Ralf, którego tak zachwalasz? Iluzją, jego usta zadrgały zaciskając się; zbiorową halucynacją, delirium, w które sam zapadł, odurzony krzywdami, doświadczenie których miało usprawiedliwić każdą, jakiej sam się dopuścił. Claude uniósł brwi ponaglająco, zdążywszy usiąść znów na brzegu łóżka.
- Im więcej o tym myślę tym bardziej jestem przekonany, że nadal nikim, kogo chciałbyś znać.
Westchnienie.
- Zapewniam cię, nie mogło być z tobą gorzej, niż jest obecnie.
- Zdajesz sobie sprawę jak żałosne wiodłem tu życie? - zapytał Ralf ze śmiechem, niemrawo dosiadając się do niego.
- Słychać to po twoim chińskim - Claude wzruszył ramionami. - Nie miałeś nawet okazji się z nim osłuchać, nie umiałbyś przedstawić się bez zawahania, nie nauczyłeś się niczego przez ten blisko rok; może zaprzeczysz?
- Nie musiałem-
- Bo nie miałeś życia poza pracą.
- Lubiłem moją pracę.
- To sobie powtarzałeś aby nie zwariować?
- Wkładałem w nią serce aby nie zwariować.
- Nie do tego służy ten organ.
- Do tego się nadaje kiedy-
Ralf urwał.
- Kiedy co? Kiedy bite dziesięć godzin dziennie spędzasz obciągając przełożonym, bo inaczej nie daj Boże miałbyś czas kogoś poznać?
- Nigdy nie powiedziałem, że nikogo nie poznałem.
- Ale nikogo o kim warto byłoby pamiętać - Claude stwierdził, zapytał go lub oskarżył. Nie uzyskawszy odpowiedzi odchylił się w tył i z tego dystansu zlustrował Ralfa ponownie, to, jak zapadał się sam w sobie, przygarbiony, z oczami wbitymi w podłogę. - Dlaczego?
Złapał go za przegub zanim Ralf zdążył się podnieść.
- Dlaczego? - powtórzył łagodniej, tak że Ralf byłby uwierzył w zmartwienie widoczne na jego twarzy. - Nie powiesz mi chyba, że mogłeś narzekać na brak zainteresowania?
Claude puścił jego rękę dopiero gdy się uśmiechnął.
- Ralf...
Jego milczenie pozostało nieprzerwane. Zacisnął skrzyżowane ramiona w ciasny węzeł i tak, nieruchomo, zdawał się marznąć, nieomal dygocząc z zimna, które ściągnęły na niego wspomnienia.
- Wszyscy trafiliśmy kiedyś na niewłaściwych ludzi - próbował przemówić do niego Claude, choć był pewien, że Ralf go nie słuchał. - To nie znaczy, że powinniśmy przestać dawać szanse wszystkim innym. Tu były ich miliony.
- Co jeśli ja jestem tym niewłaściwym?
W szeroko otwartych oczach Claude'a pojawiło się oburzenie, które przemówiło nim, choć przez chwilę zdawało się, że oniemiał:
- Kto kazał ci tak sądzić?
- Wystarczająco dużo osób abym uwierzył - nie dając łzom polecić z oczu Ralf uśmiechnął się wbrew woli, i dopiero wtenczas, niejako pogodzony z tym losem, rozsupłał zaciśnięte na sobie ręce. Drżący oddech przeszedł w niemy śmiech, a ten uwiązł w gardle.
Claude przysunął się, zmuszając go do spojrzenia sobie w oczy, do dostrzeżenia w nich troski i życzliwości, współczucia, na które Ralf twierdził, że nie zasługiwał; popatrz, prosił, popatrz i zobacz.
- Ale ja w to nie wierzę - oznajmił spokojnie.
- Nie jesteś jedną z nich?
- Nie, nie jestem. Ralf, na Boga, gdybyś mnie przedtem spotkał zaraz byś o tym wszystkim zapomniał.
Przygarnął go do siebie i niemalże przewrócił się pod jego ciężarem; Ralf był jak drzewo, które odrąbane od swoich korzeni czekało na jedno pchnięcie, aby poddańczo runąć w pierzynę leśnego runa.
- Przedtem - Ralf zaśmiał się gorzko. - Przedtem nie zwróciłbyś na mnie uwagi. Może tak właśnie było. Może nawet się na mnie nie obejrzałeś.
Claude pokręcił głową z cierpką dezaprobatą i choć Ralf usiłował się podnieść przycisnął go do ramienia mocniej, tym samym napotykając potylicą rozrzucone u wezgłowia poduszki.
- Jestem pewien, że dałbyś zamówić sobie drinka. Być może w zamian nie mógłbym liczyć na nic poza uprzejmym uśmiechem, ale nawet on byłby niezłym początkiem.
Aby spojrzeć mu w oczy Ralf uniósł głowę i dopiero wtedy, pewien, że Claude nie żartował, pozwolił zdziwieniu przekształcić się w rozbawienie.
- Teraz tak mówisz.
- Nie miałem okazji w innych okolicznościach. Za rzadko wychodziłeś. W innym przypadku dawno byśmy się poznali: byłem wszędzie tam, gdzie cię nie było, było mnie pełno, wszędzie. Miałbym zobaczyć cię i nie zacząć głośno zastanawiać się co taki ktoś jak ty robi w miejscu jak to?
- Masz na myśli Tianjin?
- Gdybym miał na myśli bar zwyczajnie zapytałbym czy się zgubiłeś.
- Może dałbym się odprowadzić do domu.
- Może mój byłby bliżej.
Oparty dotąd na łokciu Ralf zapadł się, pozwalając Claude'owi zobaczyć swój uśmiech tylko przez chwilę, ale ta wystarczyła, aby ten sam zakwitł i na jego ustach.
Leżeli tak chwilę, bezsilni jak ostatnie z ziaren piasku w przesypującej się klepsydrze, odnajdując jedyne pocieszenie w udawaniu, że stos pod nimi był niczym innym niż plażą, wylegując się na której mieli oczekiwać końca - oraz w tym, że koniec oznaczał przewrót. Że mieli znaleźć się na dnie, pogrzebani ciężarem pozostałych, bo taką cenę miał powrót do przeszłości, wrócenie tam, skąd przybyli, przez wąski szklany lejek, spiralną zjeżdżalnię, gdzie każde ziarnko miało swoją kolej. Zdawało się, że przyszła i ich.
Skoro nie chodziło o pieniądze, pyta Claude, dlaczego się tu męczyłeś? Nie chcesz o tym słuchać; gdybym nie chciał, nalega, nie usłyszałbyś tego pytania: może jednak pieniądze? Milczenie, Ralf zastanawia się nad odpowiedzią jak gdyby sam jej nie znał, dłoń cierpliwie przeczesuje jego włosy, powinniśmy je podciąć, słyszy głos Claude'a. Będziesz się śmiał, stwierdza wreszcie, może będę, mówi Claude, ale chyba lubisz mój śmiech? Pokręcił głową, byłem pewien - zaczyna - że wszyscy byli zbyt zajęci gonieniem własnego ogona aby to zauważyć, ja byłem jak pies, Claude, goniłem piłkę, za którą nikt inny nie odważył się pobiec, szukałem jej po całym Tianjinie, słowo, i dopiero niedawno zdałem sobie sprawę: szef jedynie udawał, że ją rzucił, krzyknął aport i schował ją za plecami, zatrzymał dla siebie. Zmylił mnie, wiedział, że na to pójdę, kazał mi się nie przejmować: Ralf, jeśli chodzi o mnie nie mam innego kandydata. To stanowisko jest twoje. To twoja szansa. Czy wiesz, jak ja się cieszyłem? Claude śmieje się: nie byłem jak ty, nie byłem karierowiczem; nie byłem jak oni, Ralf obrusza się, przynajmniej nie do końca. Próbowałeś coś sobie udowodnić, pyta Claude, a może innym? Oni wszyscy to robili, i żaden się nie przyznawał, byłeś dokładnie jak oni. Więc może byłem, przyznaje Ralf, zirytowany i zrezygnowany. Odsuwa się, ale Claude nalega: przecież wiesz, że tylko się z tobą droczę. Na pewno byłeś najlepszym korposzczurem w tej klatce.
Nie wskoczyłem do niej sam, podchwytuje Ralf. Zostałem do niej włożony, choć wtedy zdawało mi się - gorzki śmiech - że naprawdę byłem do tego stworzony, że to moje powołanie, skoro rozmowa przebiega tak dobrze, skoro są mną zainteresowani, skoro rekruter puszcza do mnie oko, głośno mówiąc: zadzwonimy, tak aby wszyscy słyszeli. Dwie godziny później usłyszałem o której mam przyjść: czekamy na ciebie, Ralf. To było świeżo po tym jak-
Po tym jak co, pyta Claude, co się stało? Tym razem Ralf milczy jeszcze dłużej, wypuszcza powietrze ustami, zamyka oczy, otwiera je znów: nie wiem czy ci mówić, nieważne. Zerwałeś z kimś, półżartem zgaduje Claude, a Ralf niemal niezauważalnie przytakuje. Pierwszy raz? Pierwszy.
Mówi dalej: wszyscy sugerowali, że powinienem znaleźć sobie jakieś zajęcie poza pisanym wtedy licencjatem, szczególnie rodzice; oni nienawidzili gdy byłem smutny, powinienem był o tym pamiętać, bo nie minął miesiąc, jak ktoś zapytał mnie o ojca, Voigt, co u niego, pozdrów go od nas koniecznie! To on mnie zachęcał abym wysłał tam CV, co ci szkodzi, Ralf, w najgorszym przypadku nie odpowiedzą. Wtedy wszyscy, włącznie ze mną, dowiedzieli się, że to on załatwił mi stołek. Więc tak, Claude, musiałem udowodnić, że się nadaję, sobie, im, całemu światu, zgadłeś. Ale ja naprawdę się nadawałem.
Pokłóciliście się, Claude marszczy brwi, prawda? Nie, nie, Ralf uśmiecha się smutno, wtedy taki nie byłem, a on, on tylko chciał dobrze, choć ty pewnie powiesz, że mi to zaszkodziło. On cię zepsuł, stwierdza Claude. Nie: ja sam się zepsułem.
Przez chwilę milczą, Ralf obraca w palcach sznurek jego bluzy, aż ten tworzy ciasną pętelkę na jednym z nich, musi puścić, zanim opuszek spurpurowiałby jak wisielec, Joshua. Claude wzdycha. Nikt nie psuje się sam, powtarza, słowo po słowie. Zawsze jest jakaś przyczyna, czy się z nią zgadzasz, czy nie; on cię zepsuł, a jeśli nie on to ktoś inny. Nie powiesz mi chyba, że znalazłeś szczęście w korpo? Sam go szukałem, ale wyjaśnij mi - może niewystarczająco starannie?
Naprawdę myślisz, śmieje się Ralf, że nie szukałem go gdzie indziej? Że nie znalazłem? Miałem je w garści wiele razy. I zawsze przemijało, rozsypywało się w drobny mak, może ściskałem za mocno. Claude mu przerywa: może ono nie było prawdziwe. Wobec tego nie wiem czym jest prawdziwe, Ralf obrusza się. Mógłbym ci pokazać. Naprawdę mógłbym.
Milczą. Myślisz, że to by tak bolało gdyby nie było prawdziwe, Ralf pyta i spuszcza wzrok, choć ten rozjaśnił się chwilową radością. Może wydawało ci się, że jest prawdziwe, Claude patrzy mu w oczy, ale nie było prawdziwe dla nich. Zasłużyłem na to, przekonuje go Ralf, może nie na początku, ale potem? Potem to stało się jedynym, na co ktoś jak ja powinien liczyć. Zasłużyłem sobie.
Niby jak? Claude nie dostaje odpowiedzi, kontynuuje: nikt nie zasługuje na coś takiego, nawet ty. Nawet ja? Ralf śmieje się cicho: zasłużyłem, stając się taki jak oni. To oni cię zepsuli, podchwytuje ponownie Claude. Może mógłbym cię naprawić.
Przez chwilę Ralf nie odpowiada, lecz zaraz wyjaśnia dlaczego: nie naprawia się aut ze złomowiska. Graty jak ja nadają się tylko na części. Claude poszturchuje go karcąco, leżymy na jednym złomowisku, mówi, ze mnie też niewiele zostało, leżymy i czekamy aż nas zmiażdżą. Może masz części, których potrzebuję, może mam te, których ty.
Ralf odwraca głowę usiłując ukryć niespodziewany uśmiech, ale jest zbyt wolny, czuje pomruk śmiechu Claude'a na ramieniu, w zgłębieniu szyi - bawi cię to? - ta myśl zdaje się łaskotać ich obu. Ralf poważnieje pierwszy: już kiedyś to słyszałem. Claude'a to nie zniechęca: tak, i jesteś wrakiem, bo oddałeś całe serce za cudzy złom. A ja mam tylko je. Moglibyśmy się dogadać, rzuca, lecz zanim Ralf reaguje zmienia temat: spodobałoby ci się tu gdybyś częściej wychodził z biura.
Claude wymienia miejsca, opisuje je, tam był przesmyk między budynkami, drzwi zdające się prowadzić do bunkra, był długi korytarz, niebieskie neonowe światło i masa sztucznych roślin na jego końcu, pokazałbym ci zdjęcia; było ślicznie. Nie tak daleko znajomy przejął bar; mieli podświetlany blat i jeśli piłeś coś z lodem jego kostki miały wytłoczone słowa - piętnaście pięter wyżej tłoczyli logo, a on te słowa - nigdy nie wiedziałeś jakie ci się trafi, szkoda, że byś nie zrozumiał, tyle cię ominęło, Ralf, w tym parku latem otwierali kino w plenerze, stare chińskie kino, było tyle stoisk, tyle jedzenia, które powinieneś był spróbować, tyle miejsc, które powinieneś był odwiedzić, nie mów mi, że nie miałeś z kim.
Wymienia miejsca, jak gdyby usiłował wpisać hasło do dawno porzuconego konta, aż wreszcie oczy Ralfa rozjaśniają się ożywionym wspomnieniem: byłem tam. Pamiętam.
Tam moglibyśmy się spotkać, Claude uśmiecha się, a Ralf nie może poradzić nic na to, że on sam również. Więc mówisz, że byś mnie zauważył, pyta kpiąco i nie wierzy ani jedno słowo, które słyszy w odpowiedzi: musiałbym być ślepy żeby nie. Claude dostrzega to, przewraca oczami, każdy zauważyłby blondyna, który zdaje się nie umieć złożyć zamówienia, to ty nie zwróciłbyś uwagi na mnie, przynajmniej dopóki bym cię nie zaczepił. Mógłbym postawić ci drinka, moglibyśmy wyjść razem na fajkę i nigdy nie wrócić. Gdybyś chciał - dodaje i ucieka wzrokiem, ma zamiar się odsunąć, ale Ralf go przytrzymuje, chce spojrzeć w oczy. Miałbym ci odmówić, dłoń przesuwa się z karku, kciuk gładzi policzek. Nie zrobiłbyś tego? Nie umiałbym.
Mierzą się wzrokiem, który błądzi od oczu po usta, śmieją się z tego, ostrożnie odsuwają od siebie, choć zdają się wiedzieć, że nie na długo. Mógłbym pokazać ci parę miejsc, Claude zagaduje go ponownie, zaczynając od sypialni, pyta Ralf, nieomal dławi się śmiechem, tak, od sypialni, chyba że po drodze musielibyśmy wstąpić gdzieś jeszcze żebyś się zgodził.
- Chyba po gumki - Ralf śmieje się w jego szyję.
- Naprawdę myślisz, że bez nich wychodzę?
- Dogadalibyśmy się.
- Moglibyśmy i teraz, ale jutro o tej porze moje ciało dopłynie do morza, o ile mogę marzyć o przynajmniej takim pochówku.
Ralf ciężko wypuszcza wstrzymany oddech, podnosi się, opiera plecami o wezgłowie, długo waży słowa: nie chce o tym mówić, to nie jest świat, którego powietrzem chciałby oddychać, tęskni za chłodną rześkością nocy, smogiem i zapachem starego tłuszczu, tak gęstym, że mógłby w nim pływać.
- To nie twoje ciało będzie trzeba wrzucić do Hai - spogląda na Claude'a przez ramię sięgając po wodę. Dopiero wziąwszy jej łyk kontynuuje. - Może to ich będzie trzeba zanieść nad brzeg. Nie przewidzisz tego co się tu jutro stanie.
- Czuję to w kościach.
Ralf podaje mu butelkę; Claude długo trzyma ją w dłoniach zanim postanawia się napić, odstawia ją sam, sięgając ponad nogami Ralfa, na których wreszcie kładzie głowę. W ten sposób czekają aż teraźniejszość przeminie jak złe wspomnienie, którego napływ spłukał uśmiechy z ich twarzy. Ralf odgarnia włosy z jego czoła, przeczesuje je, ale jego dłoń nieruchomieje gdy Claude nakrywa ją własną i przesuwa do ust. Są ciepłe i miękkie, mokre od wody; kiedy Ralf zaczyna śledzić ich zarys kciukiem rozciągają się ukazując zęby. Claude zamyka oczy, przez chwilę zdaje się, że mógłby tak wbrew samemu sobie zasnąć, lecz gdy otwiera je nie są ani senne, ani nawet rozmarzone: sięgnij do szafki, mówi. Aż po dno.
- Czego mam szukać?
- Będziesz wiedział.
- Tu niczego nie ma.
Claude wzdycha, niechętnie obraca się i sam zagląda do szuflady, lecz zaraz ją zatrzaskuje: poza książką, tabletkami i prezerwatywami nie ma w niej niczego co miał na myśli. Musi wstać, sprawdza torbę, sprawdza płaszcze, w kieszeni drugiego z nich znajduje coś, co sprawia, że z jego twarzy znika grymas. Niewielki kwadratowy ekran oświetla ją, Claude klnie, niepewien, czy się włączy, czy jedynie zawiadomi o niskim poziomie baterii. Znalazłeś? Kupiłem.
Siada obok Ralfa i chociaż wskaźnik baterii świeci na czerwono przystępuje do przeglądania utworów, przechyla ekran, nie daje Ralfowi spojrzeć na te, które pomija: właśnie tak z tobą jest, odgraża się, pomijasz to, co niewygodne, więc pozwól mi z łaski swojej to, co upokarzające. Ralf nie odpowiada, Claude musi go szturchnąć, aby zrozumiał, że tylko żartuje.
Trzymaj, podaje mu wyjętą z pudełka słuchawkę, to prawa.
Ralf przypomina sobie o kłamstwie, w które chciał wierzyć: w przyłożonej do ucha muszli było słychać szum morza, z którego pochodziła, jakkolwiek daleko by się od niego nie znajdowała. Tym właśnie jest muzyka, którą słyszy - szumem odległego świata, początkowo zakłada: o miesiące. Później rozumie: o dekady.
Kiedyś tego nienawidziłem, tłumaczy Claude widząc jego zdziwienie, mieszkaliśmy razem, a on odmawiał puszczania czegokolwiek innego, król jest tylko jeden i trzyma swój tytuł nieprzerwanie od 1956! Potem nie mogłem tego słuchać, bo zaczynałem ryczeć jak dziecko, aż dotarło do mnie, że tylko to mi zostało. Miałeś tak kiedyś?
Raczej na odwrót, uśmiecha się gorzko Ralf. Tak myślałem, słyszy w odpowiedzi, ale nie myśl, że ja nie. Może będziesz mnie wspominał z uśmiechem jak ja Elvisa: miałem dość, hamując i śmiech i łzy nuci pod melodię, teraz tęsknię. Chwilę patrzy w sufit zanim postanawia znów na Ralfa, jutro możesz zginąć, przekonuje go, albo mogę ja, albo możemy oboje, ale nie zamierzam w tak żałosnym stanie, kręci głową w rytm. Nie ma mowy. Tańczysz?
Tańczyłem, odpowiada mu na ucho Ralf, jak gdyby musiał przekrzyczeć muzykę. Claude unosi brwi: wyglądasz jak ktoś kto nie odchodzi od baru i jedynie patrzy na parkiet z politowaniem, może powiesz mi, że pozory mylą? Ralf nie kłóci się z tym, zależy od dnia, wzrusza ramionami, od towarzystwa; i od tego, Claude pyta, ile wypiłeś? Od tego też, uśmiecha się Ralf, nie wspominając słowem o tym, że parę lat temu nie była mu potrzebna ani kropla. W prawym uchu Elvis ostatni raz powtarza mu, że jest diabłem w przebraniu, w lewym słyszy szept Claude'a: mogę ci nalać jeśli ze mną zatańczysz. Jego oddech łaskocze go w szyję, no chodź, słyszy znowu, drugiej takiej okazji może już nie być. Nie daj się prosić.
Próbuje wyciągnąć go za rękę z łóżka, ale Ralf jeszcze chwilę siedzi na jego krawędzi, jakby mocząc nogi w basenie zastanawiał się czy chce w nim pływać, podczas gdy Claude zapewniał go, że woda jest ciepła. Ralf wstaje dopiero gdy unosi karafkę. Podchodzi do niego cicho jakby płynął, opiera ręce na jego biodrach i brodę na barku, tylko nie przesadzaj, prosi go, po czym sięga po pełniejszą szklankę. Claude obraca się, stukają się nimi, szkło dźwięczy o szkło; za to co było, pyta Claude, za to co będzie, poprawia go Ralf, nie, Claude protestuje: za to co jest. Próbuje się uśmiechnąć, lecz robi to dopiero, gdy sącząc whisky Ralf zaczyna kołysać się w rytm muzyki, choć zdaje się to robić przypadkiem, jak drzewo bezsilne wobec poruszającego nim wiatru.
Tańczyliśmy już raz, przypomina mu Claude; to przepłoszone z pamięci wspomnienie przebiega przed oczami Ralfa, gonione przez setkę pozostałych, jakby zaplątało się w nie, jakby te pętały mu nogi, usiłując zatrzymać tam, gdzie dotąd się kryło: tak, tańczyliśmy. Ucieka wzrokiem w bok, patrzy dokąd biegnie lub skąd ucieka, ale nie może powstrzymać uśmiechu, ani tego, że ręce same odnajdują oparcie w ramionach Claude'a, ani tego, że objęty jego własnymi w pasie czuje radość, którą tak uparcie od siebie odsuwał. Przecież widzę, że kiedyś robiłeś to częściej. Możesz mówić co chcesz, ale nie jestem ani ślepy, ani głupi, choć z tym ostatnim pewnie byś się kłócił, podczas gdy prawda jest taka, że to ty jesteś, jeśli twierdzisz, że mnie oszukasz. Nie próbuję, przerywa mu Ralf, ale mija chwila zanim może to powtórzyć patrząc mu w oczy: naprawdę nie próbuję. Więc dlaczego próbowałeś? Ralf udaje, że przez muzykę nie usłyszał pytania, czuje na sobie jego wzrok i dopiero po chwili rozumie, że Claude nie nalega, lecz prosi o odpowiedź. Nie potrafi jej udzielić. Patrzy na niego przepraszająco, ale oczy Claude'a są cierpliwe i wyrozumiałe jak nigdy przedtem. Zamiast powtórzyć pytanie zmienia je: co się wtedy stało? Co cię tak do wszystkich zraziło?
Nie musi zastanawiać się ani przez chwilę, odpowiedź na nie nieustannie pływa na samej powierzchni jego myśli, jest jak olej unoszący się ponad tutejszymi ściekami, który do niedawna pozostawał w ciągłym obiegu za sprawą ulicznych sprzedawców; czyż nie truł się nim świadomie, z własnej woli i własnego wyboru? Mimo to milczy dłużej niż powinien, zanim odpowiada tak niewyraźnie, że musi powtórzyć, aby Claude go usłyszał: zdrada, zostałem zdradzony, nie raz, nie dwa, nawet nie trzy.
Claude przytakuje, wszyscy kiedyś zostaliśmy, wszyscy znamy ten smak. Ale niektórzy trochę lepiej, uśmiecha się wbrew sobie Ralf, jakby był dumny z tego, że nieustannie czuje go na podniebieniu, że drażni je jak kwaśny, permanentny posmak żółci, nie pozwalając na poczucie żadnego innego. Smak, zapach, potrafię ją wyczuć, śmieje się, sam proszę się o to, by mnie wymieniono, ja się im nudzę. Claude kręci głową: nie znudziłbyś się nikomu gdyby znał cię naprawdę. Gdyby ktoś poznał mnie naprawdę, zaprzecza Ralf, wolałby mnie nie znać w ogóle. Oboje to wiemy. Chce zabrać ręce z ramion Claude'a, lecz ten chwyta jego dłonie zanim zdąża to zrobić i trzymając je nie pozwala mu przestać tańczyć. Ja tak nie uważam, mówi po chwili; czy ktokolwiek znał cię lepiej, niż znam cię ja? Kiedyś tak, odpowiada Ralf, lecz w jego głosie nie słychać przekonania, musi się poprawić: ale znali kogoś innego. Wolałbym żebyś znał mnie wtedy.
A ty mnie, przekonuje go Claude, tak mi przykro, że zostały ze mnie tylko resztki, te, których nikt nie chciał, same twarde kości, ale możesz dostać się do szpiku. Psy wprost za nim przepadają. To przysmak epoki kamienia.
Patrzą sobie w oczy dłużej niż kiedykolwiek, Ralf zdaje się chcieć coś powiedzieć, lecz nie jest w stanie, spuszcza wzrok pierwszy. Kto wybrzydza ten nie je, ciągnie Claude rozbawiony, nie chcesz się chyba zagłodzić na śmierć? Może chcę, śmieje się sam z siebie Ralf, może mam po tym wszystkim jadłowstręt. Claude poważnieje: pokładałeś zbyt dużo wiary w tamtych ludzi, ale to nie znaczy, że powinieneś przestać ufać reszcie. Na przykład tobie? Na przykład mi. Słodki dotąd uśmiech Ralfa cierpnie i gorzknieje: wiesz, wtedy, z Zhanną. Zdziwienie na twarzy Claude'a jest szczere i głębokie, Chryste, Ralf, gdybym wiedział, tak cię przepraszam. Ralf kiwa głową, oczywiście, gdybyś wiedział, przepraszasz, nie przestaje nawet gdy Claude ujmuje jego twarz w dłoń: w porządku, prosiłem się o to. Wcale się nie prosiłeś, Claude przekonuje go, ale gdybyś poprosił o co innego do tego wcale by nie doszło. To mój błąd, ale gdzie Zhanna jest teraz? Tam gdzie inaczej dawno byłbym ja.
Przypatrują się sobie, Claude pogodnieje pierwszy: w życiu bym nie pomyślał, że tak to odbierzesz. Ja też, spuszcza głowę Ralf, lecz Claude przyciąga go tak, że ta znajduje oparcie na jego ramieniu. Naprawdę nie wiedziałem, powtarza mu szeptem i na chwilę przykłada usta do jego policzka. Przywykłem, usiłuje zbyć własne rozżalenie Ralf, ale Claude na to nie pozwala: przecież wiem, że to za każdym razem boli tak samo, że jeśli masz jakąś ranę nie musisz zostać dźgnięty ponownie by poczuć ten sam ból, że on powraca sam z siebie. Ale ty żyłeś z nim zbyt długo, za wcześnie dowiedziałeś się jak to jest, prawda? Ralf milczy, w ten sposób przyznając, że Claude ma rację; kołyszą się nie bacząc na rytm muzyki, której przez krótką chwilę zdają się nie słyszeć. Więcej tak nie zrobię, szept owiewa ucho Ralfa, to się nie powtórzy, deklaruje Claude. Oczy Ralfa otwierają się szeroko, usta rozchylają się, serce bije głośno, ktoś puka z jego wnętrza, grozi, że wyważy drzwi, które sam zamknął; robi krok w tył, lecz Claude nie pozwala mu na następny, splata swoje ręce z jego, przykłada do ust, z ostrożnością składa na obu dłoniach powolne pocałunki: w porządku? Ralf przytakuje, musi otrzeć oko, ale uśmiecha się tak, jak nie robił tego od dawna. Spuszcza głowę, lecz gdy podnosi ją Claude nadal przypatruje się mu z czułym zadowoleniem. Fei ci powiedziała, pyta Ralf, wszystko, słyszy w odpowiedzi, śmieją się z tego cicho, zetknięci czołami. Ale wtedy nie zrozumiałem; obecnie nawet nie muszę się starać, wiesz? Po prostu założyłem, że zawsze taki byłeś, czyli jaki, przerywa mu Ralf. Zachowawczy, Claude patrzy mu w oczy, potem na usta: żeby nie powiedzieć, że wstrzemięźliwy. Ralf odwraca głowę, on dobrze wie, że nie zniesie tego spojrzenia, ale radość, jaką sprawia mu jego skrępowanie jest całkiem niewinna.
Nie byłem. Kiedyś nie byłem. Czyli kiedy, dopytuje Claude, i znów spotyka się z dłuższą ciszą, którą wypełnia muzyka. Zanim tamto się stało? Nie, Ralf krzywi się, to nie przechodzi mu łatwo przez gardło: zanim się powtórzyło, zanim zaczęło się w kółko powtarzać. W jednej chwili słyszysz jak wiele dla nich znaczysz, w drugiej dowiadujesz się, że przestałeś dawno temu. Że dałeś się oszukać jak ostatni debil.
Claude waży słowa, milczy, czekając aż echo pobrzmiewającego w głosie Ralfa gniewu przeminie, zagłuszone melodią. Kobiety takie są, oznajmia nagle z groteskową powagą, ale widać, że powstrzymuje śmiech. Ralf przewraca oczami, wzdycha, męczy się, jak gdyby nie ciągnął go za język, a za jeden z noży, którymi najeżone były jego plecy. Ludzie tacy są, poprawia go; zadowolony? Żebyś wiedział, uśmiecha się Claude.
Żebyś wiedział, całuje jego skroń.
Nie musisz odpowiadać, uspokaja go, ale wtedy, gdy studiowałeś: to był chłopak czy dziewczyna? Ralf śmieje się kręcąc głową, patrzy w bok, w podłogę, wszędzie, byle nie w jego oczy. Claude uznaje, że nie usłyszy odpowiedzi, ale właśnie wtedy Ralf jej udziela: miałem chłopaka. Długo? Trochę ponad dwa lata. Musiał być fajny. Ralf przytakuje: do czasu. Dopóki nie zmarnował ci młodości. Tak. Albo życia. Nie, życie zmarnowałem sobie sam.
Czasami z zewnątrz dochodził do nich głośny, radosny śmiech, innym razem głosy stróżujących przy bramie mężczyzn bądź chłopców cichły - milkli raptownie gdy coś zwróciło ich uwagę, lub stopniowo, krok po kroku, gdy zmęczenie okazywało się silniejsze od niezdrowego zapału, z jakim zaniepokojeni ruchem lub hałasem sięgali broni. Będą zmęczeni, usiłowała dodać sobie i im otuchy Shujuan, będą wkurwieni, syczała Jin. Będą martwi, Fei gryzła się w język; gdyby zacisnęła zęby choć odrobinę mocniej trysnęłaby z niego krew. Spędziły blisko godzinę unikając rozmowy o tym, co nieuniknione, z ustami zakneblowanymi obyczajami, które umarły wraz ze światem, i których postępujący rozkład wydzielał odór nie mniej toksyczny niż robiły to martwe ciała.
Ale Fei była pierwszą, która się od tego uwolniła: chwyciła przegniły ząb, którym usiłowała przeżuć rzeczywistość, szarpnęła, i wypluła zanim choroba przeniosłaby się na pozostałe. Nie była przywiązana do tych zębów; wspomnienie samoistnie wypadających mleczaków, wierzeń, które porzuciła jako dziecko, było wciąż żywe. Nikt nie mógł przekonać jej, że w ich miejsce nie wykształci nowych; a jeśli nie? Wkręci sobie złote. Założy sztuczną, idealną szczękę, jak Ralf i Claude, autentyczny odlew pozbawionych skaz zębów, tak jasnych, że gdyby były prawdziwe wybielanie dawno zabiłoby je w środku.
Lecz to było to, co wszyscy chcieli widzieć: nie szczerby po mleczakach, których Shujuan zdawała dopatrywać się w jej uśmiechu, przypominając Jin, że jest zaledwie dzieckiem, ani nie krwawe kratery po siłą wyrwanych trzonowcach. Chciała mieć komplet, ostry jak ich, ostry jak gilotyna. Zgryz, który sprawiłby, że przed rozpięciem rozporka mężczyźni zastanowiliby się, czy nie odgryzie im kutasa.
Na ten jednak moment zamierzała przypomnieć im o mleczakach. Umiała wykorzystać ulgowe traktowanie, które jej gwarantowały, choć do niedawana sprawiało, że chciało jej się rzygać.
- Jestem zmęczona. Chyba się położę - ziewnęła cicho, patrząc na Jin i Shujuan spod półprzymkniętych powiek. Weźmie tabletkę, którą podsunął jej Ralf, musisz się tylko wyspać, być przytomna, obudzi się za osiem godzin, mniej, jeśli Jin wstanie pierwsza.
- Popatrz na nią i powiedz mi jeszcze raz, że popełniłam z Joshuą błąd chcąc jej tego, właśnie tego oszczędzić-
- Może byś jej oszczędziła; a może byłaby już martwa.
- Ciszej, proszę.
- Łatwo jest ci mówić: oni cię nie tkną, o ile Zedong nie udzieli im zgody. A mnie-
- Ciebie też by nie tknęli - zaświergotała Jin. - Ciebie też by nie tknęli, ale nie będą mieli szczególnego wyboru. Ty albo Fei, a każdy, któremu odmówisz, zwróci się właśnie do niej. Chcesz sprawiedliwości dla niej, dla dziecka? Więc współpracuj, do diabła!
- Ciszej...
- Skończyłyśmy rozmawiać, Fei. Shujuan idzie do siebie.
Niebo rozjaśnia się; świece nie są już potrzebne aby mogli widzieć się w świetle nadchodzącego świtu, niebieskim jak gdyby byli pod wodą, a chmury, do złudzenia przypominając pianę morską, miały przypominać im, że znaleźli się na samym dnie, skąd nie mają szans dosięgnąć powierzchni. Tańczą powoli, opór wody ich spowalnia, muzyka wkrótce urwie się bezpowrotnie. Księżyc jest cienki jak ość.
Przez pierwszy rok, opowiada dalej Ralf, były tylko plotki, żarty, może parę pytań, nie były zadawane na poważnie, więc odpowiedzi również takie nie były; zresztą nawet gdy mówił prawdę robił to w taki sposób, że nikt mu nie wierzył, może to rzeczywiście był żart, który zaszedł za daleko. Ale na niedługo przed końcem wiedzieli już wszyscy: znajomi, wykładowcy, rodzice, czułem się przez to jak idiota. Rodzice? Claude pyta. Powiedziałeś im? Ralf kręci głową: to wyszło przez przypadek. Polubili go, potem znienawidzili, naprawił im syna - cudownie, ale potem oddał to, pewnie twierdząc, że samo się zepsuło. Poczekaj: oni nie mieli nic przeciwko? Ralf śmieje się, trochę przez wspomnienie, trochę przez zdziwienie Claude'a: zrozumieli, że chciałem wtedy zrobić im na złość, więc zrobili wszystko, aby pokazać mi, że nie jestem w stanie. Zawsze tacy byli. Wiedzieli, tolerowali, akceptowali, wspierali, nazwij to jak chcesz; zaskoczony? To nie ich wina, że taki jestem, nie przerywaj, proszę: wiem jaki jestem, a wina jest moja.
Claude milczy; Ralf buja się na boki, jak gdyby dwie przeciwne siły uczepiwszy się jego ramion usiłowały wydrzeć go sobie z rąk - uśmiecha się, przywykł do tego, że żył rozdarty. Jak było z twoimi, pyta Claude'a, usiłując przegonić konsternację z jego twarzy - inaczej? Claude zastanawia się chwilę; potem gorzkie rozbawienie wykrzywia jego usta. Pamiętasz jak mnie sklepałeś? Przepraszałem cię tyle razy; a ja wybaczyłem, Bogiem a prawdą sam bym sobie wtedy przyjebał, ale posłuchaj tego - to nie był pierwszy raz kiedy tak dostałem. Mówiłem im: wrócę później, nie czekajcie, wychodzę, ciao! Przedłużyło się, stwierdza Ralf. Trochę, Claude się śmieje, może następnego ranka uznali, że zdążyłem gdzieś znów wyjść, ale zaraz doszło kolejne dwadzieścia nieodebranych połączeń, kolejnego dnia drugie tyle, i gdy wreszcie wróciłem- Nie byli zadowoleni. Nie, nie byli. Martwili się o ciebie - chciałeś, żeby się martwili. Nie chciałem. Chciałeś, żebym ja, Ralf wystukuje palcem sylaby na jego piersi. Claude wzdycha: kiedy wróciłem matka była przerażona, że coś mi się stało, ale ojciec powitał mnie pięścią, brzmi znajomo, prawda? Krzyczał coś o tym, że jestem pierdolonym egoistą, bo gdybym miał odrobinę rozumu znalazłbym sposób na poinformowanie matki, że nadal żyję, choćby padł mi telefon, wreszcie wyraził nadzieję, że dobrze bawiłem się z koleżanką, i ponieważ też chciałem zrobić mu na złość, odpowiedziałem, że koledze się podobało. Wtedy uderzył mnie jeszcze raz, matka kazała mu się uspokoić, mi doprowadzić się do porządku. Nie rozmawialiśmy przez wiele dni, wystarczająco, abym pogodził się z myślą, że jest już po mnie, ale potem posadzili mnie w kuchni, zaczęli pouczać, jeśli chciałbyś nam kogokolwiek przestawić, Claude, obojętnie, czy jest to chłopak, czy dziewczyna, po prostu go zaproś. Potem matka zapytała mnie o jego imię, wzruszyłem ramionami: to już bez znaczenia, mamo. Potem się rozwiedli. Potem skończyłem tu. Długo byliście razem? Parę dni. Miałem szesnaście lat; czego innego byś się po mnie spodziewał? To nie był moment na cokolwiek poważnego, jeszcze przypadkiem skończyłbym jak ty, zrażony do wszystkich, zresztą wtedy wciąż myślałem, że zaraz mi przejdzie, przecież lubię dziewczyny.
Zdążyłem się zorientować, zauważa Ralf. Ty nie? Ralf spuszcza wzrok, aż wreszcie sam zbywa to pytanie wzruszeniem ramion. Niekoniecznie. A mnie? Może. Może, przedrzeźnia go Claude; masz jeszcze parę godzin żeby się zdecydować.
Yan nie pamiętał swojego snu, ale wstrząśnięty, z szeroko otwartymi oczami wyodrębniającymi meble z mętnego, towarzyszącego świtowi półmroku, nie miał wątpliwości, że to właśnie jego przebieg go obudził. Ten nieokreślony, nawiedzający go koszmar stał się tak dalece niemożliwy do zniesienia, że pobudkę w niewiele od niego lepszej rzeczywistości przywitał z ulgą. Musiały minąć minuty, zanim uspokoiły się jego myśli, i znacznie więcej, zanim ich śladem zrobiło to serce.
Przyłożył twarz do szyby, chcąc schłodzić rozgrzane policzki i czoło, lecz wtedy to dostrzegł: dwie pary świecących ślepi zdawały się dymić w kłębach porannej mgły, dwoje zaś jeźdźców, odłożywszy kaski i broń na bok, grało w karty, siedząc na podjeździe i co jakiś czas krzycząc coś w krótkofalówkę. Czy też by taką dostał? Czy nauczyliby go strzelać? Czy byłby w stanie zrobić to, co musiałby, aby uznali go za równego sobie?
Schował się za zasłoną. Znał odpowiedź, nie musiał się nad nią zastanawiać. Nie miał w sobie tego, co Ralf, aby móc chwycić nóż i ubrudzić jego ostrze krwią, nie miał w sobie tego, co Claude, aby skorzystać z jej rozlewu, nie miał nawet tego, co Zedong, aby jej widok potrafił go rozbawić, miał tylko szybkie nogi, które pozwalały mu uciekać, lecz dziś odmówiły mu posłuszeństwa.
Spojrzał jeszcze raz. Ich sylwetki rzucały długie, ciemne cienie, nieomal sięgające wejścia. Co stałoby się, gdyby do nich podszedł? Być może mogliby się dogadać, jak człowiek z człowiekiem, być może uznaliby go za jednego z nich i pochwalili ten wybór; ale mogli również strzelić, po prostu. Albo kazać mu się pierdolić. I co jeśli Ralf i Claude patrzyli? Miał wrażenie, że właśnie tak było. Patrzyli i czekali, aż wreszcie zmięknie i pójdzie błagać nowych bogów o litość, narażając się na gniew tych, pod których protekcją dotąd żył.
Wrócił do łóżka. Dygotał. Pod nieobecność słońca temperatury skradały się niebezpiecznie blisko zera i wkrótce, jeśli nie zaraz, koce i pościele miały okazać się wobec nich bezsilne. Pomyślał o zamarzającym w powietrzu oddechu, o ogniu, nafcie, benzynie i gazie, o promiennikach, świetle i cieple, oraz o tym, że nie miał pojęcia gdzie miałby je znaleźć wśród korytarzy bezkresnego Tianjinu.
Tego dnia zdawało się, że świt nie nastał. O obecności słońca za gęstą warstwą chmur świadczył wyłącznie tępy ból oczu, którego Ralf doznał odsłoniwszy okna; potarł zamknięte powieki dłońmi gdy mleczna jasność nieba spłynęła prosto na jego twarz, jak gdyby usiłowała zmyć z niej senność, której nie wyplenił ani prysznic, ani woda po goleniu, ani filiżanka wypitej w ciszy z Claude'em kawy.
Krople przywróciły biel jego białkom, krem rozjaśnił niebieskawe worki pod jego oczami, ale nic poza snem nie było w stanie uciszyć zmęczenia, szumiącego mu w czaszce jak wiatr przeciskający się między gałęziami okolicznych drzew. Dopiero zimne powietrze ocuciło go na tyle, by dotarła do niego powaga sytuacji: na prowadzącym do hotelu podjeździe wciąż czuwała przysłana przez Zedonga dwójka, a w przeciągu paru godzin mieli dołączyć do nich pozostali. Jeden z nich zauważył go, stojącego w szlafroku na balkonie, szturchnął towarzysza i wskazawszy Ralfa palcem powitał go niedbałym salutem. Ich wojskowa dyscyplina była twarda i krucha jak szkło, niemal słyszał, jak jej powierzchnią rozchodziły się pęknięcia, te same, które miarowo dzieliły lód na krę.
- Nadal tam są - oznajmił, zamykając za sobą drzwi balkonu. Claude nie był zdziwiony, przyjął te wieści z obojętnością tak niezachwianą, że gdyby nie udzielona po chwili odpowiedź Ralf uznałby, że go nie usłyszał.
- Zaproś ich na śniadanie.
Ralf zmarszczył brwi, lecz nie protestował, ani nie uznał, że jego słowa były tylko elementem żartu; ten pomysł nie spodobał się dopiero Fei, która nie zdążyła przebrać się z piżamy gdy Jin wpuściła go do ich pokoju. Nie spały od dłuższej chwili. Nerwowe pobudzenie, które zerwało je przedwcześnie z łóżek, ustąpiło nieznacznie dopiero na dźwięk jego zmęczonego głosu i widok bladej twarzy, niedospanej, jakby przez całą noc myślał jak je od tego ocalić.
- Nie wyjdę tam sama.
- Nic ci nie zrobią.
- Musisz zrozumieć, że to twoja szansa - powtórzył spokojnie. - Za Jin wstawi się Zedong, za Shujuan nikt, ale za tobą może któryś z nich. To dziecinnie proste, Fei, dziel i rządź, wybierz sobie któregoś i uśmiechnij się do niego nieco szczerzej, proszę.
Spraw, że drugi będzie zazdrosny, skłóć ich ze sobą, powtarzała sobie w myślach, niosąc żeliwny imbryk na tacy z dwiema filiżankami i wyłożoną na talerz paczką ciastek. Węsząc podstęp w słodkim zapachu jej perfum nie zgodzili się opuścić posterunku, lecz krople mżawki zachęciły ich do przeniesienia się pod wiatę u wejścia. Byli młodzi, zaniedbani, przeciętni, ale w ich rysach nie czaiło się nic obrzydliwego dopóki nie wymieniali sprośnych spojrzeń nad jednym ze stolików, których przed upadkiem cywilizacji nie zabrała z zewnątrz obsługa, i których nie zdążył ukraść wiatr. Fei próbowała spojrzeć na nich inaczej: jeszcze przed paroma miesiącami inne dziewczyny w jej wieku chełpiłyby się krótką rozmową z o parę lat od nich starszym chłopakiem, a ona zazdrościłaby im, choć już wtedy wiedziała, że niezależnie od czasów chodziło im o jedno. To jak się nazywasz? Fei Fei, odpowiedziała nieznajomemu odgarniając czarne włosy za ozdobione kolczykiem ucho, ale oni mówią mi Fei, ty też możesz. Ty i-
- Jingyi. A ja jestem Guanting, miło mi cię poznać, Fei Fei.
Między ich zębami chrzęściły ciastka, a parę pięter wyżej w kamiennym moździerzu kruszone na pył tabletki, powoli zaczynające przypominać mąkę lub kokainę. Mogliby podać im je w takiej właśnie formie, zachęcić do wmasowania w ociekające śliną dziąsła, lecz Zedong poznałby różnicę. Zamiast tego nieznacznie mąciły herbatę, z którą zostały pośpiesznie zmieszane, w niepokojącym stopniu opadając na dno czajnika wraz z fusami, układającymi się w nieprzychylną wróżbę; Claude i Ralf mogli ją jedynie zignorować.
- Co zrobisz, kiedy sprawy wymkną się spod kontroli?
To pytanie na krótko zawisło między nimi wraz z wyplutym pod nogi tytoniem - Jin musiała w zapomnieniu przygryźć papierosa, którym dotąd uderzała o przednie zęby. Pobudzony w niezdrowy sposób, krążący bez celu na podobieństwo więźnia Claude zdążył uznać, że wybijała w ten sposób rytm marsza pogrzebowego nim uprzytomnił sobie, że nie zadała mu pytania retorycznego i w związku z tym spodziewała się uzyskać odpowiedź, a on nie tyle nie umiał, ile nie zamierzał jej żadnej udzielić. Byli potępionymi przez opinię publiczną skazańcami, na których spadł ten sam surowy i nie mający wiele wspólnego ze sprawiedliwym wyrok - mogli się sprzymierzyć lub mieć na względzie wyłącznie siebie i cenę równie niewielką co przydzielona im cela sprzedać współosadzonego strażnikom. Ich problem polegał na tym, że nie umieli przewidzieć, które z tych rozwiązań przyniesie im większe korzyści. Ta niepewność była zarazem szansą na przekonanie Jin do tego, by zechciała współpracować, by on utrzymał w rękawie tę kartę, tego Jokera, którego wolałby nie wyciągać, chociaż od pewnego czasu przyłapywał się na pocieraniu krawędź tektury palcami. Czy Zedong znalazłby w sobie dość serdeczności, by pozwolić im przepaść jak kamień w wodę, gdyby obok Jin sprezentowali mu też Fei i Shujuan?
- A co ty byś zrobiła? Jeśli do tego dojdzie-
- Kiedy, Claude. Kiedy do tego dojdzie - sam wiesz, że to tylko kwestia czasu.
- Nie mamy pewności.
- Nie pogrywaj tak ze mną.
- Bo...? Co zrobisz? Poskarżysz się Zedongowi w nadziei, że za kilka tygodni się tobą nie znudzi?
- Za kilka tygodni rozkład przeżre ten uśmiech, a reszta tego, co z ciebie zostanie zamieni się w kupę przegniłego mięsa, które i bez pomocy ptaków odeszłoby od kości... A ja będę żyła. Może nie będę szczęśliwa, ale będę żyła. Co ty na to?
Claude przez moment nie był w stanie zdobyć się na wiele ponad milczenie i szukanie zaprzeczenia tych słów zagrzebanego gdzieś w herbacianym pyle, który zgromadził się przy samym dnie filiżanki z herbatą. Zaczynał żałować, że nie pozwolił sobie na wlanie kilku kropli rumu; że resztki proszku wsypał do imbryka, a nie własnego kubka.
- Przyszła ostatnia zmiana - skonstatowała z odrazą Jin ze skronią przyciśniętą do ramy balkonu, a potem z zastygłym na twarzy wyrazem pogardy obróciła się w jego stronę. - Może powinniśmy zwrócić im Ralfa. Gdybyś poprosił, żeby przez moment ich zajął, zrobiłby to.
- I co potem? Wierzysz, że po czymś takim miałbym jakiekolwiek opory przed wystawieniem ciebie, gdyby nas zatrzymali?
- To ty tu jesteś na przegranej pozycji. Jak myślisz, komu uwierzą - rozhisteryzowanej kobiecie, która zaprze się, że została uprowadzona czy tobie, z bronią pod ręką? - przypomniała mu z czymś, co można by uznać za cień protekcjonalnego uśmiechu. - Ralf mnie nie posłucha, ale ciebie tak. Wiesz, że byłam temu przeciwna, ale zmieniłam zdanie i nie chcę dziś umrzeć - ty też, więc przestań brać to do siebie. Joshua zniknął i nie wrócił, i nie łudzę się, że wróci, ale gdybyśmy go spotkali, nie miałabym mu za złe tego, że raz wykazał się większym rozsądkiem i uratował własną skórę. Możemy zrobić to samo. To będzie bolało tylko na początku, ale potem przestaniesz o nim myśleć.
Claude zakrztusił się własnym rozpaczliwym śmiechem - czy to działo się znowu? czy to działo się naprawdę? - i pokręcił z niedowierzaniem głową, a kiedy podniósł wzrok, napotkał jedynie identycznie poważne i nienawistne spojrzenie Jin.
- Mam ochotę cię udusić, bylebyś się wreszcie zamknęła.
- A ja i ciebie, i jego, ale oto jesteśmy - i proponuję ci bezkrwawe wyjście.
- Nie jesteś pierwsza. Gdybym był tobą, dałoby mi to do myślenia.
- Jak się nazywała ta dziewczyna? Ta, która podcięła sobie żyły? Nie zorientowała się w porę, że zapędziliście ją w kozi róg, co? Powiedz mi, Claude - ona to sobie zrobiła czy ty? Ile razy już przez to przechodziliście? Ile razy przedtem błagałeś o oszczędzenie Ralfa?
Na moment zapadła cisza.
- Musisz czuć się zraniona - podjął Claude - Joshua nie okazał się tak wierny. Wyjechał i zostawił cię w tyle. Możesz mnie przeżyć, zgoda, ale myślę, że możemy się też zgodzić co do tego, że to nie ja postradam zmysły. Wiesz, co robiono kobietom, kiedy Japończycy weszli do Nankinu? Musisz wiedzieć, to tragedia, wielka tragedia... A oni nie będą lepsi, Jin. Nadal chcesz podcinać gałąź, na której siedzisz?
- Umrzemy - wyszeptała zmartwiałymi wargami Jin, nim powtórzyła to samo, tym razem nieomal krzycząc:
- Czy ty nie rozumiesz, że umrzemy? Że zarżną nas jak-
- Jak wszystkich innych. Wiem, że umrzemy i ty też to wiesz. To nie może być szczególnie trudne, ale wolałbym, żeby nie okazało się bolesne.
Ogień tlący się w Jin zdawał się przygasnąć - na krótko odwróciła wzrok, a kiedy znowu nań spojrzała, przypominała ten sam niedopałek, który przed momentem sama zdusiła w popielniczce. Wtedy zdał sobie sprawę z tego, że sam musiał wyglądać niewiele lepiej. Czy ktokolwiek zmrużył tej nocy oko?
- Zmień Ralfa, zajmij się naszymi gośćmi. Nie chcę tam schodzić, dopóki nie pojawi się Zedong.
Przytaknął, ale nie ruszył się z miejsca. Jin podniosła głowę.
- Coś jeszcze?
- To, co powiedziałaś-
Zbyła to uniesieniem ręki. Sprawiała wrażenie zrezygnowanej.
- Przestań. Jestem wściekła, ty jesteś wściekły, wszyscy jesteśmy wściekli, a nawet jeżeli zgadłam - proszę, zapamiętaj sobie, że nie jestem nią, nie jestem też Shujuan... Każdy z nas ma kogoś na sumieniu. Jedna kurwa wte czy we wte... Ale ja jestem w stanie was przeżyć - nie zamierzam tylko wpaść z deszczu pod rynnę, rozumiesz?
- Przecież każdy z nas wybiera mniejsze zło.
- Dlatego przestań kryć plecy Ralfa, bo może się okazać, że będziesz musiał schować się za moimi.
Claude zamknął za sobą drzwi najciszej jak potrafił, ale nie zdążył odejść daleko nim po ich drugiej stronie rozległo się stukotanie - to Jin przekręciła blokadę i podstawiła krzesło pod klamkę, to samo, któremu przed paroma kwadransami przypatrywał się bez zrozumienia, nie pojmując co też musiała robić w nocy, skoro zdecydowała się postawić je pod ścianą korytarza tak wąskiego, że nie mieściły się w nim dwie dorosłe osoby. Bogiem a prawdą walczył z odruchem zrobienia tego samego - zamknięcia się w sypialni i zabarykadowania przejścia tak, by w razie zaistnienia potrzeby zyskać te kilka sekund, które mogły zadecydować o życiu lub śmierci.
Nigdy nie uważał strachu za coś złego - szczególnie, że to on częściej niż cokolwiek innego przydawał jego życiu smaku i pozwalał komponować się z brawurą. Nigdy też by się do tego nie przyznał, ale przepadał za pulsowaniem krwi w skroniach, przyspieszonym tętnem, ścierpniętą skórą i napięciem mięśni, za tym, jak na te kilka uderzeń serca rzeczywistość sprowadzała się do wzięcia rozbiegu i zeskoczenia z urwiska do wody, między skały, o które mógłby się roztrzaskać, gdyby niepoprawnie oszacował odległość; do tego rozsadzającego czaszkę podekscytowania, kiedy motor przechylił się na tyle, by wpadli w kontrolowany poślizg i prześlizgnęli się pod opuszczonym szlabanem, choć tamtego dnia wyłącznie szczęśliwy traf przesądził o tym, że żaden z nich nie stracił głowy ani nie został stratowany przez rozpędzony pociąg pasażerski. Dotychczas rzucał się w ramiona kostuchy i wysupływał z nich, kiedy tylko pryskało pierwsze zauroczenie, zupełnie jakby była wyłącznie jedną z wielu osób, których imiona rozpływały się w kieliszku wina i która akurat przysnęła, kiedy on ze swoimi rzeczami w zębach wymykał się ukradkiem na zewnątrz. Lubił to niecierpliwe oczekiwanie na zderzenie, ale zarazem wierzył we własną nieśmiertelność i utwierdzał się w tym przekonaniu, kiedy nieszczęśliwe wypadki przytrafiały się wszystkim dookoła, tylko nie jemu - Yanis, który skakał za nim i wydawałoby się, że spadł do wody po tym samym torze stracił władzę w nogach; kamery złapały numery rejestracyjne Ju-long przed tym nim zrobiły to władze porządkowe - po tym zdarzeniu stracili ze sobą kontakt; Chunhua sypiała z nim regularnie i wiedział, że nie brała tabletek cyklicznie, ale kiedy zadzwoniła z płaczem, że wpadli, poprosił o przeprowadzenie testów - po zobaczeniu wyników na własne oczy zapewnił, że będzie służył pomocą niezależnie od tego kim był ojciec tego dziecka, a zaraz potem zablokował jej numer. Przeważnie w parze ze strachem pod rękę z nim szła ulga - ale tym razem coś się zmieniło. Tym razem szczęście się od niego odwróciło, a pech zaczynał ocierać się o jego nogi jak mruczący z zadowolenia kot.
Wiedział, że w porównaniu z tym, co prawdopodobnie miało spaść na barki Jin i Fei - Shujuan nie poświęcał uwagi wyszedłszy z tego prostego założenia, że co z oczu to z serca, a starali się unikać na tyle, na ile było to możliwe - przerosłoby go, gdyby znalazł się na ich miejscu. Jedynym, co pochłaniało go bez reszty były rozważania nad tym, czy Zedong zamierzał nieświadomie zadośćuczynić za krzywdy Joshuy i założyć mu pętlę czy też znalazłby w sobie dość współczucia, by zmarnować na niego nabój. Czy kazałby mu spojrzeć w wylot przyłożonego do ramienia automatu i powiedzieć, czy na końcu widział bramy Raju, myślał Claude, podnosząc wzrok na Ralfa; czy może kazałby mu odwrócić się i zakosztować życia po raz ostatni, a on nawet nie zauważyłby tego, że kula przeszła na wylot, kiedy wpatrywał się w bezkres nieba nad głową i mewy niesione prądami powietrznymi. Może tak właśnie wyglądała śmierć: każda sekunda zdawała się rozciągać bez końca jak lepka, rozgrzana melasa i trwać wieki, potem rozlegało się tąpnięcie, ciało uderzało o ziemię, na porowatym betonie niczym rosnące wzdłuż krawężnika chwasty zakwitały kałuże krwi, a zdezorientowany zmarły patrzył na to i zastanawiał się, w którym momencie dusza oddzieliła się od korpusu.
A może się mylił, może się bał i nie dopuszczał do siebie myśli, że po wystrzale zapadała ciemność. Może to przypominało wyrwanie wtyczki z kontaktu - on, off, a on zamilkłby niczym pozostawiony w pustym salonie telewizor, który został zawczasu podpięty do zasilania awaryjnego, ale nawet wtedy nie mógł pozostać na wiecznym chodzie. Claude uniósł rękę na powitanie ludzi, których ulewa zapędziła do środka, zastanawiając się, któremu z nich zostanie wydany rozkaz wyłączenia sieci.
- Jestem zaskoczony, że wysłano cię do nas o tak wczesnej porze, Wen - zagaił, a sam zainteresowany, który stał i raz po raz potrząsając połyskującą od wilgoci skórzaną kurtką rozmawiał z podkomendnymi, obrócił się na pięcie z wyrazem życzliwego, zakrawającego na kordialność zainteresowania i rozłożył ramiona w geście, który sugerowałby, że zamierzał powitać syna marnotrawnego.
- Już miałem pytać Ralfa czy będziemy tego wieczoru w komplecie! - Wen spojrzał na Ralfa tak, jakby tamten wprawdzie wygrał zakład, ale sama nagroda zniknęła w międzyczasie z podium i nic nie mógł na to poradzić, a potem zaśmiał się z wyższością i wskazał na kanapy. - Usiądź, nie przejmuj się nami - chłopcy mówili, że Fei Fei zdążyła ich poczęstować- Czym?, ciążyło Claude'owi na końcu języka.
- ...ale sam musisz być głodny. Dopiero wstałeś?
- Położyłem się później niż zamierzałem.
- Mam nadzieję, że nie zamęczyłeś Jin - I znów rozległ się ten śmiech, a Claude poczuł, że narasta w nim ślepa wściekłość. - Rozumiem, że możesz nie podchodzić zbyt entuzjastycznie do dzielenia się z nami swoją dziewczyną - bo jesteście razem? - ale pomyśl o tym jak o podzieleniu się chlebem z potrzebującymi. To jak, Claude? Od jak dawna ukrywasz ją przed światem? A może - tu zwrócił się w stronę Ralfa - ona nie należy już tylko do niego? Na ile części pokroiliście ten tort?
- Nie jest w moim typie - przerwał mu Ralf i wzruszył ramionami - i nie rozumiem dlaczego w ogóle zamierzamy zaczynać ten dzień od rozmowy o gustach. Myślę - wyprowadź mnie z błędu, jeśli się mylę - że Zedong będzie miał do powiedzenia więcej w sprawie tego co komu z was będzie mogło się podobać, a co nie.
Poufały uśmiech zniknął z twarzy Wena, a kiedy nań powrócił, był jedynie bladą, kwaśną kopią tego poprzedniego.
- Powiedziałbym, że przysługuje mu decydujący głos, ale nawet on musi liczyć się ze zdaniem większości.
- Zedong nie byłby zachwycony, gdyby to usłyszał - zauważył niby mimochodem Ralf i zaobserwowawszy, że resztki koloru odpływają z twarzy Wena udał, że tego nie zauważył i kontynuował tym samym niewzruszonym tonem, choć może z większym rozbawieniem:
- Ale bez obaw - nikt z nas tego nie powtórzy. Przecież zależy nam na tym, żeby wszyscy dobrze się bawili - jakimi bylibyśmy gospodarzami, gdyby było inaczej? Swoją drogą, o której planuje się tu pojawić? Nie powiem, że nietaktem byłoby kazać mu czekać aż ziemniaki dojdą, bo sam od dawna nie miałem ziemniaka w ustach, ale może moglibyśmy podać mu przynajmniej ciepły makaron. Jak uważasz, Claude? Dasz radę w pojedynkę?
Tym razem to on wzruszył ramionami, jak gdyby nie wiedział jaka intencja przyświecała zadaniu tego ostatniego pytania.
- To zależy, ale przydałaby mi się pomoc. Nie chciałbym zabierać wam Jin i Shujuan, ale Fei-
- Nie wspominaliście, że jest tu jeszcze jeden chłopak? Nie pamiętam imienia, ale-
- Johnny.
- Kolejny biały? Mnożycie się jak zaraza... Ale niech będzie - o ile Johnny ma dwie ręce, myślę, że mógłby pomóc w kuchni. Dziewczyny zasługują na wolne, prawda? - zapytał, po czym spojrzał na Ralfa, jakby właśnie u niego szukał potwierdzenia. - Sam mówiłeś: zależy nam na tym, żeby wszyscy dobrze się bawili, prawda? One też muszą się kiedyś rozerwać.
Yan był blady niczym duch, który nie rozliczył ziemskich spraw nie wiedząc, że te w życiu pozagrobowym staną się smyczą krępującą swobodę ruchów, ale poproszony o udanie się do kuchni potulnie tam ruszył. Zdawał się skulić w sobie, kiedy przechodzili obok zmieniających się wartowników - czy to byli ci sami, którzy przybyli tu przed chwilą? czy byli to następni? - i wypuścił wstrzymywane w płucach powietrze, kiedy tamci zniknęli z pola widzenia. Krążył wte i we wte od paru godzin, to wystawiając, to zabierając naczynia i wydawał się rad z powrotu do kuchni, nawet jeżeli wiązało się to z szukaniem nowych talerzy - czy mieli ich pod dostatkiem? - i załadowywaniem wózka z poczęstunkiem od nowa. Z każdym popchnięciem dwuskrzydłowych drzwi, przez które wchodził i wychodził ich skromne zapasy topniały w oczach - pierwsze zniknęły przekąski; potem kruche pieczywo i wszystkie słoiki z masłem orzechowym, wreszcie kasza, którą można było przerobić na pudding i podać z marynowanymi owocami, syropem i bakaliami. Rozrywając kartony z ryżem Claude klął pod nosem, zaraz napominając się, że skąpstwo mogli przypłacić życiem, a wtedy na nic zdadzą się mu rezerwy. Woda bulgotała w garnkach, a on powtarzał sobie, że to regularne przyjęcie, parapetówka jak wiele innych.
Skrzypienie zawiasów.
Gdzieś w oddali, w świecie za murami tego więzienia, z którego nie mogli uciec zaszło słońce i lada moment miała przybyć wyczekiwana gwiazda wieczoru - Fei powiedziała mu o tym przed kwadransem. Również była blada, ale zachowała spokój. Claude zastanawiał się, czy za zeszkleniem oczu stały powstrzymywane łzy czy Ralf poczęstował ją winem przygotowanym dla gości - sam przyszedł dotąd tylko raz, a on bez słowa podał mu łyżkę o smukłym uchwycie i udał, że nie słyszał charczenia towarzyszącego wymuszaniu torsji. Taka była cena zachowania jasności umysłu.
- Skończyła się im whiskey. Macie tu coś jeszcze?
Claude z pewnym zdziwieniem spojrzał na Tanga, który od progu omiótł wnętrze latarką, jakby sprawdzał, czy tym sposobem z mroku uda się mu wypłoszyć więcej szczurów niż tylko spoconego jak mysz kucharza.
- Duszno tu jak cholera, ale nawet nie będę pytał czy wolałbyś zamienić się z Ralfem - Tang skierował snop światła na kuchenki - bo nie masz wyjścia. Zedong się za tobą stęsknił. Przebierz się.
- A co z-
- Z Ralfem? Jeszcze nic - powiedział z nutą czegoś, co można byłoby uznać za współczucie. - Oni wyciągnęliby cię tam tak jak stoisz - upokarzanie to ulubiona forma rozrywki tych szympansów.
- Dziwnie jest to słyszeć z ust kogoś, kto przyjechał tu z tym cyrkiem.
- Pozbawili mnie wolności, nie resztek rozsądku. Nie zamierzam robić sobie wrogów - Tang wzruszył ramionami - ale nie rób sobie nadziei. Daję ci head start, nic poza tym. Whiskey?
- Yan zaraz- O, jesteś.
Yan ze zdziwieniem ustąpił Tangowi miejsca w przejściu. Kiedy tamten go minął, niemo zapytał o to co tu robił, a wycierający ręce w ścierkę Claude zdobył się wyłącznie na wzruszenie ramionami i wskazał brodą na szafkę.
- Wystaw tamte karafki, powinny być gotowe. Sprawdź czy na dole nie ma widocznego osadu i weź te, które nie wzbudzą podejrzeń.
Wchodząc w krąg światła rzucany przez bezlik świec i kilka niewielkich lampek, w których do rana miały wyczerpać się baterie, Claude pozwolił sobie na teatralne wycieranie rąk w ścierkę, jakby rzeczywiście ledwie przed momentem wyszedł z kuchni. Za przyniesienie tego niepozornego rekwizytu podziękował sobie, kiedy tylko w ślad za niespokojnym uniesieniem wzroku przez zaalarmowanego ruchem za plecami Ralfa obróciły się też inne głowy. Każda rzucona na powitanie uwaga stanowiła szyderstwo - a nawet te, które w zamierzeniu nim nie były brzmiały do złudzenia podobnie. Claude udawał, że nie słyszał niepochlebnych komentarzy i pytań o to, kto pozwolił służbie wynieść się z kuchni - bez pośpiechu zdradzającego zdenerwowanie, metodycznie zdrapywał z siebie niewidoczny, zmyty w sypialni tłuszcz i przystanął naprzeciwko Zedonga z teatralnym wyrazem znużenia.
- Dobrze cię widzieć - zagaił Zedong i poklepał po udzie Jin, która - uwięziona na kolanach tamtego - zdawała się walczyć z pokusą wbicia Zedongowi paznokci w kark, który niedbale masowała wolną ręką. Nowo przybyłego Claude'a zlustrowała nieprzychylnym, acz mętnym spojrzeniem, nim znów wbiła go w nieokreślony punkt w przestrzeni. - Ralf mówił, że nie ma potrzeby cię tu fatygować, że musisz być zaganiany, a ja, że przecież niecodziennie macie gości - byłoby szkoda, gdybyś gnił przez cały ten wieczór w kuchni. Sam umieram z tęsknoty za świeżą krwią, a przecież nie rozmawiam wyłącznie z Wenem!
- Nie powiedziałbym - zauważył Wen, którego wzrok pozostawał - podobnie jak u Jin - nieobecny i wrażenie to potęgowała powolność w jego ruchach. Nim zdecydował się podciągnąć na siedzeniu na tyle, by wyglądać na trzeźwego, zdążył stracić podparcie i w rezultacie przechylił się przez podłokietnik. - Mógłbym tu zasnąć, a on i tak nie przestałby z Wen, Wen, Wen to, Wen tamto. Zresztą zobaczycie. Do kurwy nędzy, ile mu to zajmuje?
- I tak już ci nie stanie - rzucił ktoś z pozostałych. W odpowiedzi przez salę przetoczyły się urągliwe prychnięcia i kpiarski śmiech. - Ale rzeczywiście, mógłby się pospieszyć. Yijun zdąży wypalić całą paczkę i wrócić zanim-
- Nie bądź skąpym skurwysynem, Liwei - przerwał mu z przyganą w głosie Zedong - umówiliśmy się na coś - umówiłem się z wami wszystkimi. Jeśli nie dziś to jutro. A Ralf... Ralf jest prawnikiem i lepiej niż ktokolwiek wie, że umów trzeba dotrzymywać. Że na człowieka może spaść wiele nieszczęść, kiedy złamie dane słowo.
Ralf uśmiechnął się kwaśno.
- Żyłem z nieszczęść i mogę powiedzieć tyle, że nie uwierzyłbyś, w jakich okolicznościach potrafią spaść na ludzi - podjął - i to przeważnie na tych, którzy spodziewali się ich najmniej... albo wcale, bo i takich nie brakowało. Ale nie narzekam - premie nie brały się znikąd.
- Powinieneś zostać u siebie. Ty i reszta tych karaluchów mielibyście się nieźle na tym wysypisku - może nawet przeżyłbyś promieniowanie, kto wie? - skonstatował Wen i przepłukawszy usta resztką wina, wskazał pustym kieliszkiem na Claude'a. - A ty? Czym ty zapracowałeś sobie na wygnanie?
- Był nieszczęściem, z którym Ralf nie umiał sobie poradzić - zaśmiał się Zedong, ale zaraz spoważniał na tyle, by móc mówić. - Żartowałem. Ralf wspominał, że nie znaleźliście się przed tym wszystkim, ale nie mieliśmy zbyt wiele czasu na pogaduszki ani wtedy, ani- Ale muszę ci to oddać, Claude, że jak na kogoś z bronią wycelowaną między oczy byłeś całkiem rozmowny. Ambasada, Claude, to wtedy zdążyłeś nam powiedzieć. Kim byłeś? Woźnym?
Claude poczekał aż śmiech ucichnie.
- Attaché, a kiedy konsul zmarł - nie on pierwszy zresztą - przemianowano mnie na konsula. Awans, którego wolałbym nie dostać - skłamał i sięgnął po pustą szklankę, pozwalając temu stwierdzeniu wybrzmieć. Wszyscy umilkli. - Zdaję sobie sprawę z tego, że ludzie tacy jak ty mają nijakie pojęcie o tym, kto pracuje w ambasadzie poza woźnym i samym ambasadorem - i może nawet powinienem przyznać ci rację, może masz podstawy tak myśleć, chociaż o tym nie wiesz, bo widzisz, ten pierwszy w zasadzie mógłby zastąpić drugiego. Obaj zajmowali się w zasadzie tym samym, obaj zamiatali brudy pod dywan. Czy Johnny dotarł tu z whiskey czy już całą wypiliście?
Niewypowiedziane życzenie zostało spełnione bez słowa. Alkohol został mu polany szczodrym strumieniem.
- Nie jesteś zbyt nieopierzony na bawienie się w politykę? - zapytał Zedong. Pewność siebie ustąpiła sceptyczności i skłonności do podejrzeń. Wsparty na zagłówku fotela, na którym siedział Ralf Claude wytrzymał jego chłodne spojrzenie. - Jak na kogoś, kto właśnie zadeklarował, że był konsulem dość ochoczo uciekłeś do kuchni.
Claude zwilżył usta. Whiskey była mocna i nawet przyprawiona pozostała przyzwoita w smaku. Wiedział, że znalazł się na śliskim gruncie, ale umiał się po nim poruszać.
- Czy myślisz, że zadawałby się ze mną do tej pory, gdybym był tylko naszym kierowcą? - zapytał z rozbawieniem, wskazawszy na Ralfa. - Nawet by na mnie nie spojrzał. On lubi zapach pieniędzy i wpływów, a nie tego smażonego na ulicy makaronu i bułek z fasolą.
- Masz o mnie fatalne mniemanie - zaprotestował Ralf z teatralnym wzburzeniem, ale też się uśmiechał. - Przedstawiłeś się imieniem i nazwiskiem, ale nie przy pomocy legitymacji.
- Świat mógł się zawalić, a tacy jak on nadal będą wietrzyć korzyści.
- Skąd takie ambicje?
- Nie nazwałbym tego ambicjami. To była konieczność - powiedział. Tym razem nie kłamał. - Musiałeś słyszeć, co się stało. Wtedy o tym nie myślałem, ale moi rodzice... Oni wiedzieli. Chciałbym powiedzieć, że przewidzieli przyszłość, ale w tamtym czasie wystarczyła odrobina spostrzegawczości, by domyśleć się, że niedługo nie będzie tam dla mnie miejsca. Gdybym został we Francji jeszcze rok lub dwa... Na początku takich pariasów było wielu, ale potem stęsknili się za znanymi zasadami gry, do których przywykli.
- A ty nie? - Zedong z uśmiechem na ustach pochylił się tak, jakby zamierzał wyznać mu sekret, ale zamiast tego rozwinął myśl, kiedy Claude, nie wiedząc o co tamtemu chodziło, umilkł w zachowawczym odruchu. - Nikomu nie trzeba mówić, że nie przesadza się starych drzew, ale nie wszyscy wiedzą, że młode też nie zawsze się przyjmują. Niekiedy młode obumierają - przestają rodzić owoce, a potem-
- Nie urodziłem się wczoraj - przerwał mu łagodnie Claude - ale nie ukrywam, że na początku potrzebowałem pomocy. Zdążyłem przywyknąć do innych warunków. Jak myślisz, czy gdybyśmy zamienili się rolami i to ty znalazłbyś się na ziemi, której zwyczajów do końca nie rozumiesz - czy dożyłbyś tego dnia? Ja myślę, że mógłbyś mieć z tym problem.
I znów usłyszał nieobcy mu pomruk niezadowolenia roju, szeleszczenie rąk, które pod warstwami ubrań szukały broni.
- Myślę, że Europa - ta mała, prowincjonalna Europa pełna miasteczek, które wydają się mikroskopijne w porównaniu z tym, do czego się przyzwyczaiłeś - przeżułaby cię i wypluła tylko chrząstki.
- To bardzo niedyplomatyczne stwierdzenie.
- A ty bardzo krótkowzrocznie zakładasz, że jesteś nieśmiertelny i że to, co powiedziałem odnosi się tylko i wyłącznie do ciebie. Ten kraj - samo to pierdolone miasto! - połknęło mnie tyle razy, że w pewnym momencie przestałem liczyć, ale za każdym okazywałem się na tyle niestrawny, żeby wypluwało mnie pod nogi. Proszę, możesz mi grozić, możesz mnie zastrzelić, ale trochę tu już przeżyłem i na tym etapie nie zrobi to na mnie większego wrażenia. Byłem dyplomatyczny zbyt długo - zbyt długo byłem tu też odmieńcem, który nie umiał złożyć zamówienia w restauracji, zbyt długo błądziłem tu po omacku i zbyt wiele razy zostałem w domu, nie mając siły wyjść. I wiesz co? Potem musiałem wyjść, bo zaczęły się studia - to dopiero było piekło! Przez wszystkie te lata patrzono na mnie z góry i nie traktowano poważnie - zupełnie jak robisz to ty w tym momencie - bo byłem biały, bo nie umiałem pracować w tym samym tempie, co cała reszta, ale przeszedłem przez to. Myślałem: po prostu potrzebuję więcej czasu, najwidoczniej zaaklimatyzowanie się tu potrwa jeszcze trochę. Czekałem cierpliwie i uśmiechałem się do wszystkich tych idiotów, których nazywałem znajomymi. Znajomi...! Degrengolada moralna. Większość nie reprezentowała sobą niczego poza przywilejami, które przysługiwały ich rodzinom - ale to właśnie oni stanowili mój fundusz ubezpieczeń społecznych i właśnie to powtarzałem sobie, kiedy pierwszy raz trafiłem tu do szpitala, bo to oni byli w stanie od ręki wyłożyć tysiące, z których potem się rozliczaliśmy. Byłem cierpliwy i uśmiechałem się, uśmiechałem się bez końca i robiłem wszystko, by wszyscy byli zadowoleni. Myślę, że po tym dam radę zadowolić też ciebie, jeśli pozwolisz, że wrócę do kuchni zamiast zabawiać cię rozmową zamiast Ralfa.
Zedong przez moment patrzył na niego w milczeniu.
A potem wybuchnął śmiechem - ciężko powiedzieć w jakim stopniu był on wymuszony, a w jakim rzeczywiście uznał tę sytuację za zabawną - zupełnie jakby opowiedziano mu nieoczywisty dowcip, na którego rozgryzienie potrzebował dobrej chwili.
- Musisz być tym zmęczony, Claude - a jednak nadal tu jesteś, nadal stoisz, śpisz i pieprzysz się na ziemi, której nie rozumiesz i której - jak z wielkim smutkiem odnoszę wrażenie - nie znosisz. Dlaczego nie wyjechałeś?
- Nie musiałem rozumieć, żeby wiedzieć, że tu mam większe możliwości - tak jak ty nie musiałeś rozumieć nas, by tak chętnie skorzystać z naszej gościnności. Krem z kukurydzy zaraz się przypali.
- Nie szkodzi, z pewnością macie w zanadrzu coś jeszcze - Zedong poklepał Jin jak jałówkę wystawioną na targu bydła - a my mamy czas. Nigdzie się nam nie spieszy.
Claude rozłożył ręce i zerknął na Ralfa, ale ten postanowił wyłączyć się z rozmowy i udawać nieobecnego, czego nikt o zdrowych zmysłach w tych warunkach nie mógłby mieć mu za złe.
- Nie zrozum mnie źle, Claude, bo nie chciałbym zakwestionować twoich... z braku lepszego słowa, osiągnięć - podjął Zedong - ale nie uważasz, że z takim przygotowaniem - z takim przygotowaniem stać cię na więcej niż to?
- Więcej niż pełny żołądek i spokojny sen? To masz na myśli? Nie, nie uważam.
- Więcej niż bycie pomocą kuchenną. Ile jesteś wart, Claude? Więcej niż Ralf? Tyle samo?
- Z moimi przepalonymi płucami prawdopodobnie mniej.
- A podobno to ze mnie jest ciężko cokolwiek wyciągnąć.
- Jeśli za tydzień, za dwa albo za pół roku mieliby tu znaleźć się ludzie, którzy w poprzednim życiu, w tych starych, dobrych czasach mogliby wytrzeć sobie o ciebie buty, nie wiem czy pamiętaliby o kimś takim jak ja - w gruncie rzeczy nie byłem nikim ważnym - ale myślę, że powitaliby mnie z otwartymi ramionami, bo nowy świat będzie potrzebował wielu takich jak ja. Czy osądzą cię, jeśli postanowisz udekorować mną któreś z kolei drzewo? Być może - a być może nie. Czy ta odpowiedź była wystarczająco dyplomatyczna?
- Ani trochę, ale to nic, bo może jest tak, jak mówisz. Może na coś mógłbyś się przydać - a może powinieneś przypomnieć sobie czym jest pokora. Może nawet mógłbym ci służyć pomocą. Jak uważasz, Ralf? - zwrócił się niespodziewanie do tamtego, nie spuszczając jednak wzroku z Claude'a. - Nowy świat, podobnie jak każda łódź ratunkowa, może okazać się przyciasny dla nas wszystkich.
- Nie dzieli aż nas tyle, żebyśmy musieli wyrzucać kogoś za burtę. Poza tym Claude - przynajmniej z tego, co zdążyłem zauważyć - jest niezłym pływakiem i nie byłbym taki pewny, czy nie dopłynąłby do brzegu przed tobą.
- Chciałbym to zobaczyć.
- Tak jak my to, jak wiosłujesz bez wioseł.
- Tupet godny podziwu.
- Tupet? Gdyby nie ja, trzymałbyś na kolanach Wena.
- Byłoby dla ciebie lepiej - półprzytomny Wen przetarł twarz z wysiłkiem - naprawdę byłoby dla ciebie lepiej, gdybyś miał w tym momencie w odwodzie żandarmerię.
- Byłoby, to prawda - przyznał Zedong i pomimo tego, że nie przestawał kręcić szklanką, coś nieuchwytnego w wyrazie jego twarzy podpowiadało, że nie był daleki zarzucenia pozorów wyrobienia towarzyskiego i że tuż pod tą zastygłą skorupą uśmiechu kipiała magma. - Ale skoro na tyle sobie pozwalasz, musisz mieć coś innego. Wyłożyłem przed wami karty na stół - uczciwie! - i liczyłem, że zrobicie to samo.
- A ja z równie wielką uczciwością mogę powiedzieć, że mam wyłącznie siebie, Ralfa i wielką ochotę, żeby zapalić.
Zedong odchylił się. Maska serdeczności spadła i z trzaskiem rozbiła się o podłogę, kiedy niechętnym machnięciem ręki wyraził przyzwolenie.
Wieczór należał do pochmurnych, ale mimo tego tu i tam droga mleczna zdawała się rozlewać w kałużach, które - nie spłynąwszy do kanałów za sprawą nieprzepustowych rynsztoków i krat ściekowych - rozrastały się na z każdą ulewą i zaczynały przypominać niewielkie sadzawki. Claude z pewną ulgą zdał sobie sprawę z tego, że wkrótce mieli pożegnać się z latem - nie zastanawiali się wprawdzie nad tym, jak uporać się z ziąbem w sypialniach i na korytarzach, ale mogli zapomnieć o podtopionych ulicach i przemoczonych ubraniach. Za kilka tygodni przynajmniej ten problem miał rozwiązać się sam.
Za kilka tygodni, przemknęło mu przez myśl, gdy wsunąwszy papierosa między spierzchnięte wargi przetrzepywał kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki, za kilka tygodni świętowałby urodziny. Nie marzył o torcie ani o prezentach - oba traktował jako sympatyczne uzupełnienie składanych mu życzeń, ale w tym roku miano mu poskąpić i tych, ponieważ wszyscy, którym na nim zależało nie żyli. Ledwie sobie to uświadomił, żal zakleszczył serce w żelaznym uścisku. Nikt o nim nie pamiętał, bo i nie było komu - i Claude musiał powtórzyć sobie kilkukrotnie, że to było bez znaczenia, że wiedział od dawna, że został zupełnie sam, by bolesny ucisk w piersi zelżał. Westchnąwszy, jakby zamierzał poskarżyć się bezkresowi nieba wypuścił z ust wstęgę pary - i wówczas usłyszał szelest za plecami, pole widzenia przecięła nić, a on zdążył pomyśleć o Moirach, o tych prządkach ludzkiego losu, o naostrzonych nożycach, nim ni sznur, ni struna werżnęła się tuż pod krtanią w skórę, w tkanki, wyduszając z niego resztki powietrza. Palce prześliznęły się po powierzchni drutu śliskiej i zimnej jak pocałunek śmierci - na daremno. Zatoczył się do tyłu, rozbijając o napastnika, którego z daleka można by uznać za kochanka. Przy którymś z kolei szarpnięciu, z którym metal nie puścił, Claude w panice zdał sobie sprawę, że to nie była szczeniacka zabawa. Kiedy przed oczami wykwitły mu szkarłatne kwiaty, rzucił się w bok jak ryba w sieci. Kimkolwiek był agresor, oboje runęli w rozgrzebane w trakcie szamotaniny błoto. Zdołał wyszarpnąć z rąk tamtego poluzowaną garotę. Wrzask rozdarł noc
[ RALF ]
ale zanim Claude zdołał zaczerpnąć tchu po raz drugi
[ RYJ ]
Yijun, którego o wiele za późno rozpoznał po niskim, przypominającym warczenie głosie zdążył zapobiec temu kopnięciem. Ból - palący i duszący - zalał płuca na krótko przed tym, nim zrobiła to woda po tym, jak Yijun zdołał schwycić go za kołnierz i wdusić twarzą w szlam. Kałuża była za płytka, ale próba zrzucenia z siebie kogoś, kto trzymał się na nogach pewniej spełzła na niczym, choć Yijun musiał poczuć się zagrożony, bo w następnej chwili spróbował trzasnąć nim o chodnik, i znowu, jakby miał do czynienia z wybranym z kurnika jajkiem, którego skorupa nie zamierzała pęknąć. Limit został wyczerpany, pomyślał, kiedy w zamroczeniu nie zdołał odepchnąć rąk tamtego; palce zatopiły się w ciele jak żelazne haki i zdołał odwieść je na tyle, by nie zmiażdżyły rozedrganej grdyki.
Przenikliwy, wysoki krzyk w oddali zabrzmiał tak, jakby uchylono same bramy piekieł. Może tak właśnie było. Może ktoś właśnie zgłosił roszczenie, może już znaleziono tam dla niego kąt i czekano aż wyda z siebie ostatnie tchnienie.
Yijun znów spróbował roztrzaskać mu potylicę i kiedy zaalarmowany Claude zluzował uchwyt, ten wykorzystał swoją przewagę i przeciągnął go dalej, tam gdzie woda zgromadziła się w załamaniu ulicy i musiała sięgać kostek. Claude zobaczył wielki wybuch i narodziny nowej galaktyki nim gwiazdy rozmyły się mu w oczach. Zanim się zorientował, instynktownie spróbował wciągnąć haust powietrza - tyle, że spóźnił się i zakrztusił, pogarszając jedynie sytuację, bo zachłysnął się ponownie. Deszczówka zabulgotała w nim jak w niedrożnej rynnie.
Czy tak właśnie czuł się Joshua?
Claude tonął w ciemności, choć niedaleko rozbłysły latarki.
Zdezorientowane nawoływania zamieniły się w krzyki, a te w wycie - czyje? - i rechotanie, zawodzenie i wreszcie w wydawane naprędce polecenia.
- On już nie żyje!
- Yijun! Spójrzcie!
- Nie żyje!
Nie słyszał ich.
- Zostawcie ich!
Claude zdołał odpłynąć w niebyt i zwiotczeć jak zmarnowana trzcina. Nie słyszał już niczego.
I znów po podjeździe przetoczyły się wrzaski i przekleństwa.
- Zabierzcie go! Do tyłu z nim! Do tyłu, kurwa!
Ralf rzucił się do przodu, ale został zatrzymany. Jin, która wypadła na zewnątrz za nim boso przemknęła obok wyciągniętych w jej kierunku ramion. Rozmokła ziemia zdawała się pod nią zapadać, a ona sama zdawała się być otępiała, ale nie na tyle, by zapomnieć, gdzie znajdowały się oczy. Kiedy wzięła zamach, a rozchwiany blask zamigotał na wypolerowanym szpicu, rozległ się nieludzki ryk
[ YIJUN ]
ale tym razem to właśnie dla niego było za późno i kiedy obrócił się, zabrane z blatu recepcji nożyce, którymi rozcinali w holu zgrzewki z wodą, weszły w niczym nieosłonięty oczodół jak w kostkę masła. Wybuchło pandemonium.
Przeraźliwy skowyt wypełnił noc. Pierwsi podwładni Zedonga dopadli do Jin. Ochrypły jęk i wołania o pomoc zagłuszyły jej krzyki. Jako ostatnie echem poniosły się wystrzały - to Tang posłał serię kul w niebo, a w ślad za nimi posypały się komendy.
- Zostawcie ją, do kurwy nędzy i-
Ale inni nie słuchali. Stali niewzruszeni.
Nie on rozdawał karty.
Pobladły Zedong przypominał ducha - a może była to tylko kwestia zbyt wielu skierowanych nań latarek. Skinął głową.
- Róbcie jak mówi.
Kiedy wypadł na zewnątrz było już za późno. Było za późno jeszcze gdy zerwał się od stołu, było za późno już gdy usłyszał swoje imię, być może ono samo rozbrzmiało ze śmiertelnym opóźnieniem. Wisiało w powietrzu jak wystrzelona ku niebu raca, której huk zdążył dawno rozejść się echem: Ralf. Nie zdążyłeś.
Widział już wiele martwych ciał, więcej, niż ktokolwiek byłby to w stanie zliczyć: nieruchome, sine, białe, zapadnięte, w stanie rozkładu, zimne i jeszcze ciepłe, umazane krwią.
- Claude?
- Martwy, nie widzisz?
Zdawałoby się, że poznał każdą twarz śmierci i ta nie była go już w stanie zaskoczyć; jakże się mylił. Z rozchylonych ust Claude'a wątłą strugą wyciekła woda, której nie zdążył przełknąć zanim zabrakło dla niej miejsca w ściśniętych płucach. Oczy, które zacisnął zanim znalazły się pod wodą, teraz rozluźniły się - i gdyby nie cienka linia przekrwionych białek, widoczna spod opuszczonych powiek, wyglądałby jakby spał. Ralf musiał zadrzeć głowę i przedrzeć się przez gawiedź aby móc na niego spojrzeć i na własne oczy zobaczyć to, co już słyszał: nie oddycha. Nie żyje.
Szarpał się dotąd zakuty w dyby rąk zaciskających na jego nadgarstkach, barkach i karku, lecz właśnie wtedy, korzystając z obezwładniającej niemocy, za sprawą której zapomniał o stawianiu oporu, odciągnęli go dalej, w tył, aż do środka. Nie wiedział czyje polecenie tym samym wykonali. Ogłaszający pisk wypełniający jego uszy, przez który uprzednio nie usłyszał własnego naraz zrozpaczonego i wściekłego wrzasku, teraz nie pozwolił mu usłyszeć potoku płynących z jego własnych ust pytań i żądań, nie będących niczym innym jak błagalnymi prośbami obleczonymi w gniew.
[ ZRÓBCIE COŚ DO KURWY NĘDZY ZRÓBCIE COŚ ]
I chociaż nagle znalazł się przyszpilony rękoma podwładnych Zedonga do krzesła - a te zaciskały się jak pasy bezpieczeństwa podczas gwałtownego hamowania ilekroć szarpnął się, usiłując wstać - wciąż miał przed oczami jeden i ten sam widok. Na mokrym chodniku w białym świetle latarek i gwiazd leżały dwa ciała: jedno martwe, jedno w agonii. Ich losy ważyły się, któreś życie miało okazać się ważniejsze od drugiego. Ralf wzywał Boga, Yijun matkę.
Zedong patrzył na niego z miejsca naprzeciw, milcząc jak ojciec, pozwalający dziecku wykrzyczeć się i wypłakać. Ta cisza jedynie podsycała wściekłość Ralfa, jej rozżarzone wypieki teraz rozgrzały się do białości, czyniąc go równie bladym co księżyc. Równie bladym co Claude.
Wreszcie nie wytrzymał jego spojrzenia, zdradzając tym samym, że nie wiedział co robić, że nie patrzył na niego dotąd z góry, a myślał.
- Myślisz, że masz to wszystko pod kontrolą - wysyczał Ralf; w jego oczach wzbierały się łzy, które wkrótce miały spłynąć w dół gasząc rozpalone policzki. - Dziś to Claude, ale jutro to będziesz ty. Rozszarpią cię twoje własne pierdolone kundle - zaśmiał się upiornie.
- Możecie go puścić.
- Nie radzę.
Ktoś wykręcił mu mocniej ręce. Kto inny zacisnął pięść na włosach, odchylił głowę w tył i cisnął o blat, choć z zawahaniem, dzięki któremu nie roztrzaskał mu twarzy. Yijun nadal zawodził, słowa zmieniały się w bełkot.
- Wystarczy, chłopcy. Ralf jest naszym przyjacielem, prawda? Nie tak traktuje się przyjaciół.
Puścili go, ale nie łudził się: palce, które dotąd wpijały się w jego skórę, teraz zacisnęły się na rękojeściach i spustach. Nie ruszał się, jedynie jego klatka falowała hamując szloch.
- A teraz posłuchaj mnie uważnie, Ralf. Przyznaję, nie taki był plan, bardzo mi przykro, że musi to w ten sposób wyglądać, naprawdę; ale cóż innego nam pozostało jak wykorzystać tę okazję? Porozmawiajmy.
- Kiedy Yijun zdechnie.
- To wybuchowy chłopak - przytaknął Zedong. - A był taki spokojny kiedy się poznaliśmy. Tobie też radziłbym się uspokoić, chyba już wiesz, że nic nie przywraca opanowania jak nóż pod gardłem? Nie, nie, jeszcze nie, zostawcie. W końcu jedynie rozmawiamy. Jingyi, sprawdź co z Yijunem.
- Yijun wyszarpnął te nożyczki. Razem z okiem. Wykrwawia się.
- Mamusia mu nie pomoże.
Zaśmiali się, lecz nie wszyscy.
- Zadowolony? Oko za oko - uśmiechnął się Zedong. - Twoja suka zabiła mojego człowieka.
- Twój kundel zabił kogoś ważniejszego. Nie powinieneś był pozwolić aby do tego doszło.
- Może taki był plan? Na twoim miejscu cieszyłbym się, że to on, a nie ja.
- Miejscami - wycedził Ralf przez zęby - najchętniej bym się z nim zamienił.
- To bardzo szlachetne, Ralf.
- Myślisz, że którykolwiek z nich by za ciebie zginął? Wziąłby za ciebie kulę? Połknął twoją dawkę trucizny?
- Nie tego od nich oczekuję.
- Na twoim miejscu zacząłbym się bać. Nie masz wśród nich przyjaciół. A zamiast szukać ich gdzie indziej, wolisz robić sobie wrogów - był pijany oszałamiającą mieszanką alkoholu, złości i boleści.
- Zostawcie nas samych - oznajmił Zedong, z tą samą niewzruszoną twarzą. - Już. Już, powiedziałem!
- Nie podobają ci się pomysły, które im podsuwam?
- Pierdolisz od rzeczy.
- A ja sądzę, że uderzyłem w samo sedno. Niektórzy z nich właśnie kogoś stracili, kto jeśli nie ty miał temu zapobiec?
- Ktoś taki jak ty. Przejrzyj na oczy, to jedyna taka okazja. Przydałbyś mi się, widzę to, mógłbyś nad nimi zapanować. A Claude? Ciągnął cię tylko w dół, nieomal obaj utonęliście. Nie taki dobry z niego pływak, co?
- Zatoniemy wszyscy razem - głos Ralfa zadrżał. Trząsł się cały, pod nieruchomą powierzchnią skóry drgały naraz wszystkie mięśnie, rażone strachem i wściekłością niby płynącym przez nie prądem; za sprawą tego samego wysokiego napięcia zjeżyły się włosy na jego karku. - Chcesz posłać go na dno: w porządku. Ale pójdziesz tam razem z nim. Razem ze mną. I każdym z nich.
Zedong obserwował go milcząc, dotąd nachylony w przód teraz odchylił się w siedzeniu - mrużąc oczy zastanawiał się na ile słowa Ralfa były wykonalną groźbą, a na ile tylko nieszkodliwą pogróżką, powinny być potraktowane poważnie, czy też zbyte śmiechem. Ten jednak uwiązł mu w gardle. Coś w sposobie, w jaki to wypowiedział, zabrzmiało zbyt niepokojąco. Złowieszczo, pomyślał.
- La commedia e finita, jak to mówicie w Europie.
Ralf przytaknął. Zedong westchnął.
- To ty szukasz we mnie wroga, gdy w obliczu zaistniałych okoliczności, wbrew temu, co mogliby oni pomyśleć, wyciągam do ciebie pomocną dłoń. Zostałeś sam. Na twoim miejscu-
- Na twoim miejscu zastanowiłbym się czy dziewczyny przystanęłyby na to bez gwarancji, że nie zostaną same z tym stadem barbarzyńców - Ralf wziął głęboki wdech, jakby chciał uspokoić rozedrgany głos lub poczuł coś w powietrzu: poza alkoholem, jedzeniem, tytoniem i benzyną, która skropliła czyjąś odzież przy napełnianiu baku, poza potem, krwią i strachem. Ledwie przed paroma godzinami tłumaczył Fei, że gdyby doszło do konieczności użycia przyklejonych u spodu blatu żyletek, pocięte przypadkiem palce byłyby jej ostatnim problemem. Teraz żałował, że obok nich nie umieścili drasek, w złączach ciesielskich zapałek, a w którejś z butelek nie znajdowała się rozpałka zamiast wódki. Że nie mógł chlusnąć mu nią w twarz, puścić wszystkiego z dymem.
- To ma być jakaś zasadzka? - Zaśmiał się Zedong, choć nagle zastanowił się gdzie był Yan, i ta mała, Fei, czy nie ona ledwie chwilę temu przemknęła korytarzem? Rozejrzał się rozbawiony, choć nie bez niepokoju; udawany lęk ukrył prawdziwy.
- Może mam pomyśleć, że ten wasz Amerykanin przybędzie ocalić dzień? Jaka szkoda, że ostatni raz chłopcy widzieli go uwieszonego gałęzi.
Ralf uśmiechnął się. To wtedy wezbrane w oczach łzy zsunęły się dwiema prostymi liniami po jego twarzy.
- Chcę zapalić. Masz zapalniczkę?
Zedong zawahał się wpół drogi dłoni do kieszeni. Stół oświetlały lampy kempingowe. Świeczki, choć początkowo rozpalone, teraz straszyły czernią powykrzywianych knotów, sterczących ponad woskiem jak zwęglone kości. Przed dwiema godzinami ich światło okazało się bezsilne wobec mroku nocy i dziesiątek rąk, bezustannie sięgających ponad stołem. Pokręcił głową.
- Nie.
- Nie? Nie chciałbyś odejść z hukiem? My chcieliśmy.
Nagle zrozumiał: gaz. Zaciągnął się powietrzem.
Wypuścił je ze śmiechem.
- Claude był słabym kłamcą-
- Zdziwiłbyś się - przerwał mu Ralf.
- Ale tobie byłbym w stanie uwierzyć.
- Powinieneś był mu. Nie doceniłeś go.
- Powiedzmy, że rozpoznaję interesujące mnie talenty - Zedong podjął ponownie. - Ten ze Stanów, chociażby: w jednej chwili widzę jak ci się sprzeciwia, w następnej znajdujemy go martwego. Może powinienem to nazwać przypadkiem, ale nawet jeśli: takich przypadków potrzebujemy. Nasze metody są podobne.
- Były - gorzko uśmiechnął się Ralf; nie obchodziło go już, że to, co zamierzał powiedzieć, mogłaby usłyszeć Jin, Shujuan lub Fei. Nie miało to znaczenia. - Claude byłby wzruszony tym jak go chwalisz.
Zedong zamilkł. Wiele z tego, co stało się następnie, miało przypominać desperacką próbę rozprostowania zgięć na zmiętej i ciśniętej w kąt kartce. Załamania papieru miały pozostać wieczne i wyraźne jak blizny.
W ślad za przywołanym Wenem zlecieli się pozostali, ich słowa przelatywały obok Ralfa jak wściekły, co chwila kąsający rój: nie żyje, martwy, zawsze był taki biały? Jaką on miał przestraszoną minę! Martwy, martwy, martwy, widziałem jak się wierzgał, jak on kopał! Trup jak nic. Co z nim zrobimy? Macie jakieś łopaty, Ralf? Chcesz wykopać dół? Obok jest rzeka, wrzucimy go tam i po kłopocie. Brak pulsu, wreszcie się zamknął, jak on się darł, mamusiu, mamo! Xian, chcesz zobaczyć jego oko? Ta suka powinna je zjeść - śmiech - ta suka powinna je sobie wsadzić.
Minęło dużo czasu zanim Yijun umarł.
Najpierw podniósł się na klęczki. Doczołgał się w kierunku świateł latarek, ociężale, jak gdyby wspinał się po pionowej skale i miał spaść, gdyby tylko zluzował zacisk dłoni, zdartych już po chwili do krwi. Nie czuł ich pieczenia, ani nawet bólu, który jeszcze przed chwilą odebrał mu władzę w ciele. Jedynie jego głowa wydawała się dziwnie pełna, ciążyła, ciągnąc go w dół. W lewym oku, wciąż nadzianym na wyrwane z oczodołu nożyczki, widział wyłącznie ciemność; w prawym jedynie biel. Wycelowane w niego latarki świeciły zbyt jasno aby mógł dostrzec choćby sylwetki trzymających je osób. Był sam i nikt nie odpowiadał na jego wołanie. Posadźcie go, usłyszał tylko, zanim wypłynie mu mózg, odpowiedziało pytanie, co ona mi zrobiła, chciał zapytać, ale ani jedno ze słów nie zabrzmiało jak wyraz.
Potem ręce chwyciły go pod barki, puszczajcie, rzucił się, ale jego plecy zaraz napotykały oparcie jednej z betonowych donic. Co ona mi zrobiła, powtórzył, a ponieważ znów nie uzyskał odpowiedzi sięgnął dłonią do mokrego od krwi oczodołu.
- Co on powiedział?
Powtórzył. Spróbował powtórzyć. Jego język zdawał się odrętwiały, skądś znał to uczucie.
- Tang? Tang, co z nim zrobić?
Nie mógł mówić. Nie mógł mówić jak po wizycie u dentysty, w trakcie której kiedyś wyrwano mu ząb. Nie będzie bolało! Nie będzie bolało, krzyknął, a zmieszana z krwią ślina pociekła mu po brodzie.
- Zostaw go i mi pomóż.
Nie możecie mnie zostawić, spróbował dźwignąć się na nogi, nie możecie tak po prostu...
- Ale on-
- Wykrwawi się na zewnątrz lub do środka.
Głowa Yijuna opadła w tył [ NIE MOŻECIE ] kark zdawał się nie móc utrzymać jej ciężaru; następnie w przód. Próbował dźwignąć się na nogi, ale rozsadzana krwią czaszka raz za razem okazywała się ciągnąć go znów ku ziemi. Podobno stanął o własnych siłach i zdążył zrobić dwa kroki zanim runął przed siebie, martwy. Z poziomu ziemi zdrowe oko patrzyło na Claude'a, ciągniętego we dwóch do środka.
Wewnątrz, naśladując ten upiorny, przedśmiertny taniec, z nadzianym na pałeczkę owocem liczi Jingyi gonił uciekającego przed nim Xiana. Przewracali krzesła, zdzierali obrusy, wspinali się na stoły i spadali z nich, z hukiem obiecującym, że za którymś razem jeden z nich nie wstanie z podłogi.
Świat, który raptownie się zatrzymał, ponownie zaczął pędzić. Jakby ktoś wcisnął gaz, ignorując wszystkie ograniczenia oraz błaganie Ralfa, aby zwolnił, zawrócił, obrał inny kierunek.
- Innego nie ma - Zedong wzruszył ramionami. Stracił pojęcie dokąd zmierzała ta rozmowa; była jak jazda w ciemności bezkresną autostradą. Nie wiedział co znajdowało się na jej końcu, ani czy ta rekreacyjna, zdawałoby się, przejażdżka, nie zakończy się stłuczką. Kierowca był pijany i ani myślał posłuchać jedynego trzeźwego pasażera. U diabła, to jego dłonie spoczywały na kierownicy, to on wprawiał to wszystko w ruch, i on jeden, gdyby tylko zapragnął, mógłby wyjąć kluczyk ze stacyjki: to koniec! Wysiadamy. - To jedyny lekarz na jakiego natknęliśmy się w centralnym Tianjinie; oczywiście, że może cieszyć się pewnymi swobodami. Przypomnij im, Wen, że jeśli coś mu zrobią nikt nie zszyje ich ran, a mamy tu delikwenta, który bardzo chętnie by im je zadał. Czyż nie?
Twarz Ralfa była zbyt spięta, aby Zedong mógł z niej wyczytać jakąkolwiek reakcję. Ralf nie pojmował tego co działo się wokoło; czyjś odległy śmiech utonął w gwarze rozmów, z których rozumiał nic albo niewiele. Śmiali mu się w twarz, lecz nie wiedział dlaczego, klepali po policzkach, lecz nie wiedział przez co, trzymali nieomal skutego w krześle - bo dostarczało im to lepszej rozrywki niż cała reszta.
- Nie wszystkim podoba się, że Tang zajął się tym twoim Francuzem. Chcieli go stamtąd wyciągnąć i wypatroszyć - objaśnił mu Zedong jak dziecku, po czym zaśmiał się, bo tylko śmiech pozwalał mu się tym nie martwić. - Powiedz mi, skąd się w nas to bierze?
Ralf znów nie odezwał się słowem. Zedong uśmiechnął się serdecznie.
- Czyżbyśmy nie byli w nastroju na rozmowę?
Miał wiele do powiedzenia, lecz ten mimowolny skurcz szczęki prędzej skruszyłby jego zęby na pył, niż pozwolił otworzyć usta. Trząsł się, tym razem było to widoczne: rozsadzał go gniew i wszystkie słowa, które chciał wykrzyczeć Zedongowi w twarz, a których wypowiedzenie byłoby jednoznaczne ze śmiercią i jego, i Claude'a.
- Księżniczka się nadąsała - Zedong skwitował rozbawiony. - W dodatku zupełnie bez powodu. Kiedy ostatni raz pytałem Wena, Tang twierdził, że twój drogi przyjaciel żyje. Możemy to, oczywiście, zmienić w każdej chwili.
- Chcę go zobaczyć.
- Obawiam się, że to niemożliwe.
- Chcę go zobaczyć - powtórzył Ralf wolniej i wyraźniej, choć wciąż przez zaciśnięte zęby.
- Rozejrzyj się - zachęcił go Zedong. - Nawet gdybym chciał spełnić twoją uprzejmą prośbę byłoby to zbyt ryzykowne. Narazisz na śmierć i mojego człowieka, i twojego kolegę, do tego tą małą, Fei. Możesz być niebezpieczny, pewnie! Ale oni są bardziej.
- Więc przyznajesz, że nie masz nad nimi kontroli.
- Jedynie, że nie oparłbym się pokusie niewydania im rozkazu, halt!
- Boisz się, że by go nie usłuchali.
Głos Ralfa był cichy, graniczył z szeptem.
- Dzisiaj Claude, jutro ty.
- Claude żyje.
- Nie wszystkim przypisuje takie szczęście. Myślisz, że ktoś rzuciłby ci się na pomoc?
- Każdy kto liczyłby na moje względy.
- O ile nie liczyliby na względy nowego przywódcy. Wówczas rzuciliby się, ale do twojego gardła.
- Jeśli zaraz się nie zamkniesz - syknął; stracił panowanie, nad sobą, nad nimi - to twoje znajdzie się w niebezpieczeństwie.
Coś w Ralfie drażniło go, może był to proroczy spokój, z jakim to wypowiedział, a może fakt, że miał rację. Kilka par oczu skierowało się na nich, głosy przycichły. Nasłuchiwali.
- Przecież nie ma powodów do obaw: są ci wdzięczni. Nakarmiłeś ich, nauczyłeś bronić, aż wreszcie odkryli, że mogą atakować. Dałeś im dach nad głową, poczucie sensu i wartości, w dodatku coś do pieprzenia. Ktoś mógłby pomyśleć, że już cię nie potrzebują. Ale ci idioci - bo za idiotów ich masz, prawda? - nie wpadliby na to sami, więc nie masz powodów do obaw.
Tym razem to Zedong zamilkł.
- Boisz się ich.
- Zdziczeli - przyznał z ostrożnością. - Ale czy nie my wszyscy?
Powiódł po nich wzrokiem. Ożywienie, w jakie wprawiła ich cudza śmierć, teraz znalazło ujście w zerwanych obrusach, zbitych butelkach, wykrzyczanych przekleństwach, niepohamowanym, nieludzkim śmiechu, podbitym Jin oku, pośmiertnym hołdzie Yijunowi. Rzucili się na nią gdy Zedong machnął ręką i pozwolił im wymierzyć własną sprawiedliwość, jakby miało jej to dać nauczkę. Teraz, pozbawieni tej rozrywki - zamknęła się w pokoju, puszczona - szukali jej na dnie opróżnianych butelek i półmisków. Zaczynało brakować alkoholu, jedzenia, mord do obicia, co jakiś czas Wen pacyfikował kłótnie i bójki, inne trwały w najlepsze.
- Nawet Yijun kiedyś taki nie był - odezwał się Wen, a Zedong drgnął, nie zdawszy sobie sprawy, że stał tuż za nim i słuchał.
- Męczyli go dopóki nie zaczął się odgryzać - podjął niechętnie - i wtedy okazało się, że to on najmocniej kłapie zębami.
- Któregoś razu ukradli mu przydział wody. Przywykł do skarżenia się rodzicom, więc powiedział Zedongowi, a ten słusznie przypomniał mu, że powinien troszczyć się o swoje.
- Maminsynek. Wyrósł z tego.
- Wyrósł! - zaśmiał się Wen. - Wziął butelkę, która mu została, jedną z tych wysokich, szklanych. Unieruchomił tamtego chłopaka, wepchnął mu ją po gardło, zatkał nos, aż tamten zaczął się dławić.
- Więcej niczego mu nie zabrali.
- Nie odważyli się, mało tego: to on zaczął zabierać. Tych, którzy próbowali bić się o swoje, później traktował jak przyjaciół. Równych sobie.
- Dotąd sądziłem, że wierzyłeś w dyscyplinę.
- Aby zasady były przestrzegane muszą się najpierw podobać. Im podobała się następująca: jeśli coś komuś ukradniesz, nikt nie stanie w twojej obronie gdy w odpowiedzi spróbuje cię zabić.
- Yijun często roił sobie, że znów coś mu zabrali.
- Bo kiedy do nas dołączył miał przy sobie rzeczy z domu - wyjaśnił Zedong. - Ostatecznie nie została mu ani jedna, bawiła ich ta jego tęsknota, czy też raczej: nie mogli znieść własnej, o której im przypominał. Jakieś zdjęcia, rupiecie, wstydził się o nie zawalczyć. Ale potem miarka się przebrała.
- Dlatego go nie opłakują, w większości. Zrobią z tej śmierci jedynie pretekst do roszczeń. Myślisz, że potraktowali tak Jin, bo zabiła im kumpla?
- Zrobiła to, czego żaden się nie odważył.
Ralfa ogarnęła nagła fala mdłości, zimny dreszcz, który aż nim zatrząsł, jakby wypłynąwszy na głębiny otarł się o coś nogą i z przerażeniem pojął, że nie pływa w tych wodach sam. Przed chwilą byłby gotów rozczłonkować zwłoki Yijuna tak, że rodzona matka by go nie poznała; teraz ten nieobliczalny gniew przewracał jego własnymi wnętrznościami, niepewien na kim miałby się skupić.
- Ralf?
Jego oczy, o źrenicach wąskich jak szpilki, przeniosły spojrzenie z podwładnych Zedonga na niego samego.
- Dokąd idziesz?
- Zobaczyć Claude'a.
Nie wiedział jakiego widoku miał się spodziewać. Z jego szybkimi krokami zlało się równie szybkie bicie serca, które zagłuszyło zarówno je, jak i słowa odprowadzającego go pod drzwi Wena. Zwolnij, to tutaj, rozbrzmiało tuż za nim, ale ten głos był przytłumiony, jakby Ralf słyszał go spod powierzchni wody: zdajesz sobie sprawę, że im się to nie spodoba?
- To nie mój problem - oznajmił Ralf, nie zauważając nawet, że jego dłoń zdążyła zacisnąć się na klamce, podczas gdy druga sięgała po kartę. Ciekawskie spojrzenia odprowadziły ich aż tu, a głowy, dotychczas niewinnie wyglądające zza rogów korytarzy, teraz zamieniły się w pojedyncze podpierające ściany cienie. Wtapiały się w czerń nocy. Wystukiwały palcami sekundy na grzechoczących karabinach. Obserwowały, Ralf czuł to na karku, oczekiwały - sępy wypatrujące śmierci.
Palące się wewnątrz świece obiegły uchylone drzwi cienką ramką światła. Z pierwszym postawionym przez próg krokiem zalało twarz Ralfa, nie zauważył, że wstrzymał oddech, ani że w gwałtownym poruszeniu jakie wywołało jego wtargnięcie Tang dobył wymierzonej w niego broni, a Fei, przycupnięta dotąd na brzegu łóżka, teraz schowała się za jego ramą, za Claude'm, który ledwo co spojrzawszy śmierci w oczy nie wypuścił nawet z dłoni układanego na pościeli pasjansa.
- Ralf - Fei była gotowa do niego podbiec, lecz właśnie wtedy z ciemności korytarza wyłoniła się twarz Wena, druga z trzech głów stojącego na straży piekieł Cerbera.
Zatrzymała się, z rozczochranymi włosami, które Claude musiał próbować przeczesać, z rozmazaną pomadką, którą musiał próbować zetrzeć kciukiem. Z wielkimi oczami, w których smolistej czerni kotłowało się coś, czego nie był w stanie zmyć.
- Claude-
Claude otworzył usta, lecz te zaraz zamknęły się rażone bólem. Na jego szyi zaciskała się kolia krwiaków, jakby spadło na nią stępione poprzednimi skazańcami ostrze gilotyny.
- Krtań - wyjaśnił Tang, wskazując na własną. - Powinno mu przejść.
Ralf przytaknął. Nie zdążył mu podziękować.
- Idziemy - ponaglił go Wen; w drzwiach zamajaczyła kolejna twarz.
- Twoje miejsce jest z tymi diabłami - zachęcił go Tang, ponieważ Ralf się nie ruszył, co miało znaczyć: Claude jest pod dobrą opieką.
- Zajmiemy się nim.
Ręka Claude'a sięgnęła ku niemu zbyt wolno, aby wyciągnięty z pokoju mógł ją chwycić, ale wystarczająco szybko, aby mógł dostrzec bliznę, sztucznie przedłużającą przerwaną linię życia na jego dłoni.
Pamiętał jak powstała.
Pamiętał jak ją zszywał.
Ich powieki opadały ciężko, ale źrenice pozostawały czujne, jak u drapieżników, znużonych polowaniem, lecz wciąż wypatrujących świeżej krwi. Krążąc między stołami Yan starał się unikać ich wzroku, trzymać głowę nisko i nie reagować na zaczepki, ponieważ gdy ostatni raz spojrzał któremuś w oczy wyrwali mu kijek od szczotki, którym zbierał szkło z podłogi i kazali robić to ręcznie. Patrzyli jak podnosił kawałek po kawałku, kalecząc sobie dłonie, potem z przejęciem oblali je ćwiercią butelki - alkohol dezynfekuje! - wyrażając wylewne obawy, że przez ścierkę, w którą zacisnął pięść chcąc zatamować krwawienie skończy z zakażeniem. Nadal piekły.
Teraz jednak uspokoili się, przycichli, wzburzenie osiadło wraz z osadem środków nasennych ledwie widocznym na dnie każdej whisky, którą między siebie rozlali. Niektórzy przysypiali, inni gubili się w grze w karty - to tych drugich postanowił zaczepić zbierając z blatów kolejne opróżnione szklanki, naczynia i butelki, zanim skończyłyby roztrzaskane o ścianę.
Nie musiał obserwować ich długo aby jego przedłużająca się obecność została zauważona:
- Co takiego?
- Nie potrzebujecie kogoś - zagadał - kto podliczyłby wam punkty?
- Świetnie sobie radzimy.
- Zhu jeszcze zacząłby przegrywać gdyby kto inny ich pilnował, nie?
- Morda, Gu.
- Weź sobie krzesło.
- Nie żartuję, Guanting.
- Ja też nie. Siadaj; Yan, tak?
Przytaknął. Powinien był zauważyć mrugnięcie, które Guanting posłał Zhu ponad blatem, ale właśnie wtedy odstawił naczynia na pobliski pusty stolik i z głośnym szurnięciem dostawił krzesło do tego, przy którym toczyła się rozgrywka. Rozejrzał się: ani Ralfa, ani Zedonga, ani nawet Wena nie było w pobliżu.
Rozegrali jeszcze trzy kolejki - Yan musiał trzymać długopis ciągle wsparty o kartkę, w przeciwnym razie zauważyliby, jak strasznie trząsł się w jego ręce - zanim Guanting wypuścił karty z dłoni.
- Znudziłem się.
- Bo przegrywasz?
- Przyjrzyj się moim kartom, debilu: czy tak wygląda przegrywanie?
- Ktoś taki jak ty przegrałby i mając same asy.
Yan zaśmiał się. W gruncie rzeczy nie różnili się wiele od studentów, do których przywykł, siedzących w kuchni i pokojach akademika.
Oni również się zaśmiali. Powinien był usłyszeć różnicę w sposobie, w jaki to zrobili.
- Powiedz, Yan, od dawna tu mieszkasz?
- Parę tygodni.
Uśmiechnął się do Gu.
- Podoba ci się tu?
- Miejsce? Tak - przytaknął. - Ale oni? Nie.
Jeden z pozostałych, podchwytując temat, przyklasnął i rozłożył ręce.
- Więc po co tu tkwisz?
- Nie miałem dokąd pójść.
- Jesteśmy sąsiadami - zacmokał Zhu. - Szybki spacer okolicą i z pewnością byś się do nas przypałętał. Przecież wszyscy tak zaczynaliśmy; no, prawie, z pewnymi wyjątkami. Nie myślałeś, żeby się stąd wynieść?
- Moglibyśmy pogadać z Zedongiem, gdybyś chciał. Jasne, może chłopcy nie potraktowali cię zbyt miło, ale potrzeba charakteru, żeby nastawić tak drugi policzek!
Yan podniósł wzrok i świat się zakręcił. Szydzili z niego, powinien był zdać sobie z tego sprawę wcześniej. Chciał wstać.
- Siedź. Nie pogadasz chwilę z kumplami?
- Dopiero co przyszedłeś.
- To jak? Tak czy nie? Chciałbyś do nas dołączyć?
Zhu chwycił jego ramię, było wiotkie, zmęczone pracą, słabe jak odnóże insekta.
- Potrzebujemy takich silnych rąk do pracy.
- Nie karmią cię tu, dzieciaku? Może pora się zemścić?
Nie wiedział co robić. Przytaknął.
- Źle cię traktowali, co? Chłopiec na posyłki, dobre sobie.
- Może myślałeś, że ci z Europy będą lepsi?
Pokręcił głową.
- Nie? To po jaką cholerę dawałeś sobą pomiatać dwóm pedałom?
- Nie wiem.
- Co takiego?
- Nie wiem - krzyknął Yan.
- Nie wiem - powtórzył za nim Guanting. - Wszyscy popełniamy błędy, ale przecież większość da się naprawić. Chodź - chwycił go za kark - powiemy Ralfowi co o nim myślisz. Zedong będzie zachwycony.
Chwilę później gładź naniesionego z ulicy pyłu i kurzu wypełniła nacięcia jego dłoni gdy pchnięty runął na ziemię. Z jej poziomu widział niewiele: trzy ciemne sylwetki rzucały nań niewyraźne cienie, szatkując światło świtu i wyblakłych gwiazd wpadające przez okno tuż za nimi. Ralfa, jak okazało się, stojącego między nimi, poznał dopiero po krokach, tych samych, których niosące się korytarzami echo nie pozwalało mu spać przez pierwsze spędzone tu noce. Czuł wówczas ulgę gdy oddalały się od jego drzwi; teraz brakowałoby dwóch, a Yan chwyciłby go za kostki błagając o ułaskawienie.
- Twój człowiek to zdrajca - oznajmił Zhu dumnie, tonem donosiciela oczekującego nagrody; zdawałoby się, że zaraz wyciągnie po nią rękę, jak gdyby odbierał należność za znalezienie szkodnika. - Yan, powiedz panu co o nim sądzisz.
- Nic nie sądzę.
- Gówno prawda.
- Nic nie sądzę - powtórzył wyraźniej, zanim opadająca na jego plecy podeszwa wydusiła z niego powietrze.
- Nie słyszałeś? Nic nie sądzi.
Zhu spojrzał na Wena, Wen na Zedonga, ten zaś podszedł do Ralfa. Zacisnął rękę na jego ramieniu, potrząsając nim nieznacznie, jakby w próbie ocucenia go ze snu.
- Dopiero co rozmawialiśmy, Ralf. Zero tolerancji dla zdrajców.
- Zdrajców? To nie mój człowiek - wyjaśnił Ralf zmęczonym głosem; pozbawioną wyrazu twarzą przebiegł mdły uśmiech. - Jest wolnym strzelcem. Chce dołączyć do was - jest wasz, droga wolna. Ale wątpię, aby naprawdę chciał.
Guanting splunął pod nogi. Jego ślina obryzgała twarz Yana.
- Pierdolony tchórz.
- Wstawaj, Johnny.
Potrzebował chwili aby uwierzyć, że z chwilą uniesienia się na rękach nie zostanie kopnięty w brzuch i ponownie powalony na podłogę, przez Ralfa, przez nich, przez niezadowolonego z obrotu spraw Zedonga, który zdawał się chcieć coś powiedzieć, lecz milczał, co było jeszcze gorsze.
- Wstań, chłopcze - wydał wreszcie przyzwolenie, kończąc pełną niepewności wieczność, którą Yan spędził nieświadomie na nie czekając.
Potknął się, lecz wreszcie schował za plecami Ralfa, wyśmiany i wytknięty palcami przez niechętnie rozchodzących się mężczyzn, po czym popełnił jeszcze gorszy błąd, zaczynając się tłumaczyć i usprawiedliwiać nieskładnymi zdaniami, których sam się wstydził, ja nie chciałem, naprawdę n i e c h c i a ł e m.
Ale Ralf nie słuchał. Pokręcił z dezaprobatą głową i odszedł w ślad za Zedongiem, którego sylwetkę ponownie pochłonął półmrok pomieszczenia. Z jego ciemnej toni wkrótce dobiegł Yana odległy śmiech. Został sam.
Ponownie rozbrzmiały gwar zagłuszył odległe grzmoty rozdzierających niebo błyskawic. Regularne wyładowania zdawały się mieć przywrócić światu puls, niczym defibrylator, gorączkowo przykładany do nieruchomej piersi miasta.
Próbując wstać z łóżka Shujuan osunęła się na purpurowe kolana. Nogi załamały się pod nią jak u astronautów powracających z wielomiesięcznego pobytu w przestrzeni kosmicznej, których bezsilne wobec grawitacji mięśnie nie były w stanie udźwignąć własnego ciężaru. Ona też musiała opuścić tę planetę, tracąc świadomość i nieco krwi, która zdążyła zakrzepnąć jej na udach i teraz kruszyła się z każdą próbą postawienia kolejnego kroku. Opuściła ją, zdecydowanie, i wróciła w obce sobie miejsce.
Nie słyszała niczego poza własnym płytkim, konwulsyjnym oddechem, ani nie widziała nic poza błądzącymi w ciemności deszczowego świtu rękoma, którymi podpierała się, usiłując nie runąć z jeszcze, jednym, krokiem. Słaniała się, wpadała na ściany, była pijana, ale to nie alkohol odebrał jej władzę w ciele, wciąż nagim, opatulonym jedynie kocem. Szła powoli i bez celu.
W mijanych oknach widziała niewiele. Mgła, która nadciągnęła z wybrzeża, pokryła miasto gęstą warstwą szarości, jak gdyby zanurzywszy pędzel w farbie ktoś postanowił zamazać widok, do jakiego przywykła. Tu i tam budynki przebijały niewyraźnie, lecz ilekroć skupiła na nich wzrok te rozpływały się w powietrzu niczym spłoszone obecnością ludzi widma, w milczeniu obserwujące ich poczynania.
Szła, a świat uciekał jej spod stóp; była tylko kolejnym koralikiem w ponurym kalejdoskopie, którym ktoś bez przerwy obracał, próbując odtworzyć raz zauważony przez wizjer wzór, w jaki przypadkiem ułożyła się cywilizacja.
Dopiero dochodzący z dołu brzęk szkła sprawił, że wszystko naraz znieruchomiało: obraz przestał się kręcić, ona iść, nawet śpiący na miniętych kanapach chłopcy i mężczyźni zdawali się wstrzymać oddechy. Obserwowała ich przez chwilę, bojąc się choćby mrugnąć; usnęli niedawno, płytko i niechętnie. Potrzebowała chwili by zrozumieć, że jeden z nich nie spał: czarne jak porcelanowe paciorki oczy wpatrywały się w przestrzeń, lecz nie ruszyły się gdy zrobiła krok w jego stronę. Patrzyły, lecz nie widziały, były otwarte, lecz nie przytomne. Dopiero nachyliwszy się bardziej poczuła kwaśny odór zeskorupiałych na jego ustach wymiotów, i czegoś jeszcze, czego nie umiała nazwać. Coś było w tym, co pili, a ten chłopak, niewiele tylko starszy od Fei, leżał tam martwy pośród żywych.
Powieki opartego tuż obok o narożnik mężczyzny raptownie rozwarły się, jak szczęki gotowe ją połknąć; śmiał się gdy odskoczyła w tył, śmiał gdy zbiegała schodami, i wciąż śmiał, gdy na dole zobaczyła zbierającego szkło Ralfa. Jego oczy nie różniły się wiele od oczu tamtego chłopca, on również nawet jej nie zauważył. O ile jednak świadomość, że tamten był martwy, wypełniła ją dziwną ulgą i poczuciem winy zarazem, o tyle ta, że Ralf wciąż żył, wprawiła ją w jedynie wściekłość. Chciała zedrzeć z siebie koc i pokazać mu na co im wszystkim pozwolił, wskazać sponiewieraną skórę i pokrywające ją krwiaki, spermę, której nie udało jej się zetrzeć i krew, której źródła nie chciała znać, ale wtedy na nią spojrzał. Miał rdzawą szramę krwi na podwiniętym rękawie i skórę tak szarą, jakby z niego samego odpłynęła ostatnia jej kropla.
- Co robisz? - zapytała, niemal rozbawiona tym, że zamiast robić cokolwiek innego on stał tam, przeganiając szkło i kurz szczotką, jakby tylko udawał, że jest zajęty, zapracowany, i nie może jej wysłuchać.
Nie odpowiedział; jego milczenie wprawiło ją w dziwny niepokój. Musiała zagrodzić mu drogę aby powtórzone ponownie pytanie, tym razem ze strachem, zmusiło go do spojrzenia jej w oczy.
- Ralf, co robisz?
- To robię - odpowiedział cicho, wskazując brodą podłogę. - Ale nie powstrzymam cię przed wbiegnięciem prosto w to, czego nie zdążyłem sprzątnąć.
Jego pusty głos jedynie ją zirytował. Spojrzała w dół. Nie poczuła szkła, które wbiło się w bose podeszwy jej stóp nawet gdy kolejny krok w tył ją w tym utwierdził, zostawiając czerwony ślad na posadzce. Leżało tam niewidocznie jak topniejący lód i równie chłodne, a on jedynie przeganiał je z miejsca na miejsce, bezmyślnie, bez celu.
- Brzmisz jakby to ciebie pieprzyli pół nocy.
- Wolałabyś się zamienić? - zapytał obojętnie, wracając do przerwanego zajęcia. Znów na nią nie patrzył i znów zdawał się nieobecny, jak usłyszana zamiast głosu automatyczna sekretarka, nie mogę teraz rozmawiać, po sygnale zostaw wiadomość.
- Myślisz, że było ci trudno?
- Wiesz co zrobili z tym chłopcem, który prawie zabił Claude'a? - zmiatając szkło na szufelkę zagadał zamiast podjąć temat. - Mieli go pochować, wrzucić do Hai. Zamiast tego posadzili go przy jednym ze stołów i dopóki Zedong się nie zorientował bawili się nim jak kukiełką, wymachiwali jego rękami, udawali, że mówi, ruszając szczęką, a potem, kiedy Wen mu o tym powiedział, upierali się, że chcieli jedynie pożegnać się z kolegą, choć jeden z nich miał już rozpięty rozporek i jego głowę na swoich kolanach. Wolałabyś na to patrzeć? Nie? - Uniósł się, spokojny dotąd głos zaczął warczeć. - A wiesz, kto musiał go pochować, zanieść nad rzekę i modlić się, żeby nurt już go zabrał? Zgadnij, a potem powiedz mi jeszcze raz, że rozłożenie nóg na parę godzin jest trudne.
Drobna ręka pociągnęła go za rękaw koszuli.
- Już wystarczy, Ralf - przerwała mu Fei, której oczy zeszkliły się od słuchania. Widziała go wściekłego i wyczerpanego, ale nigdy aż tak, nigdy naraz.
W umieraniu niewiele było ze sztuki, za to w powracaniu z martwych - w wynurzaniu się z bezpiecznego zamroczenia, w kurczowym uczepianiu się świadomości, która to przychodziła, to odchodziła, wreszcie w zderzeniu z natłokiem bodźców i całym chaosem, jaki miała mu do zaoferowania rzeczywistość - było jej aż nadto, jednak uczciwość wymagała stwierdzenia, że była to ordynarna i brudna sztuka ulicy, która nie miała zbyt wiele wspólnego z niedorzecznie pompatyczną, a zarazem tak chętnie reinterpretowaną przez artystów ars bene moriendi. Claude utwierdził się w tym, kiedy spojrzał w martwe oczy Fei, która pomimo tego, że siedziała obok, oddychała i z rzadka zmieniała pozycję - a zatem można by powiedzieć, że wykazywała się pewną żywotnością - już nie żyła. W sposobie, w jaki wpatrywała się w przestrzeń być może dramatopisarze byliby w stanie doszukać się tego samego obłędu, w jaki popadła Ofelia, ale on widział wyłącznie niewybaczalny błąd, który popełnił. Samo to, co zrobili Fei - co zrobił on, namawiając Ralfa przed wieloma tygodniami właśnie do takiego stylu życia - stawiło jeden z wielu, wielu powodów, dla których Tang nie powinien był się nad nim pochylać.
A jednak ten ostatni z pokorą sanitariusza na linii frontu zaryzykował własną skórę, aby na nowo wtłoczyć powietrze w - zdawałoby się, nieodwracalnie zalane wodą - miechy płuc. Możliwe, tłumaczył, kiedy Claude na zmianę to krztusił się, to wymiotował, możliwe, że coś złamałem. Możliwe, że to tylko pęknięcie. Myślałem, że już nie zaczniesz oddychać, wtrącił mimochodem, jednak coś w sposobie, w jaki to powiedział samo przez się sugerowało, że byłby nawet zadowolony z takiego obrotu spraw. Fei, która zabrała mu sprzed nosa miskę i podstawiła nową nie odezwała się słowem. Być może ona też wolałaby, żeby umarł.
Być może złamałeś, powtórzył za nim niczym trzeszczące nagranie Claude, kiedy wreszcie przestał rzęzić na moment pozwalający mu zebrać myśli. Ciśnienie rozpierało mu czaszkę, przez co nie potrafił stwierdzić, czy tępe kłucie w klatce, które zamieniało się w rozdzierający ból, ilekroć pochylał się nad miednicą i zwracał treść żołądka - na którą poza resztkami pokarmowymi składał się szlam z ulicy - mogło być skutkiem ubocznym uciskania piersi czy pierwszym sygnałem ostrzegawczym wydawanym przez strzaskany mostek lub żebro. Zresztą, pomyślał, przepłukując usta podaną mu w szklance wodą, nie miało to już większego znaczenia.
Kiedy podźwignął się chwiejnie na nogi i niepewnym krokiem przeszedł przez długość sypialni, Fei wskazała mu lustro w przedsionku i przeciągnęła palcem po szyi. Dotknął przypominającego obrożę odcisku garoty Yijuna. Tam, gdzie nit przeciął skórę, krew zdążyła już zaskorupieć. Skrzywił się, kiedy przesunął palcem po skaleczeniach w próbie dokonania oceny tego, jak głębokie były.
- Na twoim miejscu nie litowałbym się nad sobą, a przynajmniej nie przy nich - poradził mu Tang - bo rozerwą cię na strzępy gołymi rękoma.
Claude potrzebował chwili na zrozumienie tego, że mówił o Jin i Shujuan, a nie spuszczonych ze smyczy biesach, które zawodziły w oddali i których zwierzęce, choć przytłumione porykiwania słyszeli nawet tu.
- Co z nimi?
Tang wzruszył ramionami. Gdzieś w holu przy akompaniamencie upiornego trzasku szyba wypadła z ram, a do środka wdarło się zawodzenie burzy.
- Mogę sprawdzić, ale nie wiem co będzie z tobą - zaoferował, nie podrywając się jednak z miejsca. - Wyszedłbym stąd już jakiś czas temu, ale oni by tu weszli i zadbali o to, żeby nie był w stanie ci pomóc cały zespół lekarzy. Myślisz, że zostawili cię z dobroci serca?
Claude usiadł z powrotem na łóżku i ukrył twarz w dłoniach.
- Ja-
- Wiem, że jesteś wdzięczny. Dla ciebie byłoby lepiej, żebyś był... Ale nie jestem tu ze względu na ciebie. Myślisz, że z nią obeszliby się lepiej?
Świszczący oddech Fei przyspieszył, ale nie poruszyła się. Przez ściągniętą w wyrazie niewzruszenia twarz Tanga przemknął taki grymas, jakby jej obojętność sprawiło mu to fizyczny ból. Poruszył się niespokojnie na krześle, jakby tknięty sumieniem chciał do niej podejść, ale powstrzymał się i odzyskał panowanie nad sobą.
- Powinienem pozwolić mu cię wykończyć po tym, co jej zrobiliście.
- To dzieje się każdego dnia - wychrypiała wreszcie Fei - każdego dnia, tam, na zewnątrz. Widziałam to. Widziałam to już wcześniej.
Podniosła na Claude'a wzrok, w którym pierwszy raz tak wyraźnie zobaczył pogardę; potem wbiła go w Tanga.
- To kretyni, tak, ale to nie oni mi to zrobili. Za to tamci- A może powinnam powiedzieć "wy"?
Tang, który - podobnie jak Claude - nie był na to przygotowany, odchylił się na siedzeniu i umilkł na trochę.
- W inny sposób - odezwał się po chwili - ale skrzywdzili cię w takim samym stopniu co tamci - albo: co my, jeśli wolisz. Nie powinno cię tu być.
- Was też nie.
- Nie byłoby nas tu, gdyby nie oni.
- Zerżnęlibyście mnie nawet wtedy, gdyby ich nie było. Jak myślisz, co tacy jak wy robią z każdą, która nie zdąży uciec? Widziałam. Wiedziałam.
Claude uniósł wzrok ku niebu; wiedział, że jeszcze moment, a nie będzie w stanie powstrzymać łez ani stłumić szlochu, który ściskał mu krtań. Skupił się na pomrukach burzy i na rozbłyskach za oknem, starając się nie patrzeć na Fei ani nie myśleć o tym, że po tym wszystkim nie miał prawa do zapłakania nad własnymi błędami przy niej, która płaciła za każde jego potknięcie.
Nikt nie udzieliłby mu za to rozgrzeszenia. Już nie.
- Przepraszam - wyszeptał drżącym głosem na tyle cicho, żeby tylko ona go usłyszała. - Tak cię przepraszam, Fei.
Fei wydawała się mu nieobecna jak przedtem Jin i zdążył uznać, że nie usłyszała tego, co powiedział, ale wtedy poruszyła się i nie patrząc na niego, odszukała na jego dłoń i uścisnęła ją.
- Potem.
Ale potem zamilkli wszyscy. Tang pociągnął za róg płachty materiału, którą przykryte były nieużywane meble. W powietrze wzbił się kurz, który zatańczył w migotliwym blasku świec. Claude spojrzał na niego pytająco.
- Posiedzimy tu aż tamci zasną. Noce są chłodne, nikt nie przyniesie nam kołdry. Oddaj jej koc i przykryj się tym, jeśli musisz. Nie bierz tego do siebie, ale nieszczególnie mnie obchodzi to, czy nabawisz się przeziębienia.
Sen nie przyszedł mu z łatwością. Fei przysypiała, ale budziła się z każdym trzaskiem, który rozlegał się na tyle niedaleko, że reagowała nań niczym ukryte w zaroślach zwierzę - za każdym razem, kiedy poderwała się do pionu Claude miał nieprzepartą chęć zapytać o to, dokąd zamierzała uciec, gdyby rzeczywiście ktoś zamierzał wedrzeć się do środka, a potem spoglądał w stronę balkonu i nie był pewien, czy byłby w stanie zasnąć już kiedykolwiek, gdyby udzieliła mu odpowiedzi. Zdołał ubłagać Tanga, by poprosił o karty. Wiedział, że tamten nie zamierzał wstać i wychodzić na korytarz - limit życzliwości widocznie został wyczerpany - ale coś w sposobie, w jaki jemu samemu rwał się głos, kiedy prosił bez końca musiało wzbudzić w nim te resztki litości, których sam Tang nie spodziewał się już posiadać i tym sposobem na prześcieradle z pokrowca wylądowała wyświechtana, pachnąca zwietrzałym alkoholem talia. Nie wiedział, kto ją przyniósł - mógł to być Wen, bezimienny wartownik, a może i sam Ralf, który pojawił się i zniknął jak przywidzenie.
[ Jak scyzoryk Gasparda ]
Nie chcąc wracać wspomnieniami do tego, jak skończył Gaspard, Claude skupił się na tasowaniu. W innych okolicznościach nie byłoby to dostatecznie zajmujące, ale inne okoliczności nie zakładały towarzyszącego mu zmęczenia i poczucia winy. To wystarczyło, by
[ Gaspard nie żył ]
odpędzić od siebie niektóre z intruzywnych myśli. Nie wszystkie, ale
[ Joshua nie żył ]
nauczył się z tym żyć. Samo to, że jeszcze nie umarł musiało mu wystarczyć.
[ Kto będzie następny? ]
Przed świtem echa rozmów i trzasków ustały i na korytarzu zapanowała wyczekiwana, choć zarazem złowieszcza cisza. Zsunięty w fotelu Tang spał z nogami na niskim stoliku; Fei u wezgłowia łóżka zwinęła się pod kocem tak, że spod niego wystawały jedynie potargane włosy i wąski pas przysypanego nimi policzka. Claude modlił się o to, by po wzięciu podanych przez Tanga środków nie miała żadnych snów.
- Tang?
Zobaczył, że sięgnął do broni zanim w ogóle zdążył unieść powieki i oprzytomnieć na tyle, żeby go rozpoznać.
- Wszystko w porządku - wyszeptał; nie umiał zdobyć się na podniesienie głosu. Strach karmił się zakrawającym na pewność przekonaniem, że może go stracić, a on nie umiał przekonać samego siebie, że była to wyłącznie idiotyczna obawa. - Budzę cię, bo wychodzę, a Fei śpi.
- Nie możesz-
- Co zrobili z Jin? Co zrobili z Ralfem? Shujuan...?
- Jeśli nie żyją, ktoś będzie musiał się nią zająć - Tang usiadł i przetarł zaspaną twarz - a to znaczy, że będziecie musieli stąd wyjechać. Szybko.
- Wyprowadź mnie z błędu, ale gdybym miał zniknąć i nikogo przy tym nie alarmować, zrobiłbym to wtedy, kiedy inni by spali.
Tang przypatrywał się mu w milczeniu.
- Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się nie myśleć o sobie? - zapytał po chwili i umilkł znowu, by zebrać własne myśli. - Zostaw ich.
- Muszę wiedzieć-
- Zabierz ją i wyjedź. Nie zdołasz wywieźć ich wszystkich.
- Muszę-
- Poradzą sobie. Ona jest na to za młoda.
- Teraz tknęło cię sumienie?
Nieruchoma twarz Tanga wykrzywiła się w spazmie, nad którym nie zdołał zapanować, ale zaraz znów wygładziła się.
- Nie mogą połamać mi rąk, bo ich potrzebują - wycedził ozięble - ale czy zastanawiałeś się nad tym, na ile sposobów można zadać ból bez łamania czegokolwiek? Czy naprawdę uważasz, że przystanie do nich to był mój wybór? Złota klatka to nadal klatka i jeśli Zedong postanowił zamknąć w niej Jin lub Ralfa, nie będziesz miał wiele do powiedzenia w tej kwestii.
Claude, który poczuł ukłucie współczucia zaraz napomniał się, że Tang - niezależnie od tego, co mówił - stał na względnie bezpiecznym, stabilnym gruncie po drugiej stronie barykady i wyciągnięcie ręki ponad zasiekami nie oznaczało, że zamierzał przeskoczyć przez usypany między nimi wał i zmienić stronę. Takie rzeczy się nie zdarzały - żołnierze na froncie również zdawali sobie sprawę z tego, jak bezsensowny był rozlew krwi, ale niezależnie od tego pozostawali marionetkami w rękach zwierzchników. Mogli zadecydować o zawieszeniu broni w Boże Narodzenie, mogli nawet wymienić się życzeniami z wrogiem i rozegrać z nim towarzyski mecz na przeoranej szrapnelami ziemi niczyjej, jednak nie powstrzymywało ich to przed powyrzynaniem się pierwszego dnia świąt.
- Czy naprawdę uważasz, że to wszystko - to wszystko, co nam zabraliście i zabierzecie - że przyszło nam to z łatwością? Że zostało nam dane?
W innym świecie mogliby poznać się przez wspólnego znajomego.
- Nie mam nikogo poza nimi. Poza Ralfem, bo one mnie nienawidzą, a Yan- Yan się boi. Nie mam o to do niego pretensji.
W innym świecie mogliby sobie ufać.
- Proszę. Proszę, pozwól mi sprawdzić, czy przynajmniej żyją.
W innym świecie nie musieliby przeprowadzać tej rozmowy.
- Proszę.
Korytarze były opustoszałe i gdyby nie baczyć na to, że poprzedniego ranka podłogi nie zaśmiecały puszki, butelki i wdeptane w wykładzinę niedopałki, można by uznać, że w ścianach wcale nie kryły się zmożone snem szczury. Fei, która z początku kręciła się w pobliżu tak, by móc schować się za nimi, zorientowawszy się, że wszyscy posnęli, wyprzedziła ich i szła kilka kroków przed nimi, jakby nie chciała mieć z nimi - z nim, uświadomił sobie Claude - nic wspólnego. Nie zorientowała się, że zostali w tyle, gdy Tang zatrzymał się i przytrzymawszy Claude'a za łokieć, zmusił go do zrobienia tego samego; być może, pomyślał, wyrwawszy ramię z uścisku, być może Fei wiedziała, że została sama, ale właśnie tego potrzebowała. Wyglądało na to, że odgrywanie ślepców im wszystkim przychodziło z niewielkim trudem.
- O co chodzi?
Tang - który do niedawna sprawiał wrażenie bezpowrotnie wytrąconego z równowagi - po przekroczeniu progu wśród resztek na ziemi musiał znaleźć pozostałości tego katatonicznego niewzruszenia, z którym przed paroma dniami od niechcenia zauważył, że walka z Yijunem była nierówna, nim sam za plecami Zedonga wręczył im broń. W bladym świetle poranka woskowa skóra zdawała się być - zupełnie niczym topik nawleczony niewprawnymi rękoma na wsporniki - rozciągnięta na siłkę na stelażu z wyraźnie zarysowanych tuż pod nią kości twarzy. Przez moment Claude bał się podnieść wzrok w obawie przed tym, że tuż pod linią żuchwy spostrzeże zatopione w żywym ciele przekrzywione śledzie namiotowe.
- O nic. Chciałem powiedzieć, że może powinniście zdechnąć zamiast żyć ich kosztem. Tyle.
Claude poczuł ukłucie w piersi. To żebro, powtórzył, to żebro, to żebro, to żebro.
Nie musiał mu tego mówić - i tak dusił się z poczucia winy.
- Może ty też.
- Może ja też - wyrzekł z wolna Tang. - Może dlatego rozglądamy się za Ralfem, a nie żadnym z nich. Może nie możemy się wzajemnie osądzać.
Przez wybite szyby do środka wdzierały się trele przycupniętych na parapecie wróbli. Pomyślał, że na żółknących liściach musiała perlić się rosa, a niekoszona trawa, która od pewnego czasu rozrastała się niekontrolowanie kołysała się na wietrze. Pomyślał o tym, że w przyszłym roku zamiast zwłok będą natykać się na szczególnie zdrowe kępy polnych kwiatów, na salangany, na pszczoły, na życie - o ile im samym będzie dana jakakolwiek przyszłość, by mogli to zobaczyć. Nie pasowali do świata na zewnątrz. Mój Boże, pomyślał Claude. Może po prostu wszyscy powinniśmy umrzeć.
Natknęli się na palącą w milczeniu Shujuan, która przysiadła na parapecie i wpatrywała się w martwy punkt w przestrzeni. Posłyszawszy kroki, poderwała się na równe nogi, ale zorientowawszy się, że nie stanowili zagrożenia, usiadła i połą płaszcza kąpielowego zakryła sińce, które rozlały się na nogach i przedramionach niczym akwarele na płótnie. W przelocie obrzuciła ich spojrzeniem z odrazą i wrogością niepozostawiającą wiele wątpliwości w kwestii tego, że musiała życzyć im śmierci.
- Przepraszam.
Nie poznał własnego schrypniętego, słabego głosu, który załamał się pod ciężarem tego jednego słowa.
- Pierdol się. A ty - warknęła, zwróciwszy się niespodziewanie do Tanga - powinieneś był zabrać się za tamtego.
- Zrobiłbym to, gdybym umiał mu pomóc. Jak się czujesz?
- Jak się czujesz...! - powtórzyła za nim z niedowierzaniem, wydając się zarazem rozbawioną w upiorny, histeryczny sposób. Wybuchła zimnym, szyderczym śmiechem. - Jak się czujesz...! Mam cię o to zapytać, kiedy rozwłóczą twoje ścierwo po tym, jak wytrzeźwieją? Nie było cię tu z nami, więc mogłeś nie zauważyć, że nie byli zadowoleni, że go odratowałeś. Jak ci się wydaje, co ci zrobią? Jak będziesz się wtedy czuł?
- Gdybyś zmieniła zdanie, będę-
- Pierdolcie się obaj.
Przeszli obok, unikając swoich spojrzeń.
W pierwszym odruchu zapomniał się - spróbował zawołać Ralfa po imieniu, ale przecenił możliwości nadwyrężonego gardła i zakrztusił się, jakby znów niewidzialna ręka niby prasa zmiażdżyła mu krtań i w próbie złapania oddechu przyszło mu zachłysnąć się wodą. Zanim zdołał powstrzymać rzężenie, łzy zdążyły zamroczyć pole widzenia. Usłyszał szybkie kroki i po tym, jak lekko były stawiane rozpoznał Fei.
- To nie było zbyt mądre - powiedziała, kładąc mu rękę na plecach, jakby był wymagającym poprowadzenia starcem - nie podnoś głosu. Wody?
- Claude?
- Chciałam ci powiedzieć, że cię szuka.
- Nienawidzę zadawać tego pytania i w twoim przypadku znam odpowiedź, ale pozwól, że i tak spytam: jak się czujesz?
- Co z nim?
- Żyję - zdołał wciąć się Claude i odchrząknął, choć niewiele to dało, ponieważ kiedy znów przemówił, nienaturalnym brzmieniem mógłby równać się z upiornym skrzypieniem skorodowanych trybów, spomiędzy których z każdym jękliwym obrotem wykruszała się rdza. - Jesteś cały?
W przeciwieństwie do Shujuan, Ralf patrzył na niego pustym wzrokiem lunatyka z rękoma zaciśniętymi na trzonku miotły z taką siłą, że kłykcie zbielały, zupełnie jak gdyby zwątpił w to, co widział - Claude musiał przestąpić przez kałużę zamiecionego szkła, by rozewrzeć jego palce i wsparłszy szczotkę o pobliskie krzesło, łagodnie ująć w dłonie jego pobladłą twarz.
- Nie każ mi się powtarzać, bo wkładam w to spory wysiłek - wyszeptał - jesteś cały? Tang, Fei, czy moglibyście...?
Tang przytaknął zdawkowo.
- Będę w kuchni.
- Nie wiem czy mamy tam po co wchodzić - zauważyła z ciężkim westchnieniem Fei, ale posłusznie ruszyła w stronę zaplecza. - Chodź, i tak musielibyśmy przeliczyć to, co zostało. O ile zostało.
- Dziękuję.
Ralf wreszcie pogodził się z myślą, że nie widział zmarłych i że od podrapanych ramion, które zacisnęły się wokół niego nie tchnęło grobowym chłodem; Claude pozwolił sobie na wsparcie się na nim, kiedy tamten - przeraźliwie blady i wychłodzony - naparł na niego z niespodziewaną zawziętością. Drżał, jakby znów zmagał się z temperaturą.
- Przez całą noc powtarzali mi, że nie żyjesz - wyszeptał - mój Boże. Claude, oni mówili, że po tym, jak wyszedłem, mówili, że zasnąłeś i że któryś z nich-
- Żyję. Zresztą- Ralf. Ralf, hej. Hej - odsunął się od niego na wyciągnięcie ramion. Ralfem wstrząsnął niekontrolowany spazm powstrzymywanego szlochu; widział to aż nazbyt wyraźnie w jego przekrwionych, podpuchniętych oczach. Na ten widok jego samego coś ścisnęło w gardle i - ignorując ból żeber - na powrót przycisnął go do siebie. - Hej, Ralf. Nie płaczemy. Żyję. Zresztą, jak mówiłem, nie mogę sobie, ot tak, umrzeć.
- Co?
- Coś ci obiecałem. Będę ci wierny dopóki rozbieżność interesów nas nie rozłączy, pamiętasz? Nie zostawię cię z tym samego. Nie zostawię- Hej, Ralf. Ralf, już dobrze. Już dobrze. Już dobrze, jestem tu. Wszystko będzie dobrze.
- Nie masz pojęcia co tu się działo. Claude, tak cię przepraszam, że-
- Że dałem się zaskoczyć? - wtrącił z czymś, co miało być śmiechem, ale z powodzeniem można było uznać za płacz. Kiedy zaparł się czołem o czoło Ralfa nie umiał powiedzieć, czyje właściwie łzy poczuł na twarzy. Czuł na piersi urywany oddech tamtego - a może własny? - Nic się nie stało.
- Było blisko, zbyt blisko, Claude, ty- Przecież ty nie oddychałeś, do kurwy nędzy, a to, że on był w pobliżu to cud, pierdolony cud, bo-
Ralf umilkł, kiedy z pewnym zaskoczeniem dla samego siebie Claude podważył jego brodę i zamknął mu usta pierwszym tak niepewnym pocałunkiem, zanim spłoszony własną, wydającą się nie na miejscu bezpośredniością spróbował się wycofać. Palce, które przez cały ten czas mechanicznie przesuwały się wzdłuż linii jego grzbietu, jakby Ralf usiłował odczytać przy pomocy samych opuszek wiadomość zapisaną alfabetem Braille'a, w nagłym przykurczu zacisnęły się wokół fałd materiału pięści, zatrzymując go wpół kroku.
- Już raz cię puściłem - On również ochrypł. - I zobacz dokąd nas to zaprowadziło. Myślałem, że to koniec. Byłem przekonany, że to koniec. Bałem się, że to ciebie musiałbym zanieść nad ranem nad rzekę, a obawiam się - zaśmiał się, ale zamiast rozbawienia Claude usłyszał w jego głosie jedynie niewysłowioną rozpacz - obawiam się, że to byłoby ponad moje siły. Mógłbym wywlec stąd ich wszystkich, ale nie ciebie. Nie ciebie- Ja... - Ralf nadludzkim wysiłkiem zdobył się na przywołanie na twarz cienia uśmiechu. - Nie wiem po co w ogóle zadałeś sobie wczoraj trud przekonywania mnie, że nie zawiodłem na całej linii. Byłem gotów w to uwierzyć, ale potem udało mi się rozczarować samego siebie. Nie zdążyłem. Tak mi-
- Już dobrze - przerwał mu cierpliwie Claude, nie przestając gładzić jego zmarnowanej twarzy kciukiem. W zalanym poblaskiem świtu westybulu przypominali widma, które nie zaznawszy spokoju błąkały się bez celu na własnych grobach. - Już dobrze, Ralf.
Nad ich głowami przemknął wróbel, który musiał dostać się do środka przez jedno z otwartych lub wybitych okien; jego czysty, słodki szczebiot jeszcze przez moment odbijał się zwielokrotnionym echem, zanim na dobre ucichł.
- Posłuchaj mnie. Ralf, proszę- Mamy tylko siebie. Ja mam tylko ciebie. Wbrew obiegowej opinii i temu, co myślisz- Hej, Ralf, kochanie, posłuchaj- W innych warunkach też miałbym tylko ciebie, słyszysz? Gdybym miał przejść przez to wszystko od początku, wybrałbym ciebie i zrobiłbym to samo przed rokiem, przed dwoma, a nawet trzema laty- rozumiesz, co do ciebie mówię? Jeśli jest coś, czego żałuję to nie to, że musiałem znosić te wszystkie razy, kiedy byłeś dla mnie sukinsynem, a to, że nie było mnie wtedy, kiedy mogłem temu zapobiec. Kiedy jeszcze mógłbym postawić ci tego drinka w tamtym barze. Zabrać do kina, do teatru. Pokazać to miasto. Że może zaryzykowałbyś i pozwolił mi spróbować. Że nie byłbyś właśnie święcie przekonany, że jesteś wrakiem kogoś, kim nawet nigdy na dobrą sprawę nie byłeś, a ja tylko kolejnym kretynem z akcentem z Marsa- Hej, Ralf. Ralf. Już w porządku, jestem obok. Żyjemy. Żyjemy. Spójrz na mnie. Proszę.
Ralf podniósł na niego wzrok i Claude wykorzystał ten moment, by rękawem zetrzeć te łzy, które zdążyły się stoczyć wzdłuż policzków do brody.
- Wyjdziemy z tego - wyszeptał - a potem zabijemy tych skurwieli we śnie. Urżniemy ich, a potem wlejemy im benzynę pod drzwi i rzucimy zapałkę. Jeśli trzeba, spalimy to miejsce do gołej ziemi. Przysięgam, że oni nam za to zapłacą - ale nie teraz. Kiedy ostatni raz spałeś?
Ralf odtrącił jego rękę, jakby ta zaczęła go parzyć albo sam zorientował się, że to jego twarz płonęła przez cały ten czas. Wzruszył ramionami.
- Nie wiem - powiedział, starając się zabrzmieć tak, jakby to nie było w tym momencie relewantne, zanim po raz ostatni spróbował zadać kłam własnym podkrążonym, przekrwionym oczom, które musiały widzieć zbyt wiele przez tych kilka godzin, kiedy był zdany wyłącznie na siebie:
- Nie jestem śpiący. Skończę z tym i może wtedy się położę - o ile oni nie zdążą się do tej pory-
- Jeśli którykolwiek z nich będzie spodziewać się tego, że będziesz im usługiwać, ten pierdolony hotel spłonie jeszcze dziś.
- I uważasz, że ci na to pozwolę? Po tym wszystkim- myślisz, że zniosłem to wszystko po to, żebyś ty się im podłożył, bo ja potrzebowałem drzemki? Może ciebie przerastała w przeszłości praca bez snu, ale nie mnie.
- Ralf, kochanie, nie bądź jak oni. Nie bądź kretynem - Claude mówił na granicy słyszalności; wiedział, że lada moment krtań podda się, a on umilknie, ale zdołał odchrząknąć i wydobyć z siebie własny - choć jakby zupełnie obcy - przypominający niskie warczenie głos. - Wróciłem z piekła, w zasadzie wyczołgałem się z niego, i nie chcę tam wracać, ale jeśli się na to zdecyduję, nie wrócę sam. Nie pytam cię o pozwolenie - ja informuję.
- Wydawało mi się, że zdołaliśmy wypracować już pewne porozumienie odnośnie tego, że twoje pomysły-
- Ratują ci skórę, tak. Tak.
Ralf westchnął, ale zaszła w nim pewna zmiana - Claude nie umiał powiedzieć, czy widmo uśmiechu stanowiło kolejny wytwór wyobraźni, czy też rzeczywiście w tamtego wstąpiło na powrót życie.
- Niech będzie. Idę prosto do łóżka.
- Zaraz do ciebie przyjdę.
Jeśli Ralf rzeczywiście był rozbawiony, chwila ta przeminęła bezpowrotnie. Spochmurniał, jak gdyby diabeł, którego od tak dawna nosił za skórą niespodziewanie zaczął wieszczyć kłopoty.
- Dokąd idziesz?
- Zapytać naszego nowego przyjaciela czy nas sypnie, kiedy tylko znikniemy mu z oczu - Wskazał na kuchnię. - Nie ufam mu. Musimy być z nim ostrożni.
- I?
- I? - powtórzył Claude, choć nie był pewien, czy Ralf nie wziął tego niewyraźnego stęknięcia za skrzypnięcie drzwi; wiedział, że nadwyrężał w ten sposób krtań, ale nie umiał milczeć. Przeszedł przez zagracony apartament i zrzuciwszy rzeczy z kanapy usiadł, nie wykazując większego zainteresowania przekraczaniem progu sypialni, która - podobnie jak kuchnia - tonęła w mroku zaciągniętych stor. Ledwie przerzucił resztę ubrań na siedzenie pobliskiego krzesła, usłyszał przytłumione kroki. Ralf skrzywił się po wychynięciu z zacienionego wnętrza i zawahał się wpół kroku, jakby nie był pewien, czy nie powinien zawrócić. Claude, nie mogąc wydobyć z siebie głosu, poklepał jedynie poduszkę w zapraszającym geście.
- Szczęście w nieszczęściu, że zdążyliśmy poznać się na tyle, byś nie musiał mówić zbyt wiele, ale - Ralf przetarł zmęczoną twarz - może nie na tyle dobrze, żebyśmy się zawsze przy tym rozumieli. Myślałem, że idziemy spać.
- Ty idziesz - Claude przeciągnął palcem po szyi. - To boli.
- Tang niczego ci nie dał?
Podciągnął rękaw i wyprostował ramię; po takim czasie ślad po wkłuciu był ledwie widoczny.
- Nad ranem.
- To dość zaskakujące, że wszystkim im nie wstrzyknął powietrza - Zrezygnowany Ralf nakrył się kocem i wyciągnął się na kanapie; tym razem zdawał się nie potrzebować zachęty do tego, by rzucić mu poduszkę na kolana i złożyć na niej głowę. - Musiał mieć okazję.
- Też miałeś - zauważył Claude, pozwalając jego włosom przesypać się między swoimi palcami - ale stchórzyłeś.
- Nie nazwałbym tego-
Ralf mimowolnie urwał, kiedy poczuł na czole najpierw oddech, a potem same usta.
- Idź już spać.
- A co ty zamierzasz robić w tym czasie? Patrzeć na mnie przez sześć godzin i podziwiać? Nie uważasz, że to nieco zbyt ekscentryczne nawet jak na nasze standardy?
Sprężyny skrzypnęły, kiedy pochylił się niebezpiecznie do przodu, by sięgnąć po książkę, którą zostawił na stoliku do kawy. Leżały wszędzie; nie wiedział, które i ile z nich zaczął, które i ile z nich skończył, a ile przeczytał kilkukrotnie wyłącznie po to, by zmusić się do skupienia na czymś innym niż ich patowe położenie.
- Mogę się przesiąść - zaproponował, wskazując na fotel i potrącił Ralfa palcem w nos, by zasygnalizować, że powinien pospieszyć się z podjęciem decyzji. - Mam to zrobić?
Tamten złapał go za rękę.
- Zostań - poprosił, ale zaraz musiał przywołać się do porządku, ponieważ uwolnił jego nadgarstek z uścisku i zamknąwszy oczy, dodał jakby od niechcenia:
- I tak nie będzie z ciebie większego pożytku, dokądkolwiek byś nie poszedł. Równie dobrze możesz tu zostać.
- Nie ma problemu, mogę-
- Nie - rzucił na tyle ostro, by Claude nie mógł zwalczyć uśmiechu. Pogładził go pieszczotliwie po głowie.
- Spokojnie; będę tu, kiedy się obudzisz. Śpij.
- Claude?
Uprzejmym odchrząknięciem zasygnalizował, że zamienił się w słuch.
- Przepraszam.
Przesuwające się na zewnątrz chmury przypominały kłębki wełny, które ktoś niezdarnie próbował rozczesać na niebie grzebieniem i zniechęcony tym, co udało się mu osiągnąć zaniechał dalszych prób. Claude przypatrywał się im bezmyślnie i z rzadka przewracał strony, a kiedy zostało mu zatrzasnąć książkę, rozejrzał się za następną - nie zauważywszy żadnej w pobliżu, po prostu zaczął wertować tę wielokroć przeczytaną od początku. W którymś momencie Ralf zadrżał, a następnie przebudził się i potoczył dokoła błędnym wzrokiem - wówczas szeptem przypomniał mu, że był bezpieczny, a kiedy to nie wystarczyło, tym samym monotonnym tonem niczym baśń zaczął snuć historię o latach młodości i państwach tak odległych, że sam skłonny był uwierzyć, że leżały one poza granicami ich wyobraźni. Mówił o zapachu soli i balsamu migdałowego w powietrzu, o śliskich kamieniach, na których poszarpanych krawędziach niegdyś stawał, o rozkosznych pocałunkach słońca, które składało ono na jego karku i przypominających ziarna piasku piegach na nosie kogoś, kogo kochał; wreszcie o leniwych popołudniach na schodach nad rzeką i kaczkach, którym rzucali pestki słonecznika, kiedy wilgotna bryza znad Garonny skręcała im włosy. Wtedy, w tamtych odległych dniach, też pełnił rolę przewodnika, choć sam czuł się jak turysta, wizytując w rodzinnych stronach po tylu latach na obczyźnie; patrząc na uśpioną twarz Ralfa, miał nadzieję, że gdziekolwiek ten nie zawędrował w swoich snach tym razem, widział na horyzoncie różowe miasto wzniesione z cegły i drewniane pobielane okiennice, a nie wstęgi dymu wijące się ponad dachami, od których oni wtedy uciekali wraz ze spanikowanym, przepychającym się w wąskich uliczkach tłumem. Europa tonęła w chaosie i w Hamburgu musiał rozgrywać się ten sam koszmar - być może to z niego zdołał się wyrwać Ralf.
Wtedy problemy spadły na nich jak jastrzębie, które kołowały na białym niebie od wielu godzin tak, że nie byli w stanie odróżnić ich krzyków od własnego, niosącego się echem nad wodą śmiechu; kiedy u drzwi rozległo się pukanie, wyrwany z zamyślenia Claude był nieomal wdzięczny, że przybycie nowych zmartwień zostało zaanonsowane - choćby i w ten sposób. Wysunąwszy się spod Ralfa, podłożył mu w miejsce swoich kolan poduszkę i upewniwszy się, że jego głowa nie zsunie się z kanapy, ruszył przed siebie niby nieopatrznie przywołane z zaświatów widmo.
- Co się stało? - zapytał półgłosem, stając twarzą w twarz z Wenem, który pomimo ściskanego w ręce kubka termicznego z - w co nie wątpił, widząc sine zakola pod jego oczami - kawą, wyglądał niewiele lepiej od lekarza pełniącego dyżur siedemdziesiątą drugą godzinę.
- Gdzie jest Ralf? - zapytał tamten, nawet nie siląc się na powitanie. - Śpi?
- Śpi. O co chodzi?
- Wolałbym rozmawiać z nim, ale - zawahał się i Claude przysiągłby, że zobaczył, jak Wen się uśmiecha, ale w tamtym momencie uniósł termos do ust - prawdopodobnie po to, by to zamaskować. - Może to dobrze, że ty otworzyłeś. Chodź.
- Gdzie zgubiłeś resztę świty? - zagadnął, zamykając za sobą drzwi. - Nie byłbym zaskoczony, gdyby je wyważyli zamiast pukać.
Wen wzruszył ramionami.
- Powinieneś wiedzieć, że zasady gry zmieniają się z każdym zastępcą.
- Nie zastępuję Ralfa. Ralf nie jest-
- Nie? No proszę, dałem się oszukać - Wen znów przechylił kubek, ale zaraz z pewnym rozczarowaniem podniósł wieko i bez większego zainteresowania zajrzał do środka. - Jeśli o mnie chodzi, powiedziałbym, że to Ralf rozdaje karty, ale pozostaje podatny na sugestie - w przeciwieństwie do Zedonga.
- Dzielimy się wpływami.
- Nie mówiłem, że nie. W byciu vice nie ma nic złego, może wyjąwszy to, że obaj mamy ręce pełne roboty, której oni nigdy nie docenią. Czy był z wami ktoś jeszcze?
- Nie rozumiem. Poznałeś wszystkich - o co chodzi?
- Nie zgubiliście kogoś?
- Nie sądzę.
Wen zatrzymał się i podniósł na niego wyraźnie zmęczony wzrok.
- Posłuchaj mnie. Możesz myśleć, że kogoś chronisz, ale tak nie jest. Zapytałem cię o to na osobności, a nie przy nich, bo mam serdecznie dość. Chciałbym się położyć. Powiedz prawdę - wszyscy na tym skorzystamy.
- Nie wiem o czym mówisz.
- Znaleźliśmy przybłędę.
- Nie wszystkie sieroty są nasze. Nie prowadzimy ośrodka adopcyjnego.
- On jest biały.
- I dlatego zakładacie, że się znamy? Jeśli to nie Joshua, który zszedł z drzewa, nie-
- To nie Joshua.
- Musiałbym go zobaczyć.
- Czyli był z wami ktoś jeszcze?
- Ludzie przychodzą i odchodzą. Powinieneś coś o tym wiedzieć.
- Gdzie on jest?
Jeden z podwładnych Zedonga, który rozsiadł się w międzyczasie na ladzie portierni wskazał od niechcenia nożem na prowadzący w głąb hotelu korytarz, a potem znów pochylił się nad osełką. Kiedy przechodzili obok niego, Claude spostrzegł, że tuż za nim leżały inne - przede wszystkim zakrzywione, myśliwskie finki, ale też niepozorne scyzoryki i kilka sprężynowców. Poczuł, że na karku ścierpła mu skóra.
- Co o nim wiecie?
- Poza tym, że nie pochodzi stąd? Niewiele. Mówił, że uciekał przed pożarem, który wybuchł na południowy wschód stąd. Wygląda, jakby mówił prawdę, ale to, że znalazł się w pobliżu-
- Musisz mi uwierzyć na słowo, że nie znam wszystkich białych, których licho zapędziło na ten koniec świata.
Wen przytaknął, ale już nie zwracał na niego uwagi. Na ziemi z twarzą przyciśniętą do posadzki leżał mężczyzna, którego na rozkaz brutalnie i bez zbytniego ociągania podźwignięto do pionu tak, że kiedy niepewnie stanął na własnych nogach, zatoczył się nim złapał równowagę.
- Znasz go?
Claude zbliżył się do nieznajomego i w milczeniu przyjrzał się pokrytym pyłem ubraniom, które upodabniały tego człowieka do górnika i twarzy, która nie zdradzała zbyt wiele swym wyrazem; tam, gdzie pot spłynął wzdłuż linii żuchwy spod sadzy i kurzu wyzierały zacięcia i dwu, może trzydniowy zarost. Widział, że intruz także się mu przyglądał - zielone oczy kilkukrotnie uciekły ku śladom po duszeniu.
- Znasz go? - powtórzył Wen z wyraźnym zniecierpliwieniem. Co z nim zrobicie, jeśli zaprzeczę?
- Nie nazwałbym tego znajomością.
Usłyszał trzask bezpiecznika za plecami. Boże, pozwól mu być bystrym, poprosił żarliwie w duchu, nim znów zabrał głos:
- Wpadliśmy na siebie przypadkiem i tego samego dnia rozdzieliły nas... Cóż, okoliczności. Jak mówiłem, ludzie przychodzą i odchodzą. Nie możemy pozwalać sobie z Ralfem na szukanie wszystkich tych, którzy się zgubili - powiedział na tyle beznamiętnym tonem, na ile umiał, usiłując nie myśleć o tym, że ten mężczyzna umrze, jeżeli nie zrozumie w porę tego, co usiłował mu przekazać i nie odegra należycie swojej roli. - Dobrze, że nie zdążyłeś zrobić sobie dzieciaka, Claude, bo nawet pierworodnego byś zapodział - tyle usłyszałem, nim uznaliśmy sprawę za straconą. Tobias - dobrze pamiętam? Tobias? - mam nadzieję, że nie masz nam tego za złe. To nie było nic osobistego.
Nieznajomy nie zareagował, a potem - nieznośnie powoli - skinął głową.
- Nie szkodzi. Mam nadzieję, że Ralf jakoś się trzyma.
- Śpi. Podobno uciekłeś przed pożarem.
- Miałem szczęście. Ogień szybko się rozprzestrzenia - zdążył odciąć mi drogę i niewiele zabrakło, by zrobił to po raz drugi.
- Umiałbyś wskazać ten teren na mapie?
- Niezbyt dokładnie. Przez wiatr sąsiadujące budynki zajmowały się jak zapałki. Burza- Deszcz musiał spowolnić proces, ale wątpię, żeby miał to zatrzymać.
Wen wydał stosowne polecenia. Pozostali udawali niewzruszonych, ale Claude po sposobie, w jaki zaczęli na siebie patrzeć zgadł, że bali się, że z następną zmianą warty płomienie staną się widoczne na horyzoncie.
- Jak się nazywasz, Tobias? - wyszeptał, skorzystawszy z tymczasowego zamieszania.
- Noah.
- Nie mów nikomu, jeśli chcesz żyć.
- Dziękuję.
Tak musieli czuć się żołnierze otwierający oczy w okopach po zapadnięciu w niechciany, wymuszony wyczerpaniem sen, mający więcej wspólnego z omdleniem niż uśnięciem. Przez krótką chwilę nie wiedzieli co dzieje się dookoła i nie pamiętali nic poza tym, że wystawienie głowy ponad poziom wykopanego rowu, głębokiego jak grób, którym z biegiem dni zaczynał być dla coraz większej ich liczby, oznaczało pewną śmierć z ręki każdego, kto uznawał ją za ekwiwalent własnego przeżycia. Ralf wiedział ilu zginęło aby mogli żyć. Wiedział też jak wielu wciąż musiało, aby ten stan się utrzymał, oraz że cokolwiek by się nie działo - było warto. Mimo wszystko, uświadamiał to sobie powoli, było warto.
Nie obudził go hałas, do którego ciągłej obecności zdążył już przywyknąć, lecz martwa cisza każąca mu myśleć, że został na tym froncie sam, przegapiony wśród uściełających okolicę zwłok, którymi wkrótce, po ostatecznym umilknięciu wymiany ognia, miały zainteresować się hieny cmentarne.
- Claude?
Podniósł się do siadu tak szybko, że ciszę wypełnił zwiastujący utratę przytomności pisk w uszach; stanowił ostrzeżenie, że z chwilą zerwania się na nogi utraci w nich władzę. Ralf zignorował je, choć przez chwilę musiał iść podparty barkiem o ścianę, na którą osunął się postawiwszy pierwsze kroki. - Claude?
Nie odpowiedział mu nikt. Jeszcze przez chwilę słyszał wyłącznie szum napływającej do skroni krwi - całkiem niedawno kojarzyłby się mu się z szumem morza, lecz dziś przypomniał mu o szuraniu szczotki, którą usiłował zetrzeć z betonu krew Yijuna zmieszaną z wybielaczem. Jej fale, równie spienione, rozpływały się na boki z każdym potarciem różowego od niej włosia o podłoże. Osobliwy zapach mieszanki chloru i żelaza zdążył poznać wiele tygodni temu, czyszcząc łazienkę śliską od krwi Zhanny. Tak pachniało wybielanie nieodwrotnie splamionego sumienia, czynność bardziej grzeszna niż samo zabicie, któremu miała zaprzeczyć, ale tym razem chodziło o coś innego. To Jin go zabiła, choć gdyby tylko tego potrzebowała był gotów udawać, że Yijun zabił się sam, a przynajmniej uczynił ten atak śmiertelnym. Nie chciał jedynie aby ta krew skończyła rozsmarowana na twarzach podwładnych Zedonga, których ciekawskie spojrzenia uciekały do ciemnych plam szkarłatu ilekroć oddalił się na tyle, by nie lękali się jego osądu, ani na twarzy samej Jin, której dzikie, podbite przez nich oczy zdradzały, że przez chwilę chętnie uczyniłaby to samo.
Nie wiedział kiedy usiadł. Być może gdyby nie spojrzał na drzwi nie zorientowałby się, że Claude zdążył uchylić je i wślizgnąć się bezszelestnie do środka.
- Nie chciałem cię budzić bez potrzeby - Claude uprzedził go, zanim Ralf zdążył przypomnieć mu, że miał tu być. - Dawno wstałeś?
Ralf pokręcił głową, przez co niedbale zaczesane do tyłu włosy ponownie opadły mu na oczy i zostały tam, dopóki siadając obok Claude nie odgarnął ich, część dłuższych pasem zakładając mu za ucho. W pierwszej chwili zaśmiali się cicho z tego niespodziewanego przejawu czułości, w następnej Claude skrzywił się z bólu, a Ralf spoważniał.
W świetle trwającego w najlepsze dnia karmazynowa obroża na jego szyi była wyraźniejsza. Wyglądał jakby urwał się śmierci ze smyczy i dobiegł aż tutaj, licząc, że nie odnajdzie go wśród żywych.
- Coś się stało?
I brzmiał jak tracące zasięg radio, którego dotychczasowe audycje i piosenki zakłócał mrukliwy szum zaburzeń, przez co Claude nie chcąc niepokoić Ralfa nadwyrężonym głosem i wieściami, jakie miał przekazać, milczał przez jeszcze moment, pozwalający im udawać, że nie mieli powodów do zmartwień. Uśmiechnął się gorzko.
- Szczęście w nieszczęściu - oznajmił wreszcie przyciągając Ralfa na tyle, by jego głowa spoczęła mu na barku. - Zbierają się, przynajmniej ci, którzy są w stanie prowadzić. Pali się. Nie wiem gdzie dokładnie i czy nadal, ale to miasto płonie.
- Zdążyłeś podpalić je beze mnie?
- Miałbym pozbawić cię tej przyjemności?
Południowy wschód, wskazał Claude, to mniej więcej tam gdzie słońce. Jego promienie były stłumione przez chmury, tak jak zaciśnięta na ustach dłoń była w stanie stłumić dobywający się z nich krzyk; bezbarwne światło mętniało w mgle towarzyszącej mżawce. W pewnej odległości podstawy otaczających ich budynków stawały się niewidoczne, a ich wierzchołki zdawały się rozpływać w powietrzu. Z dłońmi zaciśniętymi na zimnej, metalowej balustradzie, Ralf jakiś czas wychylał się przez balkon, jednak jedyne źródło dymu znajdowało się parę pięter niżej. Spojrzał w dół, a zapach tytoniu przyprawił go o mdłości.
Tak smakowała połowa pocałunków Claude'a. Tak mogła pachnieć jego śmierć.
- Nie wie jak długo biegł - kontynuował Claude gdy Ralf minął go w progu by jak najszybciej zamknąć szklane drzwi - ale gdyby go nie schwytali, bo inaczej tego nie nazwę, pewnie szedłby dalej.
Ralf przytaknął. Gdzieś tam, za zroszonymi szybami ich pokoju, grzebień ognia przeczesywał kolejne ulice wyczesując z nich ludzi jak zalęgłe we włosach wszy.
- Gdzie jest?
- Zostawiłem go z Tangiem, który pewnie właśnie tłumaczy mu, że powinien stąd wiać przy pierwszej okazji.
- Powinienem mu podziękować.
- Wątpię aby przyjął podziękowania. Twierdzi, że to co robimy jest złe, ale gdzieś po drodze musiał uznać, że pozostawienie mnie na pewną śmierć byłoby jeszcze gorsze.
- Wie?
- On wie, Jin wie. To trochę zabawne, że ci sami, którzy najbardziej mają nam to za złe są jednocześnie tymi, którzy są nam najskłonniejsi pomóc. Jeszcze trochę a pomyślę, że jesteśmy jak oni - Claude skinął głową na zewnątrz i choć zrobił to powoli jego pozornie spokojne oblicze nie było w stanie ukryć bólu, jaki mu to sprawiło. Ralf odwiódł dłonią jego brodę, nie pozwalając mu dłużej patrzeć na stojących tam ludzi Zedonga.
- Nie obchodzi mnie to póki to znaczy, że żyjesz. - Powinno było zdziwić go brzmienie własnego głosu, lecz ostatnimi czasy przemawiał tym tonem na tyle często, by jego bezwzględna stanowczość stała się mu równie znajoma co serdeczność, którą zastąpiła. - Że my żyjemy.
Przez krótką chwilę Claude zdawał się szczerze zaskoczony - częściowo z powodu jego słów, częściowo przez to, że Ralf nieoczekiwanie pogładził jego policzek.
- Wiesz, że tego nie chciałem. Wiesz, że uważałem to za zły pomysł. Ale nie trzeba długo myśleć, żeby zrozumieć, że to na tę chwilę najlepsze rozwiązanie.
- Czasem zastanawiam się jak długo ma trwać ta chwila - uśmiechnął się smutno Claude. Jego dłoń nakryła dłoń Ralfa.
- Tak długo jak to będzie konieczne. Później z nimi porozmawiam.
- A teraz?
- Teraz wypiję z tobą kawę jakby nie działo się nic. Przeżyją bez nas jeszcze piętnaście minut.
Kiedy wpadli na siebie po raz pierwszy Zedong zdawał się sprawnie dyrygować tą orkiestrą symfoniczną złożoną z drastycznie się od siebie różniących instrumentów, wspólnie zdolnych wykonać najbardziej złożone spośród znanych ludzkości utworów: w pozornej demokracji prędko rozbrzmiał absolutyzm, który gwałtownie zastąpiły pierwsze dźwięki militarnego autorytaryzmu. Dotąd grali je jak z nut, drobne pomyłki tłumił głośny ryk puzonów i huk strzałów, ale dziś każdy zdawał się wykonywać własną melodię; niektóre nakładały się na siebie przez chwilę, jak pijackie przyśpiewy kontynuowane póki ich tekst nie plątał się bardziej niż nogi w drodze do baru po następną kolejkę. Tak brzmiała anarchia, mara senna, której echo Zedong słyszał jeszcze chwilę po obudzeniu. Potem umilkło wszystko, poza pukaniem do drzwi zajętego przez niego pokoju.
Nie minęło wiele czasu nim tworząc nieforemny dwuszereg chłopcy i mężczyźni stanęli we wciąż padającym deszczu, jakby ten miał zmyć leniwe uśmiechy, którymi niektórzy reagowali na wydawane polecenia. Jedni byli pijani, inni skacowani, jeszcze inni zwyczajnie ospali, lecz paru wprost paliło się do tego by kontynuować pasmo napoczętych zniszczeń i nieszczęść. Mokre włosy przyklejały się im do czół, podczas gdy Zedong i stojący z boku Wen krzyczeli coś, czego Claude i Ralf nie mogli zrozumieć przez tłumiące to okno. Stali przy nim z przesadnie ozdobnymi filiżankami w dłoniach i patrzyli jeszcze przez chwilę, zanim Claude odstawił kawę na stolik by otworzyć je i przysiąść na parapecie, skąd słyszał ich za cenę bycia zauważonym. Zedong odwrócił się na chwilę aby spojrzeć tam gdzie skierowali swój wzrok jego podwładni i nie pozwalając temu wybić się z rytmu kontynuował:
- Zapytam jeszcze raz: gdzie jest Tao?
- Nie mogliśmy go obudzić.
- Jak to "nie mogliśmy go obudzić"?
Chłopak, który mu odpowiedział, spuścił głowę nie mając odwagi spojrzeć Zedongowi w oczy.
- Co to znaczy "nie mogliśmy go obudzić"?
- Spał jak zabity - odezwał się inny, w którym Ralf rozpoznał Jingyi'ego, jednego z tych, których pomimo wyraźnie podkrążonych oczu rozpierała energia. Stojący przed nim Xian stłumił śmiech; to samo histeryczne rozbawienie ożywiło paru pozostałych.
- Przyprowadź go tu.
- Nie sądzę, aby było to możliwe.
Znów powstrzymywali nerwowy śmiech.
- Chcę przez to powiedzieć, że chyba nie żyje.
Cisza.
- Który to zrobił? - zapytał Zedong, lecz choć zadawał to pytanie podczas paru innych okazji tym razem nikt nie wystąpił naprzód. - K t ó r y?
Nie uzyskał odpowiedzi. Ścisnął nasadę nosa jakby to ból zatok sprawił, że jego oblicze wykrzywiło się w gniewnym grymasie. Tao, który zaczynałby liceum, był wysokim i sprytnym jak na swój wiek młodzieńcem; nie pozwalali mu pić, nie tyle z troski o jego zdrowie co ze zwykłej chęci dokuczenia mu, ale opróżniwszy kilka kieliszków chętnie oddawali mu butelki, w których zostało nic albo niewiele. Zarumieniony z upokorzeniem przelewał ich zawartość do własnego, aż za którymś razem cisnął jedną z nich w kąt. Wtedy przestali zabierać whisky z zasięgu jego rąk ilekroć próbował jej sobie nalać.
- Czy Tang go widział? - Pokręcili głowami; tym razem to Zedong się zaśmiał. - A czy ktoś widział Tanga? Nie?
- Pilnuje obcokrajowca, o którym mówiłem - odpowiedział Wen.
- Kto jeszcze sądzi, że Tang powinien skupić się na swoich? - odezwał się głos w stojącej naprzeciw nich gromadzie, za którym jak lawina posypały się kolejne wyrazy oburzenia.
- Jestem pewien, że Tang zająłby się Tao gdyby ktokolwiek go o tym poinformował, a odnoszę wrażenie, moi drodzy, że paru z was doskonale o tym wiedziało - Zedong uśmiechnął się przyjaźnie. - Może ty, Xian? Czy byłeś zbyt zajęty pieprzeniem się z Jingyim? Albo wy - skierował się do trójki, którą Ralf zapamiętał poprzedniego wieczoru - chcieliście pożegnać się z Tao tak jak z Yijunem?
Cisza. Zedong splunął w bok, następnie potoczył wzrokiem po ich twarzach. Claude uśmiechnął się, szeptem tłumacząc Ralfowi wszystko, co zostało powiedziane, lecz kiedy skończył ten zbladł, choć dopiero co sam cicho się roześmiał.
- Co zrobili? - zapytał Claude, ale Ralf tylko pokręcił głową uciszając go, ponieważ nawet gdyby zdołał ubrać to w słowa, mdłości uniemożliwiłyby mu ich wypowiedzenie.
Zedong kontynuował.
- Na południowym wschodzie.
- Gdzie?
- Na południowym wschodzie - powtórzył Wen, tym razem wyraźniej, nie próbując nawet kryć zirytowania w jakie wprawiały go te pytania.
- C z y l i?
Claude niedbale wskazał kierunek palcem; Wen podążył za nim wzrokiem, przełknął ślinę, skinął brodą w stronę bladego okręgu słońca.
- Ostatnim razem potrafiliście wyciągnąć z ludzi dokładniejsze informacje.
- Nie sądzę aby patrzył na adresy ulic którymi uciekał.
Zedong uśmiechnął się z czymś, co można byłoby nazwać uznaniem.
- Kto jest w stanie prowadzić?
Parę rąk podniosło się nieśmiało w górę; dwie wystrzeliły w powietrze z przekonaniem jeszcze gorszym niż zwątpienie powstrzymujące pozostałe przed uniesieniem się ponad wysokość opuszczonych głów. Byli pewni siebie, bo wciąż całkowicie pijani.
Zedong parsknął śmiechem po czym spojrzał na nich z powagą, przywołał do siebie gestem i kiedy stanęli naprzeciw niego, weseli i rumiani, obszedł ich dookoła, po czym uderzył każdego w tył głowy. Złapali się za nie, skuleni.
- Zabijecie się. Kto jest trzeźwy? - Nie odpowiedział mu nikt. - Kto jest najtrzeźwiejszy? Kto miał nie pić?
- Ja.
- Chuchnij.
Chłopak, który się odezwał, zamilkł i wbił wzrok w czubki swoich butów.
- Wy trzej - z pewną rezygnacją mówił dalej Zedong, wywołując z grupki tych, którzy zgłosili się poprzednio. - Macie sprawdzić gdzie sięgnął ogień. Może ten facet nie wie, którędy uciekał, ale z całą pewnością pamięta skąd. Pozostali - spojrzał na resztę, uśmiechając się gorzko. - Czy wy naprawdę nie macie wstydu?
- Jeszcze trochę i za karę każe im robić pompki - Claude zsunął się z parapetu i zamknął okno, przez którego szybę jeszcze chwilę wyglądał. - Chodź. Prędzej czy później i tak zaczną dobijać się nam do drzwi.
- Poczekaj - Ralf chwycił go za rękę, choć zdawał się sam nie wiedzieć dlaczego, a przynajmniej zabrakło mu odwagi aby to przyznać. Claude zatrzymał się, uniósł brwi. Ich śladem w górę powędrowały kąciki jego ust.
- Ralf - zaczął, ściskając jego dłoń. - Przecież tu wrócimy.
- Jeśli któryś znów będzie czegoś próbował-
- Nie odważą się.
Noah ściskał w rękach mokry ręcznik, którego białe dotąd włókna teraz nasiąknęły czernią zmytej z twarzy sadzy. Widział ogień wkradający się do budynków przez wentylatory, czarny dym płonących opon, słyszał huk rozgrzanego powietrza, którego wybuch rozrywał je na strzępy i oznaczał, że za chwilę nastąpi kolejny, gdy płomienie sięgną paliwa zalegającego w baku, jednak to sytuacja, w której właśnie się znalazł, wydawała mu się prawdziwie łatwopalna. Obawiał się, że będzie iskrą wystarczającą aby wszystko wokoło stanęło w ogniu.
Nasłuchiwał kroków. Tang, który stał pod oknem, gwałtownie odwrócił się w stronę drzwi kiedy te otworzyły się i zamknęły raptownie, jak gdyby wchodzący do środka Claude i Ralf uciekali przed czymś co nieustannie ich goniło.
- Zaraz tu przyjdą - uprzedził ich Claude, co oboje przyjęli przytakując. - To Ralf, może udawać adwokata, ale nie wybroni cię jeśli czymś się pogrążysz gdy zaczną cię przepytywać.
Noah uścisnął jego dłoń.
- Jakieś wskazówki? I co tu się właściwie dzieje?
- Jeżeli uznają cię za bezużytecznego, możesz skończyć martwy; jeśli uznają cię za zbyt przydatnego, możesz skończyć jak Tang, a jeśli nie będą pewni - Claude wskazał na swoją szyję, na czerwoną szramę, na którą Noah zerkał z pewnym niepokojem odkąd tylko ją zauważył - jak ja.
- No dobrze - Noah uśmiechnął się niepewnie. - A co zrobić by skończyć jak Ralf? Zdaje się być w jednym kawałku.
- Nie chcesz skończyć jak Ralf.
Tang byłby się roześmiał, ale jedno spojrzenie na Ralfa wystarczyło aby powstrzymał się przed poczynieniem jakiejkolwiek uwagi. Widział go podczas zaledwie paru okazji i być może przez to stopniowe zmiany, jakie w nim zachodziły, wydawały mu się tak rażące; tak samo wyglądali świeżo upieczeni chirurdzy, którzy po kilku wyjątkowo udanych operacjach po raz pierwszy stracili pacjenta i nagle, z jego krwią na lateksowych rękawiczkach i płaską linią na piszczącym kardiomonitorze, nie wiedzieli co robić, ani gdzie popełnili błąd. Byli młodzi i musieli prędko pogodzić się z faktem, że było to nieodłącznym elementem ratowania żyć.
Przyłapał się na usprawiedliwianiu go, dziwnym, przejściowym współczuciu, ale prędko otrząsł się z odurzenia, w jakie mogła wprowadzić jego niewinna twarz:
- Ani jak Fei. Ani jak Shujuan, ani jak Jin, albo Yan.
- Przynajmniej żyją - zwrócił się do niego uprzejmie Claude, ale Ralf zdawał się tego nawet nie słyszeć, zbyt skupiony na tym by usłyszeć kroki za drzwiami zanim dobiegłoby zza nich pukanie. Patrzył na tarczę swojego zegarka jakby z każdą mijającą sekundą zbliżała się pora detonacji nieprzerwanie tykającej bomby, a on miał już tylko chwilę na zgadnięcie który kabel należy przeciąć aby wybuch nie nastąpił.
- Chcą wiedzieć gdzie zaczął się ogień. Nic więcej. Nie znam miasta, ale Claude mógłby narysować jego mapę z pamięci. Skłam jeśli nie wiesz dokładnie.
- Gdzie idziesz?
- Po Zedonga. Może Wena. Kogokolwiek, zanim ktoś inny sam tu przyjdzie.
Noah zaśmiał się krótko.
- Tak go nazwałeś? - Zapytał Claude'a.
- Sam się tak nazwał.
Nikt nie odpowiedział mu na najważniejsze z pytań; być może zabrakło na to czasu, być może sami nie potrafili jednoznacznie nazwać tego, co szalało wokół nich jak bezimienny huragan. Także Tang, przed chwilą od niechcenia sprawdziwszy czy języki ognia wraz z przypalonymi włosami nie zlizały mu skóry z karku i przedramion, pozostał oszczędny w słowach, choć zaraz okazało się, że w rzeczywistości ma wiele do powiedzenia - kim były wszystkie nazwane przez niego osoby? Kim byli wszyscy ci ludzie? I jaką rolę on sam w tym odgrywał?
Przeciąg wyważył drzwi, a mężczyzna, który wszedł przed Ralfem nie przerwał ani na chwilę własnego potoku pytań:
- Jak to miało być? - usłyszał Noah jeszcze zanim Zedong pojawił się w progu. - Wystarczająco daleko, abym nie uznał tego za bezpośredni atak, wystarczająco blisko, abyśmy wszyscy się przejęli?
- Nie podejrzewałbyś nas chyba o taką głupotę.
- Skąd! Sam jednak przyznasz, że musiałbyś mnie samego uznać za głupca, gdybym nie uważał tego za choć trochę podejrzane. W jednej chwili grozisz mi ogniem; w następnej ten wybucha.
- Kto wie, może kompleks Boga, na który Ralf zdaje się cierpieć odkąd tylko się poznaliśmy, ma jakieś podłoże w rzeczywistości.
Zedong zacmokał z dziwnym współczuciem; Noah mógł jedynie domyślić się, że krwista kolia na krtani Francuza musiała rozstroić jego struny głosowe, niezdolne w tym stanie do wytworzenia dawnej melodii.
- Jak gardło, Claude? Nie jestem lekarzem, ale Tang z pewnością przyzna mi rację, jeśli przypomnę ci, że powinieneś oszczędzać ten głosik. Niewiele brakowało a już nigdy byśmy go nie usłyszeli. Na twoim miejscu nie kusiłbym losu, naprawdę.
- To była burza - wtrącił Noah, ale choć Zedong przeniósł na niego swoją uwagę, nie skupił jej w najmniejszym stopniu na tym, co ten powiedział.
- Wasz znajomy pewnie byłby zginął podkładając ten ogień! A może Yan mu pomógł?
- O ile szczury nie spłoną z własnym gniazdem uwiją je sobie gdzie indziej - powiedział do samego siebie Claude, po czym podniósł wzrok na Zedonga. - Wierz mi, że nie chcielibyśmy, aby zadomowiły się tu na dobre.
- Poza tym nie wydaje mi się, aby ogień mógł do was dotrzeć. Tobias mówił, że to kawał drogi stąd.
- Ale przemieszcza się szybko - wszedł mu w słowo Noah, rozumiejąc, że nie może pozwolić aby niepokój jaki wznieciły płomienie wygasł zupełnie.
W istocie, ogień sunął naprzód. Gdy Noah wybiegł z budynku przeczucie kazało mu obrócić się, zadrzeć głowę w górę i spojrzeć na monumentalną ścianę ognia, która wyrosła tuż za jego plecami jak niespodziewana fala na gładkim dotychczas morzu; zdawało się, że za chwilę załamie się, spieni i zaleje go gorącem, przez które zdążył pokryć się lepkim potem. Dusił się, nałykał się czarnego dymu jak tonący wody. W biegu ściągnął z torsu koszulkę i pozostawił ją owiniętą wokół ust i nosa, a chociaż noc była chłodna powietrze wokół niego musiało być rozgrzane do co najmniej czterdziestu stopni. Dopiero dużo dalej zaczął się trząść, z zimna i adrenaliny.
Zedong zlustrował go wzrokiem, siedzącego sztywno i zdającego się móc zasłabnąć w każdej chwili. Westchnął.
- Skąd?
Słysząc odpowiedź tylko przytaknął, po czym gestem przywołał do siebie Tanga. Tang podszedł do niego, choć niechętnie wstał z zajętego miejsca.
- Coś stało się z Tao - poinformował go już po chińsku.
- Dlaczego nie powiedziałeś wcześniej?
- Bo obawiam się, że nie obejrzysz go jako lekarz, a koroner.
Tang wyminął go w drzwiach, za którymi oparty o ścianę czekał już Wen. Skinął głową na usytuowaną nieco dalej grupkę, wyznaczoną, jak Tang zdążył się domyślić, do wyniesienia ciała; ich konwój ruszył niespiesznie, prowadząc go aż do kanapy. Nie musiał sprawdzać pulsu, aby wiedzieć, że Tao nie żyje, ale zrobił to mimo wszystko, jakby z nadzieją, że kciukiem wyczuje najdelikatniejszy choćby puls w zimnym i sztywnym nadgarstku.
- Nie spróbujesz go nawet reanimować? - zapytał jeden z nich, a Tang wiedział, że tylko czekali na odpowiedni moment aby chwycić go za kark i zmusić do tchnięcia powietrza w sine usta nieboszczyka. Zdążyła na nich zeskorupieć piana wymiotów, którymi musiał się udławić przed wieloma godzinami.
- Dlaczego nie przećwiczysz tego sam? - odparł wstając, niezdolny oderwać wzrok od nieruchomego oblicza Tao, sennego, jeśli zapomnieć o oczach, które musiały otworzyć się na chwilę wystarczającą aby ze zdziwieniem pojął, że umiera. - Mogę nie być w pobliżu kiedy będziesz potrzebował resuscytacji. Może też zwyczajnie mi się nie chcieć.
Wzrok Noah skakał po ich twarzach, od Claude'a, który zawzięcie okazywał narowistą obojętność, przez Ralfa, którego puste oczy dziwnie kontrastowały ze spiętymi rysami, po Zedonga, obserwującego ich trzech badawczo i szacującego w jakim stopniu pojawienie się dodatkowej niewiadomej zmieniało wynik obliczonego już przezeń równania. Zakręciło mu się w głowie i musiał zblednąć, ponieważ wkrótce to na niego skierowały się spojrzenia ich wszystkich.
- Będziesz rzygać?
- Nie będę.
- Podaj mu miskę.
Pokręcił głową, ale to tylko sprawiło, że świat zawirował jeszcze szybciej. Z otwartego okna uderzył go powiew chłodnego powietrza i przysiągłby, że poczuł w nim zapach spalenizny, gdyby nie to, że sam nim przesiąkł, od ubrań aż po włosy i płuca, na których ściankach - jak podejrzewał - patolog znalazłby ten sam czarny osad, który częściowo udało mu się zmyć z twarzy i rąk.
Przypatrujący mu się Zedong westchnął; zniecierpliwienie zakamuflowało ulgę, jaką przyniosło mu pojawienie się tego nagłego pretekstu, dzięki któremu to, co powiedział następnie, brzmiało jak przejaw dobrej woli:
- Będziecie potrzebować Tanga?
Do wyniesienia Tao przydałyby się nosze, ale trójce, która go podniosła, z ich braku musiała wystarczyć jedna z ciężkich i eleganckich narzut, którą Ralf przyniósł im przerzuconą przez ramię. Zostawił Claude'a i Noah z obietnicą, że za chwilę wróci, z powściągliwością, jakby naprawdę nie chciał tego robić, oraz pośpiechem oznaczającym, że musiał. Ralf zdawał się łatać dziury postrzelonego okrętu, zanim ten nabrałby wystarczająco wody aby zniknąć w jej toni.
Przyjęli ten całun w nieprzyjaznym milczeniu, które przerwał dopiero Tang, kiedy zniknęli wraz z ciałem na stopniach prowadzących w dół schodów. Nie patrzył na Ralfa; jego wzrok zatrzymał się tam dokąd ich odprowadził.
- Prawdopodobnie tego nie wiesz, ale Zedong kazał im zwracać się do ciebie z szacunkiem. Nie są w stanie tego robić, więc milczą - wyjaśnił niewzruszonym głosem, po czym zlustrował Ralfa, aż wreszcie spojrzał w jego oczy. - Uważa za bardzo dyplomatyczne to, że pochowałeś Yijuna, chociaż dopiero, prawie!, zabił ci przyjaciela. Oraz za oburzające, że musiałeś, ponieważ oni nie byli w stanie. Zanim przyszedłeś sugerowali, że skoro nabrałeś już wprawy może powinieneś pochować także i go.
- Potem wrzuciliby mnie do rzeki wraz z nim.
- Nie gwarantuję, że spróbowałbym ich powstrzymać.
Ralf przyjął to z gorzkim, pełnym zrozumienia uśmiechem.
- Chciałem ci podziękować - zaczął. - Nie wiem co zrobiłbym gdyby zginął.
- Nie zdążyłbyś zrobić wiele; byłbyś następny w kolejności. I nie ostatni.
- Powinieneś wiedzieć, że nie obchodziłoby mnie to ani odrobinę.
Zdziwienie Tanga stanowiło niemy znak zapytania, jednak wymowne milczenie Ralfa, cień smutnego uśmiechu i melancholijność jego spojrzenia wystarczyły, aby odpowiedział sobie na postawione pytanie sam; przytaknął z pewną podejrzliwością.
- Mam wobec ciebie dług wdzięczności. Wolę spłacać je szybko, ale nie zawsze jest to możliwe - póki co, odsetki są twoje. Gdyby istniało coś, co mógłbym zrobić-
Śmiech, który mu przerwał, był krótki i cichy. Przebrzmiało w nim powątpiewanie.
- Nie istnieje nic, co mógłbyś zrobić, a czego nie mógłbym zapewnić sobie sam.
- Za pośrednictwem i przyzwoleniem Zedonga?
- Miałbym woleć za waszym?
Tym razem to Ralf zaśmiał się głucho, kręcąc głową.
- Gdyby istniało - powtórzył.
- Istnieje tyle rzeczy, które mógłbyś robić, a zdaje się, że nawet nie przychodzą ci do głowy - Tang mówił powoli z pewną rozbawioną dezaprobatą - oraz drugie tyle, które robisz, choć naprawdę, naprawdę nie powinieneś. Może na start mógłbyś z nimi skończyć.
- Mówisz jakby to było ode mnie zależne.
- A nie jest? Kto jeśli nie ty przehandlował dziewczyny za wasze życie?
- Ten kto się na to zgodził.
- Wiedziałeś, że oni się zgodzą.
- Oraz że jeśli zginęlibyśmy, spotkałby je los jeszcze gorszy od tego. Nie trzymamy ich pod kluczem. Gdyby tylko chciały, mogą tam wyjść, odejść, odjechać - przed oczami błysnęła benzyna cieknąca z baku, który częściowo opróżnił, aby Joshua nie zdążył wywieźć Jin i Shujuan poza granice miasta, ich twarze, kiedy upokorzeni wrócili, ponieważ odjechali ledwo tyle, aby powrót o własnych siłach był możliwy lecz wyczerpujący; błysnął mu widok Joshuy i Shujuan, wraz z przerażoną Fei skotłowaną na tylnych siedzeniach auta, z którego kazał Yanowi wykręcić świece zapłonowe; wreszcie sam Joshua, skazany za to na śmierć. - Zastanów się dlaczego wolą nie.
- Być może umknęło to twojej uwadze, ale nie pożyczyłem broni wam, a Jin. Gdyby ją miała, gdyby każda z nich miała ją i odwagę jej użyć, rozerwałyby na strzępy najpierw was, a potem ich.
- Kule miałyby cię ominąć?
- Nie tknąłem żadnej z nich.
- Ja również nie.
- Jest chyba jednak zasadnicza różnica w powodach, dla których tego nie zrobiliśmy, ale może się mylę - powiedział to ze śmiechem na ustach, tonem dającym do zrozumienia, że nie mówił tego ani wrogo, ani przyjaźnie. - Czy chociaż się przydała?
Ralf przytaknął z namysłem.
- Chciałbyś ją z powrotem?
- Przy innej okazji, chociaż w obecnej sytuacji mógłbym potrzebować spluw na dwie ręce żeby się od nich odpędzić. Sam rozumiesz.
- Możesz tu zostać dopóki to się nie uspokoi.
- Zedong nigdy by się na to nie zgodził.
- Powiedzmy, że sam to zaproponował. Ale decyzja należy do ciebie.
Zdarzyło mu się tęsknić za dawnymi dniami, kiedy budzony alarmem zwlekał się z łóżka, stał w korku lub w zatłoczonym metrze, nie martwiąc się kawą, która czekała na niego w biurze, ani śniadaniem, które mógł kupić trzydzieści pięter niżej lub, jeśli okazja tego wymagała, pięć wyżej - czasem czekało już na niego postawione pod jakimś pretekstem na biurku, zrobione przez kogoś lub zakupione ze szczerym zamiarem oszczędzenia mu czekania w kolejce - nie przejmował się także lunchem, z nudy przyjmując zaproszenia lub odrzucając je, kiedy znoszenie nawet własnego towarzystwa przychodziło mu z trudem. To życie nie było złe, nie było też jednak dobre; Claude, skosztowawszy go wówczas, uznałby je za mdłe. Być może spróbowałby naprawić je szczyptą soli i pieprzu, kilkoma słonymi łzami i nocami czarnymi jak jego ziarnka, mieszanką ziół i przypraw, bez których Ralf przysięgał, że mógł się obyć.
Ale pokochawszy pikantny smak pierwszych kęsów wolności to za nimi zatęsknił dziś, po raz pierwszy nie mogąc znieść tego co ze wstrętem poczuł w ustach, jak gdyby uzmysłowił sobie, że przeżuwane mięso było ludzkie. Szczypty zamieniły się w garści, szczęście stało się niemożliwe do odróżnienia od smutku, duma od pokory, strach do bólu przypominał ekscytację, a gniew nie różnił się niczym od równie niszczycielskiego spokoju. Ralf nie był pewien co czuł.
Mokre ślady podeszew na podłodze zdążyły zaschnąć, tworząc skamieliny obracające się w pył, znajdujący się teraz wszędzie za sprawą kolejnych roznoszących go smugami kroków. Na zewnątrz ptaki podniosły się do lotu, odstraszone gwałtownie otworzonymi drzwiami; nie przeniosły się daleko i z ciekawością obserwowały trójkę ludzi niosących czwartego. Nurt Hai połknął Tao. Krętym przełykiem rzeki trafi aż do zatoki Bohai, której wody, mętne i skwaśniałe, zajmą się nim niczym soki trawienne kolejnym posiłkiem. Kaczki pozostały niezrażone obecnością dryfującego obok nich ciała.
- Nie widziałeś tego, co zostało z waszych zapasów - stwierdził Tang przekornie, z pewnym zadowoleniem zauważając zdziwione spojrzenie Ralfa, który uciekłszy wzrokiem aż po horyzont teraz znów patrzył na niego, skamieniały. - W przeciwnym razie nie proponowałbyś pobytu dodatkowej osobie. Dwóm - zaznaczył, po czym wyminął go, nie dając mu ani odpowiedzi, ani nadziei na to, że będzie twierdząca.
Ralf zamknął oczy i odetchnął, zmuszając się do zachowania spokoju, by podobnie jak łucznik lub snajper wstrzymać oddech i nie pozwolić by strzał spudłował przez najmniejsze choćby drgnięcie serca. Ale mimo to, obróciwszy się by obrać cel, powstrzymał się przez naciśnięciem spustu; zbyt dobrze wiedział, że komora była pusta, tak jak ich spichlerze. Spuścił wzrok i przełknął ślinę, jakby to w niej zawarły się wszystkie kłamstwa, jakie zamierzał wypowiedzieć, sam niepewien co dokładnie go przed tym powstrzymało.
Podłoga pod jego nogami była brudna, a panele, które niedługo po ich wprowadzeniu się tu wciąż lśniły - jak gdyby obsługa spodziewała się przybycia gości kiedy tylko chaos wywołany pandemią ustanie, czego nie uczynił nigdy - teraz zmatowiały.
Fałdy welonu mgły falowały za oknem, kryjąc obliczę Tianjinu jak twarz panny młodej, wprawiającą w tyleż zachwyt, co w przerażenie: to właśnie ten widok miał widzieć o poranku do końca życia, przy nim zaczął żyć i miał umrzeć. Monstrualne wieżowce odbijały się w srebrzystych wodach rzeki, której brzeg wysadzany był drzewami, w porze wiosennej zielonymi jak szmaragdy, w jesiennej zaś czerwonymi niczym rubiny. Właśnie zmieniały swój kolor. Część liści opadała na zdziczałe trawniki, z daleka przypominając coraz rozleglejsze plamy krwi.
Nie usłyszał ani nie zauważył Fei, która nie kryjąc zmartwienia jego brakiem reakcji na powtórzone parę razy imię teraz pociągnęła go za rękaw w swój zwyczajny sposób. Zdawał się wyrwany ze snu i przez krótką chwilę patrzył na nią jak na obcego człowieka, zanim przygarnął ją do boku, mierzwiąc włosy na jej sięgającej mu najwyżej łokcia głowie.
- Ponieśli kogoś - zauważyła, dając upust zainteresowaniu z jakim przypatrywała się przemarszowi skromnego kordonu żałobnego przez hotelowy dziedziniec. W pierwszej chwili Ralf uznał, że obawiała się czyje ciało zostało wyniesione; w następnej zrozumiał, że w jej głosie przebrzmiewała chorobliwa nadzieja, jakby liczyła usłyszeć konkretne imię.
- To był Tao. Ten młody - wyjaśnił, a ona jedynie przytaknęła z pewnym rozczarowaniem.
- Co się stało?
Wzruszył ramionami, choć to je obarczał ciężar tego zgonu.
- To przez was?
Przemilczał to pytanie, świadomy zarówno tego, że nie powinna tego wiedzieć, jak i tego, że jego odpowiedź usłyszałaby więcej niż jedna para uszu. Musiała to uznać za potwierdzenie jej podejrzeń, ponieważ skinęła ze zrozumieniem.
- O czym myślisz?
- O zbyt wielu rzeczach naraz - zabrał rękę z jej ramienia; wolnym krokiem szli przed siebie, choć bez obranego celu. Nie zniósłby ani sekundy więcej trwania w miejscu. - Jak podziękować komuś kto nie chce cię widzieć na oczy?
- Masz całkiem dobrą wprawę w przepraszaniu. Na jedno wychodzi - uśmiechnęła się, jak zawsze gdy odkrywała w sobie wciąż jeszcze świeże pokłady uszczypliwości, którą zaraziła się od Claude'a i Ralfa jak dziecko od rodziców. - Chodzi o Jin, prawda?
- Jeśli jej podziękuję, każe mi się pierdolić, wiem to. Ale jeśli tego nie zrobię uzna, że nie mam ani jaj, ani honoru aby okazać minimum wdzięczności.
- Skoro może tak uznać - zasugerowała Fei - prawdopodobnie powinieneś się pospieszyć.
- Może nie otworzyć mi drzwi.
- Mi otworzy.
Zawahałby się zanim by do nich zapukał, ale wciąż dziecinnie drobna pięść Fei zrobiła to bez niezdecydowania. W środku dał słyszeć się jakiś ruch, następnie odezwał się ostrożny, głębszy niż przeważnie głos, jakby jego brzmienie miało zniechęcić kogoś przed próbą wyważenia drzwi.
- To ja - odpowiedziała jej Fei, na co przed znajomym brzdękiem odskakującej klamki usłyszeli szuranie krzesła lub komody po podłodze. Były równie ciężkie; drewno, z którego je wykonano, gdzie indziej zastąpiła oklejona jego imitacją sklejka, plastik i metal, lub lżejsze, mniej trwałe odmiany, mieszczące się w budżecie przeciętnych obywateli.
Widząc go w progu Jin musiała powstrzymać się przed zatrzaśnięciem uchylonych drzwi, ale zamiast tego zagrodziła mu tylko przejście, nie zamierzając rozmawiać inaczej. Bieliznę i jedwabny szlafrok, w których widział ją ostatnio, zastąpiły wygodne spodnie i czarna nakładana przez głowę bluza, którą musiała ubrać w pośpiechu ledwo co osuszywszy włosy ręcznikiem. Lewe oko przypominało jesienny liść; powieka nabrała czerwonawo-sinej barwy, a policzek i cudem tylko nieotwarty łuk brwiowy obsypał szereg zielonych, żółtych i niemal brunatnych plam. Musiała zadrzeć nieco głowę aby spojrzeć mu w twarz; od dość dawna nie widział spojrzenia pełniejszego pogardy.
- Przyszedłem ci podziękować.
Jin przewróciła oczami.
- Niepotrzebnie się fatygowałeś - rozłożyła skrzyżowane dotąd ramiona. - Nie zrobiłam tego dla niego, ani tym bardziej nie dla ciebie.
- Nawet jeśli zrobiłaś to tylko ze względu na siebie - czy nie przez ten sam wzgląd powinnaś przyjąć podziękowania, w tej czy innej formie?
- To nie podziękowania chciałabym usłyszeć - skrzywiła się. - Nie jesteś wszechwładny; nie spełnisz moich żądań. Ale powinieneś zrozumieć, że beze mnie oboje zdążylibyście zginąć, bezradni jak dzieci. Beze mnie bylibyście niczym.
Ralf uśmiechnął się pokornie i przytaknął.
- Być może wychodzisz z założenia, że tego nie wiem - zaczął - co samo w sobie byłoby zrozumiałe. Ale zdążyłaś poznać mnie chyba na tyle, by zorientować się, że płaszczenie się przed innymi nie przychodzi mi łatwo. Pomimo tego właśnie to robię, bo nie wybaczyłbym sobie gdyby coś mu się stało.
Jin zmierzyła go wzrokiem.
- Co z tamtym?
- Pochowany.
- Powinien tam zostać i zgnić.
- Byli tego samego zdania.
- Udowodnij mi jeszcze, że w jego miejscu nie powinien znaleźć się Claude, albo ty. Wtedy będziemy kwita.
- Aus Deutschland? Na wirklich? - powtórzył Ralf z zaskoczeniem, zajmując miejsce obok Claude'a, naprzeciw Noah, w tym samym co on stopniu zdziwiony usłyszeniem rodzimego języka, choć to Claude, słysząc niemiecki po raz pierwszy od dawna wydawał się najbardziej zaskoczony. - Von wo genau?
- Frankfurt; jesteś z północy, prawda?
- Hamburg.
- Hamburg - zabrzmiało echo, a Noah ścisnął usta w bolesnym wyrazie, współczującym cmokaniu, jakim Europa zwykła przekazywać sobie kondolencje w pokłosiu regularnych protestów, zamieszek i zamachów. Ralf nie miał prawa wiedzieć, czy chodziło mu o te, których bywał naocznym świadkiem, czy też te, które ominęły go podczas trwającej blisko dziesiąty rok emigracji; miał szczęście mieszkać poza centrum, którego wyłączone z ruchu ulice płonęły czerwienią ostrzeżeń na mapie GPS-a, podczas gdy ojciec odbierał go ze szkoły. Z przyłożonymi do szyby dłońmi widział oddziały prewencji, ciemnogranatowe radiowozy i osnuwający je dym gazu pieprzowego, który czasem mógł poczuć wpompowany do auta przez klimatyzację, wyłączoną, gdy tylko piekący zapach kapsaicyny zaczynał drażnić Marzella. Gaz rozpływał się ulicami jak mleczna mgła o poranku poprzedzonym wieczornym deszczem. Jego obecność stawała się podobna do zjawisk atmosferycznych; popołudniem mogą wystąpić drobne opady, które spowolnią rozprzestrzenianie się oparów. Granaty hukowe zastąpiły grzmoty; blask błyskowych przypominał błyskawice. Choć niemal nikt o tym nie wiedział, zdarzyło mu się stać w tłumie przeganianym przez funkcjonariuszy - innego dnia ci sami osłaniali go tarczami przed gradobiciem złożonym z bruku i przypominającego lód szkła.
Ralf machnął na to ręką, choć jego twarz skrzywiła się w podobnym wyrazie gdy Noah oznajmił, że pochodził z Frankfurtu. Nadrzeczny krajobraz Tianjinu nie odbiegał wiele od ich miast; pulsowały życiem za sprawą Menu i Elby, drożnych arterii, którymi dziś, podobnie jak Hai, zamiast wypełnionych turystami statków spływały wyłącznie ciała.
- Najgorsze mnie ominęło - oznajmił, licząc, że to samo będzie mógł powiedzieć Noah.
- Mnie nie - uśmiechnął się smutno. - Długo tu siedzisz?
- Będzie z rok, ale wyjechałem już dawno. Ty?
- Sześć miesięcy tu, sześć miesięcy tam, już od jakichś trzech lat. Brakowało dwóch tygodni a zdychałbym w domu - zaśmiał się, co wywołało krótki napad kaszlu. - To trochę zabawne kiedy czujesz nostalgię zaciągając się zapachem płonących opon. Młodo wyjechałeś, co? Jeszcze trochę i uznałbym cię za wyspiarza.
Nie krył pogardy. Gdyby mógł, splunąłby w bok wypowiedziawszy to słowo.
- Na studia. Mógłbym starać się o obywatelstwo.
- Dziani rodzice.
Ralf przytaknął z pewnym wstydem.
- Chciałbym mieć to szczęście, ale koniec końców trafiliśmy do jednego piekła - skinął na drzwi, za którymi w towarzystwie Tanga zdążył zniknąć Zedong. - Widzę, że macie już własną armię i lekarzy. Nieźle sobie radzicie.
Ralf uśmiechnął się kwaśno.
- O co w tym wszystkim chodzi? To jakaś detencja?
- Areszt domowy. Mieszkamy tu z Claude'm od dłuższego czasu, mamy wielu gości, jedni odchodzą, inni zostają, ale ci - on również spojrzał na drzwi - nadużywają naszej gościnności. O co chodzi, Claude, nie podoba ci się niemiecki?
Ralf szturchnął go ramieniem.
- Brzmisz jakby to ciebie dopiero co próbowano udusić.
- Długo się znacie?
- Wystarczająco długo - uspokajająco rozmasował dłonią kark Claude'a, na którym spoczęła gdy ten przewrócił oczami. - Byłeś sam?
- Od dłuższego czasu. Parę incydentów kazało mi zacząć unikać ludzi; takich jak oni jest więcej i wolałem nie sprawdzać czy byli podobnie uzbrojeni.
Gdyby Claude zrozumiał słowa Noah być może właśnie chrząknąłby znacząco; co innego niż ryzykancka ciekawość Ralfa doprowadziła ich właśnie w to miejsce? To z jego inicjatywy wybrali się w tereny, które Yan radził im omijać; to z jego ust padły słowa, które wywabiły ich rój z gniazda jak słodki zapach przyciągającego osy mięsa. To on odmówił Claude'owi ucieczki, kiedy ten zaaranżował tę możliwość, zamiast przekonać go, że powinni razem spróbować szczęścia na którejś z odnóg autostrady Jingjintang łączącej Tianjin z Pekinem. Dziś nie umiałby powiedzieć co wbrew zdrowemu rozsądkowi kazało im obu zostać właśnie tutaj, choć tę decyzję - co oboje wiedzieli - z łatwością mogli przypłacić życiem.
- Twój przyjaciel się niecierpliwi.
Mimowolny uśmiech rozlał się na ustach Ralfa, choć dopiero co spoważniał; Freund. Spojrzał na Claude'a, wyraźnie znużonego, gotowego wstać w każdej chwili, a nade wszystko obojętnego na dwuznaczność tego prostego słowa, która go samego wprawiła w zażenowane rozbawienie.
- Porozmawiamy innym razem. Być może zauważyłeś, ale okoliczności chwilowo nie sprzyjają pogawędkom - do tego czasu czuj się jak w domu. Jesteś głodny?
- Ani odrobinę.
- Tym lepiej, być może nie mielibyśmy czym cię poczęstować. Chodź, Claude.
- Ależ nie przeszkadzajcie sobie, resztą mogę przecież zająć się sam - odezwał się Claude wstając i tym razem to Ralf uniósł oczy ku niebu. Posłał Noah przepraszający uśmiech i zamknął drzwi wychodząc wraz z nim.
- Zdążyłeś zapomnieć że jestem Niemcem? - zapytał, ale Claude nie zaśmiał się. - Może powinienem był zainteresować się zmianą obywatelstwa; wolałbyś Anglika?
Współpraca miała kluczowe znaczenie dla przetrwania i Claude nauczył się tego już przed wieloma, wieloma laty, jeszcze w tych złotych czasach, kiedy zrywali lankami murawę z boiska. Każdy, kto znalazł się w tym pozlepianym z przypadkowych szczeniaków zespole, trafił tam z pewnego powodu. Cheney nie był szczególnie bystry, ale na boisku zachowywał się jak zdyscyplinowany pies, który zwęszył świeżą krew i właśnie ta towarzysząca mu niezdrowa werwa przydała się kilkukrotnie wtedy, kiedy inni zaczynali opadać z sił - a także wtedy, kiedy zaciągał się do Legii; Adrien nie wyróżniał się niczym szczególnym, a przynajmniej tak myśleli, dopóki nie przekonali się, że nie miał sobie równych przy uderzaniu piętką; Kasim zabierał piłki, a kiedy podrósł na tyle, by znaleźć upodobanie w czymś innym, zaczął zabierać też cudze partnerki; Nazaire umiał przewidzieć, kiedy i w którą stronę powinien się rzucić - naigrywali się z niego i nazywali go wyrocznią, ale to on, kierując się niczym innym niż właśnie idiotycznym przeczuciem, nie poszedł do tego po stokroć przeklętego klubu, w którym zginął Adrien, kiedy zegar na podłożonym ładunku wybił godzinę Sądu Ostatecznego. Claude pamiętał ich wszystkich, choć nie ze wszystkimi był w przyzwoitych stosunkach - sam został zwerbowany z powodu swoich nóg i płuc, których nie zdążył przepalić. Biegał szybko, kurewsko szybko i zdawał się przy tym nie męczyć, co nie podobało się Victorowi i Alainowi, których byłby podejrzewał o to, że w swojej zawiści byliby skłonni próbować podłożyć mu haka i po śmierci, ale to Alain pociągnął go za ramię i potem wciągnął do kontenera na śmieci - tłum, który tamtego dnia żywym strumieniem odpłynął przypominającymi rowy melioracyjne uliczkami zadeptał tych, którzy mieli pecha się potknąć. Patrzyli na siebie z przerażeniem, słysząc wrzaski i uderzenia dziesiątek, jeśli nie setek ciał odbijających się od ich trumny, w której wraz z nimi do snu wiecznego układały się uszkodzone makiety reniferów z pobliskiego jarmarku bożonarodzeniowego oraz pozgniatane kartony. Nie spotkali się już nigdy więcej, ponieważ wyjechał wkrótce po tych wydarzeniach, ale zdążył jeszcze odpuścić mu w duchu wszelkie winy z tytułu poczynionych dotąd złośliwości.
Nie przepadali za nim też pozostali, którzy mieli mu za złe wiele innych rzeczy, których Claude nawet nie próbował zrozumieć. Po przeprowadzce nie wrócił do piłki nożnej i biegał sporadycznie, a z czasem coraz rzadziej - aż doprowadził do tego, że przebiegnięcie promenadą wzdłuż jednej z wielu odnóg Haihe i powrót truchtem do domu sprawiały, że po plecach strugami spływał mu pot. Niekiedy nie mógł złapać oddechu jeszcze zanim przyspieszył - na początku lubił winić zanieczyszczenie powietrza, ale nawet na bieżni prześladowała go myśl, że zaraz wybuch rozsadzi szyby za jego plecami, a on znów znajdzie się w miejscu, z którego będzie musiał uciekać. Goran ani myślał biegać, ale zdarzało się, że pożyczał rower tylko po to, żeby dotrzymać mu towarzystwa. Stanowili zespół - on i Goran. Po jego śmierci znów został sam, ale coś się zmieniło - nie przestał biegać, ale też nie zdobył się na zmianę trasy i przez to nie opuszczało go wrażenie, że podążał śladem kogoś, kogo nie był w stanie dogonić.
Każdy miał zadanie. Cheney grał napastliwie, Adrien śmiał się, jakby miało nie być jutra, Victor nie przestawał być tak męczący, jakby chciał mu przypomnieć, że jeśli tylko zwolni, piszczele połamią mu przeciwnicy lub z rozkoszą on sam, Kasim popalał z nim nad Garonną, Goran płacił rachunki, Gaspard próbował zostać następcą Victora, choć sam o tym nie wiedział, Joshua użalał się nad swoim położeniem, a Ralf pozbywał się zbędnego balastu. Patrząc na Noah, Claude widział kogoś, dla kogo mogliby znaleźć zajęcie, ale kiedy usłyszał niemiecki i zobaczył blask w oczach Ralfa, zobaczył tylko śmieci, które powinien był pozwolić wynieść chłopcom Zedonga.
Nie pamiętał, czy coś odpowiedział na tamtą zaczepkę. W następnych dniach miał wyrobić nowy nawyk zbywania w takich chwilach Ralfa obojętnością, która w przeciwieństwie do wywołujących uśmiech replik zdawała się uwierać go niczym kamień w bucie.
Późnym wieczorem Zedong - a w zasadzie przysłany przez niego pośrednik - miał dla nich kilka wiadomości. Claude, którego w związku z nieznanym mu rozkazem zaprzestano niepokoić, przez co zaczynał uważać się nie tyle za zakładnika, co nieposłusznego syna skazanego na areszt domowy, z nieukrywanym zaciekawieniem wysłuchał tego, co tamten miał im do powiedzenia. Ralf, który musiał jeszcze czerpać pewną radość z tego, jak niewiele potrzeba było, by Claude znów zaczął syczeć przez zęby i który właśnie w związku z tym zdecydował się spędzić resztę dnia na napawaniu się tym widokiem, wpuścił wizytatora i stanął za fotelem, wsparty na łokciach na zagłówku. Ich spojrzenia spotkały się na krótko, kiedy Claude uniósł głowę, by ocenić odległość potrzebną do trzepnięcia Ralfa książką, ale ten - nauczony na błędach - trzymał ręce przy sobie i tylko krótko parsknął zduszonym śmiechem.
To, że miasto nieprzerwanie stało w ogniu nie zaskoczyło szczególnie żadnego z nich, ale to, że pożoga przemieszczała się na podobieństwo przerzutów - już tak. Nie mówili o tym na głos, ale wszyscy liczyli na to, że w pewnym momencie ogień zabrnie w wykonany z płyt ognioodpornych kozi róg i zgaśnie. Zdawało im się, że realizacja inwestycji budowlanych zależała właśnie od uwzględnienia tych ścian w projektach i że ramy skreślone przed laty ołówkiem na papierze będą w stanie zatrzymać żywioł w chwili próby. Wszyscy wyszli na zaślepionych pobożną nadzieją głupców.
- Co z deszczem? Przecież pada - zapytał w końcu Ralf, wskazując na mżawkę za oknem, a Claude usłużnie przetłumaczył jego pytanie.
- Ale za słabo. Mówili, że ogień przestał rosnąć, ale wiatr zmienił kierunek. Poszedł w stronę warsztatu. Prosto na lakiernię - dopowiedział posłaniec z krzywym uśmieszkiem, jakby chciał zapytać, czy ich zamknięte w przeszklonych biurowcach pokolenie miało chociaż cień wyobrażenia o tym, jak łatwopalne były to środki. Claude wiedział, ale nie miał pewności czy wydelikacone ręce Ralfa miały styczność z materiałami innymi niż toner do drukarki.
- Świetnie. Gdzie jest teraz?
- Osiem, dziewięć kilometrów stąd? Kojarzysz te serwisy Hyundaia i Mercedesa przy moście?
- Jezu. Przeszedł na drugą stronę tej czteropasmówki? Jak?
- Jeszcze nie, ale cała pętla jest unieruchomiona. Może pójść po tych autach, jeśli nie przestanie wiać.
Ralf spojrzał na niego pytająco.
- Jutro o tej porze być może będziemy tu rozstawiać grilla.
- Czy to źle? Dawno nie jadłem mięsa, a mamy go pod dostatkiem. Straszne marnotrawstwo.
- Liczysz, że powiem, że wolałbym zjeść ciebie niż ich?
Odpowiedział mu ten sam pełen samozadowolenia uśmiech, który oglądał przez cały wieczór.
- Zedong planuje się przenieść? - zapytał, na powrót poważniejąc. - Czy jesteście chociaż spakowani?
- O nic się nie martw - odparł beztrosko chłopak - nie zapomnimy wrzucić was z bagażami do tyłu. Kto wie, może będziemy musieli was porąbać, żebyście się nam zmieścili.
- Myślę, że bez Yijuna możecie mieć z tym problem - a jaka szkoda, że i jemu też się to nie udało - przypomniał mu Claude równie pogodnie, zanim raptownie pochylił się do przodu, by jednym zwinnym ruchem złapać stojącą na stole butelkę po piwie i przy akompaniamencie huku roztrzaskał ją o kant. Zakończoną odłamkami szyjką wskazał na drzwi. - Spieprzaj stąd.
- Czy Ralf wie?
- Ralf bierze prysznic.
- Pytałam, czy wie.
- Nie musi wiedzieć - wyszeptał - Nie mam czasu się z nim sprzeczać, więc będzie lepiej, jeśli to zostanie między nami.
Fei przyjrzała się mu bez słowa i gdyby nie to, że między brwiami pojawiły się bruzdy, Claude nie powiedziałby, że była na tyle przytomna, by zrozumieć, co właśnie usłyszała - wprawdzie usiadła, zanim pozwoliła mu się odezwać, ale widział, że walczyła z potrzebą ułożenia się na powrót do snu. Sposób, w jaki przeczesywała włosy palcami, a także to, jak na niego patrzyła sprawiały w niczym nie przypominała tego podlotka, którego przygarnęli. Całokształt zmian, które zachodziły w niej dzień po dniu stanowiły miarę tego, jak bardzo spieprzyli sprawę. Nie po raz pierwszy pomyślał, że wraz z Ralfem nie różnili się zanadto od komórek nowotworowych - wystarczyły tygodnie, by doszło do utraty kontroli nad stabilnością materiału genetycznego; by niepostrzeżenie wymknęli się spod kontroli organizmu, a potem niepostrzeżenie dzielili się, dzielili i dzielili, aż wspólnymi siłami wytworzyli narośl na i tak już zwichrowanym ciele społeczeństwa. Stanowili zagrożenie dla zdrowych komórek - Fei, choć mogła nie zdawać sobie z tego sprawy, już zmagała się z przerzutami. Z braku środków zaradczych stali się prawie nieśmiertelni - ale za jaką cenę?
- Zamierzam cię stąd wyciągnąć - wyjaśnił - Ralf może nie być zachwycony.
- Teraz? - Oddech Fei stał się cięższy. - Jest noc.
- Późny wieczór - sprostował. Na moment zapanowało milczenie. - Będziesz miała kilka godzin przewagi. Zadbam o to, żeby nie zorientowali się, że cię nie ma.
- Oni są też na zewnątrz.
- Dlatego zbierzesz teraz rzeczy - weź tylko te najpotrzebniejsze, i spakuj je tak, żeby nie grzechotały. Zrobimy wyłom w tym murze, ale tylko na kilka minut. Prześlizgniesz się.
- "My"?
- Tang otworzył mi oczy na parę spraw.
- Czy jesteś pewien, że to właściwa osoba?
- Co?
- On ma blizny na przedramionach. Wtedy, kiedy sprzątaliśmy w kuchni i staraliśmy się przeliczyć to, co zostało... Zakasał rękawy. Ma blizny na przedramionach. Nie pytałam o to, kto mu to zrobił, ale wiem, jak wyglądają świeże ślady po oparzeniach - Fei podciągnęła nogawkę piżamy i wskazała na zadawnione zbliznowacenie na stopie. Pamiątka po nieopatrznie strąconym łokciem woku. - Czy jesteś pewien, że on chce nam pomóc?
Claude otworzył usta, by coś powiedzieć, ale nie znalazł słów, które brzmiałyby dość przekonująco, więc pozwolił, by znów zapadła cisza.
- Odrobina bólu to niewygórowana cena za czystsze sumienie - odparł w końcu. - Jeśli mnie wyda, będę miał powody prosić o to, żeby zadowolili się przypalaniem. Ubierz się i spakuj - masz kwadrans. Chcę, żebyś za dwadzieścia pięć minut była na dole przy wyjściu - przy tym kuchennym, zaopatrzeniowym.
Tym razem to Fei umilkła. Jej okrągła, poważna twarz po raz pierwszy nie przypominała mu księżyca w pełni, a tarczę zegara na dworcu. Wystarczył rzut oka, by zorientować się, że zbliżała się godzina rozstania.
- Nie idziesz.
- Nie.
- Nie chcę być tam znowu sama.
Claude wyciągnął przed siebie rękę. Między palcami trzymał złożoną kartkę.
- Pamiętasz panią Yao? Ralf odwiózł ją pod ten adres. Jeśli jeszcze żyje, pomoże ci - jeśli nie, być może zastaniesz jej wnuczkę. Jeśli coś się im stało... My też niedługo znikniemy, ale nie sądzę, żeby pozwolili nam odejść bez pożegnania. Będziemy potrzebować czasu, żeby ich zgubić. Pod adresem Yao są dwa inne - w zależności od tego, co zastaniesz na miejscu, zaczekaj tu lub tam.
- To hotele?
- Nie - Claude sięgnął do kieszeni spodni i wyciągnął z nich klucze kołyszące się na karabińczyku. - Pierwsze to mieszkanie Ralfa, jest bliżej. Drugie jest moje. Nie wiem, co zastaniesz u niego, ale u mnie niektórzy sąsiedzi postanowili umrzeć w swoich łóżkach i mogą cuchnąć. Dwudzieste piąte piętro.
Fei nie spuszczała z niego wzroku.
- Nie chcę być sama - powtórzyła i choć zapanowała nad swoim głosem w porę, by się nie załamał, Claude zaczął wątpić w to, czy zdoła odzyskać kontrolę nad własnym.
- Tu nie jest bezpiecznie.
- Rozumiem - Fei wreszcie wstała z łóżka i sięgnęła po te same ubrania, które musiała zdjąć przed niecałą godziną. Były czarne jak zasnute chmurami niebo za oknem. To dobrze, pomyślał. To dobrze.
- Pamiętaj. Za dwadzieścia pięć minut od mojego wyjścia. I... Przepraszam. Przepraszam za wszystko.
- Na początku nie było źle - zauważyła z tym samym lokalnym uporem w głosie, który zdumiewał go tu w pierwszych tygodniach i którego nie zdołał pojąć przez lata; nie spodziewał się, że i ona wykaże się tą samą nieustępliwością, która - ucieleśniona w blisko półtora miliardach istnień ludzkich - sprawiła, że to państwo trwało na przekór wszystkim przeciwnościom losu i miało przeżyć ich wszystkich. - Żegnaj, Claude. Żegnaj, żegnaj, żegnaj. W tym jednym słowie kryło się coś ostatecznego, co sprawiło, że przeszył go dreszcz i zacisnął rękę na klamce tak, że nawet w nieostrym świetle dostrzegł, że jego palce zbielały.
Jeszcze mógł to zatrzymać.
Zawahał się, ale tylko na krótką chwilę.
- Żegnaj, Fei. Odrobina bólu to niewygórowana cena za czystsze sumienie.
Dwadzieścia minut.
- Ej, wy. Widzieliście Ralfa?
Końcówki papierosów rozjarzyły się w półmroku na podobieństwo kropek u znaków zapytania. W oczach mężczyzn wyznaczonych do pełnienia warty w recepcji rozbłysła nieufność. Byli znudzeni, ale nie zmęczeni.
- Jeśli go zgubiłeś, może się już nie znaleźć - skwitował z cynicznym uśmiechem jeden z nich. Claude, którego nerwy były napięte na podobieństwo lin okrętowych, z trudem przywdział maskę zblazowania i zbył tę uwagę prychnięciem.
- Rzeczywiście, nie byłbym zdziwiony, gdyby akurat pieprzył któregoś z was. Bądź pomocny i zapytaj, czy ktoś go widział.
- Pierdol się.
- Pozwolę sobie zasugerować, że to ciebie ktoś będzie, jeśli ja będę musiał przejść się do Zedonga sam i sprawdzić, czy nie ma u niego Ralfa.
Krótkofalówka zatrzeszczała krótko przy wtórze przekleństw i w kilka sekund zameldowały się wszystkie oczy i uszy Zedonga.
Osiemnaście minut.
Claude stał z boku, starając się nie zerkać na zegarek. Pierwsze zgłosiły się posterunki na zewnątrz - doliczył się trzech.
Siedemnaście minut.
Pozwolił im ustalić, że nikt nie wychodził z budynku - wiedział o tym, ale marnowali jego czas. Pozostali nie byli szczególnie uważni, ale uszy z II piętra w porozumieniu z oczami z I ustaliły, że Ralf przeszedł korytarzem i zniknął w którymś z pokojów - mógłby podpowiedzieć im, od którego numeru powinni zacząć poszukiwania. Usłyszał zniekształcone przez odbiornik walenie. Przekleństwa.
Kwadrans.
Do momentu, w którym znalazł się niewątpliwie poirytowany i poddenerwowany Ralf, zgłosili się wszyscy - wszyscy, którzy powinni wiedzieć, że człowiek wyrwany z kąpieli nie mógł mieć nic wspólnego ze zniknięciem Fei.
Ze stosownym uniżeniem przeprosił Ralfa i zapewniwszy o tym, że nic się nie stało, poprosił, by ten udał się na moment na górę, kiedy skończy. Zawrócił na pięcie bez słowa podziękowania dla wartowników, którzy zaczęli wieszać na nim psy zanim się oddalił.
Dziesięć minut.
- Tang?
Wiele wskazywało na to, że Tang spał snem sprawiedliwego, ale wspomnienie tego, jak bez wahania sięgnął po broń po tym, jak został przebudzony było aż nazbyt świeże w pamięci Claude'a, by zaryzykował zajściem go od tyłu i zdawkowym potrząśnięciem za ramię. Przypomniał sobie przy tym słowa Fei i machinalnie zlustrował wzrokiem ściągnięte do nadgarstków rękawy, a potem własne, zakasane. Próbował wyobrazić sobie strach, jaki musiał towarzyszyć świadomości, że rozgrzany pogrzebacz - albo cokolwiek, co uznawali za skuteczne przy wymierzaniu sprawiedliwości - zbliżał się nieubłaganie i miał zniknąć z pola widzenia tuż po tym, jak na skórze wykwitną pęcherze. Jeśli Fei się nie myliła, nie miał już podstaw przypuszczać, że Zedong byłby skory obchodzić się z Ralfem w inny sposób; nie bał się zaryzykować trwałym kalectwem rąk, których potrzebował, więc co stało na przeszkodzie ścięciu głowy, która pomyślała o czymś, o czym nie powinna?
- Tang?
Tang podźwignął się do siadu i zobaczywszy, że miał przed sobą wyłącznie cudzoziemca, przed którym nie odpowiadał, stęknął i powoli, metodycznie, ale i z pewną niezgrabnością zaczął przecierać twarz rękoma. Przypominał żołnierza z terakoty, któremu po ponad dwóch tysiącach lat kazano wybudzić się z kamiennego snu i powrócić na służbę.
- Pomóż mi. Proszę.
- Bramy urzędu są dla wszystkich szeroko otwarte, ale nie można do niego wejść bez pieniędzy - wymruczał, trąc skronie - a ty powinieneś o tym wiedzieć.
- W życiu kierowałem się zasadą, że generał w polu nie słucha cesarza.
- W takim razie powinienem rozmawiać z Ralfem - nie widzę go tu.
- Z Ralfem? - powtórzył i prychnął lekceważąco. - Ralf niewiele różniłby się od Zedonga, gdyby oddać mu ludzi do dyspozycji - rządziłby i dzielił z wysokiego zamku, niewiele wiedząc o tych wszystkich paskudnie przyziemnych rzeczach, które robię za jego plecami, żeby utrzymać nas obu przy życiu.
- Poświęcenie godne podziwu jak na kogoś, kogo pozycja w społeczeństwie była wyższa. Powiedz mi, Claude - Tang urwał na moment potrzebny do przeciągnięcia się, a Claude zerknął na zegarek. Czas przesączał się mu przez palce. - Powiedz mi, co takiego zrobił Ralf, że tak chętnie się za niego podkładasz? To tylko naukowa ciekawość, bo, widzisz, wystarczyłoby mi poinformować Zedonga, że mi się narzucasz, a on wydałby rozkazy zupełnie inne niż Wen.
- Wen?
- Och, tak, ale nie musisz udawać zaskoczonego - obraziłbyś tym własną inteligencję. Przecież obaj wiemy, że zauważyłeś zmianę w ich zachowaniu.
- Tam, gdzie nie sięgają rozkazy miłościwie nam panujących, można nawiązać przedziwne znajomości.
Kąciki ust Tanga drgnęły.
- Nie jestem Wenem.
- Myślę, że jako medyk polowy spełniasz kryteria przystąpienia do naszego kameralnego, generalskiego klubu w roli honorowego członka. Chcę usunąć stąd Fei, ale ktoś musi przekręcić do tych na zewnątrz - tych, którzy warują na tyłach - i na moment zwrócić ich uwagę w innym kierunku. Pomóż mi.
Twarz Tanga nie zdradzała żadnych emocji i przez chwilę Claude'a naszła irracjonalna obawa, że zapomniał się i powiedział coś zupełnie innego niż zamierzał - co zdarzało się nierzadko, kiedy jeszcze w liceum uczył się intonowania nieznanych mu zwrotów - ale naraz tamten westchnął, co wreszcie zdradziło, że w milczeniu mierzył siły na zamiary.
- Jutro spróbuję-
- Nie jutro. Nie mam tyle czasu.
Zapadła cisza. W innych warunkach Claude pozwoliłby mu pozbierać myśli, ale tego wieczoru nie miał na to czasu.
- Za cztery minuty ona pchnie te cholerne drzwi i wpadnie prosto na nich.
- Jak-
- Nie spodziewałeś się tego - oni też nie będą. Czy nie o to chodzi w uciekaniu?
Tang po raz pierwszy uśmiechnął się tak, że Claude'owi przed oczami stanęła ilustracja z "Alicji w Krainie Czarów"; przez moment patrzył w oczy kota z Cheshire, który starał się uchodzić za myślącego tylko o sobie szaleńca, byleby stworzyć zasłonę dymną dla niespotykanego intelektu i nieprzerwanie uchodzić za nieszkodliwego.
- Twój dług wobec mnie rośnie z każdym dniem - roześmiał się i nie spuszczając z niego wzroku, sięgnął po krótkofalówkę. - Przypłacisz to któregoś dnia życiem.
Na linii rozległy się trzaski.
- Co jest? - Z morza statycznego szumu wybił się zniekształcony głos. Claude przyłapał się na tym, że rozprostowywał palce, zaciskał je w pięści, znów rozprostowywał i zaciskał. Tang przytknął palec do ust.
- Jak ogień?
- Nadal płonie.
- Gdzie?
- Skąd mam wiedzieć?
- To może warto byłoby sprawdzić, czy nad ranem nie będziemy musieli stąd uciekać. Po co tam sterczycie, jeśli nie trzymacie ręki na pulsie?
Trzaski.
- Wen nic nie mówił.
- Wen śpi.
- Nie rządzisz tu.
- Ty też nie. Nie mamy dość żelu łagodzącego dla wszystkich, a w szczególności nie wystarczy go dla ciebie, jeśli nie sprawdzicie, czy i jak szybko ogień się przemieszcza. Zróbcie to od ręki, rozumiecie? Odbiór.
- Pierdol się.
Trzaski. Nasłuchiwali.
- Guanting, jedziemy na Jianshan. Odbiór.
- Po co?
Dwie minuty.
- Sprawdzić, czy pożar się rozprzestrzenia. Będziemy z powrotem za pół godziny. Miejcie oko na tył. Odbiór.
- Niech będzie. Podrzućcie nam fajki. Bez odbioru.
Tang poderwał się bez słowa i truchtem ruszył przed siebie, nie kłopocząc się zamykaniem drzwi; Claude podążył za nim i zrozumiał, dokąd zmierzali, kiedy tamten zatrzymał się przy jednym z okien na korytarzu w sąsiednim skrzydle i uchylił je na tyle, by zdążyli usłyszeć warczenie zagrzewanych silników. Wpatrywali się w mrok za oknem, dopóki ich złowieszczy ryk nie przycichł w oddali; wreszcie Tang szturchnął go i wskazał palcem tam, gdzie ciemność zdawała się skotłować - to Fei bezszelestnie przebiegała przez trawnik. Zniknęła z ich pola widzenia równie szybko, co się w nim pojawiła.
- Liczę na to, że rozumiesz, że zauważą, że jej nie ma, a wtedy wyprę się wszystkiego, czym spróbujesz mnie obciążyć - wyszeptał Tang i odchrząknął; zanim usłyszał miękki szelest materiału, Claude wiedział, że tamten, sprowadzony do samego obramowanego rozmytym konturem cienia, pogładził ramiona i pokrywające je blizny, których istnienie ukrywał. - Próbowałem uciec tylko raz, krótko po tym, jak mnie znaleźli - myślałem, że zostawiłem ich w tyle, ale oni wiedzieli, że skorzystam z pierwszej okazji, więc rozmyślnie ją dla mnie stworzyli. Myślałem, że mam szczęście, dopóki nie zaszli mi drogi. Yijun mnie przytrzymywał.
- Fei mówiła, że to oparzenia.
- Pomysł Zedonga, jak wiele innych. Wiedział, że boję się o ręce - bałem się o nie, zanim to się zaczęło. Bałem się sprawdzać, czy następnym razem mi je połamie. Za to - Tang wskazał na dziedziniec i westchnął - za to ukarałby was nawet wtedy, gdybyście jej nie pomogli. Takie są zasady. Jesteś próżny, obaj jesteście - i on o tym wie. Na twoim miejscu pożegnałbym się z twarzą w takim kształcie, w jakim do niej przywykłeś.
Gdyby nie poustawiane na blatach szklanki z niedopałkami i kubki z herbatą, która nie zdążyła w pełni wystygnąć, można by pozwolić zwieść się wrażeniu, że byli tu z Ralfem - nie licząc wystraszonego Yana, Jin, która przebywała u Zedonga lub spędzała bezsenne noce u siebie i Shujuan, która przemykała korytarzami niczym przywidzenie - sami, na wzór personelu, który nie udawał się na spoczynek. Poza nimi zdecydowana większość tych, którzy wprowadzili się do hotelu, spała - wprawdzie na schodach minął kilku maruderów, ale nawet oni padali z nóg na tyle, by bez zbędnych komentarzy ustąpić mu pierwszeństwa, kiedy zanosił wrzątek na pierwsze piętro.
Ich bierność pozwoliła się mu wyciszyć, bowiem znaczyła tyle, że nikt nie uderzył na alarm. Fei poruszała się piechotą i Claude powątpiewał w to, by bez wprawy i z duszą na ramieniu zdążyła do rana przemaszerować trzydzieści kilometrów, ale z każdą godziną oddalała się, stając się nieuchwytnym, ruchomym punktem na mapie. To więcej, niż mógł powiedzieć o sobie, tkwiącym tu ze znacznikiem strzeleckim przytwierdzonym do pleców. Sam zapracował na taki los - ta myśl nie pozwalała poczuć się mu ze sobą lepiej, nawet wtedy, kiedy przelewał zawartość czterdziestolitrowego garnka do wanny.
Pozostałe, już opróżnione, stały pod ścianą w sypialni, do której wstęgami uchodziła nagromadzona w łazience para wodna. Oleisty zapach kwiatu pomarańczy zmieszał się z balsamiczną wonią drzewa sandałowego. Claude zrzucił z siebie ubrania; nie bez żalu odrzucił wyciągniętą z kieszeni paczkę papierosów na stół i wsunął do ust lizaka. Zasyczał - woda była gorąca, bardzo gorąca, ale zmusił się do pełnego zanurzenia i zaraz podziękował sobie, kiedy mięśnie zaczęły się rozluźniać, a żar przeniknął do kości. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz brał kąpiel. Byłby zasnął, gdyby nie pukanie.
- Otwarte.
- Czy ty jesteś normalny? - zawołał od progu Ralf. - Czy dobrze się bawiłeś, przeganiając mnie wte i we wte?
- Sam się przeganiałeś.
- Może jeszcze sam zostawiłem sobie kartki.
- Mogłeś nie brać udziału w podchodach.
- Byłem w trzech pokojach, Claude, i myślałam, że w ostatnim zastanę twoje zwłoki. Czy ty się dobrze czujesz? Co ty- urwał, wszedłszy do łazienki. Claude otworzył oczy i zachęcającym gestem wskazał na wannę.
- Miałem parę rzeczy do zrobienia. Zapraszam.
- Zdążyłeś rozgościć się beze mnie. Czy przypadkiem ci nie przeszkadzam?
- Nie musisz być taki nieuprzejmy. Co to byłaby za niespodzianka, gdybym powiedział ci wcześniej?
Ściągnięta w wymownym wyrazie rozdrażnienia twarz Ralfa przywiodła mu na myśl rozlane w kuchni mleko, które zdążyło skwaśnieć nim ktoś zdążył uprzątnąć bałagan. Nie wystarczyły słowa zachęty, by dał się zwieść tak łatwo.
- Posłuchaj - westchnął Claude - możemy porozmawiać o tym w wannie - czy pamiętasz w ogóle, jak to jest siedzieć w gorącej wodzie? - albo możesz sobie tak stać. Wybór należy do ciebie.
- Zamierzasz patrzeć, jak się rozbieram?
Claude ostentacyjnym ruchem wyciągnął spod karku zrolowany ręcznik, rozprostował go pojedynczym trzepnięciem w powietrzu i zakrywszy nim twarz z teatralnym ociąganiem, zsunął się niżej, jakby niespodziewanie dopadła go ta sama niemoc, która stała się udziałem modela pozującego do Śmierci Marata.
- Nie wszystko musi rozchodzić się o nagość, ale proszę - skoro to ma sprawić, że poczujesz się lepiej...
- Jesteś beznadziejnym przypadkiem.
- Powiedział ten, który boi się widoku własnych jąder - Claude pozwolił opaść głowie bezwładnie w tył. - Już?
W następnej chwili Ralf szarpnięciem zdarł z jego twarzy frotowy całun - ale nie szeroki uśmiech, który się wówczas ukazał.
- A jednak chcesz, żebym patrzył - roześmiał się, nie otworzywszy zamkniętych z dziecinnej przekory oczu. - Mógłbyś wreszcie przyznać, że moja uwaga sprawia ci przyjemność.
- Nie chcę pozbawić cię radości z wmawiania sobie, że nawet w tym stanie w dalszym ciągu robisz na kimkolwiek jakiekolwiek wrażenie.
Woda zachlupotała, kiedy Ralf wszedł i prawie natychmiast zabrał nogę z przeciągłym sykiem. Claude parsknął.
- Mówiłem, że jest gorąca.
- To wrzątek.
- Wcale nie - zaprotestował, ale zaraz wyciągnął ramiona - a nawet jeśli tak, powinieneś się przyzwyczajać do dzielenia z innymi kotła smoły. Chodź do mnie.
Nie musiał widzieć, by wyczuć zawahanie w powietrzu równie wyraźnie, co mocny, odurzający zapach unoszący się znad kąpieli. Był bliski wyciągnięcia ręki przed siebie w nadziei, że zdoła złapać i przyciągnąć Ralfa do siebie, ale on wtem przemógł się i Claude poczuł na piersi znajomy ciężar, kiedy tamten - niepewnie i wciąż wiercąc się w poszukiwaniu dogodnej pozycji - oparł się o niego. Kiedy rozsiadł się, Claude łagodnym, pieszczotliwym ruchem pogładził go po wilgotnych od pary włosach i zachęcony brakiem prób ucieczki przed dotykiem, przycisnął na moment lepkie od słodyczy wargi do jego szczęki tuż pod uchem. Ralf poruszył się, ale miast odsunąć, przeciągnął jedynie palcem wzdłuż spoczywającego mu na piersi smagłego ramienia, jakby nie mógł nadziwić się ich kontrastowości.
- Fei udało się uciec - powiedział w końcu Claude i umilkł na krótko, poczuwszy suchość w ustach. - Tang dał mi do zrozumienia, że potną mi twarz - albo obleją kwasem. Inwencja Zedonga jest ograniczona, ale-
- Kiedy?
- Kiedy co?
- Kiedy uciekła? Teraz...? To było to, co miałeś do zrobienia?
- Masz mi to za złe?
Zapadła niekomfortowa cisza.
- Nie - odparł Ralf - nie. Może. Może tak. Dlaczego mi nie powiedziałeś? To po to był ten cyrk? Żebyś zyskał na czasie?
- I tak, i nie. Chciałem, żeby wiedzieli, że nie miałeś z tym nic wspólnego. Być może dadzą się przekonać, że powinni obejść się z tobą łagodniej, gdyby coś poszło nie tak.
- Wytłumacz mi - zaczął Ralf ze spokojem, który nie w pełni maskował wzburzenie w jego głosie - co mi po ich przekonaniu o tym, że nie miałem z tym nic wspólnego, skoro każą mi patrzeć na to, jak drą z ciebie pasy. Wytłumacz mi, gdzie w tym łaska, bo nie umiem jej dostrzec.
- Żeby obedrzeć mnie ze skóry, musieliby mnie najpierw złapać.
- Co?
- Myślisz, że zamierzam dać im satysfakcję z wywleczenia mnie z łóżka? Nie będzie mnie tu o świcie - nie będzie tu ani mnie, ani ciebie.
- Czy zamierzałeś mi o tym w ogóle powiedzieć? Czy gdybym tu nie przyszedł-
- Wiesz, że bym powiedział - przerwał mu z rozdrażnieniem. - Przecież wiesz. Gdyby tamtego dnia złapali tylko Joshuę, nie wróciłbym.
- Nie? A jednak właśnie narażasz się dla Fei. Dla dzieciaka, który nawet nie jest twój.
- Dla tego dzieciaka, który nawet nie jest mój przeszukałem twoje rzeczy. Mam nadzieję, że nie trzymasz na wierzchu zbyt wielu skórzanych uprzęży czy co tam-
- Co zrobiłeś?
- Nie udawaj, że klucze do mieszkania były ci jeszcze do czegoś potrzebne. Oddałem jej też swoje - i Gasparda. Musi gdzieś przenocować. Wątpię, żeby zamierzali jej tam szukać, skoro wiedzą, że nas samych coś stamtąd skutecznie przepędziło.
- To nie zmienia faktu, że te klucze są m o j e.
- Nadal są - tyle, że to Fei je nosi.
- Mogłeś mnie przynajmniej zapytać - zauważył oschle Ralf, odtrącając jego rękę. - Ale może już nawet na to cię nie stać. Dobrze się bawisz, bawiąc się za kulisami? Udając, że wiesz więcej, możesz więcej?
- Szczerze mówiąc, czuję się jak laboratoryjny szczur w labiryncie. To mnie zaskakuje, wiesz? To, że kiedy ty śnisz swoje sny o potędze, ja chcę się stąd tylko wydostać. Współpracujesz z nimi?
Ralf obrócił się gwałtownie, jakby usłyszał, że wanna została ukradkiem podpięta do sieci i prąd byłby ich poraził, gdyby nie przeciążenie i spowodowana nim przerwa w dostawie.
- Pojebało cię?
- Czy Zedong obiecał ci coś, o czym mi nie powiedziałeś? A może - Claude wyjął lizaka z ust i machnął nim od niechcenia, jakby ta myśl nie zaprzątała jego uwagi od paru godzin - może szukam w niewłaściwym miejscu? O czym rozmawiałeś z Noah?
- Nie bądź niepoważny - parsknął tamten - o niczym takim. Sam powinieneś wiedzieć, że-
- Że co? - warknął. - Że mogę ci ufać? Może tak jak Joshua, co?
Zapadła cisza i przez chwilę łazienkę wypełniał tylko plusk wody, którą Ralf bezmyślnie nabierał, by pozwolić przesączyć się jej między palcami.
- Rozmawialiśmy o tym, od kiedy cię znam i skąd jesteśmy - odrzekł głucho Ralf, przerywając milczenie. Mówił tym samym opanowanym tonem, którym przemawiał do Zedonga z nożem na gardle. - Pozwól, że powtórzę: sam powinieneś wiedzieć, że czasem dobrze jest porozmawiać o starych, dobrych czasach, kiedy naszymi największymi zmartwieniami były zamieszki i korki na drogach. Domyślam się, że jesteś gotów przysiąc, że usłyszałeś coś na kształt "A potem go wypatroszymy i pomalujemy jego krwią ściany!", ale jest spora szansa, że akurat powiedziałem wtedy, że Claude stanie się nieznośnie marudny, jeśli będziemy dłużej zmuszać go do wysłuchiwania niemieckiego!
Tym razem to Claude udał, że był głuchy; wsunął lizaka na powrót do ust i z nagłym wzmożonym zainteresowaniem zaczął rozglądać się dookoła, jakby szukał czegoś, czego nikt poza nim nie mógł dostrzec.
- Co, nie tego się spodziewałeś? A może nie wiesz, czy nie kłamię? - Ralf nie szczędził sarkazmu. - Sprawdź moje ubrania, Claude. Może schowałem tam nóż, którym miałem poderżnąć ci gardło, skoro nie udało się to Yijunowi, kto wie?
- Masz ochotę na wino?
- Co?
- Pytam, czy masz ochotę na wino.
- Jesteś jak dziecko. Mógłbyś chociaż przyznać, że znów się myliłeś. Nie musisz nawet przepraszać, Claude, bo już zdążyłem ci to wybaczyć, ale byłoby mi miło, gdybyś to odszczekał.
- Zastanów się, czy czułbyś się komfortowo, będąc na moim miejscu. Myślę o tym, jak nas stąd wyciągnąć - obu, skoro nie chciałeś odejść sam. Byłoby mi przykro, gdybyś wolał uciec z nim.
Butelka zadzwoniła o kafelki, kiedy Claude samymi czubkami palców zahaczył o zalakowany korek i wyciągnął ją spod wanny.
- Masz ochotę czy nie?
- Wystarczy mi tylko pięć minut, jeśli potrafisz odczytywać znaki - zanucił, rozlewając resztki do ich kieliszków. Woda zdążyła wystygnąć, ale nadal była dostatecznie letnia, by nie spieszyło się im do wyjścia. - Wystarczy mi tylko pięć minut, jeśli potrafisz czytać między wierszami.
Ściany łazienki zadudniły od czystego, donośnego śmiechu Ralfa.
- Myślałem, że najgorsze, do czego będę musiał przywyknąć to ty i twój angielski, ale nie sądziłem, że fałszujesz jeszcze gorzej niż mówisz.
- Jedna dla oczu i jedna dla głosów, jedna dla dotyku, jedna dla delikatnego uśmiechu! Co jest, Ralf? Myślisz, że Zedong by ci śpiewał?
- Hymn nad swoim grobem? Czemu nie? - zaśmiał się. - Powstańcie, którzy nie zgadzacie się być niewolnikami! Naszą krwią i naszym ciałem wznieśmy nowy wielki mur! Widzę to.
- A ja widzę coś innego. Spójrz.
Ralf rzucił na niego okiem z ukosa, jakby zamierzał zapytać, w którym kierunku powinien patrzeć, ale ten moment wystarczył, by Claude ujął go pod brodę i skradł pocałunek; nie była to sztuka, zważywszy na to, że Ralf zapomniał się na tyle, by rozlokować się w jego ramionach w dość nieobyczajny sposób, który nie korespondował z prezentowaną przez niego na co dzień powściągliwością.
- Te podchody są znośniejsze, kiedy nie cuchniesz tytoniem - zauważył mimochodem, choć nie bez rozbawienia.
- Rzuć kamieniem, kiedy sam przestaniesz.
- Popalam dla towarzystwa - to różnica.
- Mam rzucić? - zaśmiał się Claude, ale jednocześnie nerwowo przetoczył między palcami patyczek po lizaku. Umiał oszukać głód nikotynowy na godzinę, może dwie, ale prędzej czy później on wciąż wracał. - Boisz się, że zabije mnie rak? Myślę, że Zedong może być szybszy.
- Nie zaszkodziłoby ci, gdybyś przynajmniej spróbował.
- Rzucałem dwukrotnie - nie wyszło.
- Ale teraz ja cię o to proszę.
- Jak każdego z twoich tinderowych chłopców?
- Nie, oni przeważnie byli prostsi w obsłudze. Mniej uparci - powiedział w roztargnieniu, ale zaraz dodał z nonszalanckim uśmiechem:
- A może po prostu lepiej rozumieli, co do nich mówię.
Claude przewrócił oczami i bez ostrzeżenia podciągnął się do pionu. Ralf stracił równowagę i znalazł się pod wodą na moment potrzebny temu pierwszemu na rozwinięcie szlafroka; noc nie należała do ciepłych, więc zanim się nim okrył, zdążył przeszyć go dreszcz pomimo tego, że łazienka nadal była nagrzana od uwięzionego tu zaduchu.
- Wybacz, nie zrozumiałem - rzekł beztrosko, przysiadając na brzegu wanny - mógłbyś powtórzyć?
- Sukinsyn.
- Och, nie bądź wulgarny, Ralf - pouczył go, z niespotykaną łagodnością sczesując mokre włosy, które przykleiły się mu do czoła niczym wodorosty; w pewnym momencie palce zacisnęły się w pięść. Nim zmusił go do tego, by przysunął się bliżej, na tyle blisko, by prawie stykali się nosami, w oczach Ralfa zdołał spostrzec zaskoczenie, ale i pragnienie, które trawiło jego samego i którego nie było w stanie ugasić ani wino, ani woda; kiedy ten wyrwał się do przodu, by wciągnąć go z powrotem do wanny, on sam był na to przygotowany i choć z trudem udało się mu zachować równowagę, następnym szarpnięciem sprawił, że to Ralf ją stracił. - Jeśli chcesz tak się bawić, kochany, nie ma problemu - ale nie zapominaj, że nie jestem jednym z nich. W tamtym życiu to oni mogli być potulni i jeść ci z ręki; w tym będziesz to ty. Ty będziesz prosił, Ralf. A może mam cię puścić? Chcesz tego, Ralf?
- Nie - wychrypiał i odchrząknął. - Nie.
Jeszcze zanim wyszedł z wody i pozwolił się przyszpilić do łazienkowego kredensu, dla obu stało się oczywistym, że potrzebowali się wzajemnie jak ziemia w okresie suszy deszczu; Ralf przyjął go równie wdzięcznie, ulegając mu bez reszty, kiedy wszedł w niego głębiej niż kiedykolwiek. Zgodnie z zapowiedzią, to on był tym, który został zmuszony do proszenia - o to, by ta chwila, kiedy stracił kontrolę trwała; by znów go wziął, kiedy Claude umyślnie zwalniał, nie pozwalając mu szczytować; by nie puszczał, kiedy wreszcie poczuł rękę zaciskającą się na gardle. Jesienny wiatr zawodził żałośnie w gałęziach drzew za oknem, a Ralf w jego ramionach, kiedy rozkosz zaatakowała go znienacka niczym niekontrolowanie rozprzestrzeniający się ogień.
Prawda była taka, że płonęli obaj - płonęli jaśniej niż łuna pożaru widoczna na horyzoncie nawet z daleka - i kiedy zakrawającym na taneczny, choć nierównym krokiem dotarli do łóżka, nie tylko Ralf był gotów błagać, by między nich nie zakradł się chłód. Claude czuł, jak palce tamtego próbują rozerwać mięśnie na jego plecach, czuł, jak zęby zatopiły się na moment w szyi, kiedy Ralf nie umiał zwalczyć gardłowego skowytu, do którego nie zamierzał się przyznawać; wreszcie poczuł metaliczny posmak w ustach, kiedy zbyt mocno przygryziona warga pękła jak dojrzałe grono. Krew - przywodząca na myśl w półmroku wino - rozmazała się na jego twarzy i szyi wraz z serią pocałunków. Rozumieli się bez słów; ich wspólnym językiem była mowa ciał, które drżały w zapamiętaniu niczym iskry niesione żarem znad paleniska. Gdy padli w bezdechu na materac i spojrzeli sobie w oczy, obaj szukali w nich tych dwóch słów, które w skrytości ducha chcieli tak desperacko usłyszeć, a kiedy te nie padły, na powrót do siebie przylgnęli.
Drugi raz w niczym nie przypominał pierwszego; zniknęła gwałtowność, a pustkę po niej wypełniła czułość. Z taką łatwością przychodziło im kochać się zamiast bezmyślnie rżnąć, jak gdyby mieli szansę poznać się w innych czasach; z taką łatwością przychodziło im zapomnieć, że łączące ich przymierze mogło zostać zerwane równie szybko, co kontakt wzrokowy; że niegdyś być może rozeszliby się po jednej z takich nocy bez słowa, ponieważ wychowali się w złotej erze zamawiania miłości przy pomocy paru przeciągnięć palcem po ekranie. Trzymanie przy sobie Ralfa, całowanie go - to nie było trudne; problemów miało nastręczyć to, co przychodziło potem, powrót do rzeczywistości, zakłopotany śmiech, którym zbywali skonsternowanie. Kiedyś mogłoby być im dobrze i owa stracona przeszłość, która nie została im dana echem pobrzmiewała w westchnieniach Ralfa; wszystkie zaprzepaszczone szanse i zmarnowane dni dawały się odczuć, ilekroć usta pod wpływem miękkich pocałunków wyginały się w niepozornym uśmiechu. Tak mogło być, zdawał się mówić. Tak mogło być, ale nigdy już nie będzie. To wszystko, co mieli, było namiastką - błędnym ognikiem, który z rzadka rozbłyskał w mroku tuż ponad powierzchnią zwodniczych bagien i za którym za każdym razem podążali w głąb gruntów tak grząskich, że powrót w którymś momencie stał się niemożliwy. Nie musieli o tym rozmawiać, by wiedzieć, że woleli wpatrywać się w ten pojedynczy rozbłysk nad wodą i utonąć niż odstąpić od pogoni i spędzić resztę życia w nieprzeniknionych ciemnościach.
- Musimy wrócić na górę - wyszeptał Claude. Z zamkniętymi oczami chłonął ciepło bijące od leżącego pod nim Ralfa, który bez pośpiechu kreślił na jego plecach tylko sobie znane znaki. - Mogą zapukać. Zauważyć, że nas tam nie ma. Nie potrzebujemy ich wzmożonej-
- Zaraz wrócimy - uciszył go tamten. - Już zaraz. Tych kilka minut i tak nas nie zbawi, jeśli już zapukali.
- Jak chcesz.
Niemy śmiech uniósł klatkę piersiową. Claude podciągnął się na tyle, by móc wesprzeć się na łokciu; nie zaprotestował, kiedy został na powrót przyciśnięty ramieniem.
- Nie możesz twierdzić, że różnisz się od innych, kiedy uciekasz tak jak oni.
- Nie możesz na każdym kroku doszukiwać się we mnie podobieństwa do tych kretynów. Boisz się, że któregoś dnia wyjdę zapalić i zaginie po mnie ślad? Może dlatego mam rzucić, co, Ralf?
- Głupie pytanie.
Tym razem to Claude się zaśmiał.
- Co cię tak bawi?
- Nic - Pocałował go tuż pod brodą. - Zupełnie nic.
Prędko stało się jasnym, że zabranie ze sobą czegokolwiek poza tym, co byli w stanie założyć i ukryć w kieszeniach było niemożliwe, choć torba tego z czym nie byli w stanie się rozstać skończyła wciśnięta pod łóżko na wypadek gdyby nagły zbieg okoliczności umożliwił przeniesienie jej do auta bez wzbudzania niczyich podejrzeń. Mogli wyrzucić ją choćby i oknem - rozważali to przez chwilę szeptem, podszedłszy niemal na palcach do drzwi balkonu - lecz nawet jeśli jej uderzenie o ziemię umknęłoby wartom stojącym przy wszystkich wejściach, poczciwy błysk świateł i towarzyszące mu przy odblokowaniu drzwi piknięcie niechybnie zaalarmowałoby także tych, którzy bez obowiązku czuwania pozwolili sobie na sen. Pieszo, przypomniał z naciskiem Claude, moglibyśmy wziąć ze sobą i drugie tyle; pieszo, powtórzył za nim Ralf, pozostaniemy w zasięgu zarówno ich wzroku, jak i kul. Świt nastał.
To o poranku podniosły się pierwsze głosy anonsujące rychłe wyczerpanie ich zapasów. Wszyscy wiedzieli, że ten moment nadchodził z każdą godziną jaką spędziło tu ponad dwudziestu ludzi Zedonga, co zsumowane ze stałymi rezydentami Ritz-Carlton'a dawało trzydzieścioro osób, pomiędzy które należało podzielić pożywienie przeznaczone dla sześciu na - w najlepszym wypadku - niespełna dwa tygodnie, choć i te szacunki odbiegały od prawdy. Poprzedniego dnia zdążyli wydać zapasy schowane na czarną godzinę w zamkniętym na klucz pomieszczeniu, skromne, choć wystarczające na stłumienie coraz agresywniejszych wzburzeń; dziś musieliby pożegnać się z tym, co od zawsze gromadzili w zaciszu własnego pokoju.
- Kiedy ostatni raz sprawdzałem te półki, te dwie półki - Ralf wskazał na nie dłonią - były pełne.
- Być może powinieneś zaglądać tu częściej. Ta świeci pustkami od wczoraj.
- Nie ja zajmuję się ewidencją żywności.
- Claude?
- Obawiam się, że również i on miał na głowie bardziej palące problemy. To Fei i Tang przeliczyli ją za pierwszym razem, potem to ona sprawdzała w jakim tempie znikało to, co zostało - oznajmił stanowczo; połowa problemu leżała w ilości osób, połowa zaś w tym, że nieposkromiony głód chińskiej gospodarki znalazł ujście w ich nawykach. Jedli byle jeść, nawet jeśli struci alkoholem w przeciągu parunastu minut zwracali wszystko to, co zdążyli pochłonąć przed napadem mdłości. - Gdzie ona jest? Claude, gdzie jest Fei?
Przerażenie, które odmalowało się na twarzy Claude'a w chwili gdy Ralf zadał to pytanie było prawdziwe; obalona bezpodstawność podejrzeń na chwilę przyćmiła wspomnienie ustaleń, poczynionych przed paroma zaledwie godzinami. Ralf uniósł brwi, na co Claude je zmarszczył, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Nie widziałem jej od wczoraj - oznajmił gdy przeżuł ostatnią garść prażynek krewetkowych, których puste już opakowanie zmiął w dłoniach. Trafiło do worka na śmieci, jednego z trzech czekających na wyniesienie. - Powinna była powiedzieć wam wczoraj, że kolejne śniadanie będziecie musieli zjeść u siebie.
- Albo przynajmniej mi.
- Albo, być może, powinniśmy poszukać przekąsek w waszym pokoju - Wen uśmiechnął się tak, jak zwykł robić to Zedong. To był upiorny uśmiech, lecz Ralf potrafił go odwzajemnić. - Musicie mieć coś w zanadrzu skoro nie zdaliście sobie nawet sprawy, że został sam ryż i niewystarczająco dużo wody, by chociaż go ugotować.
- Jedzenia jest pełno, wystarczy umieć je przygotować. Poza tym nałykałem się nieco deszczówki i żyję - zwrócił się do niego Claude. - Ale jeśli myślisz, że znajdziesz u nas to czego szukasz: proszę bardzo, zapraszam.
Jeszcze wczoraj Ralf powołałby się na własny wygląd i zapytał czy tak wygląda ktoś, kto ma co jeść; czy zapadnięte i zgaszone oczy są oznaką dostatku, czy biała skóra nie zawdzięcza swojego koloru przebijającym przez nią kościom, ale choć umiał kłamać nie potrafił oszukać własnego ciała, które na nowo zapragnęło żyć. Nabrał koloru jak posiniała na mrozie ręka, której żyłami za sprawą odrobiny ciepła ponownie ruszyła krew - stamtąd dotarła do ust, policzków, oczu, których spojrzenie odzyskało bystrość, aż wreszcie umysłu, który odzyskawszy przytomność pracował z dawną sprawnością.
Uśmiechnął się pod nosem.
- Rób co uważasz, możesz nawet podrzucić nam jedzenie i oskarżyć nas o jego magazynowanie, ale to nie zmieni faktu, że najwyższy czas wybrać: albo przenosicie zapasy tu, albo swoich ludzi tam.
Wen spuścił głowę; kiedy ją podniósł malował się na niej zupełnie inny wyraz.
- Niektórzy są już spakowani. Może ci się wydawać, że przejęli się ogniem, ale część wprost pali się aby pójść prosto w płomienie. One tu dotrą, Ralf, ale oni będą twierdzić, że nie ma żadnego pożaru, choćby dopiero co zdali raport z tego jak się przemieścił. Na waszym miejscu zacząłbym prosić Zedonga o schronienie zanim kto inny dopilnuje, abyście tu spłonęli.
W ciemności nawet znane Fei ulice wydawały się obce. Przemykała między czarnymi masywami sięgających nieba budynków, nie do końca pewna, czy usiłuje dotrzeć do celu, czy jedynie pozbyć się nieustającego wrażenia, że ciche echo jej kroków jest w rzeczywistości cudzymi.
Odległy ryk motorów ucichł; mimo to nie zwolniła, chociaż straciwszy siły dawno przestała biec. Błądziła, lecz czy nie wszyscy błądzili? Ralf i Claude zgubili się, być może stracili cel z oczu, albo mapa, której szlakami usiłowali doń trafić okazała się prowadzić w zgoła innym kierunku. Nie mieli kogo zapytać o drogę; wszyscy którzy zdołali tam dotrzeć dawno nie żyli, chociaż szlak, którym ruszyli oni sami, pozostał dotąd nieprzetarty. Powinni się cofnąć, tak jak cofnęła się ona sama, trafiwszy pod drogowskaz na którego tablicach nie widniała żadna z ulic wymienionych przez Claude'a.
Wiedziała gdzie znajdowała się dzielnica, do której zamierzała trafić, chociaż nie przypominała sobie aby kiedykolwiek ją odwiedziła. Rozpoznanie jej nie było trudne: nazwy ulic widniały tam w dwóch, niekiedy trzech językach, przynajmniej w jej sercu, gdzie świeżo wybudowane wieżowce zamieszkiwali - w procencie znacznie bardziej zauważalnym niż gdziekolwiek indziej - obcokrajowcy, sąsiadujący z chińskimi przedsiębiorcami i ich dziećmi, posyłanymi do szkół z potomstwem gwailou. Znała parę dzieciaków, które z jednej z takich podstawówek trafiły do jej liceum. Nie była w stanie ich znieść, chociaż dziś zazdrościła im łatwości, z jaką dogadałyby się z Ralfem gdyby żyły. Wiedziała, że dawno były martwe.
Za pierwszym razem Ralf zapukał do jej drzwi ostrożnie, zdając się zakładać, że wyrwie Fei ze snu. Zawołał ją cicho po imieniu - Wen patrzył na to oparty ramieniem o ścianę - po czym zapukał ponownie, głośniej. Ralf nie wyglądał na zaniepokojonego, jeszcze nie; teraz był najwyżej zdziwiony.
- Może jest u dziewczyn - zasugerował Wen ze spokojem. - Zamierzasz ją zdyscyplinować? Będziesz ją karał jak Zedong za brak zdanego raportu?
- Chyba się nie rozumiemy - Ralf ruszył korytarzem w stronę pokoju Shujuan. W jego energicznym kroku był pewien pośpiech. Wen musiał przyspieszyć aby go dogonić. - Skoro nie powiedziała nam wieczorem, że jedzenie się kończy, to znaczy, że nie miała go nawet okazji policzyć: ani przed waszą kolacją, ani po niej. Claude? Nie ma jej u Jin?
Claude pokręcił głową, zamykając za sobą drzwi pokoju Jin, której zaniósł jedzenie; przygotowanie posiłku nie zajęło mu wiele czasu, choć stanowiło pewien popis przed obserwującym jego poczynania w kuchni Wenem, który idąc za Ralfem jak cień wciąż trzymał miskę własnej porcji pod brodą. Przyjął ją z niewypowiedzianą pojednawczą wdzięcznością, przez co stało się jasnym, że Zedong nie zamierzał pozwolić na przeniesienie jedzenia w miejsce bezpośrednio narażone na posuwający naprzód ogień. Rzygam tym, oznajmił wtedy sięgając kieszeni, z której wyjął baton proteinowy; Claude złapał go z chłopięcą zwinnością, gdy Wen rzucił go w jego stronę.
- Nie widziała jej od wczoraj - dodał Claude. - Twierdzi, że mogła się gdzieś schować, bo sama ma taką ochotę; nawet by mnie to nie zdziwiło, ale to nie pora na zabawę w chowanego.
Ralf westchnął ciężko, przetarł twarz dłońmi i spojrzał na drzwi pokoju Shujuan, która nie chciała widzieć go na oczy jeszcze bardziej niż on jej. Zapukał, wołając ją po imieniu. Odpowiedziała za drugim razem; słyszał, że oparła się plecami o wciąż dzielące ich drzwi, tłumiące nieco jej głos, ale nieodejmujące mu wrogości:
- Czego chcesz?
- Jest u ciebie Fei? - zapytał zamiast niego Claude.
- Nie.
- A była?
- Powinieneś wiedzieć, że od pewnego czasu nie rozmawiamy.
W ciszy która zapadła słyszeli jej kroki kiedy wracała w głąb swojego pokoju. Claude przełknął ślinę. Mięśnie jego szczęki spięły się zauważalnie.
- Zapytaj ich - zwrócił się do Wena. - Zapytaj ich czy ją widzieli. Który ostatnio i kiedy. Niech na coś się przydadzą.
Tym razem to Wen westchnął ciężko, wiedząc aż nadto dobrze co sugerowała taka prośba.
- Zmęczyły ich nieco twoje wczorajsze poszukiwania Ralfa.
- Dlatego tym razem to ty ich zapytasz, a my jej poszukamy. Chodź, Ralf. No chodź, przecież się znajdzie.
Jeszcze przez chwilę Ralf nie ruszył się z miejsca, jakby chciał powiedzieć: oczywiście, że się znajdzie. I zapytać: ale w jakim stanie. Potem przytaknął.
Od wspinaczki po zdających się nie mieć końca schodach zaczynało kręcić jej się w głowie. Doliczyła się jedenastu wind na parterze wykładanym imitującym kamień gresem tak szkliście błyszczącym, że mogła przyjrzeć się w jego tafli, chociaż miejscami widać było na nim ślady podeszew; za recepcją rozciągał się architektoniczny przekrój budynku, wskazujący lokalizację punktów widokowych i tarasów, na samym zaś jej blacie wciąż stał cennik, którego widok zadziałał na nią jak siarczysty policzek. Metalowa poręcz dźwięczała kiedy Fei chwytała ją tracąc równowagę, a szkło zastępujące pręty trzęsło się delikatnie. Z wind rozpościerał się widok na przysłoniętą pozostałymi wieżowcami panoramę miasta, ale rzadko uczęszczana klatka schodowa stanowiła murowany kręgosłup całej konstrukcji - światło wpadało do niej ciągnącym się od podstawy budynku wąskim przeszkleniem, po którego obu stronach, przynajmniej na niższych piętrach, ustawiono donice ze sztucznymi roślinami. Powyżej siódmego piętra klatka pozostawała pusta; powyżej dwunastego zdawała się całkowicie nieużywana; na piętrze szesnastym stała popielniczka; na dwudziestym Fei zatrzymała się z sercem walącym jak młot.
Nie mogła nazwać tego wyboru racjonalnym, ale coś kazało jej przyjść właśnie tu, choć powinna wiedzieć, że zanim dotrze na blisko trzydzieste piętro zdąży pożałować tej decyzji co najmniej parę razy. Ciekawość zagórowała nad rozsądkiem - dlaczego nie była w stanie także nad zmęczeniem? Fei oparła czoło o chłodne szkło, zamknęła oczy, ścisnęła w dłoni butelkę z wodą. Plecak ją spowalniał, jego ciężar ciągnął ją w dół schodów, i chociaż zastanawiała się chwilę nad jego zostawieniem powstrzymała ją przed tym świadomość, że nieprędko odzyska wystarczająco dużo sił aby po niego wrócić.
Jej serce nie zdążyło wrócić do normalnego rytmu kiedy podjęła wspinaczkę na nowo.
Ralf nawoływał jej imię z narastającym przejęciem, chociaż z coraz mniejszym zaangażowaniem, którego brak Wen miał następnie uznać za rezygnację. F e i, rozbrzmiewało kolejnymi piętrami hotelu, po których błąkał się z Claude'm, trzaskając drzwiami i rozglądając się ilekroć minął ich któryś z zaangażowanych w poszukiwania patroli Zedonga. Nie było potrzeba wiele czasu aby w trzasku krótkofalówek stało się jasnym, że nikt nie widział jej od wczorajszego popołudnia; nie widział jej nikt, albo ktoś kłamał. Pytania dotarły także do tych, którzy zdążyli wrócić do ich siedziby, a nawet tych, którzy przebywali w niej od ponad doby, wreszcie także do Zedonga, którego przeczucie kazało mu wrócić do Ritz-Carlton'a jeszcze o południu.
F e i, wołał Ralf, powstrzymując histeryczny śmiech ilekroć Claude porozumiewawczo spojrzał mu w oczy, samemu nie będąc w stanie krzyczeć przez wciąż obolałą krtań. F e i, odpowiadało mu echo pustych sal, bezludnych korytarzy, opuszczonych pięter.
- Twierdzą że jej nie widzieli - głos Wena dotarł do nich kiedy ten prowadził Zedonga schodami. Dopiero wtedy uśmiech Claude'a zgasł, ustępując lękowi, ukojonemu dopiero przez kolejne zdanie: - A oni szukają jej od blisko dwóch godzin.
- Nie uciekła?
- Musiałaby oknem, a nawet jeśli to na pewno ktoś by ją zauważył.
- Na pewno, na pewno - powtórzył po nim Zedong ze sceptycyzmem. - Ralf, przyjacielu, czy ona mogła uciec?
- Nie zrobiłaby tego. Byłem w jej pokoju, oboje byliśmy; wszystkie jej rzeczy są na miejscu. Może mogłaby zostawić nas, ale nie je.
- Sprawdziliście wszystkie pokoje?
- Jest ich prawie trzysta.
- Może być w którymś z nich.
- Musiałaby być martwa lub nieprzytomna aby nas zignorować - wycedził Ralf, przechodząc do sedna; do podejrzeń, które musieli zasiać i wypielęgnować w ich myślach przed przystąpieniem do żniw.
Zedong zaciągnął się powietrzem i wypuścił je powoli.
- Zawołaj ich wszystkich do mnie - zlecił Wenowi bez pośpiechu, patrząc na Ralfa, jakby to on miał wykonać to polecanie. - Te karty do wszystkich drzwi. Ile ich macie?
- Może paręnaście działających, może mniej - odpowiedział mu po chwili namysłu, zanim jego oczy rozszerzyły się nieco. - Fei ma jedną z nich.
Raz po raz spoglądała na przerwany myślnikiem ciąg srebrnych cyfr u szczytu drzwi, a pęki kluczy dzwoniły w jej roztrzęsionych dłoniach. Nie pamiętała który otwierał mieszkanie, który dotąd niemal nieużywane drzwi drogi ewakuacyjnej, a który był od skrzynki pocztowej - ich ściany przypominały skrytki bankowe - a nade wszystko, który z trzech kompletów należał do Ralfa. Być może tak czuli się więźniowie, którzy ukradłszy strażnikowi pęk kluczy musieli znaleźć wśród nich ten, który otwierał dzielące ich od wolności kraty celi.
Kiedy wreszcie udało jej się trafić w zamek ten zgrzytał, grożąc złamaniem klucza; kiedy jeden z nich okazał się pasować, przekręcenie go okazało się niemożliwe; wyszarpnięty upadł na podłogę, a ponieważ każdy kolejny stawiał opór, Fei spróbowała ponownie.
Nie pozwalał przekręcić się w ani jedną, ani drugą stronę, wreszcie przekrzywił się nieco, zdawałoby się, utykając w zamku bezpowrotnie. Fei cofnęła się od drzwi aby raz jeszcze spojrzeć na przedział liczbowy mieszkań znajdujących się na tym piętrze, przyjrzała się ponownie kartce z zapisanym na niej adresem, szarpnęła za klamkę, pchnęła ją, wreszcie docisnęła klucz z całych sił. Zamek ustąpił.
Ciemność rozcieńczało jedynie odległe światło przeszklonego segmentu przy windach; omiatając latarką ledwo widoczne numery mieszkań Fei rozpoczęła szukanie tego, który zdążył wryć się w jej pamięć jako powtarzana w myślach mantra: 483, 4-8-3, śmierć-dobrobyt-narodziny.
483. Podbiegła do drzwi i otworzyła je w pośpiechu, jakby Ralf czekał na nią zamknięty w środku. Przekraczając próg spodziewała się usłyszeć jego głos; przechodząc z korytarza do salonu była gotowa zobaczyć go na kanapie, pochylonego w skupieniu nad papierami, których treści nie rozumiała; ale chociaż obeszła całe mieszkanie, zastała jedynie pustkę i ciszę. Nikt nie mieszkał tu od dawna, ale nie mogła pozbyć się wrażenia, że nie chodziło o miesiące, a o co najmniej rok. Mógł wyprowadzić się całkowicie, zabierając ze sobą wszystkie rzeczy osobiste, ale jednocześnie wiele wskazywało na to, że najzwyczajniej ich nie posiadał. Samo mieszkanie, choć przestronne na zachodnią modłę, przypominało raczej biuro niż dom. Było ładne: bezosobowe, urządzone w sposób z założenia podobający się wszystkim, właściwy dla firm zajmujących się wynajmem. Home staging. Biele i granaty, czarne metalowe stelaże mebli, ciemne drewno blatów i półek. Ogromne lustra. Szyby zastępujące wschodnią ścianę. Obrazy zamiast zdjęć w powieszonych miejscami ramkach. Jedynie zmięta pościel, której dopasowany do wnętrza komplet musiał otrzymać wraz z kluczami i ręcznikami wskazywała na to, że kiedykolwiek tu był. Część wieszaków w zabudowanej garderobie obok łóżka była pusta, na innych wciąż wisiały koszule, swetry, płaszcze i marynarki; pary spodni stanowiących z nimi komplet leżały złożone tuż obok, na półkach poniżej nich stały pary butów. Resztę musiał zabrać ze sobą, myślała, ostrożnie wysuwając kolejne szuflady, jakby w każdej chwili mógł tu wejść i nakryć ją na gorącym uczynku. Nie wiedziała czego szukała, ale ciekawość nie pozwalała jej przestać.
Jego mieszkanie było większe niż to, które zajmowała wraz z rodzicami.
Część ich rzeczy leżała zrzucona na podłogę; niektóre ubrania wystawały z niedających się domknąć, niedbale upchanych szuflad; inne pozostały otwarte, jakby ktoś zrezygnował z udawania, że nigdy go tu nie było.
- Co do kurwy... Claude? - Ralf postąpił powoli w głąb ich apartamentu, rozglądając się wokoło: na zrzucone książki, walające się po podłodze butelki, skotłowane pościele. Obrócił się, a strach w jego oczach zdawał się prawdziwy. - Claude? Claude, to ty to tak-
- Nie - usłyszał krótką odpowiedź. - Chryste, nie. Wen?
Ralf ruszył dalej. Szafka nocna przy ich łóżku zdawała się wypatroszona; wysuwana szuflada leżała opróżniona na podłodze, wyszarpnięta z zawiasów; zawartość półek za niezamkniętymi drzwiczkami walała się wokół niej. Nie było w niej kart do pokojów. Nie było ich dokumentów, paszportów, kluczy do ich mieszkań.
- Zedong - stwierdził Ralf wystarczająco głośno, aby pierwsi spośród jego ludzi z ciekawości zajrzeli przez otwarte drzwi do ich apartamentu. - Co to do kurwy miało być? - zwrócił się do nich, mijając ich w przejściu. - Gdzie on jest? Gdzie jest Zedong?
Chwycony za kołnierz kurtki chłopak skinął głową za siebie; Zedong zdążył ruszyć w ich stronę, wyraźnie zdziwiony, choć bez zamiaru ingerowania. Ralf uśmiechnął się do niego szeroko, niemal krzycząc.
- Więc to o to chodziło? Straże przy wszystkich drzwiach to za mało?
Zedong zmarszczył uniesione dotąd brwi.
- Musieliście zabrać też nasze dowody żeby mieć pewność, że nie uciekniemy? Klucze do naszych mieszkań? Paszporty?
- Nie wiem o czym mówisz - zaoponował, ale zdezorientowanie nie pozwoliło mu zaprotestować gdy Ralf chwycił go za bark, prowadząc do środka pokoju.
- Oczywiście, że nie wiesz. A może sami się okradliśmy? Z tożsamości i tych śmiesznych resztek jedzenia?
- Nie wydałem takiego rozkazu.
- Nie?
- Nie.
- Może był to Wen? Jak sądzisz? Komu powinieneś pogratulować?
Zedong potoczył wzrokiem po pobojowisku, w które zamienił się ich apartament. To rzucało się w oczy: został w pośpiechu przeszukany i opuszczony.
- Nie udawaj zdziwionego. Nie imponuje ci ta inicjatywa? A może żałujesz, że sam o tym wcześniej nie pomyślałeś? Wiesz jak to wygląda? Wygląda na to, że ktoś zabrał Fei kartę aby się tu dostać.
Grdyka Zedonga zafalowała.
- Nie zrobiliby czegoś takiego.
- Dobrze wiesz, że by to zrobili.
Przechodziła pokojem powoli, oglądając każdy mebel z osobna jak gdyby był eksponatem w muzeum dawnego życia. Na regale stało wiele książek: część anglojęzyczna, mniejsza po niemiecku. Chwyciła jedną z nich, przypatrując się obcym słowom: podwójnym kropkom nad niektórymi z liter, znakowi przypominającemu B. Niektóre ze zdań były podkreślone, nie była jednak w stanie ich zrozumieć; nawet te po angielsku składały się ze zbyt wielu słów, których jeszcze nie znała. Kojarzyła jeden z tytułów; dopiero później przypomniała sobie, że widziała jak Claude go czytał. Wuthering Heights. Położyła książkę na łóżku z zamiarem przejrzenia jej i własnie wtedy to zauważyła; tuż przy jego krawędzi ekranem do dołu leżał telefon. Nie musiała go podnosić aby wiedzieć, że jego ekran rozpadł się na co najmniej setkę kawałków - część z nich rozprysnęła się po podłodze pokoju. Fei odruchowo obejrzała się za siebie. Ściana była lekko wgłębiona.
Podniosła go i bez namysłu spróbowała włączyć, ale nawet jeśli telefon wciąż działał jego bateria dawno się wyczerpała. Położyła go obok książki; kolejny relikt tego kim był Ralf. Przechodząc dalej znalazła ich jeszcze parę: ciemny kalendarz, na którego stronach mogła znaleźć plan prawie każdego dnia jaki spędził w Chinach - czasem jego pismo było eleganckie, czasem pośpiech upodabniał je do graffiti - kopię dyplomu ukończonej uczelni w obszernej teczce, w której znajdowała się także umowa najmu i o pracę, oraz jego CV, zaopatrzone zdjęciem. Przyglądała mu się przez chwilę: miał na nim nieco krótsze włosy i weselsze spojrzenie, ale jego wygląd nie różnił się wiele od obecnego. Być może jego policzki były teraz bardziej zapadnięte, przez co rysy zdawały się ostrzejsze, ale Ralf, którego znała, był tym samym, który patrzył na nią z załączonego wizerunku. Przejrzała kartki. Widziała ile zarabiał i ile płacił za wynajem. To nie były liczby, do jakich przywykła.
- Dobrze wiesz - powtórzył - i nie udawaj, że nie jest ci to na rękę. Chcecie pogmerać a dokumentach ambasady, sprawdzić czy Claude rzeczywiście chociaż przestąpił jej próg? Upewnić się, że nie będziemy mieli dokąd pójść? A może chodzi o szantaż, co?
- Naprawdę nie wiem o czym mówisz, Ralf - zadeklarował Zedong, ale w jego głosie dała słyszeć się utrata pewności, której dotąd mu nie brakowało.
- O tym, że od paru dni nie możemy wyjść na papierosa bez waszego usranego pozwolenia. Że nie możemy myśleć o wywiezieniu śmieci, a co dopiero zobaczeniu pożaru na własne oczy; chyba że ten zdąży tu dotrzeć!
Wen przepchnął się do środka pomiędzy blokującymi przejście barkami tych, którzy tłoczyli się w korytarzu, wstrzymani gestem dłoni Zedonga.
- Coś się stało?
Tym razem to Claude się zaśmiał, jak gdyby nie wierząc w komiczność sytuacji.
- Ty też będziesz udawał, że nie wiesz?
- O czym? - zapytał Wen, ale spojrzenie na stan ich pokoju wystarczyło, aby sam udzielił sobie odpowiedzi. Zdążył lekko otworzyć usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale uśmiech znikł z ust Claude'a równie szybko co się pojawił:
- Czy nie ty mówiłeś o szukaniu jedzenia w naszym pokoju?
- Przez cały ten czas byłem z wami.
- Żeby kto inny mógł nas w spokoju okraść?
Przypatrujące im się pary oczu teraz spojrzały po sobie pytająco, ale żadna z głów nie przytaknęła, niczyich ust nie wykrzywił dumny uśmiech, który wskazałby winnego.
- Ty też będziesz udawał głupiego?
Zedong westchnął ciężko, obracając się w stronę małego tłumu zwabionego zamieszaniem; niektórzy zaglądali przez próg sypialni, inni zadowalali się informacjami przekazanymi im przez tych pierwszych.
- Czyj był to pomysł? - zwrócił się do nich, ale brak odpowiedzi jedynie pogłębił jego zdenerwowanie. - Kto to zrobił?
Milczeli, zerkając na siebie nawzajem; niektórzy kręcili delikatnie głowami, odpowiadając na niewypowiedziane oskarżenia padające ilekroć skupiała się na nich czyjaś uwaga. Przypominało to szukanie ucznia, który grając w piłkę obił auto dyrektora; nikt poza nim samym nie wiedział, że wgłębienie i rysa pojawiły się na karoserii w innych okolicznościach.
- Macie godzinę aby oddać mi ich rzeczy.
- Wolałbym dostać je do rąk własnych. Oraz wiedzieć gdzie jest Fei.
Oczy Tanga, stojącego nieruchomo w pobudzonym tłumie, otworzyły się szerzej. Patrzyły na Claude'a i Ralfa, pełne niedowierzania i niemal drżące w swoich szybkich ruchach.
- Oczywiście, że byś wolał - zgodził się z nim Zedong. - Ale zabranie wam dokumentów to całkiem dobry pomysł.
- Zamierzasz nas tu więzić aż spłoniemy.
- Groziłeś mi ogniem. Jak to jest poczuć jego ciepło na twarzy? Niezbyt przyjemnie, prawda? Tak myślałem.
Ralf skrzywił się. Nie w to miejsce miała zabrnąć ich rozmowa; jej kluczową kwestię Zedong niemal umyślnie pozostawił bez komentarza, a teraz zmierzał w kierunku wyjścia, po tym jak wszyscy poza Wenem zdążyli opuścić pokój.
- Nie sądzę, aby oddali ci nasze dokumenty - Ralf zmusił go do zatrzymania się wpół kroku. - Wiesz dlaczego? Są zbyt cenne. Cenniejsze niż wszystko co możesz im dać. Gdyby zrobili to dla twojego poklasku, dawno skończyłyby w twoich dłoniach, wraz z kluczami, wraz ze wszystkim. Ale ktokolwiek je wziął wie, że może wziąć również wszystko to co mógłbyś mu zaoferować w zamian.
Wen poruszył się niespokojnie, jak gdyby chciał krzyknąć, że to kłamstwo, ale w porę zorientował się, że zaprzeczenie słowom Ralfa wyłącznie utwierdzi Zedonga w przekonaniu, że to on, wespół z innymi, działał tuż za jego plecami. Było prawdą, że że przed paroma dniami uwidoczniło się pęknięcie, wzdłuż którego mogli rozpaść się na pół jak topniejący lodowiec; sam nie zadecydował jeszcze czy kiedy to nastąpi pozostanie na lądzie, czy dryfującej przed siebie górze lodowej.
- Kiedy ten dzień nadejdzie - a wierz mi, on zbliża się dużymi krokami - będziesz potrzebował każdej jednej osoby, która opowiedziałaby się po twojej stronie. Niektórzy już zadecydowali, prawda, Wen? Ale nas właśnie pozbawiono luksusu wyboru. Skoro i ty i oni będziecie traktować nas tak samo, możemy chociaż uchwycić się nadziei, że kiedy to się skończy, nasze nazwiska nadal będą cokolwiek znaczyć.
Na twarzy Zedonga dała się widzieć pewna zmiana; zaskoczenie schowało się za powoli kwitnącym gorzkim uśmiechem kogoś, kto właśnie został ograny w karty, lecz nadal trzymał asa w rękawie. Przytakiwał, przyznając Ralfowi pewną rację, ale kiedy ten skończył mówić Zedong na powrót uniósł opuszczoną nieco głowę.
- Masz szczęście, że zależy mi na naszej przyjaźni.
Kolejne strony kartowanego przez nią kalendarza stawały się coraz pełniejsze skreśleń; pierwsze z nich były staranne, niemal jak narysowane od linijki, ale w każdym kolejnym coraz widoczniejsze było trzęsienie ręki, które ustało dopiero gdy pociągnięcia długopisu stały się bardziej zamaszyste. Dwie kartki skończyły całkowicie wyrwane. Następne były zupełnie puste, a ich biel, kontrastująca z zapiskami, była w pewny sposób niepokojąca.
Znalazła parę wyczerpanych baterii; wyglądały jak łuski wystrzelonych w ciemność nabojów. Jakiekolwiek źródło światła zasilały, Ralf musiał wziąć je ze sobą opuszczając to mieszkanie po raz ostatni. Musiał zakładać, że któregoś dnia tu wróci, ponieważ w szafkach jego kuchni wciąż znajdowały się pewne ilości suchego, puszkowanego i zamkniętego w słoikach jedzenia, chociaż nie było tu palnika, na którym mógłby je podgrzać. Było kupione, wiedziała to, jeszcze gdy ceny raptownie skoczyły w górę, tuż przed tym, jak całkowicie straciły na znaczeniu, a miasto pogrążyło się w ciemności.
Próbowała wyobrazić go sobie, siedzącego w jej miejscu kiedy to nastąpiło. Pamiętała dźwięk jaki temu towarzyszył, głośne tąpnięcie, po którym nastąpiła cisza; szum urządzeń umilkł, światła zgasły, świat przestał się kręcić.
Czarne worki zniknęły pod zatrzaśniętą klapą bagażnika; Claude przysiadł na nim, krzyżując ramiona i patrząc na Ralfa, jak gdyby szukając potwierdzenia, że to się uda. Ralf uśmiechnął się do niego ostrożnie: uda, uda, musi się udać.
Przez całą drogę z ich pokoju do kuchni, z której zabrał śmieci, aż do auta, w którym upchnął je wraz z ich podobnie zawiniętymi rzeczami i jedzeniem nie mógł pozbyć się wrażenia, że to aż nazbyt oczywiste. Że przebijały przez folę, tak jak wetknięty za krawędź spodni paszport i nóż przebijał przez tkaninę narzuconej bluzy, a klucz mieszkania Gasparda pobrzękiwał w kieszeni pomimo zawinięcia go w chusteczkę.
Claude wskazał brodą na zbliżającego się w ich kierunku Zedonga. Ralf obejrzał się. Tuż przed nim, uzbrojeni i gotowi do drogi, szli Xian i Jingyi.
- Jesteście wolnymi ludźmi - Ralf powtórzył jego własne słowa - ale pozwólcie, że zadbamy o wasze bezpieczeństwo!
- Znają drogę - uśmiechnął się do niego Zedong, podczas gdy oni nakładali kaski. Xian zapiął go pod brodą Jingyi'ego, który chwilę szamotał się z paskiem. Motocykle, których dosiedli, zamruczały głęboko. - To nie jest daleko. Zdążycie tam pojechać i wrócić w pół godziny.
- Chcę wiedzieć który to zrobił kiedy tylko się tego dowiesz. Jeśli ona się nie znajdzie-
Zedong zacmokał przekornie.
- Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć, że umiem wyciągać z ludzi informacje. W szczególności z własnych. Kiedy wrócicie będę miał wasze dokumenty. Jeśli chodzi o Fei...
- Jeśli jest przytomna nie pozwoli wam się znaleźć. Będziesz musiał poprosić dziewczyny, albo Tanga. Jeśli nie jest... - Claude urwał. - Chcę żebyś dowiedział się co jej zrobili. I zrobił im to samo. Taka była umowa.
Rekini uśmiech Zedonga rozbłysł na chwilę.
- A my dotrzymujemy umów, prawda, Ralf?
Poklepał go po ramieniu, następnie odszedł w kierunku głównego wejścia.
Wsiadając do auta Ralf czuł się jak po biegu: jego serce biło szybko, płuca nabierały wiele płytkich oddechów, a nogi zmiękły, nieomal zapadając się pod ciężarem reszty ciała, choć to nieznośna masa obciążonego sumienia powinna była zwalić go z nóg. W ucieczce nie było nic honorowego, ale zaakceptował to jeszcze uciekając z Niemiec do Anglii, z Anglii do Chin, uciekając przed innymi, ale znacznie częściej przed sobą samym, goniąc innych, ale i usiłując za sobą nadążyć.
Drzwiczki zamknęły się za nim z trzaskiem i kiedy oświetlone reflektorami krople wody rozbryznęły się spod kół mijającego ich motocykla, błyskając jak iskry wskrzeszone przez gładzącą powierzchnię metalu szlifierkę, Ralf spojrzał na Claude'a, w którego oczach jedna z nich musiała wzniecić ogień. Chciał coś powiedzieć, lecz nie umiał. Claude uśmiechnął się blado, ruszył; zmieniwszy bieg wyciągnął dłoń w stronę Ralfa aby potrzymać przez chwilę jego własną, ująć jego zimne palce w swoje, ciepłe, ale przez cały ten czas nie spuścił wzroku z sylwetki motocyklu przed nimi.
- Nie zabij nas.
- Nie zabiję.
- Chcę żyć - Ralf stwierdził po raz pierwszy na głos, chociaż te słowa dopiero niedawno zagościły w jego myślach z tą intensywnością. - Chcę żebyś ty żył. Chcę żyć, z tobą.
- Będziemy - Claude uniósł jego dłoń do ust i ucałował ją krótko. - Obiecuję.
Ten moment trwał jedynie do zmiany biegu. Przyspieszyli, zmuszając jadącego przed nimi Jingyi'ego do tego samego, aż ten parę kilometrów dalej znalazł się z ich boku, niezdolny jechać dużo szybciej. Widzieli Xiana, przemieszczającego się od prawej do lewej krawędzi lusterka wstecznego, w odległości zwiększonej niewystarczająco by gwałtowne hamowanie nie doprowadziło do kolizji. Claude uchylił okno i oparł na nim łokieć.
Pożar, widoczny stąd jedynie jako kłęby czarnego dymu na niebie, było czuć w powietrzu. Bentley zwalniał i przyspieszał na zmianę, zmuszając Jingyi'ego i Xiana do tego samego; rozpędzał się prędzej niż ich motocykle, hamował płynniej.
- Co się tak wleczecie? - Claude zwrócił się do nich przekrzykując pomruk silników. Jeśli odpowiedź padła z ust Jingyi'ego, stłumił ją kask i warkot dodanego w miejscu gazu. Chwilę później Xian zajechał im drogę, zmuszając obu do zatrzymania.
Potrzebował dwóch szarpnięć, aby zdjąć z głowy kask i dziesięciu kroków, aby zobaczyć odbicie własnej twarzy w czarnej szybce kasku Jingyi'ego; widział własne poruszające się w niemal zwolnionym tempie usta - czy cię pojebało, kretynie, zabijesz się, zwolnij, nie starczy ci benzyny na powrót przy takim spalaniu! - i pasma włosów, klejących mu się do czoła za sprawą potu, widział Claude'a wzruszającego ramionami i Ralfa, który bez skutku wykrzyczawszy mu to samo po angielsku teraz wychylał się niemal przez okno, prosząc Xiana by przywołał Jingyi'ego do spokoju zanim wszyscy zginą.
- Zawsze możesz wysiąść - oznajmił Claude klikając przycisk odblokowujący drzwiczki i chociaż w jego głosie przebrzmiewała aktorska irytacja, nie była ona w stanie przyćmić faktu, że mówił to poważnie. - No co? Za chwilę po ciebie wrócimy. Mam wysiąść i ci je otworzyć, królewno?
- Nigdzie się stąd nie ruszam.
Claude uniósł brwi. Ralf opadł z powrotem na swoje miejsce i zapiął odpięty pas. Jingyi kolejny raz warknął silnikiem, a Xian pokręciwszy głową ponownie nałożył na nią kask. Nie ustalili dokąd się ścigają, ale Xian zdał sobie z tego sprawę za późno, będąc paręnaście metrów za malejącą sylwetką auta i motocyklu i jadąc przez chmurę pyłu, wzbitego w powietrze przez ich koła; pyłu, który musiał być świeżym popiołem i dymem spalonej gumy.
Początkowo Ralfowi wydawało się, że nadejście tego momentu było kwestią minut, ale prędkość, którą rozwinęli, wciskająca go głębiej i głębiej w fotel, znana mu z autostrad i startów samolotów, szybko udowodniła mu, że było inaczej: chodziło o sekundy. Dyskutowali o tym jeszcze przed paroma godzinami, nawzajem przedstawiając sobie wszystkie sposoby, na które mogli stracić życie usiłując je ratować.
Mogli natknąć się na przeszkodę, którą motocykl byłby w stanie ominąć, ale droga okazała się czysta, tylko okazjonalnie zmuszając ich do ominięcia czegoś, czemu nawet nie byli w stanie się przyjrzeć. Mogli rozbić się wchodząc w zakręt, ale od najbliższego dzieliła ich jeszcze chwila jazdy, a Jingyi zaczynał zwalniać, wiedząc, że okazałby się dla niego śmiertelny prędzej niż dla nich. Mogli skończyć dachując, ale póki nie straciliby przytomności wszystko byłoby do uratowania, choć wiele zależałoby od tego czy wyszliby ze zgniecionego auta sami czy zostaliby z niego wyciągnięci. Mogło stać się wiele rzeczy, ale dopóki Jingyi i Xian nie zdążyliby sięgnąć broni, wciąż mogli przeżyć.
Wkrótce znaleźli się na czarnym szlaku, który ogień przetarł przechodząc miastem. Ściany budynków pokrywała warstwa sadzy, znajdująca się także na tych spośród szyb, których nie wybiła żadna z buchających fal gorąca. Pojedyncze zwęglone auta skurczyły się jak winogrona przetworzone w rodzynki, a ich opony wtopiły się w równie czarny co one asfalt, który zdążył ostygnąć, choć nieco dalej wciąż musiał być ciepły, jeśli nie gorący. Z dekoracyjnych trawników oddzielających chodniki od sześciu pasm ulicy nie pozostało nic poza czarną ziemią, a po plastikowych szyldach zostały jedynie ich stalowe stelaże, choć z części zachowało się wystarczająco by rozpoznać otwarte tu firmy. Xian wciąż nie pojawił się w lusterku wstecznym kiedy Claude spojrzał na Ralfa i widząc jego krótkie przytaknięcie przyspieszył, znacznie wyprzedzając Jingyi'ego. Wdusił sprzęgło, wrzucił luz, jego ręka natychmiast znalazła się na hamulcu ręcznym; zaciągnął go, podczas gdy druga gwałtownie skręciła kierownicę.
Pisk opon - sunęli bokiem i wkrótce mieli obrócić się o blisko trzysta sześćdziesiąt stopni.
Głośne zderzenie - Jingyi nie zdążył wyhamować i uderzył w ich bok, zostawiając na tylnym oknie pajęczynę pęknięcia.
Pisk, pisk, pisk, Claude manewrował kierownicą, patrząc jak Jingyi koziołkował spadłszy z motocyklu, sunącego tuż za nim lub, jeśli prędkość była wystarczająca, za jego ciałem.
Zatrzymali się tak raptownie, że koła po stronie kierowcy musiały na chwilę oderwać się od ulicy. Ralf nie pamiętał momentu w którym wyskoczył z auta by znaleźć się przy Jingyi'm zanim zrobiłby to zbliżający się Xian, ale czuł jeszcze na ustach wilgoć pocałunku i mocny uścisk dłoni Claude'a na karku, po tym jak ten gwałtownie przyciągnął go do siebie, niemal jednocześnie mówiąc: idź.
Xian zeskoczył z motocyklu jeszcze zanim zdążył w pełni wyhamować, a ten wywrócił się za nim z trzaskiem. Zobaczył sylwetkę Ralfa w dymie, jego machające w powietrzu ręce, każące mu się pośpieszyć i wtedy wiedział, że jest źle, choć jego serce musiało wiedzieć o tym jeszcze wcześniej, ponieważ zdawało mu się, że przestało bić. Mówił mu, ostrzegał: któregoś dnia się zabijesz, mówił mu to także dzisiaj, przed chwilą, a teraz musiał podejść do leżącego na ziemi Jingyi'ego, nad którym pochylał się już przestraszony - to musiał, musiał, musiał być strach - Ralf, który coś do niego krzyczał, coś o tym, że musi mu pomóc. Xian przytaknął, wyszarpując głowę z odrzuconego zaraz na bok kasku, ale kiedy znalazł się wystarczająco blisko Jingyi'ego jego kolana zderzyły się z asfaltem, uginając się pod nim na widok jego własnego kasku, paskudnie przekrzywionego. Nie chciał sprawdzać, czy głowa Jingyi'ego obróciła się razem z nim.
Nie takiej reakcji spodziewał się Ralf. Byłoby łatwiej gdyby Xian się na niego rzucił, choćby i z nożem, łatwiej nawet gdyby wymierzył w niego broń.
- Musimy go obrócić, Xian - powtórzył kolejny raz, podchodząc bliżej niego. - Sam nie dam rady, chodź.
Obejrzał się na Claude'a, który zamknął oczy, przełknął ślinę i policzył do trzech zanim uchylił wgniecione i przez to stawiające nieznaczny opór drzwiczki bentleya.
- Ty - widząc go wychodzącego z auta Xian ożywił się, próbując stanąć na nogach.
- Musimy go obrócić - Ralf powtórzył ponownie, tym razem musząc przytrzymać Xiana za bark by ten nie rzucił się na Claude'a.
Zdawało się, że znaleźli się w samym piekle. Dym pożaru był tu na tyle gęsty, by przysłonić niebo, a ogień wciąż nie wygasł, choć jego serce znajdowało się dalej niż zajechali; wychylał się z okien, tańczył na kałużach paliwa, zaciekawiony wglądał zza rogów ulic. Jego pomarańczowe światło przypominało to zachodu: ciepłe, złowrogie, zwiastujące nastanie ciemności.
Xian miał szeroko otwarte oczy, które nie mrugnęły ani kiedy ukucnął przy Jingyi'm, ani kiedy prowadzący go do niego Ralf, zdając się mieć zamiar zrobić to samo, wbił mu nóż w szyję. Claude obrócił głowę.
Wyszarpnięty rozharatał jego gardło. Krew, ta obrzydliwa ilość krwi którą nadal bijące serce zdołało wypompować poza ciało, chlusnęła prosto na niego, wybijając jak woda ze studni przez palce Xiana w potwornym gulgocie, jaki wydawała, ściekając krtanią do dławiących się płuc. Ralf miał ją na dłoniach, pokryła też jego ubrania; parę kropli sięgnęło jego włosów, upstrzyło twarz jak piegi. Jego palce zostawiły dwie czerwone kreski na szyi Jingyi'ego kiedy sprawdził czy wciąż miał puls.
- Żyje? - Claude zapytał, dopiero teraz patrząc w jego kierunku.
- Nie wiem.
Claude obrócił się ponownie i spojrzał na łunę pożaru, oparłszy łokcie na otwartych drzwiczkach auta. Kiedy zerknął znów w kierunku Ralfa ten wycierał dłonie o zrzuconą, bo i tak lepką od krwi bluzę; jej kałuża rosła teraz także wokół Jingyi'ego.
W pierwszej chwili Fei zazdrościła mu: miał wszystko to, o czym ona nie powinna nawet marzyć, w ciągu paru sekund dojeżdżał windą tam, gdzie ona musiała wspinać się po schodach, w ciągu paru miesięcy dostawał awans, na który ona musiałaby pracować latami, nawet jego sufit znajdował się wyżej, żeby pomieścić drzwi, o których ramę nie rozbiłby sobie głowy. Miał wszystko poza tym, czego brak nieustannie wypominał mu Claude; wszystko poza życiem, którego albo się wyrzekł, albo które zostało mu odebrane. Fei potrafiła to sobie wyobrazić: ktoś próbował mu je zabrać, więc Ralf oddał je dobrowolnie byle pokazać jak niewiele dla niego znaczyło, jak gdyby złodziej miał uznać zdobycz za bezwartościową i ją zwrócić. Gdyby Claude to usłyszał pewnie by się zgodził, i pewnie dodałby, że złodzieja nie było, był tylko wiatr, który ma to do siebie, że wyszarpuje dzieciom baloniki z rąk, i był Ralf, który myślał, że mu jednemu usiłował zabrać go na złość. Więc go wypuścił, a ten odleciał.
Gdyby Claude tu był, Fei przyłapała się na myśleniu, ten komplet kubków skończyłby zbity, w koszu: zastąpiłyby go weselsze i nawet w środku lata Ralf piłby kawę ze świątecznego. Gdyby tu był na półkach pojawiłyby się kwiatki, a przy tym dużym oknie stanąłby największy, w donicy. Pościel miałaby wzorek, książki przestałyby mieścić się na regale, a kolorystyczne posortowanie zawartości szafy zaczęłoby stanowić spore wyzwanie. No i zapach: pachniałoby świeczkami, albo kadzidłem, albo jego perfumami, albo gotowaną kolacją, kawą i herbatą, siekaną bazylią i oregano, które rosłyby w małych doniczkach na tym zabudowanym balkonie, wystarczająco wysoko by nie czuli smogu ani nie słyszeli odgłosów ulicy. I nie byłoby tak potwornie cicho: ciągle grałaby muzyka, lub to on wypełniałby ciszę nieustannym gadaniem, którego Ralf nie znosił.
Smugi roztartej na dłoniach krwi nie potrzebowały wiele czasu aby zakrzepnąć, czyniąc jej zmycie trudnym nawet chusteczkami nasączonymi wodą, którą Claude poświęcił gdy zwilżenie jednej z nich śliną nie wystarczyło mu do starcia czerwonych kropek z twarzy Ralfa; musiał przytrzymywać go za brodę, ponieważ odwracając wzrok Ralf kręcił całą głową. To nie był pierwszy raz kiedy widział go zakrwawionego, ale tym razem cieszył się, że ta krew należała do kogoś innego, a sam Ralf był cały, spokojny tak jak tylko może być ktoś, kto właśnie zabił. Był roztrzęsiony, ale było to widać dopiero w niespokojnych ruchach dłoni, z których sam Ralf próbował zmyć szkarłat dopóki Claude nie oznajmił, że nie mają czasu.
- Chodź, domyjemy je u Gasparda - skinął głową gdzieś za siebie.
- Tą samą szczoteczką co ostatnio?
- Sam przyznasz, że jest wprost stworzona do szorowania krwi spod paznokci. Nic dziwnego, że drań ją miał, chociaż znając życie pewnie miałeś przy umywalce identyczną.
Ralf przytaknął z czymś, co można by uznać za śmiech.
- Nie uważam tego za przypadek. Jeśli cię to pocieszy miałem podobną.
Broń Jingyi'ego była porysowana, ale nic nie wskazywało na to aby wypadek miał ją w jakikolwiek sposób uszkodzić; była stworzona do znoszenia gorszych warunków. Ralf chwycił obie za lufy, zdjąwszy karabinek Xiana także i z jego pleców. Po chwili wahania Claude wziął jedną z nich i przewiesił przez swoje ramię, razem z torbą wyjętą z jednego z worków na śmieci, które wciąż znajdowały się w ich bagażniku.
- Działa? - Ralf wskazał na auto, na co Claude zareagował uśmiechem.
- Działa, ależ oczywiście - zaśmiał się, przywołując go do siebie palcem i obchodząc samochód. Wskazał na opony. - Ale z nich zostało niewiele. Spacer dobrze ci zrobi. Chcesz zobaczyć po drodze ogień?
- A wziąłeś pianki?
Claude lekko uderzył się dłonią w czoło: - Jak mogłem zapomnieć!
Ralf roześmiał się przez łzy, dając się pociągnąć naprzód za przegub ręki.
Żyli, żyli, ż y l i.
Może dlatego, że poznała ich razem nie mogła wyobrazić ich sobie w pojedynkę; rozumiała też, że Claude, z którym przyszło jej rozmawiać, musiał mieć niewiele wspólnego z tym, którym był zanim świat się skończył, tak jak Ralf musiał się zmienić, tak jak i ona sama się zmieniła. Kiedyś powiedziałaby, że na gorsze, być może obwiniałaby ich o skradzenie jej życia, ale w pewnym sensie to oni jej je dali. Miało to swoją cenę - zrzucając się dołożyli mniejszą część, ale bez nich nie byłoby jej na to stać, jakkolwiek wiele woli nie trzymałaby zachowanej na czarną godzinę.
Jin mówiła, że powinna od nich uciec, ale teraz, będąc daleko i nie wiedząc nawet czy żyją Fei liczyła, że tak, i że wkrótce zobaczą się ponownie. Miała jednak nieprzyjemne wrażenie, że nie nastąpi to prędko.
Lub że nie nastąpi wcale.
Ogień piął się ścianami budynków jak winorośl, cierpliwie i metodycznie szukając kolejnych punktów zaczepienia, wspierając się na których mógł sięgnąć wyżej i wyżej; wkradał się do środka i wił po schodach, zlizując emalię z odmalowanych poręczy, stamtąd pukał do drzwi, tylko po to by wyskoczyć oknem jeśli ich drewno wpuściło go do środka, choć jednocześnie szedł dalej, do sąsiadów, rozgrzewając rury instalacji gazowej, szukając w nich nieszczelności jak wyjątkowo skrupulatny inspektor. A kiedy ją znajdywał - a znajdywał zawsze, jak wyszkolony pies wyczuwający narkotyk nosem - odłamki szkła spadały z nieba na ulicę i rozbijały się w drobny pył w ryku alarmów samochodowych i pisku czujników dymów, które wkrótce potem milkły, stopione.
Z tej wysokości Fei widziała go bardzo wyraźnie.
Szkło chrzęściło pod podeszwami Ralfa i Claude'a kiedy wodząc wzrokiem po okolicy szyli przed siebie, jak gdyby na spotkanie bestii. Jej obecność zdradzał żar, nieomal letni, oraz duszność, która wywoławszy pierwszy atak kaszlu zmusiła ich do skręcenia w boczną uliczkę. Świeże powietrze było boleśnie zimne, a świat dotkliwe jasny; ściemniał nieco dopiero gdy dotarli do bloku Gasparda.
W środku czas jak gdyby zatrzymał się. Claude z rozbawieniem - jakim przed paroma miesiącami nie spodziewał się, że mógłby na to zareagować - podniósł jedną z książek, które zrzucone wtenczas w kartonie ze schodów rozsypały się po całej ich długości, gubiąc strony i obwoluty. Było coś zabawnego w sposobie, w jaki Ralf, idąc w górę, unikał ich wzrokiem pomimo ciągłego poszturchiwania, niewinnego droczenia się - myśl o którym nie przyszłaby Claude'owi do głowy w ostatnim dniu jaki tu spędzili - wypominania, które wreszcie wymusiło uśmiech także i na jego poważnej dotąd twarzy. Wrócili, i przez chwilę zdawało się, że nic co miało miejsce odkąd opuścili to mieszkanie nie wydarzyło się: że nie skradli Fei dzieciństwa, nie poznali Zhanny, Chena, ani Shujuan, której jako jedynej z nich nie zabili, że ich drogi nie skrzyżowały się z Jin ani Joshuą, którego ciało musiało nadal wisieć uczepione gałęzi, że Claude omal sam nie stracił życia, a winny temu Yijun nie spłynął wodami Hai, że Ralf wcale nie miał na sobie krwi Jingyi'ego i Xiana, która okazała się przesączyć przez jego ubranie, sięgając skóry, rozsmarowując się po jego torsie jak dawno temu krew Gasparda, zmieszana z jego własną sączącą się z drobnych nacięć. Że nie sięgnęła trzymanych za pasem dokumentów, znacząc ich strony, plamy na których przeraziły go bardziej niż czyn, przez który powstały, uświadamiając mu raz na zawsze: nie było powrotu.
To dopiero ten widok wydobył z niego strach, zmuszając jego oczy do szerszego otwarcia się i wprawiając dłonie w drżenie, z którym podał Claude'owi swój paszport i z którym zmywał z siebie krew, podczas gdy on z ostrożnością usiłował zetrzeć ją z jego zdjęcia, wizy, naznaczonych pieczątkami i pustych stron, bezskutecznie. Zdążyła wypełnić drobne wgłębienia plastiku i bezpowrotnie wsiąknąć w papier, a kiedy Ralf wyszedł z łazienki, przebrał się i otworzył na oścież okna, odraczając swoje pytanie w czasie, Claude mógł odpowiedzieć mu tylko jedno.
- Próbowałem.
Ralf spojrzał na dokumenty nie odważając się wziąć ich w dłonie i przytaknął z zaciskającą się szczęką i ustami.
- Nie sądzę żebyś jeszcze kiedyś ich potrzebował.
- Ale co jeśli?
Claude wzruszył ramionami.
- Wymyślimy coś.
Ralf uśmiechnął się gorzko.
- To byłoby dożywocie. Albo kara śmierci.
- Tylko Zedong mógłby chcieć ci ją wymierzyć, o ile właśnie mu nie zaimponowałeś. Pewnie już ich znaleźli - Claude krótko obejrzał się za siebie na okno obramowane nadymającymi się od wiatru zasłonami. - Fei tu nie było. Musi być u mnie lub u ciebie - uśmiechnął się niespokojnie - o ile udało jej się uciec.
- Możemy później sprawdzić.
- Nie jestem pewien czy powinniśmy.
Ralf przyjął to z przytaknięciem. Dopiero teraz odważył się chwycić leżący na stole paszport i przekartkować go; spojrzeć na własny splamiony życiorys, który nagle zapragnął spalić, choć dobrze wiedział, że nie potrafiłby tego zrobić. Claude uśmiechnął się pod nosem patrząc na bliznę przecinającą jego dłoń.
- Przy tym stole mi ją zszyłeś.
W odpowiedzi Ralf skinieniem wskazał fotel w nieprzyzwoicie przestronnym jak na chińskie standardy salonie.
- Tam spałem kiedy stojąc na balkonie planowaliście mnie zabić.
Uśmiech Claude'a przygasł, ale zaraz znów zagościł na jego ustach, jak przegoniony z gniazda ptak, który upewniwszy się, że zagrożenie minęło zasiadł w nim z powrotem.
- Na tym samym balkonie pierwszy raz cię pocałowałem. Mógłbym to zrobić ponownie, gdybyś chciał.
Ralf odłożył zakrwawiony paszport na stół, ale nie oderwał wzroku od jego czerwonej krawędzi.
- Pomimo tego?
Zamyślony nie zwrócił uwagi na to, że Claude podniósł się ze swojego krzesła, nie zauważył nawet, że nachylił się nad nim i przez chwilę obserwował go badawczo, studiując strapienie nadające jego twarzy trudny do odczytania wyraz, dziwny jak obce mu dotąd słowo, którego znaczenie miał dopiero poznać - poczuł jedynie, że na jego czoło spadł pocałunek, pojedynczy, jak pierwsza kropla wyczekiwanego z niecierpliwością deszczu. Podniósł wzrok tak jak robili to zaskoczeni opadami ludzie i po raz pierwszy od dawna nie pożałował, że nie miał przy sobie parasola, pod którym mógłby się schronić; przeciwnie, zapragnął nagle aby po pierwszej kropli spadła na niego kolejna i kolejna, aby mżawka zmieniła się w ulewę, nie pozostawiając na nim suchej nitki. Claude musiał to dostrzec, wyczytać z jego błagalnego spojrzenia, ponieważ chwycony przez Ralfa za krawędź bluzy w niemej prośbie, aby nie odchodził, przyciągnął go do siebie, pozwalając mu objąć się w pasie, wtulić w tors, ukryć w nim twarz, podczas gdy sam gładził go po głowie, rozmasowywał kark i równie sztywne barki, aż Ralf nie zdusił w sobie płaczu, od którego na krótko poczerwieniały mu oczy. Nie załkał przez to co zrobił; łzy, które na chwile wezbrały w jego oczach, były łzami szczęścia i niewypowiedzianej ulgi. Kiedy spojrzał na Claude'a ponownie uśmiechał się i choć odsunął się nieco by móc dostrzec jego twarz, nie wypuścił go z rąk. Co teraz, chciał zapytać, ale zamiast tego przyciągnął Claude'a bliżej, aż ten znalazł się na jego kolanach, roześmiany, jak roześmianym mógł być tylko ktoś kto uciekł śmierci; jego usta znalazły się w zasięgu ust Ralfa, które z powściągliwością - miały o niej wkrótce zapomnieć - złożyły na nich pierwszy z setki pocałunków, jakie mieli wymienić nie przejmując się zmrokiem, który miał wkrótce zapaść, bałaganem, jaki pozostawili opuszczając to mieszkanie przed paroma miesiącami, kurzem, którym pokryły się meble i w następstwie ich ubrania, kiedy rozbijali się o ściany, szafy i blaty, czasem przysiadając na nich, po to tylko by przyciągnąć się bliżej zaciśniętymi wokół bioder drugiego udami. Co teraz, odległe echo pytania tłukło się w jego myślach, ale wkrótce zagłuszała je odpowiedź: teraz będziemy czerpać z życia garściami. Czerpali; chwytali swoje twarze w dłonie, całując każdy ich element z osobna, od policzków po zamknięte powieki, od nosów po żuchwy, jak zjednoczeni po latach rozłąki kochankowie, pijani radością z samego tylko powodu, że żyli, oboje. Czerpali, i w tych chwilach nie liczyło się nic innego - ani to, że ciała Jingyi'ego i Xiana zostały dawno znalezione, ani nawet to, że pierwszy pościg wyruszył zanim znaleźli schronienie, ani to, że Fei, owinięta w któryś z niezabranych swetrów Ralfa, usiłowała zasnąć, skulona w jego łóżku, z napoczętą książką przyciśniętą do piersi. Nie liczyło się nic; równie dobrze obudziwszy się w swoich ramionach mogliby przypomnieć sobie, że oboje powinni zacząć zbierać się do pracy, a wyjrzawszy przez okna zobaczyć tętniące życiem ulice zamiast znajomego im nieruchomego krajobrazu obumarłego miasta, szarego w mdłym świetle świtu.
Wciąż w skotłowanej pościeli Claude przeciągnął się, patrząc na Ralfa, który przysiadł na parapecie i stamtąd spoglądał na zewnątrz. Tym razem nie próbował przywołać go z powrotem do łóżka; zamiast tego wstał i sennym krokiem podszedł do niego, by wtuliwszy się w zgłębienie jego szyi również spojrzeć na świat, w którym przyszło im żyć.
Dopiero delikatny dotyk ust na jej skórze sprawił, że Ralf drgnął, jak gdyby wyrwany ze snu czy też - co wierniej oddawałoby sytuację - wybudzony z koszmaru. Claude krótko uniósł brwi w wyrazie jakim zwykł witać go w te z poranków, które pozostawały miłym przedłużeniem poprzedzających ich nocy, tych których nie przespali, a które okazywały się pobudzać ich lepiej niż solidny sen, lepiej nawet niż następnie pita w milczącym porozumieniu kawa. W jego zmęczonych wciąż oczach czaiła się zadziorna wesołość, będąca echem wieczoru, i to za jej sprawą Ralf porzucił powagę, z jaką lustrował rozciągające się miastem ulice i gęsto je porastające budynki.
- Myślałeś kiedyś, że tu wrócimy? - zapytał Claude próbując zobaczyć w tym krajobrazie to samo, co zdawał się widzieć Ralf gdy ten ponownie uciekł wzrokiem w dal.
- Prędzej, że wrócę do siebie kiedy to wszystko się skończy.
- Czy gdyby się skończyło mógłbym wrócić z tobą?
Ralf uniósł kąciki ust z niedowierzającym, urwanym śmiechem.
- Nie chciałbyś.
- Skąd możesz wiedzieć?
- Bo nawet ja nie chcę wracać do siebie z samym sobą.
Zrozumienie, z jakim spojrzał na niego Claude, było tyleż pokrzepiające co smutne; jakaś część Ralfa nie mogła znieść myśli, że oboje mieli ręce splamione krwią, podczas gdy jeszcze inna chorobliwie dopatrywała się w tym powodu do dumy.
- Dlatego, gdyby ten dzień nadszedł, powinieneś ze mną - oznajmił Claude uparcie; ten upór, z początku ich znajomości irytujący, teraz wywoływał na twarzy Ralfa uśmiech - Zastanów się nad tym.
- Sam zaprzepaściłeś własne na to szanse - usłyszał w odpowiedzi i gdyby nie czułość głosu Ralfa, tak dla niego obca, że niemal szydercza, oraz gdyby nie to, że powiedział to na skraju śmiechu, obróciwszy się do niego twarzą i odgarnąwszy z jego własnej ciemne niesforne kosmyki, w tej właśnie chwili zbierałby ubrania z podłogi tylko po to, by głośno trzasnąć drzwiami. - Zaprzepaściłeś, oddając Fei jedyny klucz. Nawet gdybyśmy chcieli - nie wejdziemy.
Jedynie Gaspard posiadał aż trzy klucze, w poprzednich latach wynajmu tego mieszkania rozdzielane pomiędzy trzech studentów lub młodych pracowników, których zsumowane czynsze i tak nie równały się temu, jaki musiał być on gotowy zapłacić za mieszkanie urządzone na europejską modłę, nieróżniące się wprawdzie wiele od tego, w którym mieszkał Ralf, a jednak brutalniejsze przez fakt, że spod warstwy remontu przebijał dawny układ pomieszczeń: trzy sypialnie, z których uchowała się jedna, podczas gdy drugą zamieniono w garderobę, pomniejszywszy ją nieco, by za wyburzeniem kuchni powiększyć trzecią i uczynić z niej salon z aneksem. To było jedno z wielu mieszkań dopasowujących się do potrzeb rynku, a przekraczając jego próg mogłeś być pewien, że wszystkie wyniesione z niego łóżka znalazły miejsce w innym, trzypokojowym dotychczas mieszkaniu, którego równie plastyczne lekkie ściany pozwoliły na zamienienie go w sześcio-.
- Nie pozostaje mi nic innego jak zaprosić cię do siebie. Mógłbym ugotować ci całkiem znośne curry z soczewicy, chociaż pewnie już nauczyłeś się, że bez świeżej cebuli to nie to samo; albo, gdybyś wolał, mógłbym zrobić ci nawet i bolognese, z suszonymi grzybami mun i seitanem zamiast mielonego, znasz już tę sztuczkę, wiem, że ci smakowało. Nie udekoruję go świeżą bazylią, bo ta musiała dawno zwiędnąć, ale myślę, że widok talerza i tak wprawiłby cię w zachwyt. A jeśli to cię nie przekonuje-
- Claude - przerwał mu Ralf, kryjąc poruszenie rozbawieniem, które niemal zagłuszyło to, co powiedział następnie: - Dobrze wiesz, że pójdę za tobą wszędzie.
Zmieszany własnymi słowami chciał go wyminąć, ale Claude nie pozwolił mu, złapawszy go w pasie.
- Również do łóżka?
- Obawiam się, że zdążyłem to zrobić.
- Mógłbyś ponownie.
Ralf przewrócił oczami, jak gdyby godził się na to niechętnie, ale z pierwszym pocałunkiem stało się jasnym, że było wręcz przeciwnie; że pragnął go odkąd ich usta, wciąż jeszcze pod osłoną nocy, rozdzieliły się po raz ostatni. Pociągnięty w stronę łóżka nie protestował, a znalazłszy się przy jego brzegu sam pchnął na nie Claude'a.
Końcówka długopisu sunęła milimetry ponad rozłożoną mapą - tą samą, nad którą pochylali się z Gaspardem w tych czasach, o których powinni myśleć jako o współczesnych, a które wydawały się nazbyt odległe, by którykolwiek z nich mógł sięgnąć doń pamięcią. Claude wpatrywał się w linie, które zostały skreślone jego ręką, usiłując przy tym zwalczyć deja vu. Z nerwowością właściwą nowo nawróconym abstynentom raz za razem uderzał kłykciami w blat. Wzdłuż linii ust wędrowała bezmyślnie przygryzana skuwka, która musiała trzasnąć mu w zębach, by Ralf wychylił się do przodu i wydobył spomiędzy warg nienaruszony, metalowy klips. Claude nic nie powiedział, ale poczuł, że palce niekontrolowanie zwinęły się w pięść.
- Zapal. Nie wygłupiaj się.
- Nie.
- Claude.
- N i e.
Wiedział, że wściekłość w takich momentach przychodziła niespodziewanie.
- Za kilka godzin nie będziesz w stanie myśleć. Już nie możesz się skupić.
- Nie musiałbym się skupiać, gdyby Zedong nie spuścił kundli ze smyczy. To miasto jest kurewsko wielkie, ale nie zamierzam ryzykować i iść wzdłuż-
Poczuł na karku uścisk, który zaraz rozluźnił się i zamienił w pieszczotę; ciężar ręki Ralfa zadziałał jak kompres.
Wiedział, że wystarczyło niewiele, by znów się wyciszyć.
- W którymś momencie będziemy musieli znaleźć się na widoku. Już przez to przechodziliśmy, pamiętasz? Zasiedziałeś się.
- Ty też.
- Ja też - przyznał Ralf - ale nie zapomniałem, że masz zaskakujący jak na kogoś takiego jak ty talent do unikania ludzi, których nie chcesz widzieć.
Claude potarł twarz; pod palcami wyczuwał szorstkość zarostu. Przypomniał sobie o maszynce, która powinna leżeć przy lustrze i o zapasowych na komodzie, o kremie i wodzie po goleniu, o flakonach z perfumami i wszystkich tych rzeczach, które z taką łatwością zostawił za sobą, a które stanowiły wszystko, co jeszcze łączyło go z człowiekiem, jakim niegdyś był. Dom, pomyślał, wracam do domu.
Dom, pomyślała Fei, z zawiścią potoczywszy wzrokiem dokoła. Klucze, którymi kręciła na palcu, brzęczały niby ostrzeżenie. Wiedziała, że mogłaby podłożyć tu ogień i zaczekać na Ralfa i Claude'a w pobliskim wieżowcu - mogłaby zatroszczyć się o mieszkanie usytuowane na tyle nisko, by zza zasłon zobaczyć ich zastygłe w wyrazie bezbrzeżnego zdziwienia twarze. Zdziwienia i wściekłości, napomniała się, przecież po to by to zrobiła. Wszystkie meble, wszystkie pościele, wszystkie te posegregowane ubrania spłonęłyby co do sztuki, a oni patrzyliby na to, patrzyliby na szkielet budynku, który uginałby się pod własnym ciężarem i zawodził, i wreszcie zrozumieliby, że prawdopodobnie to samo zastaliby pod adresem, który sami wskazali - tam, gdzie miała się udać. Zrozumieliby, że nie byli kwita, ale rachunki musiały zostać wyrównane w ten lub inny sposób.
Zacisnęła palce wokół karabińczyka, naraz zabierając nogę, którą przez cały ten czas powstrzymywała drzwi przed zamknięciem się. Kiedy te wreszcie zatrzasnęły się tuż przed jej nosem, schyliła się, by położyć klucz na progu. Przez krótką chwilę za niezły pomysł uznała przykrycie ich wycieraczką, by nikt ich nie spostrzegł, ale zaraz machnęła na to ręką - kto i czego miałby szukać na trzydziestym piętrze? Poza tym nie miała pewności co do tego, czy Ralf zauważyłby różnicę - to był dla niego następny hotel, następna wiata, pod którą chronił się przed wiatrem przed wyruszeniem w dalszą drogę. Gdyby to był dom, pamiętałby o kupieniu wycieraczki i zwróciłby uwagę na to, że ktoś zabrał starą i podłożył nową.
Gdyby to był dom, Fei nie zawahałaby się rzucić pod nogi zapałki.
Nakładające się na siebie echa kroków i pokrzykiwań niosły się korytarzami - niegdyś mogłoby to przyprawiać gości zamieszkujących apartamenty w pobliżu klatek schodowych o zgrzytanie zębów, ale Jin one nie wadziły i z rozmysłem przekręciła klucz w zamku tak, by zasuwa wbiła się w ścianę, a pogłosy wpadały szczelinami do środka. Udawała, że nie widziała Noah, którego z pewnością poprzedniego dnia wywlekli z pieleszy i pobili nim bez uprzedzenia wrzucili go tu, jak gdyby był workiem ryżu - Noah w zamian milczał i nie zadawał pytań, na które nie zamierzała udzielać mu odpowiedzi; udawała, że nie widziała też Tanga, którego przyprowadzono dopiero po pewnym czasie - Tang przysiadł na parapecie z rękoma w kieszeniach i wpatrywał się w coś, czego nikt poza nim nie widział. Z początku była zbyt wściekła, by próbować wciągać któregokolwiek z nich w rozmowę, a potem przyszli po Noah i nie miała z kim zamienić słowa, ponieważ zapytany o to, co się stało, Tang wzruszył ramionami i westchnął ze zniecierpliwieniem, jakby wiedział, co dopiero się stanie i chciał mieć to już za sobą. W końcu zamieszanie na schodach ucichło, a wtedy przyszli po nią.
Przestąpili przez kałużę potłuczonego szkła, które zaczęło migotać u ich stóp niczym fale, kiedy zza chmur niemrawo wychynęło słońce. Claude skorzystał ze sposobności i przystanął, by upewnić się, że Ralf nie został zanadto w tyle - pomimo zgłaszanych przez niego zastrzeżeń, by zwolnił, utrzymywał tempo i wymuszał na nim przyspieszenie kroku, kiedy przechodzili w pobliżu niezastawionych porzuconymi samochodami skrzyżowań. Ilekroć musieli zwolnić, Claude'a brały nudności, więc teraz tylko rozprostowywał palce i na powrót zamykał je w pięść, usiłując nad sobą zapanować. Wybrali z garderoby Gasparda rzeczy w stonowanych barwach, ale w żadnej mierze nie pomagało mu to w pozbyciu się paskudnego wrażenia, że równie dobrze mogliby ubrać się w odblaskowe kombinezony służb drogowych.
- Mamy przed sobą szmat drogi. Pospiesz się.
- A czy - wziąwszy pod uwagę to, o której wyszliśmy - jesteśmy w stanie dotrzeć do ciebie jeszcze dziś? - zagadnął Ralf znużonym tonem, ale zaraz uśmiechnął się z przekorą. - Poza tym mógłbyś przynajmniej udawać, że nie możesz chodzić.
Claude nie roześmiał się. Ruszył dalej.
- Musisz się pospieszyć.
- Claude.
- Ralf - Claude zatrzymał się tak gwałtownie, że Ralf, który wyrwał do przodu byłby na niego wpadł. - Czas-
- Mamy go pod dostatkiem. Trzymaj.
Ralf sięgnął do kieszeni płaszcza i w następnym momencie wyciągnął paczkę papierosów. Claude poczuł, jak krew z rykiem uderzyła mu do głowy; serce, które w nieregularnym rytmie trzepotało w piersi i sporadycznie zamierało, jakby miało się poddać, zaczęło wściekle tłuc o żebra niczym wygłodniały, podrażniony zapachem krwi pies, który zamierzał zerwać się z uwięzi.
- Zapomnij, że coś mówiłem. Wolę, kiedy wionie od ciebie tym niż trupem, a zaraz padniesz przez- Zuch.
Roztrzęsionymi rękoma zerwał opakowanie. Zanim Ralf zdążył zorientować się, czego był świadkiem, Claude wziął zamach, a paczka poszybowała wysokim łukiem i zniknęła między budynkami.
- Nie przyjmuję rozkazów. - Między palcami zmełł poszarpaną folię. - Idziemy.
Idziemy, mówili i złorzeczyli, ale nie popychali jej ani nie próbowali podsunąć broni pod nos, więc Jin - wnet zorientowawszy się, że młodym wydano rozkazy i że mogły one pochodzić wyłącznie od jednego człowieka, skoro były respektowane - nie zamierzała przyspieszyć kroku i tym samym pozwolić im myśleć, że mieli nad nią przewagę. Kretyni, myślała, kiedy idący przez nią szczeniak zatrzymał się i lekceważącym szarpnięciem podbródka zasugerował, by na spotkanie odwróconego plecami Zedonga udała się w pojedynkę. Pierdoleni, zastraszeni kretyni.
- Co się dzieje? - wysyczała przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego wepchnęli mi tego Niemca do sypialni? Co miałam z nim zrobić? To cię kręci, patrzenie? A może zgubiłeś kilku laowaiów, huh?
Pozostali nie wiedzieli tego, co ona - nie zdawali sobie sprawy z tego, że ten, przed którym trzęśli się ze strachu wcale nie był wężem koralowym, a lancetogłowem mlecznym.
- Jesteś mi winien wyjaśnienia.
Zdawałoby się, że Zedong zamarł, usłyszawszy te słowa, ale po sposobie, w jaki rytmicznie, mechanicznie uderzał w nogę markerem poznała, że był on zanadto skupiony na czymś, co miał przed sobą, by zwrócić na nią uwagę. Gestem przywołał ją do siebie i dał do zrozumienia, by stanęła tuż obok niego przy stole, na którym - jak się okazało - leżała rozciągnięta i przybita w rogach gwoździami mapa.
- Powiedz mi, gdzie poszli - powiedział - i gdzie mogła pójść ta mała.
- Uciekli? - zapytała z niedowierzaniem, a zaraz potem zaśmiała się niekontrolowanie, znów spoważniała i wybuchnęła śmiechem. - Masz tylu ludzi, tylu- Kiedy?
- Jeśli nie powiesz mi dokąd poszli, oddam cię im - Wskazał na zamknięte drzwi. - Może sobie przypomnisz.
- A może oni przyjdą po ciebie. Nie przeszło ci przez myśl, że gdybym była z nimi w zmowie, już by mnie tu nie było? Nie mam powodów ich kryć. Oni o tym wiedzą.
- Nie? - Przez twarz Zedonga przemknął paskudny grymas. - Nie zapomniałem o tym, kto zabił Yijuna, kotku. Oni też nie. Powiedziałbym, że zrewanżowałaś się za kolegę - Joshuę, tak? Jaka szkoda, że on był ich wrogiem, nie twoim- Nie patrz tak na mnie.
Jin poczuła suchość w ustach.
- To oni?
- Ten sam Francuz, któremu następnie pomogłaś. Skoro śmierć Joshuy nie zdołała położyć się cieniem na waszej śmiesznej przyjaźni, skąd mogę mieć pewność, że właśnie go nie kryjesz?
- Skąd wiesz?
- Od twojego drugiego przyjaciela - powiedział od niechcenia. - Wsypał go, myśląc, że w ten sposób mu pomoże. Bezmyślne, białe kundle.
Fei przechadzała się wzdłuż witryny w tę i we w tę, ważąc w ręku kostkę brukową, którą niosła w zabranym z mieszkania Ralfa plecaku - z rozmysłem wybrała markowy, pomimo tego, że z powodu wąskich szelek nie wydawał się solidny, a już z pewnością nie nadawał się do tego, by załadować do niego kamienie. Miała nadzieję, że Ralf za nim przepadał, choć w skrytości ducha powątpiewała w to, by ta strata mogła go w jakikolwiek sposób dotknąć. Pomyślała o tym, że mogłaby na nich zaczekać pod wskazanym adresem, a w nocy zakraść się do nich po ich własnych śladach, by roztrzaskać im głowy we śnie. Na to zasłużyli. To by odczuli.
Zamiast tego zamachnęła się i zaraz skuliła, kiedy szyba runęła z przeraźliwym hukiem. Uważając, by się nie skaleczyć, poszerzyła wyrwę na tyle, by móc wśliznąć się do środka. Nim weszła, jej plecy spłynęły potem, a ręce trzęsły się tak, że musiała zacisnąć palce w pięści, by odzyskać w nich czucie i zapanować nad drżeniem. Bała się, że lada moment usłyszy tupot stóp; tego typu incydenty zdarzały się już w przeszłości, na samym początku, kiedy przemierzała miasto w pojedynkę. Tianjin był martwy, tak, ale świeże ślady bytności innych ludzi nie pozwalały zapomnieć o tym, że tu i tam wciąż kryły się zastępy rozwrzeszczanych, spragnionych rozlewu krwi diabłów - białych, żółtych, czarnych. Kolor stracił na znaczeniu.
Nie musiałaby ryzykować robieniem hałasu, gdyby nie ssanie w żołądku (samo w sobie nie było problemem), z którym w parze szły mdłości (do wytrzymania) i wreszcie widmo zasłabnięcia. Wiedziała, że nie miała w ustach niczego konkretnego od wielu, wielu godzin i że w pewnym stadium zmęczenia sama próba zerwania się do biegu sprawi, że wzrok naraz zamgli się, uszy wypełnią szumem, a ona padnie na ulicę, płacząc z bezsilności. Nie mogła sobie na to pozwolić. Ku jej wielkiemu rozczarowaniu, Ralf nie zostawił u siebie niczego, co mogłaby przełknąć, nie zastanawiając się, czy zaraz to zwróci.
Wkroczyła między półki - większość z nich musiała świecić pustkami już wtedy, kiedy zaczęły się pierwsze utrudnienia w zaopatrywaniu poddanych kwarantannie miast, ale między przeterminowanymi, wzdętymi puszkami (źle zamknięte, pomyślała) znalazła kratę z pasteryzowaną, ugotowaną na parze białą fasolą. Wepchnęła do plecaka trzy słoiki, nim zorientowała się, że nawet po wyciągnięciu kostki brukowej - którą odłożyła w miejsce zabranych konserw, jakby dokonała wymiany ze strzegącym ich bożkiem - nie zmieści wiele więcej. Wróciła się do kas, z których zabrała nożyczki i ekologiczną, nadającą się do przerzucenia przez ramię torbę na zakupy. Rozcinając niebezpiecznie szeleszczące, plastikowe woreczki z orzechami i przesypując je do bawełnianego worka usiłowała rozsądzić, czy powinna się się gdzieś zatrzymać, by podgrzać to, co znalazła, czy zadowolić się batonikiem i butelką soku, a pastę z fasoli przygotować sobie u Claude'a, przy na wyrost optymistycznym założeniu, że dotrze tam przed zapadnięciem mroku. Była wściekle głodna, ale bała się wyłamywać zamki - bała się tego, co może zastać w środku tych mieszkań, które nie zostały porzucone; bała się tego, co mogło zalęgnąć się w tych hotelach, których nie zamieniono w szpitale.
Usadowiwszy się między paletami na zapleczu, rozerwała zębami paczkę Latiao i wyciągnęła z plecaka turystyczną mapę miasta.
- Jeszcze trochę - powiedziała ni to do siebie, ni do swoich nóg, z których nie zzuła butów, wiedząc, że nie będzie w stanie postąpić ani kroku, jeśli choć na moment pozwoli pokrytym pęcherzami stopom zapomnieć o niewygodzie. - Jeszcze tylko trochę.
- Ralf.
- Idę.
- Nie, słyszysz to...? - zapytał Claude, zatrzymawszy się i wbiwszy kciuk w przestrzeń między brwiami, jakby w nadziei na to, że to pomoże mu w złagodzeniu ból, który zdawał się rozsadzać czaszkę od środka. Za sprawą marszu kaszel, który nie powinien męczyć go jeszcze przez kilka godzin [jesteś tego pewien? - usłyszał zadane swoim własnym pełnym pogardy głosem; uciszył samego siebie] od pewnego czasu zmuszał ich do robienia przerw, by w trakcie ataku nie zadławił się powietrzem, więc Ralf, zapewne przypuściwszy, że nadszedł następny napad, położył mu rękę na ramieniu, jakby w pytaniu, czy był w stanie iść. Wydawał się strapiony, choć nie tym, czym powinien.
Claude machnięciem ręki zbył tę niepotrzebną troskę i wskazał w kierunku, z którego - jak mu się wydawało - wiatr przygnał pogłos warczenia silnika.
- Słyszałeś...?
Ralf również zastygł w bezruchu, ale zaraz rozluźnił się, uśmiechnął z politowaniem i wskazał na przepełniony śmietnik na końcu ulicy. Nawet stąd widzieli, że wrony, które tłumnie obległy kosz usilnie próbowały dziobami rozerwać coś, co z odległości przypominało zdeformowaną puszkę.
- To tylko te głupie ptaki.
Claude nie wyglądał na przekonanego, ale szturchnięty w bok również zdobył się na uśmiech i zdawkowe przytaknięcie.
- Zastanów się: jak mieliby nas znaleźć? Nie chciałbym cię cytować, ale obaj wiemy, że to miasto jest kurewsko wielkie - Ralf rozłożył ramiona, jakby zamierzał nimi objąć pobliskie wieżowce; nim wsunął ręce z powrotem do kieszeni, w pieszczotliwym geście zdołał złapać go za kark i nieco nim potrząsnąć. - I obaj wiemy, że najgorsze jest już za nami. Nie mów, że nasz mały, romantyczny spacer zaczął napawać cię grozą.
- Może to dobrze, że nie spotkaliśmy się wcześniej - Claude zakasłał krótko i ruszył przed siebie - nie wiem czy chciałbym, żebyś mnie dokądkolwiek zabierał, skoro to jest dla ciebie romantyczne.
- Byłbyś pierwszy. Inni nie narzekali - zauważył Ralf, zanim z wystudiowanym znudzeniem kontynuował:
- Rozumiem, że we Włoszech mógłbyś czuć się prawie jak u siebie, ale co powiedziałbyś na Wietnam? Dobrze, załóżmy, że w Wietnamie też czułbyś się jak u siebie - mieszkasz tu dłużej. Ale co powiedziałbyś na Rosję? W Rosji mogłoby ci się spodobać - w Pałacu Zimowym może nawet zmieściłoby się twoje ego.
- Nie byłem tak rozbestwiony.
- Co?
- Mówię, że nie byłem szczególnie wybredny. Byłem kilka razy w Tajlandii, byłem w Japonii i w Korei, ale to praktycznie za rogiem. Nazwij mnie sentymentalnym, ale zawsze najbardziej lubiłem wracać do domu.
- Czyli?
- Co: czyli?
- Gdzie? Tu czy na tę twoją francuską wieś?
- I tu, i tam. Nie wiem. Kurwa, nie wiem, naprawdę- Przez kilka lat to było takie proste: na początku wracałem tam.
- A potem?
- Po półtora roku wszyscy wyprowadzili się do Paryża, wydawali mi się obcy - zaczynali zakładać rodziny z ludźmi, których nie znałem, a Camille... Stara znajoma, w podstawówce obciąłem jej włosy nożyczkami- Zazwyczaj zatrzymywałem się u niej. Krótko potem zmarła. Była w drodze do pracy, kiedy wybuchły zamieszki. Ładunek w metrze.
- Przykro mi.
- To nic. Sam wiesz, jak było. W każdym razie wracałem z Paryża wyczerpany, więc Goran zaproponował, żebyśmy polecieli razem. Przez kilka lat znów wszystko znów było proste: ustalaliśmy kierunek i lecieliśmy razem, żeby złapać oddech. Razem wróciliśmy tam po raz ostatni, to znaczy: do Francji. Potem miał wypadek - nie potrafiłem znaleźć sobie tu miejsca, ale z nikim tam też nie utrzymywałem już bliskiego kontaktu, nawet z własną matką. Co miałbym jej powiedzieć? Wszystko się tak popieprzyło. Na szczęście świat się skończył - wtrącił z przekąsem - i znów cieszę się na powrót do mojego mieszkania. Prawdopodobnie będziesz musiał zaczekać na klatce, bo nie pamiętam jak wielki zostawiłem tam burdel.
Niebo prześwitujące między budynkami z wolna przybierało rdzawopomarańczową barwę i Fei mimowolnie przyspieszyła kroku. Zdawała sobie sprawę z tego, że szanse na znalezienie się u celu przed zapadnięciem mroku były nikłe, ale wiedziała, że z chwilą, z którą sięgnie po latarkę, wystawi się na ataki ze strony tych, którzy woleli poruszać się w ciemnościach jak karaluchy. Już raz przekonała się o tym, że ucieczka w takich warunkach - kiedy w popłochu odrzucała latarkę i niby niewidoma wbiegała w nieznane uliczki, modląc się, by wciąż porażone światłem źrenice skurczyły się na tyle, by była w stanie zobaczyć przynajmniej kontury przeszkód na drodze - graniczyła z cudem i nie chciała przekonywać się na własnej skórze, czy fortuna uśmiechnie się do niej ponownie w podobnej sytuacji.
Wtedy usłyszała szelest. Dookoła nie widziała nikogo; kłęby pary, w które przeistaczał się jej przyspieszony oddech, na krótko przesłonił widok, i wtedy spostrzegła ruch. Tamten człowiek również musiał ją zauważyć. Gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że stał sto pięćdziesiąt, może dwieście metrów dalej. Niedobrze, pomyślała. Kurwa, niedobrze.
- Idź w drugą stronę - wyszeptała, wycofując się noga za nogą, jakby miała przed sobą dzikie zwierzę - idź w drugą stronę. Idź w drugą-
Ale on ruszył na nią i kiedy Fei rzuciła się przed siebie, usłyszała, że od również biegł.
- Jesteś pewna? Nie.
- Tak.
Przez lata Jin zdążyła wielokrotnie przekonać się, że połowa sukcesu tkwiła w sprawianiu pozorów, dlatego wbrew sobie i dławiącemu strachowi szła przed siebie wyprostowana, choć z postawionym kołnierzem, by nie czuć natrętnych spojrzeń na karku i z rękoma wbitymi w kieszenie kurtki, by nikt nie spostrzegł, że tę wymuszoną pewność siebie przypłacała zaciskaniem pięści tak zapamiętale, że palce zbielały. Niebo na horyzoncie zdawało się spływać krwią.
- Po takim czasie Joshua musi być w fatalnym stanie.
Pomyślała o poczerniałych twarzach ludzi, którzy zmarli na ulicy. Pomyślała o przegniłych mięśniach odchodzących od kości i larwach, które wiły się tuż pod skórą.
- Dlaczego go nie pogrzebaliście? - zapytała, nim histeria wzięła nad nią górę. - Dlaczego pozwoliliście mu tkwić na tym pierdolonym drzewie?
- Nie jestem przesądny, ale oni tak. Nie chcieli się do niego zbliżać.
- Jakby śmiercią przez powieszenie można było się zarazić.
- Jeśli mogę oszczędzić im koszmarów, robię to.
Jin przyjrzała się Zedongowi z ukosa - Zedongowi, który nawet się tak nie nazywał i który zbudował image przy pomocy terroru. Ze szpetnych odbitek w dokumentach patrzył na nią pozbawiony werwy, znużony urzędnik, istny produkt swoich czasów, w niczym nieprzypominający kroczącego tuż obok mężczyzny.
- Chcę usłyszeć ich przyznanie do winy - odezwała się, kiedy przekroczyli bramy parku. Starała się nie rozglądać na boki w obawie, że między konarami spostrzeże inne zwisające bezwładnie nogi. - Chcę, żeby się przyznali, nawet jeśli trzeba będzie przetrącić im obu kręgosłupy, żeby to z nich wyciągnąć.
- Każdy przyznałby się do winy w takich okolicznościach.
- Oni powinni zawisnąć już za to, co zrobili mi. Co zrobili Shujuan. Zhannie. Fei.
- Nie ruszyli jej.
- Co?
- Nie chciałbym, żebyś błędnie odebrała to jako próbę usprawiedliwienia, ale Wen i Tang twierdzą, że pozostali stchórzyli, a ona- Ona wykazała się inteligencją. Nie wspomniała o tym nikomu słowem. Tang mówi, że i tak była w szoku, to naturalne, nie powinna zostać wystawiona na taki stres i nie powinna była widzieć, jak wlekli tego Francuza korytarzem, jakby już nie żył, ale nikt nie zdążył-
- Rozumiem.
- W pewnym sensie pozostaję twoim dłużnikiem.
Jin milczała.
- Przyznaję, że wielu z nich wymyka się spod kontroli, ale to Yijun był problemem, który za mnie rozwiązałaś. Pozwól, że - Zedong przystanął i zagrodził jej sobą ścieżkę - pozwól, że jako człowiek, który chce spłacić dług, zapytam po raz ostatni: czy jesteś pewna, że chcesz go zobaczyć? Yijun nie wyglądał dobrze, ale on- Oni nie zbliżali się do niego bez powodu.
- Jestem mu to winna.
Zedong milczał przez moment, a potem postąpił krok w bok, usuwając się z drogi. Już wtedy wiedziała, że musiał zauważyć go pierwszy, że sama dostrzegłaby Joshuę, gdyby nie skupiała się na odpychaniu od siebie wspomnień o wrzaskach tamtego, o trawie błyszczącej w mroku nocy od krwi.
I wtedy go zobaczyła.
W którymś momencie Claude zaczął poznawać budynki i świadomość tego, że znalazł się w sąsiedztwie, w którym niegdyś musiał kręcić się niczym bączek, nim nabrał rozeznania w terenie, sprawiła, że prawie rozpłakał się z ulgi.
- Jesteśmy.
- Gdzie?
- Niedaleko - powiedział. - Już niedaleko.
Pomimo tego, że od wielu godzin szli bez przerwy, Claude na chwilę zapomniał o zmęczeniu i prawie podbiegł do rogu, na którym wystawiali się sprzedawcy. Pamiętał ich stragany, brzęczenie monet i szeleszczenie parzących palce bułek w papier; pamiętał, że zatrzymywał się tu, kiedy wracał z pracy nad ranem. Sprzedawca z początku nie pozwalał sobie na zaczepki, ale zorientowawszy się, że laowai umiał wydusić z siebie coś więcej niż nieudolne, bełkotliwe zao shang hao i równie niezgrabne xie xie, zaczął sobie z niego nieszkodliwie żartować, kiedy spotykali się bladym świtem. Lata były upalne, a poranki parne i duszne, co zdawało się szczególnie nie wadzić tym, którzy się tu urodzili; Claude zlewał się potem pomimo podwiniętych rękawów koszuli. Dobrze znosił wysokie temperatury, ale nie wysoką wilgotność.
Niższa zabudowa ustąpiła wieżowcom; między ich masywnymi, przytłaczającymi sylwetkami kłębił się przygnębiający półmrok. W żadnym z tysięcy okien nie paliło się światło, a mimo to Claude nie mógł pozbyć się myśli, że pustostanów było zbyt wiele, że w którymś z mieszkań musiało tlić się życie; że musieli być obserwowani. To przykre wrażenie zniknęło, kiedy zbliżył się do martwego panelu u zamkniętych podwoi - były zamknięte. Nim wyciągnął zapasowy klucz, pomyślał o tych wszystkich razach, kiedy wprowadzał kod z pamięci, bez zastanowienia, pomimo tego, że konsola była wytarta. Powiódł palcami tuż nad nią, ale w pewnym momencie zamarł, uzmysłowiwszy sobie, że nie umiał przywołać z pamięci trzech ostatnich cyfr. Z przepraszającym grymasem pociągnął za klamkę.
Poza tym wszystko było dokładnie takim, jakim je zostawił i kiedy weszli do środka, w ich nozdrza uderzył ten sam słodkawy, wywołujący mdłości fetor zgnilizny, który przed paroma miesiącami zapewne nie miał prawa być tak silny jak obecnie, a i tak sprawiał, że wówczas walczył z odruchem wymiotnym, ilekroć musiał udać się na poszukiwania wody. Nawet po wprowadzeniu kwarantanny zaraza, która strąciła ludzkość z piedestału przetrzebiała populację; szpitale pękały w szwach, więc ludzie zaczęli umierać w swoich łóżkach. Claude nie miał im tego za złe - wiedział, że nie mieli na to większego wpływu ani sił na podźwignięcie się do pionu - jednak z odrazą patrząc na to, jak nienawykłe do światła karaluchy w pośpiechu rozpełzły się pod ściany, kiedy wspięli się na pierwsze piętro, mimowolnie pomyślał, że niektórzy mieszkańcy mogliby w przededniu wyzionięcia ducha usunąć się stąd o własnych siłach z szacunku do tych, którzy nie wybierali się na tamten świat.
Numery mieszkań i pięter rosły.
Claude pamiętał słupek rtęci w staromodnym termometrze, który piął się w górę równie wytrwale pomimo rozpaczliwych błagań o to, by zatrzymał się, zatrzymał i na powrót skurczył. Leżał złożony wysoką gorączką w przepoconej pościeli przez wiele, wiele dni, nim wreszcie zdobył się na powstanie - pamiętał zawroty głowy, które sprawiły, że usiadł na podłodze kuchni z paskudnym przeczuciem, że spędzi tam noc i pamiętał, że choć przegotowanie wody wyzuło go z resztek energii, znalazł w sobie dość samozaparcia, by powoli, powoli przeczołgać się z tam, skąd przyszedł - ale wiedział, że nie umrze, że nie rozłoży się wśród poduszek, które wsuwał pod kark i krzyż, by ucisnąć bolesne punkty i na moment przynieść sobie ulgę. Pamiętał, że tego dnia, którego poczuł się nieźle, na zewnątrz wstał szary, wietrzny świt i że wiatr wył, i wył, i wył.
- Zaczekaj.
Wył i wył, ponieważ zostawił otwarte okna.
- Nie wygłupiaj się.
Ralf, który nie zdawał sobie z tego sprawy nie zamierzał stać w progu; zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać, pchnął drzwi i te stanęły przed nimi otworem. Przeciąg sprawił, że drewniane żaluzje zaczęły tłuc o ramy okien niczym wierne psy, bijące ziemię ogonami na widok pana. Doniczka roztrzaskała się na podłodze.
Claude w milczeniu potoczył wzrokiem po mieszkaniu: po pozostałych zaniedbanych sukulentach, po ubraniach niedbale przerzuconych przez hokery, po postawionym na blacie baru kuchennego kubku, w którym resztki kawy musiały zaskorupieć niczym cement, po przyczepionych magnesami do lodówki odbitkach i po kolumnach wciśniętych w rogi mieszkania. Wyraźniej niż kiedykolwiek przedtem widział wszystko to, co liczyło się w życiu człowieka, którym był: masywny, krzykliwy obraz na ścianie, satynowy płaszcz kąpielowy, który musiał zsunąć się z kołka i zdawał się wypływać z łazienki, widoczne za uchylonymi drzwiami lustro i schludne, choć przykurzone rządki kosmetyków, balsamów i bezużytecznych produktów do stylizacji włosów, które wymagały przystrzyżenia, wyniesiony z poprzedniego mieszkania gramofon, który ukochał sobie Goran i wciśnięte tuż obok płyty winylowe w naddartych kartonowych albumach. Gdyby postąpił kilka kroków, być może zdołałby kątem oka spostrzec widmo samego siebie, ten cień dawnego ja, który błąkał się tu na podobieństwo duszy potępionej; być może zdołałby zobaczyć, jak pochyla się nad rzeczami, które wypadły z szafy, jak podnosi z ziemi atramentowoczarne koszule i wzorzyste bomberki, jak bosą stopą poprawia wiedenki, sztyblety i trampki, jak patrzy na niego z rozczarowaniem, jak wzdycha i bezpowrotnie znika.
- Fei tu nie dotarła - stwierdził Claude. Gdyby zignorował mięsistą warstwę kurzu, mógłby udawać, że wyszedł stąd przed tygodniem. - Wszystko jest na swoim miejscu.
- Myślisz, że coś się jej stało? - zapytał, przyklęknąwszy na jedno kolano z szufelką w dłoni. - Ralf?
- Może wyszła po wodę - zauważył nieobecnym tonem tamten. Claude, który zaczął zmiatać rozsypaną ziemię, wychylił się zza sakwy i zobaczył, że Ralf wpatrywał się w wywołane, zawieszone w ramkach odbitki i monstrualnych rozmiarów wydruk na płótnie. Bóg jeden wiedział, co dostrzegł w lesie opiętych pajęczynami rajstop nóg i połysku wściekle karmazynowych szpilek.
- Wiedziałbym, gdyby ktoś wszedł tu pod moją nieobecność.
Znów odpowiedziała mu cisza.
- Ralf, mówię do ciebie.
- To twoje nogi. Druga para od prawej.
- Tak, moje i nie tylko. Myślisz, że coś mogło się jej stać?
- Co ty robiłeś w szpilkach?
- Próbowałem nie skręcić sobie kostki. Myślisz, że coś się jej stało?
Ralf wzruszył ramionami. Nie oderwał wzroku od obrazu.
- Nawet jeśli - nie jesteśmy w stanie jej pomóc - powiedział wreszcie, ale zaraz znów umilkł, by pozbierać myśli. - Kim są ci ludzie?
- Moi przyjaciele - westchnął Claude i wyprostował się na tyle, na ile mógł, choć nie musiał widzieć zarysów sylwetek, by wiedzieć, do kogo należały. - Od lewej... Axel, Norweg. Nie studiowaliśmy razem, ale wiesz, jak to wygląda, kiedy jest się tu tym obcym, niezależnie od tego czy białym czy czarnym. Pytasz, gdzie się podział mój zdrowy rozsądek - właśnie na niego patrzysz. Lubili się z Goranem - on stoi obok. Nie chciał wydepilować nóg i powtarzał, że będziemy wyglądać jak cioty, ale to on powiedział, że musimy wyglądać i to on nalegał, żebyśmy poszli ubrani właśnie tak. Jinhai... Jinhai wszędzie był u siebie, wszędzie czuł się jak ryba w wodzie i przez to bez przerwy ze sobą rywalizowaliśmy, ale był- Był na swój sposób wierny. Ani razu mnie nie wystawił, ani razu nie próbował podłożyć mi nogi. Obok niego widzisz Chunhuę.
- Chunhuę, która...?
- Była bystra. Chunhua była kurewsko bystra. Miałbyś z nią problem - zaśmiał się - i kiedy o tym myślę, być może mam typ. Sypialiśmy ze sobą - nie krzyw się, chyba nie myślałeś, że jesteś moim pierwszym? - nawet po tym, kiedy już znalazła sobie narzeczonego. Przypuszczam, że do samego końca liczyła na to, że się jej oświadczę - w końcu wyszła za mąż z wygody, nie z miłości. Wpadła po pewnym czasie, co było nieuniknione, i zerwaliśmy kontakt. Dziecko nie było moje. To zdjęcie zostało zrobione, kiedy ledwie zaczęła umawiać się z Liangiem. Obok jestem ja. Chunhua kupiła te szpilki dla siebie i potem udało się jej je zwrócić, chociaż Bóg mi świadkiem, że z kilometra wionęło od nich alkoholem i potem. Obok mnie stoi Kuo - przypominał rzezimieszka z triady i w zasadzie przez to podejrzewaliśmy, że nim nie był, ale i tak go uwielbiałem.
- I?
- I?
- Widzę, że to nie wszystko.
- Myślę, że on też mógł przeżyć. On był takim człowiekiem, na którego wszyscy postawilibyśmy nasze głowy, że przeżyje.
- A Chunhua?
- Co z nią?
- Kochałeś ją?
Claude był zbyt zbity z tropu tym pytaniem, by udzielić odpowiedzi od razu, więc tylko spojrzał na niego z politowaniem.
- Kiedy ktoś za kilka lat spyta mnie o to, kim dla mnie byłeś, powiem, że zazdrość zżerała cię na samą myśl o tym, że ktoś poza tobą mógłby uważać mnie za skurwysynowatego Francuza i mimo to chcieć się ze mną pieprzyć. Nie, Ralf, to było skomplikowane. Nie umiem ci tego wyjaśnić. Nie po tym, jak się rozeszliśmy.
- To przeszłość. Zostawmy to - uciął niespodziewanie Ralf. Claude odniósł wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni. - Nie powinienem był pytać.
- Nie - przyznał półgłosem - nie powinieneś. Ale skoro chcesz wiedzieć: z nich wszystkich zależało mi tylko na Goranie, chociaż nie tak, jak to sobie wyobrażasz. Sprawdź, proszę, ile puszek zostało w szafkach. Musimy coś zjeść na kolację. Zaraz skończę sprzątać tę ziemię.
- Co potem?
Postawiwszy przed Ralfem to pytanie wraz ze szklanką burbona, Claude nie liczył na wiele, ale miał nadzieję, że uda się mu przełamać milczenie.
- Co zrobimy? Nie możemy tu zostać.
- Na początek możesz upewnić się, że zaciągnąłeś zasłony - zabrzmiała sucha replika. - Wolałbym nie mieć towarzystwa.
- Wyrzucasz mnie z własnego mieszkania?
Ralf bez większego zainteresowania wertował znaleziony magazyn i nawet nie podniósł na niego wzroku.
- To wyłącznie twoja interpretacja. Kto wie, co zrozumiałeś?
Gdyby Claude zapalił, być może nie powiedziałby tego, co powiedział, co zamierzał wypluć pod nogi Ralfa, ale znalazł się w stanie, w którym przypominał minę przeciwpiechotną. Nie potrzebował wiele, by wybuchnąć.
- Czy umiesz być słodki wyłącznie z kutasem w pysku? Myślisz, że zatkasz tym-
- Powinieneś zapalić - wtrącił tamten, ale w pozornie niewzruszonym tonie głosu kryła się wściekłość. - Być może wtedy przestałbyś posądzać mnie-
- Och, biedny, porzucony Ralf. Zostawili mnie, Claude, wszyscy zostawili mnie dla kogoś innego. Pociesz mnie, pocałuj mnie, zerżnij mnie-
- Zamknij się.
- Zerżnij mnie i bądź przy tym dyskretny, Claude, nie chciałbym, żeby ktoś nas razem zobaczył. Powinieneś milczeć, Claude, powinieneś wykonywać moje polecenia, Claude, bo tylko wtedy jesteś dla mnie czegoś wart, Claude. Jesteś takim samym skurwysynem jak oni. Umiesz brać i brać, i nie rozumiesz, że-
Szklanka, którą trzymał rozbiła się, a alkohol rozbryznął na ścianie na podobieństwo wzoru zaczerpniętego z testu Rorschacha.
- O co ci chodzi?!
- O co mi chodzi?! - wrzasnął - wiesz, co zrobiłbyś, gdybyśmy przespali się w innych warunkach? Wyszedłbyś nad ranem i zniknął, bo nie miałbyś odwagi, by cokolwiek zmienić w swoim pierdolonym, pedantycznie poukładanym życiu. Nawet nie próbuj udawać, nie próbuj, kurwa, łgać, że jestem dla ciebie czymś innym niż rozrywką na kilka nocy! Ludzie, którym tak zazdrościsz nie traktowali mnie lepiej! Byłem dla nich bibelotem, czymś, co dobrze jest mieć w tle, żeby zdjęcie wyszło udane - zamiast mnie mogliby wstawić basen, stolik z kieliszkami, bungalow z widokiem na morze! Nigdy nie interesowałem ich j a - nie umieliby wskazać jednej rzeczy, którą lubiłem, jednej rzeczy, która wyprowadzała mnie z równowagi. Byłem wiadrem z lodem i szampanem, które wygodnie było mieć pod ręką, pokazać i powiedzieć: "to moje"; byłem dodatkiem do historii, które mogli potem opowiadać znajomym, tym znajomym, na których naprawdę im zależało - "poszliśmy tam, robiliśmy to, widzieliśmy jak" - ale na tym koniec! Jesteś taki sam.
- Jak zwykle widzisz wszystko takim, jakim chciałbyś to widzieć! Czym innym miałbyś być? - wykrzyknął, zanim zaśmiał się histerycznie. - Czy nie wszystkich mamisz tymi samymi wyświechtanymi banałami, nie wszystkim każesz myśleć, że są inni? Że znaczą dla ciebie więcej niż reszta?
- Nie - wycedził oschle - nie. To tobie zależało na tym, żeby ktoś się tobą zajął, a potem zniknął - i wiesz co? Zrobiłbym to. Zrobiłbym to, kurwa, nawet wziąłbym za ciebie kulę, nie licząc na nic w zamian, na nic, może poza tym, że nie uciekniesz i nie pozwolisz mi zdechnąć w samotności. O co ci, kurwa, chodzi, Ralf? Zazdrościsz ludziom, którzy nie żyją, ale nie rozumiem dlaczego - przecież już uznałeś mnie za swoją własność, może się mylę? Spośród tych wszystkich skurwysynów tylko Goran był czegoś wart; był inny. Znał mnie jak własne mieszkanie, do którego możesz wejść, nie zapalając światła i nie zabić się o podwinięty róg dywanu, bo wiesz, że on tam jest; znasz rozkład pomieszczeń i umeblowanie; wiesz, które klepki zaskrzypią, jeśli na nie nastąpisz; wiesz gdzie trzymane są brudy, wiesz, z których szaf wypadają trupy. Ty odwracasz wzrok od wszystkiego, co nie pasuje do twoich wyobrażeń, a ja przymykam na to oko, bo jesteś moim przyjacielem - nawet jeśli ja nie jestem twoim.
- Claude-
- Nawet jeśli ci na mnie nie zależy i mógłbym zniknąć z twojego życia z dnia na dzień.
- Claude, ja-
Ralf wyraźnie walczył ze sobą, ale nie umiał wykrztusić słów, którymi się niemal zadławił; wreszcie zawahał się i zachował milczenie, ale wpatrywał się w niego z niemą, rozpaczliwą prośbą o zrozumienie. Wybuch gniewu wypalił Claude'a; nie miał siły nalegać, by tamten dokończył zdanie. Bał się tego, co mógłby usłyszeć.
- Przepraszam - wydusił z siebie po chwili - przepraszam. Miałeś rację.
- Nie, Claude, ja-
- Idę zapalić. Wariuję.
Ralf poderwał się i złapał go za ramię.
- Nigdy nie byłeś dla mnie- Nigdy nie traktowałem cię jako pocieszenia na jedną noc. Nie stać mnie na to, rozumiesz?
Claude przytaknął Ralfowi z bladym, ugodowym uśmiechem i uwolniwszy ramię ze słabnącego uścisku, zabrał z kuchennego blatu paczkę papierosów.
Nie umiał mu uwierzyć.
- Ralf?
Po tym, jak wypaliły się świece, sypialnię spowił mrok. Rozespany Claude wsparł się na łokciu, usiłując złapać kontakt z rzeczywistością i nie osunąć się na powrót bezwładnie w sen, z którego nie w pełni się wybudził.
- Ralf, qu'est-ce qui se passe?
Gdyby spędzali tę noc w którymś z miniętych hoteli, być może nie zwróciłby uwagi na ugięcie się materaca i szelest pościeli; być może nie zauważyłby niewyraźnego, przywodzącego na myśl kleks kształtu, który zastygł w bezruchu na krawędzi ramy; być może uznałby to za przywidzenie i zignorował. We własnym mieszkaniu nie mógł pozwolić sobie na wzięcie skrzypienia podłogi za pozostałość snu, ponieważ nigdzie, nawet w snach, wysłużona podłoga nie uginała się w ten sposób.
- Ralf-
- Nic się nie stało - zapewnił tamten półgłosem. - Śpij. Nie chciałem cię obudzić.
Claude wyciągnął ramię przed siebie i dosięgnął przygarbionego cienia. Kiedy ten drgnął pod dotykiem i spróbował zwiększyć odległość między nimi, sam podźwignął się do siadu i przysunął na tyle blisko, by przywrzeć do pleców Ralfa.
- Znów koszmary...?
- Tak. To ten, który zawsze do mnie wraca.
- Nie myśl o nim. To tylko sen. Tylko sen, słyszysz? - wymruczał, wspierając brodę na jego ramieniu. - Połóż się.
- Fei nie przyszła.
- Nie wszyscy lubią szwendać się po ciemku.
- Nie lubię - przerwał mu Ralf - ale nie wiem, co innego miałbym robić.
- Chodź do mnie - poprosił szeptem - chodź do mnie, proszę.
Wzięty w ramiona Ralf wreszcie uległ i sam przycisnął się do niego tak, by nie pozostawić między nimi przestrzeni; Claude poczuł na sobie jego urywany, gorący oddech zaalarmowanego, skorego do ucieczki zwierzęcia. Pomimo senności, ponownie zdobył się na to, by niczym Szeherezada szeptem opowiedzieć mu o świecie, innym, nieosiągalnym świecie, w którym mogliby wracać do siebie i śmiać się jak dzieci; o świecie, w którym prawdopodobnie mogliby zacząć od początku. Oddech Ralfa powoli zwalniał i wyrównywał się, a spięte mięśnie rozluźniały się. Kiedy wreszcie zasnął snem sprawiedliwego, Claude przycisnął usta do jego czoła i bezgłośnie wypowiedział słowa, których nie ośmieliłby się wyrzucić z siebie na głos.
Wspomnienia tamtych dni rozbijały się echem w jego pamięci, grzechocząc przy tym jak ziarnka w suchej już makówce; z kolejnym uderzeniem w głowę miał wrażenie, że za chwilę straci również i je, że rozsypią się po podłodze i potoczą po pokoju jak paciorki rozerwanego przez zbyt gorliwe powtarzanie różańca.
Pamiętał, że gdy otworzył oczy tamtego poranka ogarnęło go wrażenie, że wszystko co wydarzyło się dotąd było jedynie złym snem. Claude, którego nie było obok, wychynął zza progu kuchni, najwyraźniej zwabiony znajomym skrzypnięciem którejś ze sprężyn jego łóżka, niedosłyszalnym tak, że nikt poza nim nie wychwyciłby go w tej ciszy. Jedno spojrzenie na jego ciemne rozczochrane włosy, skrępowany uśmiech i idiotyczny szlafrok leniwie przewiązany w pasie wystarczyło by Ralf zrozumiał, że on również chciał, aby to wrażenie wciąż trwało.
Ralf uśmiechnął się do niego ospale. Pamiętał, że w powietrzu rozpływały się meduzy dymu kadzidła palącego się na parapecie i że przyglądał się im bezmyślnie, podczas gdy szczęk naczyń oznajmiał nadejście śniadania. Dawniej często budził się w cudzych mieszkaniach; początkowa dezorientacja prędko przekształcała się w namacalny plan ich opuszczenia, odnajdywał wzrokiem ubrania i drzwi i wychodził, nasłuchując ruchu w sypialni podczas gdy spięte palce ostrożnie naciskały klamkę. Zdarzały się wyjątki, te których żałował po paru tygodniach lub miesiącach i kiedy Claude ponownie pojawił się w pokoju Ralf zapragnął powiedzieć mu, że byłby jednym z nich, i że nie chciałby go żałować.
- Wyspałeś się? - zapytał Claude, wyrywając go z zamyślenia. Po takim czasie musiał być przyzwyczajony do braku odpowiedzi, ponieważ nie czekając na nią dodał: - To niewiele, ale powinieneś się najeść. Myślałem, że zdążę ci przygotować jakieś ubrania, ale chyba będziesz musiał wybrać je sam, a w łazience-
- Claude.
- Tak?
Ralf spojrzał mu krótko w oczy zanim speszył się, kryjąc zakłopotanie uśmiechem.
- Nic. Wszystkie są tak kretyńskie jak ten szlafrok?
- Większość - oznajmił Claude z powagą, ale śmiech prędko przełamał linię jego ust, jak gdyby wcale nie znajdowali się dwudziestym piątym piętrze opuszczonego bloku, a kadzidło nie tliło się celem stłamszenia lekkiej woni zgnilizny docierającej tu z sąsiednich mieszkań. Kiedy się śmiał Ralf przysiągłby, że rurami wciąż płynęła woda, a zasilona prądem lodówka znów wydawała z siebie szum pracującej chłodziarki, że była pełna, a wokół, nawet tu, blisko sto metrów ponad poziomem ponownie ruchliwej ulicy, tliło się życie. - Naprawdę ci się nie podoba?
- Jest-
- Zbyt krzykliwy? Wzorzysty? Zbyt pedalski?
- Dobrze wiesz, że-
- Że nie miałbyś jaj go założyć. Zazdrościsz mi. Rozumiem, że bałeś się tego co pomyśleliby ludzie, ale czy widząc własne odbicie w czymś takim bałbyś się nawet tego co pomyślałbyś sam?
- Jest pewna różnica między baniem się a dbaniem o wizerunek.
- Chyba raczej pilnowaniem, by ten był jak najdalszy od rzeczywistości - Claude krótko chwycił go za brodę by przyjrzeć się jego twarzy i uśmiechnąć widząc znajome, powściągliwe uniesienie kącika ust Ralfa. - Nie mam racji?
- Nie chodzi o to, by był jak najdalszy, a o to, by był optymalny.
- Optymalny - przedrzeźnił go Claude wróciwszy do kuchni po stygnące kubki z kawą. - Optymalny!
- Nie za blisko, nie za daleko. Jak z wyborem mieszkania pod miejsce pracy. Wystarczająco blisko by móc dotrzeć do biura na piechotę, wystarczająco daleko by nie widzieć go z okna.
- Trudno widzieć je z okna jeśli w nim mieszkasz, Ralf.
- Zabawne.
- A tak nie jest? Mieszkając pod biurkiem dopiero zoptymalizowałbyś swoją efektywność. Mikrofalówka z powodzeniem zastąpiłaby ci całą kuchnię, a kiedy żarcie z niej by ci zbrzydło z chęcią zaprosiłbym cię do siebie na obiad.
Z krzyżującymi się samoistnie ramionami Ralf uśmiechnął się pod nosem i pokręcił głową, poniekąd pogodzony z myślą, że takiego wyobrażał go sobie Claude, który musiał dawno pojąć, że z im większym protestem spotykały się jego przypuszczenia tym bliższe prawdy były - chociaż to te, które Ralf przemilczał całkowicie, oddawały rzeczywistość najwierniej. To również musiał zrozumieć, bo rozbawiony aż zbyt dobrze mu znaną ciszą przysunął się bliżej, tak by Ralf widział go nawet opuściwszy wzrok.
- Nie martw się, całe piętro zazdrościłoby ci lunchu, o ile zdążyłbym przed tobą wstać i ci go zapakować jak dziecku, ty nieszczęsny pracoholiku. Chociaż połowę czasu pewnie nie musiałbym nawet wstawać, bo akurat sam dopiero bym wrócił.
- Nawet ze mną czekającym w łóżku wciąż szlajałbyś się do świtu po klubach?
- Czy nie do tego zdążyłeś przywyknąć? - Claude odpowiedział pytaniem na pytanie, a ponieważ przywołało to na twarz Ralfa grymas, którego widok sprawiał mu potworną przyjemność podczas kłótni, i którego widoku nie mógł znieść w innych okolicznościach, prędko wyjaśnił, ująwszy go pieszczotliwie za brodę na krótką chwilę: - Podczas gdy ktoś inny rozbijałby się po klubach ja siedziałbym w samochodzie wysyłając ci dziesiątki wiadomości, a ty rano nawet byś ich nie odczytał, woląc nadrobić służbowe maile, które nagromadziły się w twojej skrzynce kiedy spałeś. Pewnie nawet byś mi nie odpisał do późnego popołudnia.
- Tak sądzisz?
- Znalazłbyś dla mnie miejsce w tym swoim napiętym grafiku?
- Mógłbym spróbować.
Claude przytaknął niedowierzająco, z gorzkim uśmiechem rozpływającym się na ustach.
- Z pewnością. A tutaj - wskazał na nagą pierś Ralfa, wymierzając palec, niemal oskarżycielsko, prosto w jego serce - tutaj też byś je znalazł czy tylko w łóżku?
Ralf milczał przez chwilę.
- Postarałbym się.
Gorzki uśmiech nie zniknął, jak gdyby Claude sam nie wiedział na jaką odpowiedź liczył; nie zdawał się być nią przesadnie rozczarowany, ale, co było widoczne, jednocześnie nie wprawiła go w zadowolenie.
- Kawa wystygnie - chciał wstać, ale ku własnemu zdumieniu poczuł ciężar dłoni na barku, wystarczający aby nie podźwignął się z krawędzi łóżka. Ralf musiał być równie zdziwiony własnym odruchem, jak gdyby ten dokonał się wbrew jego woli, ponieważ bez cienia tej chwilowej śmiałości pozwolił jej spłynąć z ostrożnością po ramieniu, od łokcia do nadgarstka, aż ten obrócił się, a palce ich dłoni powoli splotły się w znajomym sobie, choć powściągliwszym niż nocami uścisku.
- Naprawdę bym się postarał. Chcę żebyś to wiedział.
- Wiem.
- Nie wierzysz mi.
- Odkochałbyś się gdybym potrafił tak naiwnie uwierzyć zawodowemu kłamcy.
Ralf roześmiał się krótko, kryjąc rozbawieniem niezręczność w jaką wprawiło go to stwierdzenie.
- W przeciwieństwie do ciebie, ja nie okłamałem cię ani razu. Prawdopodobnie wolałbyś, abym to zrobił - o ileż mniej mieszane uczucia bym wtenczas w tobie wzbudzał! - ale tak się nie stało. Wiesz wszystko: dobro jak i zło. I sam jeden wiesz ile wysiłku kosztuje cię tolerowanie tego drugiego.
- Mniej niż bym chciał. Mniej niż kogokolwiek powinno. - Spojrzenie Claude'a, patrzącego na niego spod przymrużonych powiek, graniczyło z zuchwałym; Ralf je uwielbiał.
- A jednak zbyt wiele.
Claude pokręcił głową.
Pamiętał jak uważnie obserwował Claude'a kiedy ten wtenczas na niego patrzył. Być może tylko z perspektywy czasu to spojrzenie wydało mu się tak czułe, a jednak już wtedy wystarczyło aby ośmielił się zbliżyć do niego twarz w oczekiwaniu na pocałunek, który by to potwierdził. Ten nie nastąpił natychmiast; Claude chwilę wędrował wzrokiem od jego oczu do ust, nie tyle prosząc o pozwolenie, co upewniając się, niepotrzebnie, że zostało mu ono dane.
Pierwsze z pocałunków były słodkie i ciepłe, ostrożne, choć pozbawione zawahania. Wystarczyły aby Ralf przestał zastanawiać się jak czuł się Claude z twarzą ujętą w dłonie, które zabiły, lecz to kolejne, bardziej stanowcze, uświadomiły mu z jaką łatwością przychodziło mu niepamiętanie o tym, że do tego samego były zdolne dłonie Claude'a. A podczas gdy jedna przyciągała go za kark, druga spoczęła na wgłębieniu jego pleców, skąd powoli przemieściła się - na bok, na biodro, na krawędź bielizny.
Pamiętał jak śmiali się: z tego, że Ralf nie kłamie i z tego, że częściej zdarzało im się pić zimną aniżeli ciepłą kawę.
Czy to wtedy usłyszeli szczęk klucza przekręcanego w zamku? Nie, nie, nie - Ralf uśmiechnął się w nagłym przebłysku pamięci, a krew cieknąca z pękniętych dziąseł spłynęła w dół jego zębów - to nastąpiło dużo, dużo później. Zdążyli zacząć śniadanie.
Chyba rozmawiali wtedy o algierskim miodzie, którego słoik, jeszcze dawno temu, starannie owinięty ubraniami mającymi chronić go nie tyle przed turbulencjami lotu, co niedbałością przerzucających między sobą walizki pracowników trzech miniętych lotnisk, znajomy przywiózł Claude'owi z krótkiego pobytu w domu, chcąc udowodnić mu wyższość rodzimej produkcji; ten słoik musiał kosztować krocie, a jednak był niczym innym niż częścią przyjacielskich przechwałek. Podobnie jak większość rzeczy, które zachowały się w szafkach jego kuchni, czekał na nadejście specjalnej okazji, schowany gdzieś w głębi z myślą o lepszych czasach, lepszej chwili, lepszym towarzystwie. Claude nie miał prawa wiedzieć w jakich okolicznościach przyjdzie mu go otworzyć.
Z pewnym rozbawieniem i jego słodyczą wciąż wyczuwalną na podniebieniu Ralf zauważył wtedy dwie zasadnicze różnice między nim a Claude'm: on musiałby na ten słoik zapracować, a wszystkie rzeczy, które zachowywał z nadzieją na pojawienie się w jego życiu specjalnej okazji, w pewnym momencie okazywały się być długie miesiące po swojej dacie ważności. Claude stwierdził, że gdyby Ralf poznał go wcześniej obydwa problemy rozwiązałyby się same - być może to wtedy w drzwiach jego mieszkania nieoczekiwanie przekręcił się klucz - ponieważ poczęstowałby go i miodem, i marynowanymi cytrynami, które unosiły się nieruchomo w złotej zalewie z paroma papryczkami, laską cynamonu i garścią goździków. Nie zdążyły się zakisić zanim opuścił mieszkanie, wyjaśnił Claude, obracając szkło w dłoni i przyglądając im się badawczo. Tak, przypomniał sobie Ralf: to wtedy Claude podnosząc wzrok z własnoręcznie opisanej etykiety zamiast na Ralfa spojrzał na przestrzeń za jego plecami, zaskoczony i jakby pobladły. Ralf obejrzał się przez ramię.
W progu stała Fei, ze skórą lśniącą od potu i z policzkami nabiegłymi krwią; podszedł do niej - nie, niemal podbiegł, gotów upaść przy niej na kolana i ją uścisnąć - ale kiedy się zbliżył świat poczerniał. Przez chwilę nie czuł nic poza bólem promieniującym z policzka do skroni i ucha, w którym rozbrzmiał ogłuszający pisk. Nie słyszał jak plecak, który smagnął jego twarz, z ciężkim łomotem wylądował tuż za nim, nie słyszał też słów wykrzyczanych przez Fei, choć widział jak jej usta poruszały się, jak gdyby w zwolnionym tempie, widział też jej pięści, którymi okładała go na ślepo nawet gdy zrobiwszy parę chwiejnych kroków w tył, osłaniając się rękoma, stracił równowagę. Te uderzenia nie bolały, choć Boże, jaka ona była wtedy wściekła! Claude próbował ją od niego odciągnąć, ale dziecinne ciosy ustały zanim mu się to udało, a ona, wyczerpana, zaczęła szlochać w ten sam tors, w który dobijała się pięściami - jak gdyby ten był drzwiami domu, które okazały się zamknięte gdy dopadł ją potwór, przed którym uciekała.
- Jak mogliście - usłyszał przez łkanie - jak wy mo-o-o-ogliście!
Gładził ją wtedy po wilgotnych od potu włosach, w szoku niepozwalającym na jakąkolwiek inną reakcję, a Claude patrzył na niego szeroko otwartymi oczami, przykucnąwszy tuż obok. Fei drżała, nabierając gwałtownie powietrza i wypuszczając je w beznadziejnej próbie uspokojenia oddechu. Pamiętał ból, który miał nie przeminąć jeszcze przez tygodnie, pamiętał też to, że bluza, którą dał mu Claude, przesiąknęła mu na piersi jej gorącymi, wściekłymi łzami, pamiętał też wyraz jej twarzy kiedy udało mu się odciągnąć ją od siebie na tyle, by mógł spojrzeć jej w przekrwione oczy - ale kiedy to zrobił, sam na powrót ją objął, szukając wsparcia w Claudzie, nie mniej bezsilnym niż on sam. Gdzieś ty się podziewała, powtarzał, dopóki nie uzyskał odpowiedzi, co się z tobą stało?
Przez nasiąknięte krwią skarpetki i opuchliznę Fei nie była w stanie samodzielnie zdjąć butów. Nie dała rady także podnieść się o własnych siłach z podłogi - tłumaczyła wtedy, że od dłuższego czasu nie zatrzymywała się aby odpocząć, bo gdyby to zrobiła, nie byłaby w stanie podjąć wędrówki ponownie. Nogi same ją niosły, choć dawno przestały stawiać proste kroki, przez co ostatnie kilometry pokonała słaniając się jak gdyby była pijana, lub jakby przemierzała pokład statku podczas wyjątkowo paskudnego sztormu. Nie czuła ich, ale w ciągu paru godzin miały zacząć płonąć bólem zakwasów. Ten ból nie opuścił jej przez najbliższe dni; Ralf pamiętał, jak na niego narzekała.
Rozsupłał wpijające jej się w skórę sznurówki podczas gdy Claude przyniósł miskę z odrobiną wody. Fei tępym wzrokiem patrzyła na to jak ta zmieniała kolor pod jej stopami: z żółtawego w różowy, z różowego w czerwony.
- Piecze.
- Poszukasz jakichś plastrów? - Ralf zwrócił się do Claude'a, ale ten zdążył się za to zabrać zanim jego pytanie wybrzmiało do końca.
- Przyniosę bandaże.
- Chyba zabiłam człowieka.
- I wodę utlenioną! - Ralf dodał nie mogąc nie zwrócić uwagi na jej zdarte ścięgna. - Co takiego, Fei?
- Nie jestem pewna.
- Czego nie jesteś pewna, skarbie?
- Czy oddychał. Nie obejrzałam się.
- Kto oddychał?
- Mam: woda utleniona, bandaże, gaza, a to dla ciebie, Ralf.
- Facet, który mnie gonił.
- Źle to wygląda?
- Przyłóż zanim spuchnie. Jaki facet, Fei?
- Chciał ci zrobić krzywdę?
- Nie wiem.
- Wyżej - Claude przesunął zimną łyżkę wzdłuż jego kości policzkowej, aż Ralf syknął. - Jak to nie wiesz, na litość boską?
- Krzyczał żebym zaczekała a ja nie dałam rady biec. Więc go uderzyłam.
- Ralf żyje. Tamten też musiał to przeżyć.
- Kostką brukową. W głowę.
Ralf i Claude spojrzeli po sobie, niepewni co powinni jej powiedzieć; Fei musiała uznać tę chwilę ciszy za wyraz ich dezaprobaty, bo kontynuowała: - Bałam się, że coś mi zrobi, ja naprawdę nie chciałam, myślałam, że tylko go przestraszę i mnie zostawi ale- ale-
- Fei-
Ale to Claude ujął jej twarz ostrożnie w dłonie, zdobywszy się na mówienie spokojnym, powolnym głosem, jakim wyjaśnia się zasady funkcjonowania świata dziecku. Wciąż nim była.
- Gdybyś się przed nim nie broniła, to on mógłby zabić ciebie - oznajmił. - Rozumiesz?
Przytaknęła, przełykając ślinę i hamując ponownie wzbierający się szloch.
- To dobrze, że umiesz się bronić. Prawda, Ralf?
Ralf również przytaknął. Pamiętał jak Claude patrzył mu wtedy w oczy.
- No już. Nie płacz. Popatrz jak załatwiłaś Ralfa. Co przytargałaś w tym plecaku, kamienie? I skąd go masz?
- To mój.
- Nie pierdol. Byłaś u Ralfa?
- Ta bluza też jest moja.
- Mogę ci ją oddać-
- Nie bądź śmieszna. Noś ją ile chcesz. Chodziłem w niej kiedyś na siłownię.
Pamiętał gniew w jaki wprawiła go wcześniej myśl, że Fei mogłaby zobaczyć jego mieszkanie. To było zanim uświadomił sobie, że tak naprawdę nigdy nie było jego. Że go samego, tak naprawdę, nigdy w nim nie było - choć może właśnie to tak go wówczas niepokoiło, jak gdyby było zbrodnią, którą miała odkryć przekroczywszy jego próg. Ralf rozejrzał się po mieszkaniu Claude'a, nie mogąc powstrzymać cienia uśmiechu jaki przywoływała na jego twarz świadomość, że Claude tu był, a przynajmniej jakaś jego część, nawet pod jego nieobecność.
- Uśmiechasz się - stwierdziła Fei na głos.
- Cieszę się, że do nas dotarłaś - wyjaśnił Ralf, mierzwiąc jej włosy. - Claude, nie masz niczego zimniejszego?
Nie pytał czym zasłużył na tamten cios w policzek. Znał długą listę swoich grzechów wystarczająco dobrze by rozumieć, że Fei, zapoznana z niewielkim tylko jej fragmentem, miała pełne prawo zareagować w ten sposób. Przepraszała go parę razy - tamtego dnia, następnego, i podczas paru kolejnych, kiedy obrzęk na policzku wciąż pozostawał gorący i powoli zmieniał barwę z czerwieni w purpurę. Naiwnie myślał wtenczas, że mogło dojść do uszkodzenia kości, ale tamten ból, choć sam w sobie dotkliwy, był niczym w porównaniu do tego, który jeszcze na niego czekał. Wspominał go na skraju przytomności ze śmiechem i z metalicznym smakiem własnej krwi w ustach.
Nie wiedzieli wówczas co robić. Fei przyniosła ze sobą pewien zapas wody i jedzenia, zamierzając nie ruszać się stąd przez dwa lub trzy dni - z pewną urazą twierdziła, że nie miała zamiaru czekać na nich gdyby nikogo tu nie zastała, że chodziło tylko o schody, po których miała szczerze dosyć się wspinać, z czym zresztą nie mogli się nie zgodzić - ale nawet jeśli zsumować go z tym, co mieli oni sami: to było niewiele. Fei nie chciała zostać sama, Ralf nie zamierzał wypuścić Claude'a samotnie po tym, co stało się gdy ostatnio spuścił go z oczu, a Claude twierdził, że puszczony samopas Ralf nawet, jeśli znalazłby wszystko czego potrzebowali, nie wiedziałby jak tu wrócić. Pierwszego z tych dni, tych cudownych, długich, spędzonych we trójkę dni, nie opuścili mieszkania ani na krok. Być może kupili tym sobie czas; być może już wtedy było obserwowane.
Tamten dzień jawił mu się jako zlepek chwil: Fei łapczywie jedząca to, czego oni nie zdążyli, ich zaniepokojone spojrzenia wymieniane gdy sięgała po dokładkę, i ten jej pytający wzrok gdy bała się zapytać czy może.
To jak wybudziwszy się z krótkiej drzemki zaczęła z ciekawością rozglądać się po pomieszczeniu, i to, jak odzyskawszy siły zaczęła się po nim przechadzać, biorąc do rąk coraz to kolejne drobiazgi jakie tylko cudem mieściły się w mieszkaniu Claude'a; Ralf mógłby przysiąc, że półki uginały się pod ich ciężarem. Kiedy Claude pierwszy raz ją na tym przyłapał speszona nieomal wypuściła wysadzany cyrkoniami posążek Buddy z rąk, ale on, zamiast poprosić ją o jego odstawienie, leniwym, choć pełnym cierpliwości głosem, opowiedział jej skąd go miał i podejmował tę opowieść ilekroć coś innego wzbudziło jej ciekawość: figurki, książki, zdjęcia, wszystko to o co Ralf sam pragnął zapytać, choć przysłuchując się ich rozmowie udawał, że te wspomnienia go nużyły.
To jak Claude przewrócił oczami dobrze wiedząc, że jego znudzenie miało jedynie tuszować ciekawość. To jak z rozbawieniem unosił brwi zauważając zaaferowanie, w jakie wprawiały Ralfa słyszane imiona, oraz te, których Claude nie był w stanie przywołać z pamięci. To jak droczył się z nim, przechodząc na chiński ilekroć Ralf próbował udawać, że strony wertowanej przez niego książki interesowały go bardziej niż życie Claude'a w świecie, który już nie istniał. I to jak usatysfakcjonowany grymasem, jaki brzmienie obcego Ralfowi języka wywoływało na jego twarzy, powracał do angielskiego.
- Co z nim? - Fei, niekwestionująca dotąd zasad tej słownej przepychanki, w której uczestniczyła z dziecięcą ochotą, wreszcie zapytała Claude'a nachyliwszy się ku niemu konspiracyjnie.
- Jest zazdrosny, bo przez całe życie nie przeżył tyle co ja w jeden dzień - odpowiedział jej Claude po angielsku, choć spoglądając przez ramię patrzył prosto na Ralfa. - Nieprawda? Nie boli cię to jak ubogie wiodłeś życie?
Ralf przemilczał to pytanie, choć kiedy padło zapragnął zerwać się z kanapy i wyjść.
- Nie masz wrażenia, że je zmarnowałeś? - Kontynuował Claude. - Że nie masz teraz nawet czego wspominać?
- Nie wiesz zbyt wiele o tym, jak wyglądało moje życie.
- Kiedyś myślałem, że byłeś po prostu zamknięty w sobie, mało tego, poszanowałem twoją prywatność; dzisiaj wiem, że nie opowiedziałeś mi o niczym, bo nie miałeś o czym.
- Może.
- Może! Nie możesz znieść myśli, że gdyby jednak wyglądało inaczej, znalazłbyś się na którymś z tych zdjęć.
- Zamiast tego znalazłem się tu. Chciałbym powiedzieć, że nie mogę narzekać.
Claude roześmiał się miękko i przyjaźnie, kręcąc głową i dając Ralfowi tym samym do zrozumienia, że w jego głosie nie powinny były przebrzmieć szorstkie, defensywne tony.
- To oni mogliby zazdrościć tobie, gdyby żyli.
- Chyba mogą zazdrościć nam samego życia - wtrąciła Fei i zadarła głowę w górę by spojrzeć na Claude'a, którego dłonie z aprobatą opadły na jej ramiona.
- Żadnemu z nich nie było dane przeżyć tego, co przeżyliśmy my. I żaden nie przeżyje tego, co jeszcze nas czeka. Masz okazję nadrobić te blisko trzydzieści lat zmarnowanego życia, Ralf.
Ralf pamiętał nadzieję, która przebrzmiewała wtedy w głosie Claude'a. To chyba przez nią każdy zadany mu cios bolał tak strasznie.
Pamiętał jak spojrzeli na siebie gdy po wyczekiwanym zapadnięciu zmroku Fei zasnęła, oraz to jak niewielka wydała mu się jej głowa kiedy sprawdzając czy śpi pogładził ją po włosach. Pomyślał wtedy, że zwinięta w kłębek i przykryta kocem przypominała kocię, nie bez świadomości, że przyszła na świat z pazurami, które bezmyślnie zaostrzyli. Tymi samymi, które wyrwane mu samemu za młodu, odrosły silniejsze.
- Myślisz czasem o tym co zrobiliśmy?
- Zrobiliśmy wiele rzeczy - bulgot whisky przelewającej się z butelki do szklanek niemal zagłuszył szept Claude'a. - Niektóre z nich lubię wspominać. O innych wolę nie myśleć.
- Mam na myśli te drugie.
- Wolałbym gdybyś miał te pierwsze. Choć odnoszę wrażenie, że w twoim wypadku i pierwsze, i drugie, są tymi samymi.
Ralf przytaknął, niechętnie przyznając mu rację. Cichy brzdęk zderzających się ze sobą w toaście szklanek rozbrzmiał krótko, zmuszając ich do zerknięcia na Fei. Ani drgnęła, jednak Claude skinął na drzwi sypialni, po których ostrożnym zamknięciu kontynuowali szeptem rozmowę.
- To odrobinę bardziej skomplikowane.
- Nie musi być.
- Chciałbym.
Po ustach Claude'a powoli rozpłynął się uśmiech.
- A jednak nie o tym chciałeś porozmawiać. Powinieneś wiedzieć, że nie potrzebuję rachunku sumienia.
- Myślałem nad tym gdzie popełniliśmy błąd.
- Byłoby łatwiej pomyśleć ci nad tym gdzie go nie popełniliśmy.
Ralf zamilkł na chwilę, wpatrzony w swoją szklankę; ciepłe światło palących się w pokoju świec przechodziło przez kanciaste krzywizny szkła i zabarwione bursztynową czerwienią whisky, obrawszy kształt zdobień, padało na jego kolana, gdy nie pił, i twarz, gdy brał kolejny łyk.
- Żałujesz czegoś?
- Paru decyzji.
- Na przykład nie pozwolenia, by Gaspard mnie zadźgał? - Ralf zapytał, cichym śmiechem tuszując lęk przed tym, że w odpowiedzi usłyszy tak, na przykład. Claude pokręcił głową, zdając się rozbawiony tym, że to pytanie w ogóle padło.
- Tego nie. Ani tego, że nie pozwoliłem na to Zhannie. I zanim zapytasz, o ile w ogóle byś się odważył, tak, poniekąd żałuję też tego, że przez nią pewne rzeczy potoczyły się inaczej, niżelibym chciał. Nadal sądzę, że to twoja wina.
- Jeśli przyznam, że moja-
- To przyznam, że leży po obu stronach.
- Przepraszam.
Claude rozpromieniał chwilowo, dając wyraz zaskoczeniu, że słyszy to słowo. Nie padało z ust Ralfa często, ale musiał przyznać, że sam był w równym stopniu nieskory do przeprosin.
- Ja też. Nie zasłużyłeś na to, a przynajmniej nie w takim stopniu, w jakim wtedy wydawało mi się, że zasługiwałeś.
- Nie w takim stopniu - przedrzeźnił go Ralf, tyleż obruszony tym stwierdzeniem co zadowolony poprzedzającymi go słowami.
- Trochę zasługiwałeś.
- Niech będzie.
Spojrzeli na siebie; jeszcze niedawno podobna wymiana zdań słowo po słowie eskalowałaby w kłótnię, z czego oboje, z pokornymi uśmiechami, zdali sobie w tej chwili sprawę. Ralf znów uciekł wzrokiem do własnej szklanki, za krawędzią której ukrył swój półuśmiech biorąc kolejny łyk.
- Nie żałuję też niczego dzięki czemu żyjemy. N i c z e g o. Ale to nie znaczy, że nie chciałbym aby wszystko wyglądało inaczej.
- Nie jestem pewien czy może.
- Najśmieszniejsze - podjął Claude, ignorując to przypuszczenie - że wtedy nie wydawało mi się to pojebane. Przeciwnie, to wszystko było naturalną koleją rzeczy, wynikało z siebie nawzajem, miało sens, cel, znaczenie. Ale kiedy siedzę tu, w łóżku, w którym budziłem się przez parę ostatnich lat, nagle nie do końca rozumiem dlaczego to wszystko się stało.
Nigdy o tym nie rozmawiali, jak gdyby ten temat, podobnie jak wiele pozostałych, był objęty zmową milczenia, na którą zgodnie przystali.
- Budząc się w Ritzu w podobny sposób myślałem o dotychczasowym życiu.
- Gdyby moje dotychczasowe życie wyglądało jak twoje sam uznałbym je za bardziej powalone niż to, co przyszło nam przeżyć.
- Nie było aż tak złe.
- Było zmarnowane. Masz jakiekolwiek dobre wspomnienia z tamtego czasu?
- Parę.
- Parę! Nie możesz o nich myśleć bez przypominania sobie o wszystkich tych, które odebrały im smak.
To było prawdą. Ralf pociągnął kolejny łyk i odstawił pustą już szklankę.
- Powiedziałeś że masz parę miłych wspomnień z Ritza - zmienił temat, co nie umknęło uwadze Claude'a, który mimo to postanowił nie brnąć w poprzednią kwestię.
- Ty nie?
- Ja też.
- Kto wie, może są tymi samymi. A gdybyś chciał mieć ich więcej-
Z salonu dobiegł ich cichy, lecz słyszalny w głębokiej ciszy martwego miasta szelest pościeli. Spojrzeli na siebie, zmuszeni stłumić śmiech.
- Kiedyś przysiągłbym, że te ściany są grubsze. Będziemy musieli się przeprowadzić.
Roześmiane oczy Ralfa zamknęły się za sprawą miękkiego pocałunku, jaki Claude złożył na jego ustach. Pamiętał jego smak - nie tyle alkoholu, którym były zwilżone, a słodycz silną na tyle, by stłumić wszelkie nuty goryczy i pomóc zapomnieć mu o kwaśnych domieszkach zepsucia, na które wyczulił się przez lata. Przybierały różną formę: warg oderwanych w pośpiechu, ledwie tylko muskających jego własne, ale i wpijających się w nie zbyt długo i zbyt mocno, jak gdyby w desperackiej próbie udowodnienia kwestionowanej wierności. Tym razem nawet o tym nie myślał i w krótkim zapomnieniu sam pocałował go, przyciągnąwszy do siebie na chwilę oplatającym barki ramieniem.
Pamiętał jak przez jakiś czas patrzyli wtedy na siebie z przezornie zwiększonego dystansu, obserwując własne reakcje i z rozbawieniem utwierdzając się w przekonaniu, że myśleli o tym samym.
- Będziemy musieli się stąd wynieść - powtórzył Claude po chwili milczenia. Te słowa odbiły się echem w głowie Ralfa; Claude powiedział je jak gdyby już wtedy wiedział co czeka ich, jeżeli tego nie zrobią.
- Dokąd?
- Jak najdalej, jak najszybciej. - Jak gdyby wiedział. - Znajdziemy samochód, zrobimy zapasy i odjedziemy.
- Nie możemy jechać bez celu.
- Nie możemy tu tkwić, Ralf. To jedyne, czego nie możemy. Jak gdyby wiedział.
Spojrzeli na siebie, a Ralf przytaknął na znak, że rozumie. Rozejrzał się po sypialni Claude'a, tak różniącej się od jego własnej.
- Nie będzie ci tego żal?
Claude wzruszył ramionami.
- To miejsce jest jak grób. Tu spoczywa człowiek, którym kiedyś byłem. Nie chciałbym, aby zamieniło się w prawdziwy. Jak gdyby wiedział - w przebłysku świadomości z tych wspomnień w myślach Ralfa wykrystalizowała się myśl, bolesna jak kłujący skrzep; potem ból sprawił, że stracił ją ponownie.
Kiedy Claude to powiedział Ralf spojrzał na blednącą siniznę obręczy na jego szyi, a obrazy tamtej nocy mignęły mu przed oczami: blada twarz, błoto, woda, ciemność, latarki, zacisk kilku par rąk usiłujących go od niego odciągnąć. Niemal czuł wpijające się w jego ramiona palce, siniaki po których zauważył na swojej skórze dopiero po paru dniach.
- Było blisko - przyznał Claude, czując jego zawieszony na zasinieniach wzrok. Ralf chciał powiedzieć mu jak bardzo się wtedy bał, lecz nie potrafił, a Claude musiał wyczytać to z jego twarzy, bo dodał: - Już prawie nie boli.
- O czym wtedy myślałeś?
- Nie myślałem. Nie miałem na to czasu - Claude uśmiechnął się smutno. - Jeśli już to najpierw o tym, że muszę żyć, ale zaraz potem, że jednak nie muszę, bo ból nie jest tego wart. Nie chcę czuć tego ponownie. Nie chcę żebyś ty to czuł. Dlatego stąd wyjedziemy.
Robiło się jasno kiedy usnęli, zmęczeni rozmową jak dwaj marynarze, którzy po raz pierwszy od miesięcy znaleźli się na lądzie; wspominali czas spędzony na statku, planowali kolejną podróż i nie mieli prawa wiedzieć, że sztorm, który rozpętał się na opuszczonym przez nich w ostatniej chwili morzu, dopadnie ich także i w porcie. Że fale chwycą ich, sięgnąwszy ponad falochronami, a prądy wciągną znów w wzburzone odmęty ciemnych wód, tam, gdzie było ich miejsce.
Z perspektywy czasu nie umiał powiedzieć, czy tych kilka dni wytchnienia stanowiło ostatni, desperacki głęboki wdech zaczerpnięty na kilka sekund przed zniknięciem pokładu statku pod wodą wraz z pasażerami zaklinowanymi w swoich kabinach, czy nieświadome przygotowania do sztormu, który nadciągał, nawet jeśli oni odwracali wzrok od chmur kłębiących się nad linią horyzontu. A mieli powody ku temu, by ignorować zagrożenie - żyli w stanie napięcia od tak dawna, że przestali zdawać sobie z tego sprawę i bagatelizowali to, czym prawdopodobnie w pewnym stopniu przejęliby się pół roku temu. Kiedy Tianjin umierał, przerażała ich sama myśl o tym, że któregoś dnia puls miasta zaniknie całkiem; kiedy do tego doszło, kiedy ulice wyludniły się i zapadła cisza, bali się wszystkiego, co mogło ją zakłócić - zwracali uwagę na ślady krwi, na wybite szyby, na ciała na ulicach i stopień stężenia pośmiertnego, by ocenić, czy znaleźli się na cudzym terytorium. Kiedy przywykli do widoku śmierci, pycha zastąpiła rozsądek.
Ale wtedy nie myśleli o tym w ten sposób.
Wtedy skupili się na czymś innym, szczególnie Claude, który pluł sobie w brodę, że pozwolił sobie na zatracenie w poczuciu złudnego bezpieczeństwa, kiedy pierwszego dnia przebudził się nad ranem i miał wrażenie, że wyrwał się z koszmaru. Nie musiał widzieć Ralfa, by wiedzieć, że spał - jego bezwładne ramię ciążyło mu w pasie, a gdyby tego było mało, sapał mu wprost do ucha jak zmęczony pogonią pies myśliwski, z czego Claude miał za parę godzin bezlitośnie szydzić, przeszukując szuflady w poszukiwaniu kropli do nosa i aspiryny. Za ścianą Fei krzątała się w kuchni. Słyszał pobrzękiwanie szklanek i gulgotanie wody w wąskiej szyjce karafki, słyszał łapczywe przełykanie i ostrożne, choć koślawo stawiane kroki, kiedy wracała na poranionych, obolałych nogach do łóżka. Potem znów zapadła cisza.
Żadnego walenia do drzwi, żadnych zakamuflowanych gróźb.
Pozwolił powiekom opaść, a kiedy znów otworzył oczy, Ralf siedział tuż obok, zagrzebany w pościeli jak czerw w sadle, z kubkiem herbaty i albumem na kolanach.
- Nie sądziłem, że ktokolwiek w tych czasach drukował zdjęcia - powiedział, przewracając stronę. - Tak, są stare, widzę, ale nie wiem, czy sam znalazłbym choć jedno zdjęcie z okresu, kiedy byłem dzieckiem.
- Masz coś z tym przegrzebywaniem rzeczy, co? - zapytał, ale w jego głosie nie było wyrzutu. Przeciągnął się i przez moment tępo wpatrywał się w krawędź albumu. - Zabrałem z domu tylko kilka zdjęć. Czasem za nim tęskniłem. Czasem brakowało mi tego, co zostawiłem za sobą, nawet jeśli nie mogłem już do tego wrócić.
- Do czego? Croissantów, beretów, ropuch na stole czy-
Śmiech z sykiem uleciał przez zaciśnięte zęby Ralfa, kiedy Claude rzucił w niego poduszką.
- Żartowałem. Niech żyją croissanty - też je lubiłem.
- Skąd go wziąłeś?
- Co? Album?
- Nie, ten zmurszały humor - tak, album. Jak się czujesz? - Wyciągnął rękę spod kołdry i wierzchem przycisnął ją do czoła Ralfa. - Od dawna nie śpisz?
Ralf łagodnie odciągnął jego dłoń i złożył na niej pocałunek.
- Tak, ale nie powinieneś zawracać sobie mną głowy, umiem się sobą zająć. Masz tu więcej gratów niż w muzeum - pewnie potrzebowałbym tygodnia na przyjrzenie się każdemu z osobna.
Przez tych kilka dni, kiedy świat zdawał się stać przed nimi otworem z łatwością przychodziło im snucie snów o potędze. Planowali zniknąć - rozłożyli na stole mapę i z markerami zaznaczali punkty, w których mogliby zaszyć się do wiosny. Ralf i Fei postukiwali zakrętkami w Pekin, Claude w szczyt Panshan. Nikogo tam nie będzie, powtarzał przy tym, a oni kręcili z politowaniem głowami, jakby chcieli w ten sposób dać mu do zrozumienia, że właśnie z tego względu nie mieli tam czego szukać. Brak ruchu lub nieznaczny ruch były równoznaczne z brakiem zapasów, kontrował za każdym razem Ralf, a to wiązałoby się z tym, że musieliby zabrać znacznie więcej ze sobą i zapuszczać się znacznie dalej, by cokolwiek znaleźć. W ten sposób mogliby ściągnąć na siebie niepotrzebne zainteresowanie kogoś, kto miałby oko na drogi wyjazdowe. W Pekinie mogliby znaleźć przytulny, wymarły dystrykt, kilkanaście ulic, kto wie, może nawet park, a i tak nikt by ich nie niepokoił.
- Nie - zaprotestowała Fei - tam też by się ktoś znalazł, tak jak tu - ale nie od razu. Tam jeszcze nie mamy wrogów. Tu będą chcieli was zabić, a ja znów będę musiała uciekać. Znów zostanę z tym sama.
- Nie zostaniesz sama.
- Nie obiecasz mi tego - powiedziała niemal równocześnie z Ralfem - bo wiesz, że nie dotrzymasz słowa. Ja też wiele widziałam. Ja też wiele przeszłam. Jeśli tak będziecie mogli przeżyć, zostawicie mnie. Jeśli ja będę mogła tak przeżyć, zostawię was. Tak to działa. Góra Panshan jest zbyt blisko.
- Góra Panshan jest lepszym wyborem niż Pekin, w którym równie dobrze może nas ukrzyżować horda zdewociałych Amerykanów albo Europejczyków takich jak-
- Dlaczego jesteś tak uprzedzony do naszych zachodnich braci i sióstr, Claude?
- Spójrz na nas - zacmokał i rozłożył ramiona. - Wybieram Panshan.
- Z Europejczykami możemy negocjować, podobnie z Amerykanami - przynajmniej ich rozumiemy. Mieszkasz tu od tak dawna, że powinieneś widzieć różnice jeszcze wyraźniej niż ja.
- Ralf, przypominam ci, że negocjowanie z tobą - jak wolisz, z nami, bo, jak zapewne pamiętasz, układ sił był wówczas inny - skończyło się tragedią.
- Która dała początek wspaniałej przyjaźni. Ze wszystkich ludzi ty, akurat ty, boisz się zawarcia nowych znajomości?
- Nie wkurwiaj mnie. W Pekinie powtórzymy te same błędy.
- Nie zrobimy tego, ponieważ wiele się nauczyliśmy. A może chcesz zaprzeczyć i powiedzieć, że nie zmieniłeś zdania na mój temat? Że już mi nie ufasz? Słucham, Claude, powiedz mi: co skłoniło cię do zmiany zdania? Co sprawiło, że już nie widzisz we mnie rywala, skoro twoje uprzedzenia nie upadły pod ciężarem nowo nabytego doświadczenia?
Claude milczał.
- Nie taki Niemiec straszny jak go malują, kiedy uratuje ci skórę, prawda? Skoro już przekonaliśmy się, że pewne przedsięwzięcia są nierentowne-
- To nie były przedsięwzięcia. To byli ludzie.
- Błędy zostały popełnione, Claude - westchnął Ralf - i nie naprawisz ich, pokutując w odosobnieniu. Co się stało z twoją chęcią do życia? Fei, czy możesz zostawić nas na moment samych?
- Dokąd mam niby pójść? Z kuchni też będę was słyszeć.
- Jeśli usłyszysz nas z kuchni na ostatnim piętrze to będę pod tak wielkim wrażeniem, że wybaczę ci podsłuchiwanie. Sprawdź, proszę, czy u tych sąsiadów, u których karaluchy nie wyłażą spod drzwi nie ma wody albo konserw.
Zaczekali na to, aż za Fei zatrzasną się drzwi.
- Dlaczego nie Pekin?
Claude unikając spojrzenia Ralfa sięgnął po szklankę z wodą, by zyskać kilka sekund na znalezienie właściwych słów - a w istocie poprawnych, ponieważ to właśnie właściwe ugrzęzły mu w gardle; to przez nie dusił się, nie mogąc ich przełknąć ani wypluć.
- Czy o czymś nie wiem? Czegoś mi nie powiedziałeś? Co jest nie tak z Pekinem?
Zamknął oczy.
- Chcę żyć. Chcę, żebyś ty żył. Chcę żyć, z tobą. Sam to powiedziałeś, pamiętasz?
Tym razem to Ralf milczał.
- Coś ci wtedy obiecałem.
- Że będziemy żyć.
- A przypominasz sobie o czym jeszcze rozmawialiśmy? Nie wtedy, innym razem - o tym, że ludzie, którzy w przeszłości pociągali cię najbardziej mieli w zwyczaju nie dotrzymywać słowa. Może dlatego nie jestem dla ciebie równie atrakcyjny, może dlatego moja propozycja nie brzmi zachęcająco, ale- Ralf, ja mówiłem szczerze. To zabrzmi idiotycznie, ale naprawdę chciałbym się przy tobie budzić, chociaż bywasz lodowaty i wciskasz mi ten zimny nos w kark, a do tego chrząkasz jak prosię przy korycie- Ale w porządku, przeziębiłeś się, pewnie sam- Nieważne. Chciałbym, żebyś narzekał na to, że wstaję za późno, że kawa wystygła, że krytykuję cię na każdym kroku, że zabieram w nocy kołdrę i prawdopodobnie przypuszczam naloty na twoją przestrzeń osobistą znacznie częściej niż byś sobie tego życzył. Nawet jeśli nasz układ ma nie przetrwać w tym kształcie, nawet jeśli wrócisz do starych przyzwyczajeń i wkrótce wyniesiesz się do kogoś innego, a ja będę budził się sam- W porządku - skłamał. - W porządku. Ale pozwól mi przynajmniej wywiązać się z tej jednej obietnicy: że będziemy żyć. W Pekinie żyły ponad dwadzieścia dwa miliony ludzi, Ralf. Załóżmy, że przeżył procent, może nawet w porywach do dwóch - to dwieście albo czterysta tysięcy osób, czyli mniej więcej tyle, ile wynosiła liczba obcokrajowców zanim Ziemia wyciągnęła kopyta. Załóżmy, że tylko dwa tysiące to laowaie. Załóżmy, że tylko pięciuset jest takimi samymi gnidami jak my, choć powinniśmy wziąć poprawkę na sukinsynów wśród miejscowych. Załóżmy, że na naszej drodze stanie tylko dwudziestu wściekłych Anglików, którzy pobiegną za puszką fasoli, jeśli im ją rzucisz- Rozumiesz? Dotąd się nam udawało, ale nasza dobra passa się kończy, a ja... coś... ci... obiecałem.
Ralf przez pewien czas w skupieniu wpatrywał się we własne złożone jak do modlitwy ręce. Claude patrzył na niego, walcząc z chęcią przesadzenia przez dzielący ich stolik - a może ucieczki. Im większa była cisza, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że naruszył kruchą równowagę ich relacji.
Nie powinien był tego mówić. Nie powinien-
- Niech będzie Panshan - powiedział łagodnie Ralf. - Na razie. Poszukamy hotelu u podnóża albo, kurwa, włamiemy się do willi - ktoś musiał tam coś postawić. Złapiemy oddech i zastanowimy się nad tym, co zrobimy potem. Może być?
- Nie będziesz chciał stamtąd wyjeżdżać - rzucił z pełnym ulgi uśmiechem, na który Ralf mimowolnie odpowiedział uniesieniem kącików ust. - A przynajmniej nie beze mnie - to też mogę ci obiecać.
To zabawne, myślał o tym z perspektywy czasu, to zabawne, że zdążyli przygotować się do przeniesienia i zebrać zapasy, które wystarczyłyby im na przeżycie tych kilku pierwszych dni po przeprowadzce; zabawne, że to wszystko, na co pracowali z takim zapałem poszło do diabła, ponieważ stracili czujność i przestali patrzeć za siebie, jakby przeszłość miała przestać deptać im po piętach tylko z tego względu, że postanowili udawać, że nie istniała. Ostatniego wieczoru, kiedy byli bezpieczni, kiedy jeszcze nie rozległo się pukanie, kiedy nikt nie otworzył drzwi, na długo przed tym, jak pierwszego z nich zrzucono ze schodów, zanim rozległy się wrzaski, zanim polała się krew - kiedy wciąż mogli snuć plany na przyszłość, byli przekonani o tym, że naprawdę tym razem wyszli na prostą. Swoje winy zamietli pod dywan wraz ze ściętymi niczym na znak pokuty włosami Claude'a, który wręczył maszynkę Ralfowi.
- Nie chcę na to patrzeć - powiedział i zamknął oczy, a kiedy tamten przypomniał mu, że nie musiał tego robić, zaprotestował słabo, choć czuł, że w ten sposób ostatecznie odetnie się od tego, kim niegdyś był. Gdy ponownie przyjrzał się swojemu odbiciu, długo milczał.
- Odrosną - wyszeptał mu do ucha Ralf znacznie później i wyjął spomiędzy palców z ledwością tlącego się papierosa, który kruszył się na pościel. - A jeżeli coś dla ciebie znaczy moje zdanie, Narcyzie, potrzeba by czegoś więcej niż wizyty u fryzjera-amatora, żebyś przestał wzbudzać zainteresowanie.
- Czyje? - żachnął się i odchylił głowę do tyłu na tyle, na ile mógł, by nie stracić oparcia w postaci ramienia Ralfa, którym tamten przycisnął go do siebie. - Czyje, Ralf?
- Moje ci już nie wystarcza? - zapytał niewinnie Ralf, choć na jego usta wyraźnie cisnął się uśmiech. Przez moment mierzyli się wyczekującymi spojrzeniami, aż w końcu Claude westchnął z rezygnacją.
- Powinienem ci pogratulować wytrwałości. To prawdopodobnie najdłuższy one night stand w twojej karierze, nawet jeśli wymusiły to na tobie okoliczności.
- Dlaczego zakładasz, że cokolwiek jest wymuszone? - Ralf zaciągnął się ostatni raz i skręcił niedopałek w popielniczce. - Mam wiele innych opcji.
- Z pewnością szalenie atra-
Zanim się zorientował, Ralf zamknął mu usta pocałunkiem i nie wiedzieć kiedy, znalazł się tuż nad nim. Ich piersi unosiły się w ciężkich, nierównych oddechach.
- Za co to? - wymruczał półgłosem Claude, przyciągając go do siebie na tyle blisko, by móc trącić go nosem, jakby Ralf potrzebował zachęty. Pod palcami czuł pracę jego napiętych mięśni.
Gdyby tylko byli sami. Gdyby za ścianą nie spała Fei.
- Za nowy początek?
- Za nowy początek.
Za nowy początek.
To zabawne, że tak niewiele zabrakło.
Powinien był być przygotowany na to, co nastąpi, ale pogodził się z tym, że nie umiał przyswoić kilku prostych prawd. Utrata i powrót świadomości za każdym razem przychodziły niespodziewanie, i za każdym razem przez moment łudził się - nie, wierzył, wierzył niezmordowanie niczym heretyk na widok stosu - że niewyraźne, fragmentaryczne wspomnienia stanowiły urywki rozpływającego się w pamięci koszmaru, które regularnie nawiedzały też Ralfa. Tuż po przebudzeniu następował rozpaczliwie krótki moment pogodzenia się z losem, w którym to trwał w złudnym poczuciu bezpieczeństwa i mógłby przysiąc, że wystarczyłoby wziąć wdech i uspokoić rozszalałe serce, by przekonać się, że był bezpieczny, jak gdyby nikt nie mógł mu wyrządzić krzywdy, póty nie wstał świt, a na zewnątrz zaczynały niemrawo szczebiotać wróble. Potem rzeczywistość zwalała się na niego niczym lawina i zaczynał wrzeszczeć, a kiedy z rosnącym przerażeniem zaczynał rozumieć, że nie był w stanie rozewrzeć ust, miał wrażenie, że do reszty stracił rozum.
Znienacka został zaatakowany przez blask poranka, rozmyte kolory, mętne kontury. Nie wiedział, gdzie się znalazł. Nie wiedział, czy żył. Nie byłby zaskoczony, gdyby purgatorium przybrało kształt hotelowego pokoju bez wyjścia.
Spróbował unieść rękę do twarzy, by przekonać się, czy stracił oko - wszystko wokół wydawało się tak nienaturalnie przymglone, że przeraził się na samą myśl o tym, że być może stracił oko - ale bark przeszył ból na tyle silny, by ramię bezsilnie opadło; usłyszał własny, dobiegający z niebezpiecznie daleka jęk.
- Nie podnoś się. Słyszysz mnie? Nie podnoś się.
Spróbował zebrać w ustach dość śliny, by zwilżyć spierzchnięte (nie, nie dlatego były spękane, dotarło do niego) wargi, ale zamiast tego poczuł w ustach smak krwi.
- Jesteś naćpany. Halo...? Słyszysz...? To leki. Jesteś naszprycowany lekami. Słyszysz mnie?
Claude przypominał sobie, że miał drugą rękę, ale kiedy nią poruszył, ktoś złapał go za nadgarstek.
Ostrożnie. Delikatnie.
- Zostaw - polecił ostro obcy i umilkł, by zaraz dodać:
- Jeśli mnie słyszysz, spójrz na mnie. Mogę podać ci wodę, ale nie zrobię tego, jeśli nie jesteś na tyle przytomny, żeby się nie zadławić. I nie dotykaj twarzy.
- Co z nią? - wydusił z siebie wreszcie, choć głos, który wydobył się z piersi zdawał się nie należeć do niego. - Co się dzieje?
- Wpierdolili ci. Pocięli jak szynkę. Tang cię zszył. Założył ci wenflon i wpompował leki przeciwbólowe. Nie zginaj tego ramienia.
- Kim jesteś? Gdzie jestem? Co z...?
I znów ból poraził go, nim zdążył zebrać myśli.
Gdzieś z oddali niósł się krzyk mew.
- Guanting. Znamy się.
Zedong. Claude przypomniał sobie twarze schowane w cieniu - czyim?
- Ty skurwielu.
- Hej, hej, ja cię nawet nie dotknąłem, o co ci chodzi? Wiesz, że mógłbym cię udusić? Wiesz, że większość z nich już by to zrobiła? Gdyby nie Wen, już byś nie żył, a gdyby nie to, że Wen poprosił o to, żeby ktoś tu z tobą siedział, już byś się nie obudził - albo wycięliby ci na tym głupim ryju wszystkie klucze Kangxi.
Claude znów uniósł rękę i tym razem zdążył poczuć pod opuszkami zgrubienie w tym miejscu, w którym skóra wydawała się chorobliwie rozgrzana. Tym razem byłby utonął w falach paniki, gdyby nie został schwytany i wyciągnięty na powierzchnię.
- Hej, mógłbyś- Już w porządku, stary. To się kiedyś zagoi. Jesteś poza zasięgiem el comandante. Mógłbyś się uspokoić? Stawiasz mnie w niezręcznym położeniu.
- Gdzie jestem? Gdzie jest Fei, gdzie jest-
- Fei jest z nami. Z nami, zadzwoniło mu w uszach. Z nami, z nami, z nami.
Temperatura w pomieszczeniu zdawała się spaść o kilka stopni, kiedy do zamroczonego lekami Claude'a wreszcie dotarło, że to zdanie nie miało ciągu dalszego.
Że skoro byli "my", musieli być też "oni".
Że to oni zabrali Ralfa.
Potrzebował tygodnia na to, by stanąć na nogi - tygodnia, który stał się plamą w życiorysie, zupełnie jak gdyby na wydrukowane CV nieopatrznie przewrócono szklankę z wodą i razem z nią został starty też świeży tusz. Dni zlewały się z nocami. Niechybnie była to sprawka Tanga, który musiał składać mu wizyty w regularnych interwałach, ale wyłącznie wtedy, kiedy spał. Wiedział o tym, ponieważ zauważył, że wbita w żyłę w przedramieniu kaniula dwukrotnie zmieniła kolor.
Poza tym po przebudzeniu nie umiał otrząsnąć się z resztek snu, o co - w co nie wątpił - powinien winić tego, kto wtłaczał w niego środki przeciwbólowe i - co podejrzewał - uspokajające po tym, jak kilkukrotnie zdarzyło się, że zlany potem zerwał się z wrzaskiem. Mógł wyłącznie przypuszczać, że chłopak, który zastąpił Guantinga miał mu to za złe albo że nie reagował na rzadkie zaczepki i milczał, ponieważ wykonywał polecenia. Twarze, które widywał w sporadycznych przebłyskach przytomności mogły należeć do kogokolwiek - krewnych, kochanków, przechodniów miniętych w metrze przed dziesięcioma laty. Nie wiedział, gdzie się znalazł, nie wiedział, kto uratował mu życie i to nie wiedział ile zamierzano utrzymywać go w stanie permanentnego zamroczenia. Gdyby powiedziano mu, że umarł, uwierzyłby.
A potem zrozumiał, że Tang - pomimo niechęci, którą do niego żywił - wyświadczył mu łaskę. Zrozumiał to wtedy, kiedy tamten zaprzestał podawania mu środków innych niż przeciwzapalne. Kiedy działanie leków zaczęło się zacierać, uświadomił sobie, że był żywą, natartą solą raną, workiem kości, mięsa i ścięgien, który został wzięty za treningowy. Zorientował się, że szwami został spięty również rozbity łuk brwiowy i przestrzeń między żebrami. Przypomniał sobie brzęczenie kluczy w kieszeni, nacisk noża, który wbiłby się w lewe płuco, gdyby nie utknął w karabińczyku. Prawdopodobnie w trakcie tych kilku sekund potrzebnych na wzięcie ponownego zamachu Kostucha rzuciła monetą - orzeł, reszka, orzeł, reszka, chryzantema, plan Tiananmen, chryzantema, plan Tiananmen, jiao kręcił się na krawędzi życia i śmierci - a świat wstrzymał oddech. Zawdzięczał komuś to, że mógł ponownie zaczerpnąć tchu, i znów, i znów.
- Śpi?
- Wątpię.
- Nie śpię.
- Cześć, Bailly. Możesz już iść.
Ktokolwiek stał u progu, natychmiast zniknął z pola widzenia.
- Cześć, Wen. Co wyście, kurwa, ze mną zrobili? Co tu się- Czy ty masz podbite oko?
- Miałem - Wen przysiadł na krawędzi łóżka i pochylił się, by na podłodze postawić termos z resztkami kawy. Sprawiał wrażenie zmęczonego, ale pod prawym okiem cień kładł się na twarzy nienaturalnie szerokim, żółtawo-zielonkawym łukiem - nie do pomylenia z niczym innym niż blednący siniec. - Sam przyznasz, że rozstaliśmy się w przykrych okolicznościach. Powinieneś wiedzieć, że przez was naprawdę nie mogłem narzekać na nudę.
- Co z Ralfem?
Wen westchnął niczym nauczyciel, którego wyrozumiałość względem wychowanków znalazła się na wyczerpaniu, ale mimo to zmuszony był kontynuować wykład.
- Jest u Zedonga. Wymieniłem go za ciebie. To zawiła historia, więc-
- W y m i e n i ł e ś? Gdzie jest Zedong? Dlaczego-
- Jeśli będziesz mi przerywał, niczego się nie dowiesz - Wen wszedł mu w słowo. - Powiedziałem: nie mogłem narzekać na nudę. Wiele cię ominęło.
Claude zamilkł i przyjrzał się przygarbionej sylwetce człowieka, któremu zawdzięczał życie - tego dzieciaka, szczeniaka, który mógł być niewiele od niego młodszy, którego permanentne zmęczenie uniemożliwiało oszacowanie jego wieku, ponieważ za sprawą nieruchomego spojrzenia i ściągniętych w wyrazie nieustannego napięcia rysów wyglądał zarazem na dwadzieścia pięć i dwieście pięćdziesiąt lat. Patrząc na niego nie po raz pierwszy przeszło mu przez myśl, że w innych czasach, w innych okolicznościach mogliby pozwolić sobie na większą poufałość; że być może nauczyliby się sobie ufać na tyle, by w obecności drugiego zapomnieć o trzymaniu gardy.
- Guanting mówił, że to ty nie dopuściłeś do tego, żeby mnie zakatowali - zaczął - nie pamiętam wszystkiego - mam wrażenie, że w pewnym momencie urwał mi się film - ale niezależnie od tego chciałbym ci podziękować.
- Można tak powiedzieć, choć powinieneś mieć świadomość, że jest kilku innych wierzycieli, którzy prawdopodobnie zechcą w przyszłości odebrać ten dług wdzięczności.
- Tang.
- Między innymi - zgodził się Wen i z westchnieniem wbił na krótko wzrok w przestrzeń za oknem, nim przeniósł go z powrotem na niego - co nie oznacza, że którykolwiek z nich narazi się ponownie, gdyby zaszła taka potrzeba. Powiedz mi, Claude, co mamy z tobą zrobić? Po obu stronach tej barykady, którą wznieśliśmy, stąpamy po tak cienkim lodzie. Rzekłbym, że pod wami - pod tobą i Ralfem - już się on załamał, ale my wyciągnęliśmy z wody ciebie, a Zheng - Ralfa. Chciałbym wierzyć w to, że nie zaczniesz się rzucać jak ryba, bo wszyscy pójdziemy na dno, podczas gdy to Zheng na to zasłużył.
- Zheng?
- To właściwe nazwisko Zedonga - odparł, a po chwili jego usta załamały się w protekcjonalnym uśmieszku - chyba nie myślałeś, że naprawdę się tak nazywa?
Claude zaprzeczył.
- Uważał, że ten... tytuł... należał mu się, skoro udało mu się zebrać przypadkowych ludzi, scementować więzi i utrzymać ten stan rzeczy - zacmokał - ale nie na długo. A ja nie widzę powodów, by traktować go tak, jakby był pierwszym spośród równych.
- Mam rozumieć, że przespałem pucz?
- To nie był pucz, bo nadal rządzi - tymi, którzy zdecydowali się za nim pójść. Między nami panują dość oziębłe stosunki.
- A kto poszedł za tobą?
- Wszyscy, którzy mieli dość.
Nie dopytywał o to, czego - na to pytanie umiał odpowiedzieć sobie sam.
- My też mieliśmy dość, Wen. Nie chcieliśmy z wami walczyć.
- Przypuszczam, że nie różnimy się tak bardzo. Sam też spróbowałem uciec, kiedy myślałem, że los się do mnie uśmiechnął, tak samo jak Tang, tak samo jak Gugu. Wspomnieli ci o tym...? Z Tanga nie łatwo jest cokolwiek wydusić, ale potwierdził to, co podejrzewałem od momentu, kiedy histeryzowaliście, że nie możecie znaleźć Fei - że umiesz na chwilę odłożyć uprzedzenia na bok i współpracować. Ale Ralf...? Czy możesz za niego poręczyć? Czy gdyby Zedong nie zamienił mnie na niego, czy gdyby dorwał się do koryta i zyskał wpływ, gdyby posmakował kontroli - myślisz, że nadal miałby dość...?
- Ralf ani razu mnie nie zawiódł.
- Dlaczego w takim razie powiedział Zhengowi, że to ty odpowiadasz za zniknięcie Joshuy? Wiesz, że to Jin uznała, że pocięcie twarzy odczujesz dotkliwiej niż cokolwiek innego? Chciała, żeby wyłupili ci oko. Chciała, żebyś nie mógł poznać się w lustrze. Chciała tego, bo Zheng powiedział jej, kto zabił Joshuę, a Zheng dowiedział się tego właśnie od Ralfa, który nie wydaje się być na tyle głupim, by nie przewidzieć konsekwencji.
Claude poczuł, że otwiera usta, zamyka je i znów otwiera, nie potrafiąc znaleźć słów.
- Zheng się nim interesował i bez wahania oddał nam ciebie i Fei w zamian za niego. Dwie osoby za jedną, Claude, dwie osoby i zawieszenie broni. Zastanów się: dlaczego? Czy masz pewność, że nie weszli w ciche porozumienie jak ty z Tangiem?
- Nie - Claude usłyszał samego siebie, choć miał wrażenie, że jego głos dochodził do niego z innego pokoju. - Nie. Nie. Mój Boże, Ralf nigdy-
- Nie masz pewności. Ja też nie. Za to Zheng jest przekonany, że trzyma cię w garści, bo ma oczy i widział tamtego dnia to samo, co ja: że wróciłeś po Ralfa, choć nie wiedziałeś, czy wyjdziesz z tego żywy i że upewniłeś się, żeby Joshua zabrał ze sobą do grobu swoje obiekcje. Właśnie to mnie niepokoi - Wen podźwignął się na nogi i podszedł do okna. Uchyliwszy zasłonę na tyle, by móc wyjrzeć na zewnątrz, przeszedł się wzdłuż łóżka i zatrzymał u jego stóp. Przez cały ten czas bezgłośnie stukał palcami od spodu w dno kubka termicznego. - On wie, gdzie nacisnąć, żeby wymusić na tobie reakcję i ma środki ku temu, by to zrobić. Nie jest to coś, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić - przynajmniej na jakiś czas - ale musiałbyś mi zaufać. Musiałbyś współpracować.
- Czego chcesz?
Wen nieznacznie rozłożył ramiona, jakby było to oczywiste.
- Wszyscy skorzystaliby na tym, gdyby Zheng został odsunięty od władzy. Nie myśl sobie, że palę się do tego, żeby zająć jego miejsce - lubię święty spokój, ale jeszcze bardziej lubię nie przymierać głodem i patrzeć na to, jak z powodu cudzej pychy lub głupoty grzebie się moich znajomych. Niewiele zabrakło, a tamtego dnia, kiedy uciekliście, zamiast Jingyi'ego i Xian'a eskortowałby was Gugu z Zhu. Nie powinniście robić im krzywdy.
- Czy Gugu to Guanting...?
- Tak. Jest mi bliski - przyznał Wen z wyraźną niechęcią i na moment umilkł. Zdawał się żałować tego, co powiedział w chwili, w której otworzył usta, ponieważ przez moment mełł w ustach własny język niczym tę uwagę, którą powinien był przełknąć. - Ciężko o przyjaciół, kiedy twoja rola sprowadza się do utrzymywania dyscypliny.
- Szczególnie w sytuacji, gdy połowa uważa, że sprawdziłaby się w tej roli lepiej, a reszta - że sam migasz się w ten sposób od roboty.
Wen uśmiechnął się - tym razem szczerze.
- Gugu lubi używać życia, ale rozumie, że musimy poświęcić czas na to, co go ani trochę nie bawi. To mogę ci zaproponować - powrót do tego, co było. Do nudnych, starych czasów.
Claude przytaknął, w tamtym czasie nie wiedząc, że wydał na siebie wyrok.
Trzy tygodnie.
Kiedy po raz pierwszy przekroczył próg i wyszedł na zewnątrz, a wiatr uderzył go w twarz, Claude poczuł się równie bezbronny co pisklę, które zostało przedwcześnie wypchnięte z gniazda. O większości sińców zdążył zapomnieć, a pokrywającą prawy profil mozaikę przypominających pęknięcia nici zastąpiły plastry do zamykania ran; tylko szwy między żebrami przypominały mu o tym, że każdy oddech brał na kredyt.
Trzy tygodnie.
Jeżeli miałby doliczyć ten, który przeleżał w łóżku, będąc zbyt wycieńczonym, by choćby pomyśleć o wstaniu o własnych siłach - miesiąc. Miesiąc spędzony pod kluczem w murach nieznanego hotelu, w klatce o szczeblach rozmieszczonych zbyt blisko siebie, by pozwolić sobie na wyściubienie nosa. W trakcie rzadkich wizyt Wen twierdził, że nie robiłby tego, gdyby nie musiał; Tang milczał, kiedy korytarzem niósł się wrzask Ralfa i za każdym razem odwracał wzrok.
- Co oni mu robią? C o o n i m u r o b i ą? - pytał z rozpaczą, wiedząc, że wskóra w ten sposób więcej niż rzucając się na pręty ogrodzenia wybiegu. Za pierwszym razem bez ostrzeżenia uśpili go jak dzikie zwierzę.
- Uczą go pokory - a ciebie sprawdzają. Nie możemy cię wypuścić, dopóki nie będziemy mieć pewności, że nie będziesz sprawiać kłopotów.
I tym sposobem spotulniał. Nauczył się nie zważać na te nieludzkie porykiwania i znacznie od nich gorszą ciszę, która po nich zapadała, kiedy krzyk nagle się urywał, i któregoś razu, kiedy zostawili za sobą klucz w zamku, nie skorzystał ze sposobności do ucieczki, choć Bóg mu świadkiem, że wpatrywał się w niego tak intensywnie jak u zarania ludzkości musiała Ewa we własnej osobie, kiedy wąż podsunął jej owoc.
Następnego dnia, tego dnia, przed świtem został obudzony przez Guantinga, który bez słowa wyjaśnienia przycisnął palec do ust, podał mu komplet złożonych ubrań i wyprowadził go na zewnątrz. Na horyzoncie widniała pomarańczowawa łuna wschodu, ale pod ścianami i w załomach murów kłębiły się głębokie cienie, w które bez trudu się wtopili. Gdy kątem oka zarejestrował ruch i zwrócił się z niemym pytaniem o to, czy też to widział, Guanting wskazał, by podążał w tamtym kierunku.
- Tak żyjemy odkąd ściany mają uszy - wyszeptał, a w jego głosie kryła się gorycz - jak szczury.
Za rogiem czekali na niego pozostali - wszyscy ubrani od stóp do głów na czarno, w wielu przypadkach wyraźnie zaspani, przeciągający się lub wypalający pierwsze papierosy niczym harcerze na zbiórce.
- Bez problemów?
- Bez problemów. Wszyscy śpią.
- Dobrze - zawyrokował Wen - dobrze.
- Niech mi ktoś przypomni: dlaczego nie rozwiążemy tego problemu od ręki? - zagadnął z nieżyczliwym uśmiechem jeden z tych, który zdawał się odstawać wiekiem od reszty i którego imienia Claude nie znał. - Moglibyśmy ukręcić mu łeb we śnie. Bez niego nie podetrą sobie nawet tyłków, co dopiero-
- Rozmawialiśmy o tym - Wen zaciągnął mocniej pas, za którym w pochwie tkwił nóż myśliwski. - Nie będziemy ryzykować. On nie jest naiwny, a jeśli chcesz w to wierzyć -został z nim Jianshe.
- Jianshe to żółwi pomiot.
- Jianshe jest jak pierdolony wąż w wysokiej trawie i nie będziemy zakładać, że akurat siedzi pod swoim kamieniem, bo przyjdzie nam za to słono zapłacić - warknął Wen, a potem niespodziewanie przeniósł wzrok na Claude'a, jakby spotkali się po raz pierwszy w życiu. - Wystarczy nam Francuz.
- Jeżeli nie skończyłeś jeszcze z szydzeniem ze mnie, mogłeś przynajmniej powiedzieć Guantingowi, żeby wyrzucił mnie z łóżka kwadrans później.
- To akurat komplement - zaśmiał się ktoś - Jianshe to rozgarnięty skurwiel, ale ciebie nie zna. To dobrze - o ile ten Niemiec znów cię nie wsypie. Jianshe pewnie już nad nim pracuje.
- Kim jest Jianshe?
- Nie miałeś przyjemności go poznać - Tang, poprawiając skórzane rękawice, wyłonił się z mglistego półmroku za plecami Claude'a - ten zaś, który nie zauważył jego przybycia, obrócił się raptownie na pięcie. - Śliski gad. W typie Ralfa, jeśli chcesz znać moje zdanie. Chyba też był prawnikiem, nie? Wydaje mi się, że zajmował się wywłaszczeniami. Dla pieniędzy poderżnąłby ci gardło z tym samym pokornym uśmiechem- Wiesz, w zasadzie szkoda, że nie jest dziewczyną, może Ralf znalazłby sobie żonę. Pasowaliby do siebie.
- Pasowaliby do siebie - zgodził się ktoś, a potem kwestia dopasowania Ralfa i Jianshe zeszła na dalszy plan, kiedy Wen przystąpił do redystrybuowania zadań.
Zebrany w półkręgu tłumek ziewał, poprawiał sakwy, rękawice i noże, które - jak się wkrótce okazało - służyły im przede wszystkim do rozcinania płacht brezentu i podważania wiek i zadawania pytań, z których żadne nie zawierało w sobie nuty groźby ani wyzwania. Nie wiedząc co ze sobą począć i będąc niewiele pożyteczniejszym od liścia niesionego przez morze mrówek, Claude podążył za Guantingiem śladem pierwszych ponaglonych przez niego maruderów. Przez krótki moment bieg rzeczy zdawał się wrócić na dawne tory: każdy z nich został przydzielony do podgrupy, każdy za kilka godzin miał być rozliczony z powierzonych obowiązków, każdy z nich znów miał poczucie celu. Co znamienne, po raz pierwszy z myślą o nim stworzyli pozory wyboru - i choć wiedział, że to prawdopodobnie również był test, na chwilę pozwolił sobie zapomnieć o tym, że widzieli w nim przede wszystkim użytecznego renegata, którego nie mogli spuścić z oka.
- Bailly?
- Wystarczy "Claude".
Guanting wyciągnął ku niemu kubek.
- Wiem, Bailly.
Siedzieli w zaułku na przewróconych, zawilgoconych skrzynkach, w których niegdyś z Syczuanu przywieziono tu pomarańcze. Wszyscy byli z importu - Ye Guanting z pobliskiego Langfang, Ma Long z Zhuozhou i Sun Lijiao z Guangzhou, i wreszcie on sam, z Tuluzy - ale żaden z nich nie zdradził się z tym od razu. Prawdopodobnie nie dowiedziałby się o tym, gdyby Guanting nie stwierdził, że, do licha, zasłużyli na przerwę i nie przyzwolił na to, by ukryli zebrane zapasy; gdyby Lijiao nie uniósł pokrywy kontenera na śmieci i przysypanej zgniecionymi butelkami i zmiętymi, nierzadko porwanymi płachtami papieru plandeki, pod którą tkwiły rzędy puszek i zabezpieczonych przed deszczem kartonów. Na uniesienie brwi Claude'a zareagował wzruszeniem ramion i szelmowskim uśmiechem, który zdawał się mówić: "wiesz, jak jest".
- To Zheng zabawił się waszym kosztem, by nie przymierać głodem, nie my - rzucił od niechcenia Guanting, wspiąwszy się na palce, by unieść klapę na tyle, by przewieszony przez krawędź zasobnika Long nie wyrżnął w nią potylicą. - Wen zaproponował, żebyśmy trzymali żelazne racje poza jego zasięgiem. Nie wszyscy o nich wiedzieli i nadal nie wszyscy wiemy o wszystkich - my troszczymy się o tę dziuplę. Z początku myśleliśmy, że wy też trzymaliście rezerwę na czarną godzinę, ale... no cóż. Nie bez powodu Chiny zostawiły tę waszą Europę i Stany w tyle.
I choć wszystkich ich zdawała się niesamowicie wprost bawić myśl, że n a p r a w d ę nie pomyśleli z Ralfem o utrzymywaniu skromnych spiżarni rozrzuconych po mieście na podobieństwo pary zagonionych wiewiórek, podzielili się z nim tym, co mieli i dali do zrozumienia, by nie brał tego do siebie - "nie jesteś stąd", powiedział któryś; "ty też nie", skontrował przytomnie ktoś inny. "Co z Ralfem", chciał zapytać Claude, ale miał dość rozumu, by przełknąć to pytanie wraz z pierwszym haustem herbaty, którą Lijiao zaparzył po zagotowaniu wody w rondelku ustawionym na chybotliwym palniku butli z gazem. "Co z Ralfem", chciał zapytać, kiedy pochylili się nad śniadaniem, nie zarzuciwszy w pełni tematu skrytek i serdecznego podkpiwania z Tanga, który - jak zakładali - kazał znosić innym wyłącznie spirytus.
Co z Ralfem?
W końcu Ralf też był tu obcy.
Powinien był zorientować się, że już wówczas pozwalali mu myśleć, że w pełni zapoznał się z nakreślonym przez nich scenariuszem wydarzeń, że był bezpieczny, choć prawdziwy dramat miał się dopiero rozegrać, a jemu samemu w udziale przypadła rola trybika unoszącego kurtynę. Podobnie jak nie zapomnieli o środkach ostrożności, tak nie umieliby puścić w niepamięć innych kwestii, tych mniej i bardziej palących, niezmiennie wymagających jednak przedsięwzięcia zdecydowanych kroków. Naiwnością było sądzić, że problem w osobie Ralfa rozwiąże się sam lub - co jeszcze mniej prawdopodobne - że ktokolwiek zda się w tym zakresie na łaskę losu, który obchodził się z nimi dość okrutnie.
- Nie chcę.
- Też nie chcę robić wielu rzeczy - mruknął pod nosem wiszący tuż nad Claudem Tang. - Ale oto jestem.
- Nie musisz przy mnie skakać.
Trzymana między zębami szpatułka zadrgała niebezpiecznie.
- Nie ruszaj się.
Zabrzmiało to jak "neufajse".
Krawędzie ran zamknęły się i już nie szczypały, ilekroć rozprowadzał wzdłuż sznytów maść, ale - choć pracowali nad nimi we dwóch - nie dawały nadziei na to, by kiedykolwiek miały zniknąć. Tang w skupieniu niczym wizażystka poprawiał to, czego nie umieli ukryć, tak, by rzucało się w oczy; by świeże blizny krzyczały. Czymkolwiek smarował mu twarz, cuchnęło, a kolorem przypominało szlam z kałuży. Kto wie, czy nim nie było.
- Co to?
- Ichtiol - Szpatułka znów zadrżała. - Nie powinien ci zaszkodzić, to na trądzik... Zmiany ropne... Może podrażniać, ale o to chodzi - ma wyglądać źle.
- Pocięli mi twarz - wysyczał - i to nie wygląda dla ciebie dostatecznie źle?
- Potem to zmyjesz i posmarujesz tym, czym zwykle - oznajmił beznamiętnie Tang, prostując się i gestem dając Wenowi do zrozumienia, by rzucił okiem. Szpatułka z brzękiem wpadła do pustego kosza. - Co sądzisz?
- Wygląda jak gówno. Może być. Chcesz zapalić?
Claude wstał i wyrwał mu paczkę z ręki, by ukryć to, że jego własne się trzęsły. Wypadł na korytarz i ruszył przed siebie - tam, gdzie chcieli by poszedł. Kiedy wyminął Guantinga, poczuł się tak, jak gdyby przeszedł obok słupka granicznego ustawionego w szczerym polu, świadom tego, że wystawiał się na strzał. Na klatce schodowej dobiegł do niego pogłos rozmowy z tego skrzydła hotelu, do którego nie pozwalali się mu zapuszczać. Wspiął się jeszcze wyżej, a koniec papierosa rozjarzył się jak dioda kontrolna, kiedy ciśnienie w kotle wzrastało na tyle, by zagrażało to rozerwaniem rezerwuaru. Przeskakiwał po dwa, trzy stopnie i nie zatrzymał się, kiedy na rogu mignęła mu schnąca para butów.
Był tam, gdzie być miał, podobnie jak on sam, podobnie jak widownia; brakowało pozostałych aktorów, którzy zostali w tyle i rozgrzewali się na zapleczu, nasłuchując. Rozmowy w sali umilkły, a wszystkie pary oczu zwróciły się na niego, w tym Jin, Shujuan i Ralfa, i musiał przywołać z pamięci ich pierwsze dni we własnym towarzystwie, wspomnienie wzgardliwych spojrzeń i lekceważących komentarzy, by zalała go wściekłość, a palce zwinęły się, jak prasa zgniatając paczkę i świstek papieru, który mełł nieustannie od kilkudziesięciu minut, by zapanować nad nerwami. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, nim Ralf zdołał w pełni zlustrować go wzrokiem i pojąć, że tym razem nie zamierzał rzucić mu się na szyję, pięść dosięgnęła celu i rozległ się suchy trzask.
- Dobrze się tu bawisz, co? Spójrz, co zrobiłeś.
Zrzucił go na ziemię.
Myślał o kimś innym, kiedy się nad nim pochylił. Kopanie leżących nie sprawiało mu przyjemności odkąd sam zaznał smaku ziemi w ustach.
- Spójrz na mnie, kurwa mać. Mówili mi, że nie przyłożyłeś do tego ręki, że to nie twoja wina, ale czyja, jeśli nie twoja?
- Claude, ja-
- Claude, Claude, Claude - jak zwykle w krytycznych momentach tylko na tyle cię stać! - roześmiał się zimnym śmiechem, a potem zawisł nad Ralfem tak, by dostrzec odbicie złowrogo żarzącego się papierosa w jego oczach rozszerzonych - prawdopodobnie po raz pierwszy - za sprawą strachu. - Co powiesz na to, żebyśmy wyrównali rachunki? Oko za oko, ty skurwysynu, oko za oko. Oślepniesz pierwszy.
Słyszał pierwsze odgłosy zamieszania w oddali. Przedstawienie się zaczynało, musiał się pospieszyć.
- Moją winą jest, że nie powiedziałem ci tego pierwszy, żebyś mnie tu zostawił - wyartykułował Ralf zmartwiałymi wargami na tyle cicho, by nie usłyszał tego nikt inny. - To był błąd.
- Jedynym błędem była nasza znajomość.
W powietrzu rozszedł się ostry zapach nikotyny i znacznie słabszy - przypalonego ciała, a kiedy Ralf zasyczał, widownia przebudziła się z transu; Claude, który poczuł na ramionach uścisk wielu rąk, rozwarł mu palce i wsunął między nie zgnieciony zwitek papieru w samą porę, by pozostało to niezauważone - dla postronnego obserwatora musiało wyglądać to tak, jakby wzbraniał się przed odciągnięciem na bok, gdzie niechybnie złamano by mu nos, gdyby do środka nie wpadli pozostali uczestnicy przedstawienia, a światła reflektorów natychmiast nie skierowały się na nich.
Wywleczono go za próg sali konferencyjnej. Zdołał jeszcze napotkać zaskoczony, pełen niewysłowionego cierpienia wzrok Ralfa, któremu pomagano podnieść się z ziemi, uważając, by nie złapać przy tym za znamię wypalone na przegubie. Claude niemo wyartykułował "przepraszam", choć wiedział, że to na nic, i że nadzieję mógł pokładać wyłącznie w karteluszce, którą tamten być może już zgubił. Myślał o tym intensywnie przez resztę dnia, nie zważając na powszechną nerwowość, w którą cały rój wprawiło pojedyncze szturchnięcie gniazda kijem.
Po południu padły strzały i dopiero ten dźwięk - ten piekielny huk, który nie dawał się pomylić z niczym innym - wyrwał go z otępienia. Na klęczkach związywali z Yichenem worki ze śmieciami, kiedy gdzieś na po drugiej stronie budynku poszły komuś nerwy, a wraz z nimi niechybnie szyba. Yichen zamarł i rzucił na niego okiem.
- To nie ja - powiedział machinalnie Claude, choć niedorzecznością byłoby myśleć, że miał z tym coś wspólnego. A mimo to w spojrzeniu tamtego kryło się oskarżenie. - Zrobię z tym porządek do końca sam, jeśli chcesz sprawdzić, czy powinieneś wywiesić flagę Zhenga.
- To nie jest zabawne - odparł kwaśno Yichen - i prawdopodobnie pierwszy się o tym przekonasz.
- Wiem.
Pracowali przez chwilę w ciszy, choć obaj nasłuchiwali niczym rozpłaszczone na ziemi zające, nad którymi przeleciał jastrząb. Odkąd Zheng przypomniał sobie o schizmie i istnieniu dwóch głów własnego mikroskopijnego państewka nie mieli pewności, czy ten nie postanowi pozbyć się problemu w z pewnością nie jedyny, ale najprostszy ze znanych mu sposobów - poprzez rozlew krwi. Wen zdawał się zakładać, że tego nie zrobi. "I tak stracił nad tym kontrolę", napomknął z roztargnieniem, kiedy kazał im wracać do swoich zadań. "Rozpasali się, myślą, że ktoś inny zrobi za nich to, co musi być zrobione - albo że wystarczy nas napaść i okraść. Kiedy zorientują się, że nas tu nie ma, i że przymierają głodem, sami go zeżrą. Niech w tym garnku wrze - naszą rolą jest w nim od czasu do czasu mieszać.". Nikt nie zadał pytań, ale po sposobie, w jaki rozglądali się po sobie Claude poznał, że prawie wszyscy myśleli o tym samym: czy nie prościej byłoby zabrać dobytek i zacząć od nowa w innym miejscu? W piętnaście osób poradziliby sobie z zamienieniem parku w pole marchwi.
"Niczego się nie nauczyłeś, Bailly", zrugał samego siebie, kiedy się rozeszli. Wen wiedział, że Chiny były zbyt małe na to, by ryzykować odwróceniem się plecami do wroga, który tropił dezerterów dla zabicia nudy.
- Gdybym chciał, już bym stąd zniknął - odezwał się. - Możesz iść na górę - tylko wróć po mnie, jeśli mielibyśmy stąd uciekać.
Yichen skinął głową i zaraz zniknął mu z oczu. Claude związał ostatni worek i schwyciwszy pozostałe, powlókł się w przeciwną stronę, do skąpanego w mroku przejścia służbowego, który wychodził na zaplecze. Puszki i puste butelki hałasowały przy każdym kroku.
Na zewnątrz szaruga niepostrzeżenie przechodziła w noc. Claude w drodze do wkrótce mającego się przepełnić kontenera potknął się w półmroku o krawężnik i zaklął. Miał wrażenie, że kogoś tym spłoszył, ale gdy podniósł głowę i rozejrzał się dookoła, widział te same wypłowiałe afisze - ZAGROŻENIE EPIDEMIOLOGICZNE, GODZINA POLICYJNA, ZAGINĄŁ MĘŻCZYZNA, ZAGINĘŁO DZIECKO, INSTRUKCJA POSTĘPOWANIA W RAZIE SKAŻENIA BIOLOGICZNEGO, ZACHOWAJ POGODĘ DUCHA - i porzucone, niszczejące z wolna budynki. Zapalił, by sprawiać pozory swobody (przed kim?), choć skóra z każdą minutą cierpła mu na karku. Ralf zaśmiewał się, bywał głupi jak gęś - i być może tak było, być może właśnie zamierzał zbłaźnić się przed szczurami przegrzebującymi resztki, ale wychodził z założenia, że to właśnie owe paniczne przewrażliwienie stanowiło o wyższości gęsi nad psami stróżującymi. Wiedziano o tym już Rzymianie.
Schylił się i zważył w dłoni szklaną butlę, a potem cisnął ją przed siebie.
Tym razem nie było wątpliwości - ktoś umknął w pośpiechu, a jego szybko oddalające się kroki zadudniły w wymarłym mieście niczym uderzenia w werble. Claude mimowolnie zadarł głowę. Jakie było prawdopodobieństwo, że strzały miały charakter ostrzegawczy? Co takiego zobaczył wystawiony na wartę dzieciak, że zaryzykował zerwaniem kruchego zawieszenia broni?
Jeszcze przez moment wpatrywał się w ciemność. Upewniwszy się, że nikt nie stał na tyle blisko, by go zaatakować, chyłkiem wycofał się na hotelowe zaplecze i bezszelestnie ściągnął z półki butelkę wypełnioną benzyną, z której niczym ostrzeżenie wystawała szmata. Kilka tygodni temu nie reagowałby impulsywnie, ale ta część Claude'a, która odpowiadała za zdroworozsądkowe podejście - o ile o takowym mógł kiedykolwiek mówić - obumarła. Bez tego buforu przypominał odsłonięty, poszarpany nerw. W przybyciu nieznajomego upatrywał przede wszystkim zesłanej mu przez los szansy, a nie zagrożenia, nawet jeśli nie wiedział, czy ktoś poza nim widział cienie we mgle i nie miał pewności, czy ktokolwiek potwierdzi tę wersję wydarzeń, która zaczęła się formować wśród innych gorączkowych, zakrawających na deliryczne rozważań.
Mógł zaprószyć pożar.
Mógł być wolny.
Mógł ściągnąć na siebie gniew Zhenga i Wena.
Mógł odwrócić uwagę od schodów, od korytarzy, od walenia w drzwi, które zostałoby zagłuszone przez tumult na zewnątrz.
Mógł popełnić w ten sposób nieumiejętne, powolne samobójstwo.
Mógł zyskać czas na znalezienie Ralfa.
Zważył swój los w ręce, a potem bez namysłu podpalił lont i cisnął go przed siebie.
Mam na imię Ralf. Jestem prawnikiem. Pochodzę z Niemiec. To w Europie. Jestem Europejczykiem. Czy mówisz po angielsku? Nie rozumiem. Nie wiem. Ile to kosztuje? Jak dotrę do...? Dokąd?
To były pierwsze zdania, których nauczył się w mandaryńskim; znał je na pamięć, korzystał z nich bez zastanowienia, powtarzał je jak echo po lektorze udzielającym głosu aplikacji do nauki języka. Potem dołączyły do nich urywki żargonu z pracy: przerwa, nadgodziny, spotkanie, ubezpieczenie, należności, ryzyko, kredyt, okoliczności. Nie potrafił użyć ich w zdaniu, choć rozpoznawał ich brzmienie i zapis, jak głosy i twarze ludzi, z którymi przyszło mu pracować; kiedy umykały mu ich imiona, zerkał ich na identyfikator gdy nie patrzyli; kiedy zapominał znaczenia któregoś ze słów, po najechaniu na nie kursorem tłumacz proponował pięć możliwych znaczeń, ułożonych od najbardziej kontekstualnie prawdopodobnego, do najmniej. To dużo kosztuje. Mam długi. Nikt mnie nie ubezpiecza. Okoliczności są trudne. Ryzyko wysokie. Spotkanie niemożliwe.
Potem słuchając rozmów Claude'a i Fei nauczył się paru innych słów. Zapamiętał nazwy posiłków, poznał ich składniki, dowiedział się jak jest gotować, kroić i smażyć, poznał gorące i zimne, poznał smaki: słodkie, kwaśne, gorzkie. Poznał słowo koc gdy jeszcze w Ritz-Carltonie Fei powiedziała, że go przyniesie, i wróciła niosąc ich naręcze; poznał ogień gdy ten przygasał w rozpalonym przez nich ognisku; poznał muzykę, spacer, rzekę i drzewa, gdy te zaczęły zmieniać kolory, oraz szalik, gdy Claude poprawiał go na jego szyi jeszcze niedawno, mamrocząc do Fei coś o tym, że Ralf nie potrafił go nawet porządnie zawiązać. Pokroili go. ... smażyć w piekle ... ... drzewie. Jin musiała mówić o Joshule.
Przez pierwsze parę dni nie byli w stanie nawiązać z nim kontaktu.
Zamglone oczy i opadająca głowa upodobniały Ralfa do oczekującego nadejścia śmierci starca: zbyt żywego aby zostać pochowanym, a jednak zbyt martwego na przebywanie wśród żywych. Jak gdyby spał z otwartymi powiekami: jedną nogą na jawie, jedną we śnie, jedną na ziemi, drugą w w grobie, jedną w niebie, drugą w piekle.
Shujuan znała ten widok bardzo dobrze. Gdy podopieczni domu opieki, w którym pełniła rolę pielęgniarki, wpadali w ten stan, z reguły oznaczało to konieczność rozpoczęcia przygotowań do pogrzebu. Zawiadomione rodziny reagowały na trzy sposoby: jedni przyjmowali tę informację obojętnie i celem dopełnienia formalności dopytywali o koszt pochówku, drudzy zabierali swych rodziców i dziadków do domu, aby to w nim spędzili ostatnie dni życia, a ci ostatni zaczynali blisko codzienne odwiedziny, choć przeważnie byli to krewni, którzy nie pojawili się w ośrodku od lat. W trakcie tych natrętnych wizyt nie przestawali żywiołowo zapewniać pacjentów o tym jak ważni byli w ich życiu: na głos rozpamiętywali wspólne wspomnienia wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca, jednocześnie usiłując wetknąć testament i długopis w zmurszałe ręce w kolejnych próbach uzyskania podpisu. Nie zniechęcał ich zupełny brak reakcji, ani to, że starcy nie zaszczycali ich choćby przelotnym spojrzeniem.
Przez wszystkie lata, które tam przepracowała, tylko raz była świadkiem tego jak jeden z nich złożył na podanej mu kartce podpis. Podpisał się cudzym imieniem i nazwiskiem; nie wiedziała, czy był to chwilowy przebłysk inteligencji, demencja, czy szaleństwo.
Przeważnie odchodzili w ciągu trzech miesięcy, choć bywali i tacy, którzy tkwili w tym stanie przez niemal rok. Zdarzało się, że nie mrugali, jak gdyby zapadli w sen z otwartymi oczami; często jedynie płytki oddech świadczył o tym, że wciąż żyli. Upatrywali sobie punkt w przestrzeni, ślepi i głusi na otaczającą ich rzeczywistość. Na początku dało się ich karmić: otwierali usta i powoli przeżuwali dziecięce porcje podawanych posiłków. Z czasem te musiały przyjmować coraz mniej stałą formę: zamieniały się w papki, które wystarczyło przełknąć. Gdy przestawali przełykać zamiast jedzenia przynosiła im kroplówki.
Często z nimi rozmawiała, choć zdawali się jej nawet nie słyszeć. Ich milczenie tworzyło ciszę, którą każda z pielęgniarek wypełniała na swój sposób: jedne opowiadały im o innych pacjentach, inne o serialu, który oglądały, a ona sama przeważnie o własnym życiu, jak gdyby próbując zasięgnąć u nich rady.
Zauważyła, że Noah w podobny sposób nie potrafił się zamknąć, chociaż podejrzewała, że i jego wizyty wynikały z narzuconego mu obowiązku. Mieli postawić Ralfa na nogi: ona zmieniała mu opatrunki, on miał zadbać o to, co Zedong nazywał samopoczuciem. Pod wieloma względami przypominało to próby wywabienia przestraszonego zwierzęcia z kryjówki, choć Bogiem a prawdą, patrząc Ralfa widziała jedynie pustostan. Noah musiał mieć nadzieję, że któraś z opowiedzianych Ralfowi historii wzbudzi jego zainteresowanie na tyle, by powtórzył choć jedno jej słowo echem.
Nie rozumiała niemieckiego, ale była zdania, że równie dobrze mógł próbować przekonać kota do samodzielnego zejścia z drzewa, zbyt wysokiego, aby człowiek mógł wspiąć się na nie po zwykłej drabinie. Nie miała prawa wiedzieć, że to porównanie nie mijało się dalece z prawdą: Ralf uciekł myślami gdzieś na szczyt Panshan.
Wychodząc po zmianie opatrunków - tej śmiesznie symbolicznej ilości opatrunków, nieporównywalnej do tej, jakiej potrzebował Claude - poczuła na karku nieprzyjemne mrowienie. Trochę jakby o skórę otarł się zimny podmuch wiatru. Trochę jakby patrzył na nią drapieżnik.
Kiedy obejrzała się przez ramię wąskie jak szpilki źrenice Ralfa okazały się obserwować ją z chłodnej powierzchni błękitnych tęczówek. Było to wrogie i nienawistne spojrzenie; niemal podskoczyła gdy jej wzrok je napotkał. Przypomniała sobie wszystko to, co syczała przez zęby odrywając gazę od jego skóry: że jej zdaniem nie powinni byli pozostawiać ich przy życiu, że powinni byli zdechnąć, rozszarpani pociskami lub poćwiartowani nożami, że niewiele brakowało, choć pozostaje mieć nadzieję, że Claude się z tego nie wyliże, że nie wygląda na to, aby kiedykolwiek miał stanąć na nogi, że w jej ocenie Ralf powinien wyglądać tak samo, żeby się wreszcie, kurwa, obudził i coś z tym wszystkim zrobił, bo ją wykończą, bo to wszystko ich wina, bo są jej to kurwa winni! Ale wkrótce zrozumiała, że ta nienawiść nie była przeznaczona dla niej; że tylko przypadkiem znalazła się na celowniku, ale palec nawet nie drgnął na spuście.
Gdy wychodziła znów patrzył nieprzytomnie w przestrzeń. Wracając korytarzem była gotowa uznać to wszystko za przewidzenie, ale będąc paręnaście metrów od drzwi pokoju, w którym go trzymano, usłyszała głuche tąpnięcie ciała upadającego pod własnym ciężarem i skowyt, przez który w jego kierunku biegiem ruszyli inni, szturchając ją w pośpiechu ramionami.
- Ralf, Ralf, Ralf... - Usłyszała cmokanie Zedonga. - Nie pamiętasz? Możesz chodzić, śmiało, gdzie tylko zechcesz! Ale tylko na klęczkach. Możesz też spróbować pełzać jak robal. Podnieście go.
Shujuan przełknęła ślinę. Przyspieszyła kroku.
- Wy, biali, niczego nie potraficie się nauczyć.
Jęk.
- A może się mylę? Zawsze uważałem cię za inteligentnego. Inteligentniejszego, przynajmniej, niż twój kumpel. Pamiętasz, jak skończył? Oczywiście, że pamiętasz - w końcu tam byłeś.
- Nie idź tam - Shujuan złapała idącą w stronę jego drzwi Jin za rękaw, ale ta wyrwała jej się krótkim, gniewnym szarpnięciem. - Zaklinam cię, Jin, nie idź tam teraz.
Jin była bliska śmiechu:
- Niech sobie przypomni.
- Nie poznaję cię.
- Nie znasz mnie.
Znów był na podłodze, ściągnięty na ziemię przez nieubłagalną grawitację tego, co sami powołali do życia; tego monstrum, ciężkich zlepów materii przyciągających ku sobie kolejne, rozrastającego się na jego oczach ponad rozmiary mieszczące się w polu widzenia, jakoby w zaprzeczeniu samemu istnieniu czegokolwiek poza nim. Prędkość ucieczki stała się blisko nieosiągalna: znalezienie się w zasięgu przyciągania, którego nieskończenie liczne i długie ramiona zdolne były dosięgnąć w każdy zakamarek świata jeśli tylko dać im wystarczająco dużo czasu, było jednoznaczne ze staniem się jego częścią.
Opór był bezcelowy. Ralf prędko przestał go stawiać, wchodząc w objęcia własnego tragicznego przeznaczenia, zdającego się spodziewać się go z szeroko rozłożonymi ramionami, wyczekującymi uścisku. Ten uścisk losu był nieomal ojcowski; był powrotem do domu po buntowniczej nastoletniej ucieczce.
Zedong uśmiechnął się, gdy nie bez brutalności podnieśli wtenczas Ralfa do pionu, sadzając go na krawędzi łóżka. Dopiero wtedy Ralf zaczął obejmować rozumem to, co się stało, to, do czego sam doprowadził, wreszcie też to, co okazało się być jego własną zgubą. Nieomal odwzajemnił ten uśmiech, zarazem groźny i serdeczny, nie tyle z zamiarem przypieczętowania przymierza, które wkrótce miało przyjść im zawrzeć, co po to, by zdziwienie na twarzy Jin wkrótce przerodziło się w histerię utraty kontroli.
A jednak nie patrzył na nią z gniewem, spostrzegła Shujuan. Zimna i ostra jak czubek noża nienawiść gdzieś znikła, ukryta: teraz zdawał się ją przepraszać, błagać wzrokiem o wybaczenie, prosić, aby została, aby porozmawiali, choćby i przez chwilę.
Ale Jin cofnęła rękę zanim Ralf zdążył chwycić ją w tej niemej prośbie. Shujuan wydawało się wtedy, że Jin rozpoznała fałszywość tamtej przynęty; wmówiła sobie, że to dlatego jej nie przestrzegła.
Bo następnego dnia Jin wróciła do tego pokoju, choć ledwo nacisnąwszy jego klamkę zapragnęła się cofnąć, jak gdyby przeczucie błagało, by zawróciła. A jednak jej nogi, wbrew jej własnej woli, zawiodły ją do środka. Był to triumf ciekawości nad rozsądkiem, litości nad pragnieniem zemsty, złudzenia nad prawdą, w którą jakaś jej część desperacko nie chciała wierzyć.
- Zabiliście go - wyartykułowała po chwili mierzenia Ralfa wzrokiem przymrużonych oczu z ustawionego nieopodal łóżka krzesła, na którym czuła się bezpiecznie z tego tylko powodu, że Ralf wciąż nie mógł stanąć o własnych siłach. Zedong powtarzał, że był mściwy, zdolny do zemsty i gotowy na wszystkie poświęcenia, jeśli te oznaczały pomszczenie wyrządzonych mu krzywd, a jednak patrząc na niego, kręcącego przecząco głową, powoli, jak gdyby robił to szamocząc się pod wodą, nie potrafiła zobaczyć w nim zagrożenia. Nie tylko dlatego, że został zneutralizowany jak lwię pozbawione kłów i pazurów; przede wszystkim dlatego, że jego wzrok wzbudzał współczucie.
Miał niewinne spojrzenie zbitego kundla, nierozumiejącego powodu brutalności okazanej mu przez przypadkowo napotkanych ludzi, których zaciśnięte pięści okazały się skrywać kamienie zamiast piłek, i których ręce, zamiast rzucić mu patyk do aportu, zaczęły go nim bić. Wątpliwości, które czuła już wcześniej, przybrały na sile jak ból w reakcji na dotknięcie rany, ale przywykła już do ich ignorowania.
- Zabiliście go i powiesiliście na widoku; miał być ostrzeżeniem, groźbą, narzędziem w tej waszej układance?
- Nie zabiliśmy go.
- Powiedziałeś coś innego Zedongowi.
- Powiedziałem mu jedynie to, co musiał w tamtej chwili usłyszeć.
- Powiedziałeś to samo gdy was przesłuchiwali.
- I wymuszone torturami przyznanie się do winy uznajesz za wiarygodne? - Ralf znów pokręcił głową, tym razem zdając się nie dowierzać w padające z jej ust słowa, jak gdyby spodziewał się po niej więcej. - Znaleźliśmy go tak będąc na spacerze. Fei nalegała aby z nami pójść i- Widziała go, Jin, ale nie wiem, czy to zrozumiała. Jest prawdą, że was okłamaliśmy. Jest też prawdą to, że stchórzyliśmy i nie pochowaliśmy go, nie zdjęliśmy nawet z tego przeklętego drzewa. Upozorowaliśmy wyjazd, bo wszystko było gotowe: tego ranka przyszedł się ze mną pożegnać. Może powinienem był zrozumieć, że był to inny rodzaj pożegnania. Był przyjacielem, ja sam źle to zniosłem, i myśleliśmy, że w ten sposób oszczędzimy wam bólu.
Jin poderwała się na równe nogi i nieoczekiwanie usłyszała za sobą echo zatrzaskiwanych drzwi; nagle znów stała na korytarzu, oparta o nie, z tępym bólem pośpiesznych kroków rezonującym w piętach. Tym razem jej nogi same skierowały ją ku wyjściu, zanim Ralf zdążyłby powiedzieć cokolwiek więcej, ale zdążyła usłyszeć ciąg dalszy, dźwięczący jej w uszach długo po tym jak z korytarza skierowała się na dwór, gdzie wyjący wiatr zmiótł rozpuszczone czarne włosy na jej twarz. Mogłaś ukarać go za wszystko! - wciąż słyszała, odgarniając je oburącz z czoła - Wszystko co tylko przyszłoby ci do głowy, tylko nie to.
Wiatr wiał, jak gdyby będąc przedłużeniem głosu Ralfa, zdającego się nieść jak krzyk, choć on nawet nie podniósł głosu. Mówił nieomal szeptem, bo wciąż miał zdarte od wrzasku gardło. Jin zrobiło się niedobrze gdy zrozumiała to, usiłując uporządkować wspomnienie tej rozmowy w swoich myślach.
Tamten wrzask był ogniem, tym samym, który strawił ćwierć miasta; teraz jego głos był jak samotny płomień zapalniczki.
Ale nikt nie powiedział, że to nie on był zarzewiem pożaru.
Fei podbiegła do Ralfa i prawie obiła mu brodę swoim strapionym czołem, gdy rzuciła się w jego instynktownie wyciągnięte ramiona, które oplotły jej plecy w twardym i silnym uścisku, jasno przekonującym ją, że żył, choć obawiała się, że to, co się wydarzyło, nie było czymś z czego ktokolwiek mógł wyjść żywym.
Kiedy widziała go ostatnim razem ze strupów zadrapań na jego twarzy jeszcze lała się krew; próbował podnieść się z asfaltu pod budynkiem, lecz uginały się pod nim ramiona; chciała do niego podbiec i go osłonić, ale czyjeś ręce mocno trzymały ją w miejscu, gdy wyrywała się ze łzami w oczach i z dławiącym krzykiem w gardle: CLAUDE, RALF, NIE, PRZESTAŃCIE, ZOSTAWCIE ICH, ZOSTA-A-A...
Ktoś wreszcie krzyknął, że wystarczy. Ktoś inny, że jeśli nie przestaną, naprawdę ich zabiją.
Ktoś inny zapytał czy właśnie nie o to chodziło. Czy to nie wtedy rzucili się na siebie nawzajem?
Została stamtąd zabrana i przekazana pod opiekę Jin. Fei potrzebowała chwili na zrozumienie w jakim charakterze Jin uczestniczyła w tej obławie.
Jin chciała, aby ją widzieli, pojawiła się tam jak podpis malarza pod bitewnym obrazem, jaśniejący dostojnie na tle krwi, wymiocin, tłuczonego szkła i błota. To ty!, rzuciła się na nią, zanim zdążono ją od niej odciągnąć, To ty, to ty! Jin zdawała się jej nawet nie zauważać, zbyt zafascynowana własnym dziełem, hipnotycznym tańcem noży i pięści, z którego wybudziło ją dopiero pojawienie się broni. To wtedy ekstatyczny trans, w jaki wprowadziła ją zemsta, zamienił się w lęk: Wystarczy! Przestańcie! Ale ich nie dało się powstrzymać, nie był w stanie zrobić tego nikt, nawet Zedong - nie, pomyślała Fei - w szczególności Zedong. Skoczyli sobie do gardeł opętani agresją, pijani przemocą, odurzeni gniewem.
Ale Ralf żył i mówił do niej z dłońmi na jej ramionach. W porównaniu do Claude'a wyglądał tak, jakby to wszystko nigdy się nie stało, ale nie chciała mu tego mówić. Nie był to widok, którego się spodziewała: słyszała, że był przykuty do łóżka i wyobrażała go sobie nieprzytomnego.
Mrugnęła.
- Nie zrobili mi krzywdy. Wszystko jest w porządku, ale chyba woleliby żebym tu nie przychodziła. Martwiłam się. Ralf, ja tak się martwiłam, Claude jest-
- Co z Claudem?
Poczuła, że powinna skłamać. Umiała już to robić niemalże tak zwinnie jak oni i wiedziała, że zrobiliby to będąc na jej miejscu. Zawahała się, ku własnemu zaskoczeniu rozerwana między chęcią powiedzenia, że nie żyje, a uspokojeniem Ralfa, łganiem, że jego stan jest dobry, że się polepsza, że z tego wyjdzie. A jednak odnosiła wrażenie, że ta decyzja, jeśli podjęta, miałaby przerastające ją następstwa: byłby to wybór między dwoma różnymi światami, którą podjęłaby nie tylko za siebie, lecz za wszystkich. Czuła to w kościach, jednocześnie zaczynając rozumieć, że był to wybór, który oni podejmowali za innych codziennie.
- Przepraszam. Zabronili mi o tym mówić. Nic nie wiadomo.
Ralf zniósł to lepiej niż się spodziewała. Jakiś czas przytakiwał w milczeniu, ze wzrokiem wbitym w przestrzeń.
- Kto się tobą zajmuje? Jin? Shujuan?
- Tang. Jest teraz u kogoś innego, ale pewnie zaraz przyjdzie też do ciebie. Jest w porządku, nie musisz się o mnie martwić. Obiecał nauczyć mnie paru rzeczy, na wszelki wypadek.
- Masz co jeść?
Co gdyby zaprzeczyła? Byłoby to kłamstwo, paskudne, zważywszy na jego stan i na to, że zdawał się naprawdę martwić. Przytaknęła:
- Pić też. Nie chodzę głodna.
- Na pewno?
- Tak. A ty, jesz?
Ralf uśmiechnął się na ten przejaw troski.
- Nie byłem w stanie - pogładził ją po głowie, przeczesując jej włosy - ale gdy wróci mi apetyt odżyję jak podlany przesuszony kwiatek.
- Tang mówił mi, że nie wydobrzejesz dopóki nie zaczniesz jeść. Proszę, zjedz cokolwiek. Obiecujesz?
- Obiecuję, Fei.
- Będę już szła, żeby się nie gniewali.
- Poczekaj. Jest coś, o co muszę cię prosić.
Znów poczuła, że był to jeden z tych ważnych momentów, w których parę słów zdolne było zmienić bieg jej życia; jej i tych wokoło. Uniosła brwi tak jak zwierzęta unoszą uszy, nasłuchując.
- Pamiętasz gdy niedawno, przed tym wszystkim, poszliśmy we trójkę, ty, Claude i ja, do Parku Ludowego na spacer?
- To ten z bramą i stawami, prawda?
Ralf przytaknął. Masywna i barwna konstrukcja bramy górowała nad odwiedzającymi jak wysoki i milczący kustosz; jesienią drzewa przybierały jej ciepłe kolory i odbijały się w tafli wody, która za sprawą ich czerwieni zdawała się zmieniać w krew.
- W trakcie tego spaceru widzieliśmy na drzewie wisielca. Prosiliśmy, żebyś nie patrzyła, ale to był Joshua.
- Nie pamiętam żeby ktokolwiek wisiał na drzewie.
- Muszę cię prosić, abyś to sobie przypomniała.
Fei zastanowiła się przez chwilę.
- Wcale tam niedawno nie byliśmy, Ralf.
- Nie, nie byliśmy.
- Ale mogę sobie przypomnieć, jeśli potrzebujesz, abym to zrobiła.
- Gdyby Jin cię o to zapytała-
- Powiem, że od dawna nie byliśmy we trójkę na spacerze, ostatnio ciągle chodziliście sami, a ja musiałam czytać książki, rysować i siedzieć z dziewczynami. Powiem, że kiedy tu byłam, prosiłeś, abym skłamała, że podczas naszej ostatniej wizyty w Parku Ludowym widzieliśmy wisielca i był to Joshua. Jin mówiła mi, że go zabiliście i jesteście złymi ludźmi. Powiedziała, że dla własnego dobra powinnam trzymać się od was z daleka, bo jestem młoda i namieszaliście mi w głowie. Że darzę was ślepym zaufaniem i uwielbieniem, i że muszę być idiotką, żeby nie wiedzieć co wyprawiacie za plecami nas wszystkich.
Z i tak już bladej twarzy Ralfa odpłynęła krew; to była nerwowość, której nie był w stanie ukryć, ta, która pojawia się w obliczu realnego, śmiertelnego zagrożenia, wobec którego był całkowicie bezsilny.
- Fei-
- Ale mogę sobie przypomnieć. Jednak wszystko ma swoją cenę.
- Zaczynasz brzmieć jak ktoś kogo znam.
Fei uśmiechnęła się do niego; była z siebie dumna jak dziecko, które opanowało nową sztuczkę.
- Zrobiliście to? Zabiliście Joshuę?
- I tak, i nie.
- Chcę znać prawdę. A poza tym, będziesz miał u mnie dług wdzięczności.
- Powiedziałem ci ją. A mój dług wobec ciebie jedynie by urósł. Pamiętam o nim.
- Chcę wiedzieć co dokładnie będę z tego miała.
- Mogę się obyć także bez takiej interesownej pomocy - odparł Ralf, już spokojniejszy. Ponownie oparł się o poduszkę - wtedy jeszcze mógł - i spojrzał na nią z czymś, co graniczyło między aprobatą a obawą.
- Wtedy powiem Jin o co mnie prosiłeś.
- Widzisz: będziesz mogła szantażować mnie tą prawdą do końca życia.
- Twojego, jej? Mojego własnego? - Zapytała, a ostrożny uśmiech ponownie zaczął spływać mu z ust. - Wiesz co, przypomniałam coś sobie. Faktycznie byliśmy nie tak dawno w tym parku, jakoś tak zanim przyjechał Zedong i oni... Myślałam, że kogoś widzę między drzewami i krzyknęłam, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ten człowiek był martwy i wisiał na sznurze. Podeszliście bliżej, a ja za wami, chociaż kazaliście mi zostać i zaczekać. Wyglądaliście na przestraszonych i kiedy spojrzałam na niego ponownie, zrozumiałam: to Joshua. Było go łatwiej poznać po ubraniu.
- Wyglądał strasznie i kazali mi nie patrzeć - Fei otarła oczy wnętrzem dłoni - ale ja nie mogłam oderwać od niego wzroku, więc Ralf podniósł mnie i stamtąd zabrał, ale sam był przerażony, Claude też. Powtarzałam im, że to Joshua i że musimy mu jakoś pomóc. Próbowali mnie uspokoić: najpierw mówiąc, że to nie Joshua, ale ja wiedziałam, że to on, potem mówiąc, że teraz muszę być odpowiedzialna i dzielna, bo przecież nie chcę, żebyś ty i Shujuan płakały. I wtedy obiecaliśmy sobie, że nic wam nie powiemy, a ja- ja- ja teraz łamię tę obietnicę, Jin!
Palce Jin wbijały jej się w ramiona jak pazury przycupniętej na drzewie wrony; Fei czuła jak zaczynały drzeć z napięcia im dłużej mówiła, im bardziej zanosiła się szlochem, im więcej szczegółów wymyślała. Jej oddech omiatał twarz Fei: usiłował przyspieszyć, dorównać pulsowi, lecz Jin regulowała go długimi wdechami i wydechami, jak podczas biegu, przykucnięta naprzeciw niej na środku swojego pokoju.
- I- I- I- oni wzięli jego samochód i rzeczy i gdzieś wywieźli, a ja miałam o-o-odwracać wtedy waszą uwagę i-
- Wystarczy, Fei. Już wystarczy. Przepraszam, że cię o to zapytałam. Ralf o tym wspomniał i- Ja nie mogłam przestać o tym myśleć.
- Chciałaś ich za to ukarać? - Zapytała Fei, patrząc na Jin dziecięcymi, naiwnymi oczami, wciąż pełnymi łez. - Gdybym wiedziała, że tak to się potoczy, nigdy nie pomogłabym im tak was o-o-okłamać, b-bo prawda byłaby le-epsza, nawet gdybyście przez to płakały, a tak oni prawie nie ży-y-yją...
- Zrobili wiele złych rzeczy, Fei, któregoś dnia to zrozumiesz. Ja, najwidoczniej, też. Idź już. Tang na ciebie czeka.
- Przepraszam, Jin.
I chociaż Fei wyszła z jej pokoju, Jin wciąż tkwiła w miejscu, jak gdyby niezdolna podzwignąć się z ciężarem własnego sumienia. Przełknęła gęstą, dławiącą ślinę. Było jej duszno nawet gdy otwarłszy na oścież okno wychyliła z niego głowę by zaczerpnąć powietrza.
A wiatr wciąż wył. Dostał się do wnętrza, wydymając zasłony; te, pchane którymś z powiewów, zrzuciły lusterko z jej stolika nocnego, rozbijając je o parkiet na drobne kawałki i skazując ją na siedem lat nieszczęść. Jin patrzyła na to szeroko otwartymi oczami; słowa Ralfa wdarły się do jej głowy, a ich echo szalało w niej jak wiatr, rozbijając w drobny mak kolejne z jej przekonań, planów i zamiarów.
Kiedy Tang zapytał o przyczynę płaczu, Fei odpowiedziała mu, że Jin znów mówiła straszne rzeczy. Pragnienie skłamania w imię własnej korzyści znów uspokoiło się, jak podrapane swędzenie.
Odchodziła stamtąd walcząc z uśmiechem: teraz mieli żyć w świecie, w którym Joshua naprawdę popełnił samobójstwo, w świecie, w którym Jin się myliła - w którym jak głupia zaufała Zedongowi.
Shun, wyszeptała któregoś dnia Fei, obmywając zabliźniający się znak wyryty nożem na karku Ralfa; wyłonił się spomiędzy warstw skrzepniętej, ciemnej i kruszącej się krwi jak zagrzebana pod suchą ziemią mozaika, znaleziona przez archeologów. Shun, powtórzyła ze ściągającymi się brwiami i zaciskającymi ustami, co brzmiało niemal jak schön.
- Ładny? - Zapytał Ralf półprzytomnie, ale Fei zaprzeczyła kręcąc głową, choć nie mylił się zbyt bardzo: piękny, ładny, miły, dobry i grzeczny, nie odbiegały dalece od posłusznego, pokornego, rozsądnego, sprzyjającego i szczęśliwego. Dobry i grzeczny, a więc posłuszny i pokorny, czyli rozsądny, czyli sprzyjający, czyli miły, czyli sprawiający szczęście, a więc piękny.
Któregoś dnia przyszła z mazakiem i notesem i położyła się obok niego na brzuchu, ponieważ on sam wciąż nie był w stanie leżeć na plecach. Z policzkiem opartym na zgięciu łokcia wodził oczami za kreskami, które Fei, machając w powietrzu nogami jak gdyby był to tylko kolejny dziecięcy rysunek, nakreśliła na papierze, chłonącym atrament łapczywie jak opatrunki wciąż sączącą mu się z rany krew. Tusz przebił przez parę kolejnych stron. Fei niosła nieco notatnik aby lepiej widział znak, który zapisała.
- Te trzy kreski - wskazała palcem - to rzeka. Jak w Syczuanie. A to obok wygląda jak człowiek, ale znaczy liść, albo stronę, taką w książce. Bez głowy - zakryła górne dwie kreski - to waluta, pieniądze. Oraz skorupa, więc głowa - zastukała knykciami o własne czoło. - Tak jak muszla chroni małżę, tak czaszka chroni mózg. Ten człowiek, cały - zarysowała kółko wokół całego znaku - znaczy też głowę. Przez tę skorupę i dlatego, że jak to dorysujemy, powstaje z niej człowiek.
- Fei, ja nic z tego nie rozumiem.
Fei skrzywiła się, wyraźnie strapiona. Spojrzała na zamknięte drzwi i znów na niego.
- Inaczej - zaczęła znowu. - Byłeś taką kreską. Jest wysoka, ale skrzywiona u dołu, ma złą podstawę. Trzeba ją naprostować. Żeby ją wyprostować, trzeba ją ukrócić. Widzisz, teraz jest mała. Jakbyśmy ucięli jej nogi i głowę. Potem odrastają, już proste, znowu jest wysoka. I dopiero z takiej prostej wysokiej kreski powstaje wartościowy człowiek. Byłeś tutaj - wskazała na pierwszą, krzywą kreskę znaku. - Jesteś tu - wskazała na drugą, skróconą. - Musisz dostać się tu. Głowa.
Wskazała na ostatni element znaku i tym samym palcem dotknęła po chwili skroni. To wtedy otworzyły się drzwi i czyjś głos oznajmił, że pięć minut minęło. Fei była czujna; gdy tylko skrzypnęła klamka wydarła stronę z notatnika i zmiętą schowała pod poduszką; gdy w progu pojawił się Huang, była już na nogach i kierowała się ku wyjściu.
Ralf myślał o barze przejętym przez znajomego Claude'a. W innych czasach w podawanych w nim driknach pobrzękiwały kostki lodu z wytłoczonymi na powierzchni słowami. Kiedy zasypiał pokrywając się zimnym potem, czuł się jak jedna z nich, powoli topiąca się w szklance w jeden z tych dusznych, gorących wieczorów.
- Pewnie wydaje ci się, że prawie wam się udało - Jianshe powiedział to z politowaniem, chociaż, niespodziewanie, było w nim więcej współczucia niż wrogości. - Że wystarczyło wyjechać parę godzin lub dni wcześniej, przecież nikt nie wiedziałby gdzie was szukać. Ale to nie była kwestia godzin, Ralf, waszego wyjątkowego pecha, ani przypadkowego szczęścia tych, którzy zostali posłani jako zwiadowcy, nie. W ciągu godzin wiedzieli gdzie was znajdą, w ciągu następnych dotarli na miejsce, wystarczyło czekać, cierpliwie i dyskretnie, dotarcie tam zajęło wam w końcu znacznie dłużej, niż myśleliśmy. Nie wpadliście przez niefortunne wyjście po zapasy czy niewystarczającą ostrożność. Jedynym błędem było zostawienie Jin, skoro już musieliście zapoznać ją z adresem.
To była kostka domina, która pchnęła pozostałe: runęły jedna za drugą, każda kolejna cięższa od poprzedniej. A jednak czyjaś ręka powstrzymała ostatnią z nich przed runięciem wprost na Ralfa, choć niewiele brakowało, aby zamieniła się w jego płytę nagrobną.
- Nie wydaje mi się aby był to twój pomysł - kontynuował Jianshe, napotkawszy milczenie. - Zedong wie, że nie popełniłbyś takiego błędu. Ale jakkolwiek ostrożny nie byłbyś w swoich kalkulacjach, nie uwolnisz się od cudzych pomyłek i niedopatrzeń. Cudzej... - zawahał się chwilę - ...głupoty. To ona prawie cię zabiła, ale Zedong by na to nie pozwolił. Mimo wszystko darzy cię jakąś sympatią. Gdyby uważał cię jedynie za użytecznego, pewnie skończyłbyś gorzej.
Dopiero wtedy Ralf na niego spojrzał. Dotąd, znużony, chłodził poobijaną skroń o zimną ścianę. Jianshe pomyślał, że w podobny sposób musiał patrzeć w porze monsunowej na komary, które wkradały się do pomieszczeń i natrętnym bzyczeniem zdradzały swoją obecność. Rozprasowałby go na ścianie, gdyby mógł. Zdawało się, że jak wielkie, ospałe zwierzę, Ralfa powstrzymywała przed tym jedynie niechęć ruszenia się z miejsca; jeśli jednak Jianshe podleciałby zbyt blisko, zostałby zabity na jego skórze zanim zdążyłby nadpić z niej krwi. Należało poczekać, aż coś uśpi jego czujność.
- Po co mi to mówisz?
Dopóki nie zapytał, Jianshe był pewien, że przez cały ten czas go nie słuchał.
- Niektórych z nas dużo kosztowało zdobycie ułamka życzliwości, na którą ty możesz liczyć, jak gdybyś był jego jedynym synem, jedynym, cholernym, dziedzicem. Rzeczy, które uszły ci na sucho, byłyby wyrokiem śmierci dla każdego z nas. Nawet ja mógłbym nie przeżyć na twoim miejscu - Jianshe był tego boleśnie świadomy. Zginąłby, ilukolwiek nie zdążyłby przed tym pociągnąć do grobu. - A ufał mi nawet wtedy, gdy wiedział, że nie może ufać już nikomu.
- Do czego zmierzasz?
- Nie ma sensu tego marnować. Na twoim miejscu korzystałbym z tego stanu rzeczy do woli. Nie godzi się cierpieć, kiedy możesz mieć każdy ze znanych ludzkości środków przeciwbólowych. Nie ma sensu głodować, gdy wokół jest tyle jedzenia. Byłby gotów pokroić jednego z nas i podać ci na talerzu, gdybyś zapragnął świeżego mięsa. Zastanów się nad tym. Nie stać cię teraz na unoszenie się dumą, ani na zemszczenie się w sposób, w jaki byś pragnął. Nie musisz tak na mnie patrzeć. Wiem co chodzi ci po głowie.
To była ryzykowna karta. Jianshe wyłożył je wszystkie na stół, dobrze wiedząc, że może nie mieć kolejnej okazji. W oczach Ralfa wielu dostrzegłoby tego dnia jedynie zmęczenie, ale on wiedział, że tuż pod jego maską dokonywał się osąd.
- Chcesz się zemścić? Proszę bardzo, ale nim to zrobisz, przemyśl to długo i dokładnie. Może się okazać, że przestaniesz widzieć ku temu powody. A jeśli się nie rozmyślisz: przynajmniej będziesz w stanie zrobić to w dotkliwszy sposób.
Rozbiegli się po jego mieszkaniu. Rozproszyli się w jego pustce jak wessani przez próżnię, każdy wciągnięty przez coś innego: przez widok, przez kuchnię, przez łazienkę i kolekcję perfum, przez sypialnię i garderobę, przez przestrzeń będącą w stanie zmieścić ich wszystkich i przez fakt, że dotąd zajmowała ją jedynie jedna osoba. Wyrywali sobie ubrania z rąk i rozdzierali książki wzdłuż grzbietów, rozbijali flakony wody toaletowej i rozszarpywali pościele, a Jianshe przechadzał się między nimi z rękoma splecionymi za plecami.
Chcieli je spalić, lecz porzucili ten pomysł widząc jak kręcił z dezaprobatą głową; był to ruch, który zwiastował kłopoty.
- Kto wam powiedział, że możecie cokolwiek ruszyć? - Zapytał, gdy zapadła cisza. Rozejrzał się po każdym pomieszczeniu z osobna, w sposób w jaki przyszły nabywca ogląda nieruchomość. Dało się widzieć cień uśmiechu w kąciku jego ust, lecz nikt nie miał prawa wiedzieć, co ten miał oznaczać.
Jianshe czuł się tam prawie jak u siebie. Przekartkował jego dokumenty i starannie ułożył je z powrotem w teczce; przejrzał kalendarz i schował go wraz z nią w szufladzie; obejrzał parę trzymanych w kartonie butów, których Ralf musiał nigdy nie mieć okazji założyć. Złożył w kostkę część ubrań i umieścił je w pudełku, ułożył na nich obuwie i jedną z butelek perfum, przez ramię przerzucił zdjęty z wieszaka płaszcz i wyszedł, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
Klucze, które znalazł na wycieraczce pod nimi, schował do kieszeni.
Ze szczękiem wylądowały w dłoni Ralfa. Jianshe odniósł wrażenie, że byłby je w stanie złapać choćby i przez sen, płytki i czuwający. Patrzył na niego pytająco, z brwiami ściągniętymi w nieufnym grymasie.
- Przyniosłem ci coś - oznajmił Jianshe. - Większość została, chociaż w różnym stanie: musisz mi wybaczyć, ale oni są żywiołem, który nie zawsze da się opanować w porę.
Położył przed nim pudełko i zdjął płaszcz, w którym Ralf po chwili rozpoznał swój własny.
- Ładny, prawda? Wiem, że to osobliwy prezent. Domyślasz się pewnie, co oznacza.
Ralf przytaknął, lecz nie wydawał się zaniepokojony. Ciężko było dowiedzieć się o nim czegokolwiek poza tym, co już wiedzieli i musiał być tego świadomy, jak gdyby pozbył się dowodów zbrodni przed przybyciem śledczych na jej miejsce.
- Tyle lat ciężkiej pracy nie może iść na marne, Ralf. Żaden z nich nie wie jak to jest spaść z tak wysoka. W większości przeżyli, bo kiedy to zatrzęsło światem, i tak pełzali niewiele powyżej powierzchni, przez którą my, lecąc w dół z samej góry, przebiliśmy się jak meteoryty. Nie wiedzą, jak to jest stracić wszystko, bo nigdy zbyt wiele nie posiadali. Nie ma w nich tej goryczy, którą ty i ja czujemy na języku. Nie potrzeba im wiele więcej od życia, ale ani ciebie, ani mnie, nigdy nie zadowoli jedynie to. Nie przeszkadza im mycie się w rzece; ty i ja nie spoczniemy, póki rurami nie popłynie ciepła woda. Dla nich jest światło ognia i latarek, dla nas żarówek w żyrandolach. Ich zadowoli konserwa: ja pragnę mięsa.
Miał jego uwagę. Przemówił do czegoś, co nagle ożywione, nasłuchiwało z nastawionymi na sztorc uszami. Jianshe uśmiechnął się do Ralfa.
- Przebierz się i chodź. Tang uprzedził nas, że więcej szkody przyniesie ci przeleżenie tych tygodni w łóżku, niż zniesienie bólu chodzenia.
Mógł już chodzić i chociaż po tamtym starciu zostały już tylko świeże blizny, coś było nie tak. Musiał wsłuchać się w ten ból by go namierzyć, jak niemożliwe do zlokalizowania źródło odległej muzyki, melodii uparcie zagłuszanej zgiełkiem codzienności, a mimo to jedynie pozornie milknącej, nigdy na wystarczająco długo, aby mógł pozwolić sobie na zapomnienie, że ta wciąż grała. Czasem cichła, choć zapadającą wówczas ciszę odczuwał jeszcze dotkliwiej; nauczył się już, że była jedynie momentem, w którym puzonista nabierał powietrza w płuca, a pianista rozluźniał palce przed przystąpieniem do crescendo. Każda sprawa, którą przyszło mu się zająć, uniemożliwiała mu skupienie uwagi na nutach; był wtedy niemożliwy do zniesienia i być może sam ten fakt wystarczał, żeby pragnący zniknąć mu z oczu ludzie wywiązywali się z obowiązków szybko i należycie, aby nie spędzić przy nim choć minuty dłużej niż było to konieczne.
Zedong nie mógł być bardziej zadowolony z tego stanu rzeczy: napędzany gniewem umysł Ralfa pędził przed siebie po torach podsuwanych mu pomysłów tak szybko, że wkrótce miało zabraknąć szyn. Dokładał je na bieżąco, widząc na horyzoncie trujący dym unoszący się znad lokomotywy, która nadciągała z niepowstrzymywalną prędkością, gotowa przeorać ziemię gdyby tych zabrakło. Słyszał ten niosący się z oddali łoskot, trzask zamieniających się w drzazgi drzew, którym przyszło runąć na jej drodze, kładł nowe tory i lękał się dnia, w którym skończyłaby się przetapiana na nie stal.
Kładzie je na oślep, zauważał z zadowoleniem Jianshe w przerwach w dosypywaniu węgla do pieca. Nie ma pierdolonego pojęcia dokąd je pociągnąć. Nie dajesz mu się nawet zastanowić!
Raz czy drugi zaciągnął hamulec, przypominając im obu, że jest to w stanie zrobić; dzięki temu Zedong pamiętał, że wciąż ma kontrolę nad tym żelaznym monstrum, a Ralf, że ta, która przypadła mu w udziale, pozostaje uzależniona od dobrej woli Jianshe.
Za pierwszym razem go nie uprzedził - posypały się iskry, zdolne postawić w ogniu gęstwiny lasu, przez które przedzierała się kolej.
Za drugim dał mu znać z wyprzedzeniem, dzięki czemu hamowanie nie zwaliło ich z nóg, a Ralf nie uskarżał się na przedłużający się postój.
Za trzecim odkryli, że w jego trakcie mogą zadecydować którędy Zheng pociągnie nowe tory. Robił się podatny na sugestie gdy tuż za jego plecami stygł rozgrzany masyw lokomotywy, stal jej korpusu parująca jak gorąca skóra dzikich bydląt o chłodnym świcie. Wystarczyło wskazać kierunek; przypomnieć, że tak gwałtowny skręt grozi wykolejeniem; że jeśli nie nadąży z budową torów, któregoś dnia wryją się w ziemię.
Z czasem budowa nowych miała pochłonąć i stare szyny. Nie byli pewni co miało to oznaczać.
A jednak to w ciszy postoju mógł podążać za echem bólu do jego źródła, nasłuchiwać go i błądzić po korytarzach własnego umysłu jak po labiryncie; muzyka na przemian głośniała i cichła w miarę jak zbliżał i oddalał się od miejsca, z którego dobiegała. Ilekroć jednak przyłożył ucho do którejś ze ścian, pewien, że dzieli go od niego tylko ona, cofał się niczym poparzony i błądził dalej, jak gdyby ucisk w miejscu dawnego złamania miał doprowadzić do ponownego pęknięcia pamiętającej uraz kości. Jednocześnie nie mógł powstrzymać się przed ciągłym przeciągnięciem palcami po miejscu, w którym ta przebiła skórę, nieustannym sprawdzaniem siły nacisku, którą mógł znieść bez agonalnych męczarni; ciężaru, jaki mógł udźwignąć nawarstwiający się na wodzie lód bez strasznego trzasku pękającej powierzchni, dławiącego chłodu tego, co znajdowało się tuż pod nią, niemożliwej do udźwignięcia wagi spęczniałych ubrań i głębokiej ciemności dna.
Puszczał zanim zdążyłby poczuć prawdziwy ból; oddalał się od myśli, która go wywoływała, utrzymując od niej bezpieczny dystans, stale świadom jej obecności, jej zmieniającego się położenia, tego, że to nie on usiłował ją znaleźć, lecz to ona szukała go. Czasem zrywał się w nocy z twarzą omieconą jej oddechem; innym razem ten niespodziewanie oplatał jego kark. Oglądał się wtedy za siebie, a ta rozwiewała się, przepłoszona; miał kiedyś spojrzeć znów przed siebie, prosto w jej ślepia.
To stało się tego dnia.
Kiedy zamknął oczy, wciąż widział wściekły wzrok Claude'a, jego rozwrzeszczaną, pokiereszowaną twarz o rysach zniekształconych przez kłącza sztywnej blizny porastającej prawej policzek. Wisiał tuż nad nim i Ralf był gotów uwierzyć, że chciał go zabić.
Początkowo Shujuan nie była pewna co zrobić z wyglądającym spod wypalonej skóry czerwonym mięsem, zwęgloną tkanką i powstającą wokół niej opuchlizną, jednak Ralf zdawał się nie myśleć ani o bólu, który wykrzywiał jego twarz, ani o bliźnie, która miała powstać w miejscu jego źródła, okrągła i rozgałęziona niczym słońce. Rana płonęła żywym żarem równie mocno, co ono, nie dawała ugasić się ani wodą, ani żelami, które schły pod bandażem. Przyniesiono mu lód zanim okłady zdążyły nabrać odpowiedniej temperatury w pracującej chłodziarce.
- Potwierdza się to, co mówiłem od początku - powtarzał Jianshe Zhengowi, lecz ten kręcił głową. - Ralf niemal zdarł sobie wtedy gardło do krwi, a teraz okazuje się, że krzyk nie tyle był mu obojętny, co mógł go ucieszyć! Potrzebujemy kogoś innego. I musimy przestać polegać na dawnych przyjaźniach.
Zerknął na Ralfa przekładającego zimny kompres do policzka, purpurowiejącego w miejscu uderzenia.
- Kiedyś zrobiłby dla mnie wszystko. Teraz jedyną łaską jest to, że nie udusił mnie zanim ktokolwiek odważył się zareagować.
- Mogłeś obronić się sam - zauważył Zheng.
- Byłem zaskoczony.
- Nie pierwszy i nie ostatni raz. - Nie wydawał się przekonany. Jianshe przypomniał sobie sprawność, z jaką Ralf łapał wszystko, co rzucił mu dotąd w ręce, zażartość, z jaką bronił się wtedy, gdy ich znaleźli, ale nie powiedział nic, dopóki Zheng nie wyszedł.
- Nie zrób dla niego czegoś, czego on nie zrobiłby dla ciebie - zwrócił się do Ralfa.
- Nie zamierzam.
- Nie protestowałbyś więc, gdyby któremuś z nas przyszło do głowy go za to ukarać? - Zapytał, lecz w odpowiedzi Ralf jedynie zwarł mocniej szczęki. - Tak myślałem. Lepiej upewnij się, że to zostanie między nami. I nie dawaj Zhengowi powodów do wykorzystania tego, póki może. To przyjacielska rada, Ralf, nie groźba. Nie zamierzam mieć w tobie wroga.
W zaciśniętej pięści od pokrywającego ją potu rozmiękała kartka. Tusz rozmył się pod wpływem wilgoci, ale Ralf zdążył zapamiętać zapisane na niej słowa. Kiedy Shujuan zmieniała opatrunek, nabrzmiałe od napięcia żyły zdawały się oplatać jego palce pierścieniami jak węże.
Wiedział, że podniósł się alarm kiedy trzask drzwi zlał się z łomotem ciężkiego obuwia i pobrzękiwaniem odbezpieczanej w biegu broni. Balkony i okna zjeżyły się lufami chwilę po tym jak oddane przez Huanga strzały pomknęły po ziemi w pogoni za obcym, roznosząc na trawie okręgi jak puszczone na wodzie kaczki. Zrzucili to wtedy na karb przypadku: nie był to ani pierwszy, ani ostatni raz, gdy ich obecność przyciągnęła ku sobie obcych, kierowanych tym samym instynktem, który po chwili kazał im uciekać. Yan i Noah zdawali się najlepiej o tym pamiętać, ale z ich zdaniem nie liczył się nawet Ralf, który ostrożne sprzeciwy wobec polityki Zhenga mógł jedynie zbyć pełnym kłamliwego zrozumienia uśmiechem.
Teren wokół hotelu okazał się czysty, lecz w budynku znów przelotnie zawrzało. Wydobyte z dziur w wilgotnym gruncie naboje stygły na poczerniałej od ziemi dłoni Huanga; wpatrywali się w głębokie ślady butów pozostawione przez ucieczkę jak myśliwi na tropie dzikiego zwierzęcia. Zapuścili się w głąb miasta, lecz odciski podeszw prędko urwały się na asfalcie w półmroku wieczora.
- To nie był żaden z nas, ani nikt od Wena - zameldował Jianshe Ralfowi. - To pierwsze potwierdza Huang, drugie Yichen.
- Przypadkowy przechodzień?
- Huang twierdzi, że obserwował nas dłuższą chwilę. Miał lornetkę.
- Ktoś ma na nas oko. Co na to Zheng?
- Twierdzi, że zaaranżował to Wen.
- Oczywiście.
- Kto inny uznałby to za paranoję, ale dobrze wiesz, że po dzisiejszym będzie szukał pretekstu. Któregoś dnia go znajdzie.
- Musisz spać spokojnie z myślą, że jest gotów poderżnąć gardło komuś, kto przed miesiącem znajdował się tuż pod nim.
Na chwilę zapadła cisza. Jianshe przyjrzał się własnym paznokciom zanim spojrzał znów na niego.
- Ten ktoś opowiedział się po niewłaściwej stronie - żachnął się, niespecjalnie tym przejęty. - Graliśmy przecież w bakarata. I w nim, i w życiu, wystarczy wiedzieć na kogo obstawić swoje pieniądze. Jest nieco łatwiej kiedy wiesz w jakiej kolejności ułożone są karty.
Uśmiechnęli się do siebie, usadzeni przy stole w pokoju Ralfa. Zdążyli wydać rozkaz rozejścia się i zachowania czujności, kiedy trzaskliwy szum krótkofalówek i pikanie nadających komunikaty beeperów rozbrzmiały ponownie, każąc im wierzyć, że obcy u bram miał jedynie odwrócić uwagę od trwającego desantu i skumulować ich ludzi w możliwie najodleglejszym od miejsca ataku punkcie. OGIEŃ. OGIEŃ W ZAPLECZU PRAWEGO SKRZYDŁA.
Jianshe dopadł do okna; musiał otworzyć je i wychylić się, aby zauważyć, że grupa skierowana w miejsce, gdzie Huang widział kogoś z zewnątrz, nie zdążyła jeszcze wrócić.
- Módl się aby Wen nie kręcił się nigdzie w pobliżu. W przeciwnym wypadku to może być ciężka noc. Idę tam.
Ralf przytaknął mu, nie ruszywszy się z fotela. PŁONIE ZAPLECZE. PŁONIE ZAPLECZE.
PŁONIE ZAPLECZE.
- Poczekaj - obejrzał się, kiedy ten naciskał klamkę. - Każ im obstawić wejścia. Do tego po dwóch w oknach na każdą flankę. Kiedy wrócą, nikt nie wchodzi, nikt nie wychodzi.
Jianshe, przemierzając korytarz z krótkofalówką przy ustach, przełożył jego słowa.
Ralf podniósł się z miejsca i podszedł do okna. Zamknął na chwilę oczy.
W następnej światło ustawionych na parapetach reflektorów zmusiło go do ich otwarcia.
W kolejnej omiotło kontur jego twarzy, kiedy obrócił się, nagle świadom czyjejś obecności.
Zbliżająca się ku niemu twarz Claude'a mignęła w snopach światła, którego białe pasy przecinały miejscami ciemność. Ralf wstrzymał oddech. W ciszy, która między nimi zapadła, byłby gotów uwierzyć, że z całego świata nie zostało nic poza ich dwójką. Claude stał w zasięgu jego ręki i milczał, a jednak milczenie to zawarło w sobie więcej słów, niż kiedykolwiek wymienili.
- To ty - stwierdził wreszcie Ralf, nie będąc w stanie ukryć zdziwienia.
- Chciałem cię przeprosić.
Ralf pokiwał głową.
- Za to, co zrobiłeś, czy to, co masz zamiar zrobić? - Uśmiechnął się gorzko, jakby spodziewał się momentu, w którym poczuje przebijające skórę ostrze, jego obrót we wnętrznościach, śliską drogę od wątroby do serca. To byłby smutny koniec; być może jedyny, jaki powitałby bez cienia oporu.
- Nie miałem głosu w tamtej sprawie. Nie chciałem tego robić, ale uznali to za konieczne. Jesteś cały?
Ralf przytaknął i przyjrzał mu się uważnie: oczom, w których ponownie zagościła nieufność, ustom, których pocałunki nawiedzały go po nocach nie mniej natarczywie niż koszmary, skórze, na której zabliźniał się wyryty nożem znak. Claude spuścił wzrok i odwrócił się.
- Nie mogę na siebie patrzeć. Nie zamierzam cię do tego zmuszać. Naprawdę chciałbym, aby nasze spotkanie wyglądało inaczej, ale nie miałem wyboru: albo to, albo nic, być może już nigdy. Musiałem cię zobaczyć. Musiałem upewnić się, że-
- Claude... - Ralf przerwał mu, przysuwając się bliżej, tak aby stanąć z nim twarzą w twarz. Słowa utknęły mu w gardle; jak miał wypowiedzieć na głos coś, czego nie odważył się dopuścić do myśli?
Ujął go za brodę tak, jak kiedyś, choć z ostrożnością jakiej nie zdarzyło mu się dotychczas przejawić; jego palce przesunęły się po wypukłości blizny, skąd trafiły na kark. Potem objął go tak, jak kiedyś, z twarzą wtuloną w zgłębienie jego szyi, z ciałami napierającymi na siebie jak dwa gotowe scalić się magnesy o przeciwnych biegunach. Ciepły uścisk stał się krótkim, ciepłym pocałunkiem.
Takim, jak kiedyś.
Za drzwiami dał się słyszeć stukot obuwia w biegu.
- Nie możesz tu być - Ralf odsunął się, spojrzał niespokojnie za okno i na korytarz. - Ktoś z zewnątrz nas obserwował. Teraz płonie zaplecze. Powiedz mi, że Wen jeszcze nie wrócił i nie ma z tym nic wspólnego.
- Musiałem jakoś się tu dostać. - Trudno było ocenić, czy Claude się uśmiechnął; blizna zadzierała jego prawy kącik ust do góry. - Wen o niczym nie wie.
Ralf wciągnął ostro powietrze. Zastanawiał się nad czymś przez chwilę, wsparty na parapecie.
- Jianshe, jak wygląda ten ogień? - Zapytał wreszcie w krótkofalówkę. Claude spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami, lecz nic nie powiedział.
Po chwili ta zatrzeszczała z wiadomością zwrotną:
- To benzyna. Powoli gasimy. Jak na górze?
- Jeśli ktokolwiek tu był, nie dotarł na to piętro - odpowiedział Ralf, patrząc na Claude'a.
Następnym razem mogło się nie udać.
Płomienie gasły pod białymi kłębami z sykiem opuszczającymi dyszę gaśnicy i kiedy Jianshe pozostał zajęty oszacowywaniem strat, pochylony we mgle proszku gaśniczego, od strony głównego wejścia dał się słyszeć pojedynczy strzał.
Okoliczne ptactwo wzbiło się w powietrze jak kurz niesiony poruszonym powietrzem; kraczenie wron i gruchot gołębii zagłuszyły krzyki trwającego sporu. Claude i Ralf spojrzeli po sobie, nasłuchując.
- Ja pierdolę, czy wy nas kurwa nie poznajecie?
- Powiedziałem: stać!
Następnie padł kolejny. Wen odskoczył w tył; rozprysła się ziemia tuż u jego nóg.
- Czy was bez reszty popierdoliło? To my, wróciliśmy! Tak nas witacie?
- To rozkaz. Nie wpuszczamy i nie wypuszczamy nikogo.
- Czyj? - Wydarł się Wen, a ustawieni przy wejściu Shen i Liao spojrzeli po sobie. - Czyj to rozkaz? Zhenga? Zdecydował się nas wreszcie wygnać? Nie przypominam sobie, aby taki był nasz układ. Nie wystarcza wam haracz? Upokarzanie nas na każdym kroku? Czy wam jest kurwa mało?
- Biegnij - szepnął Ralf do Claude'a kiedy uwaga wszystkich zdawała się być skupiona na trwającym konflikcie. I nagle go nie trzymał: ujęty w dłoń nadgarstek wyrwał się w biegu, sylwetka znikła w ciemności, tupot butów rozmył w panującym zgiełku.
Sam zszedł niespiesznie schodami, pozwalając kryzysowi rozwinąć się na tyle, by zainteresował Zhenga. Jego kroki wciąż były ostrożne; niewłaściwe postawienie którejkolwiek stopy sprawiało, że nogi zapadały się od promieniującego ku kolanom bólu. Zimne powietrze podwórza zionęło mu w twarz gdy otworzył drzwi.
- Ralf! - Wen skierował się w stronę Ralfa, kiedy ten przekroczył próg, lecz ręka Shena odepchnęła go wpół kroku. - Zechcesz wyjaśnić mi co się tu dzieje? Czyje to rozkazy? Czy Zhengowi aż tak odjebało? Dlaczego nie możemy po prostu wrócić do siebie?
- Budynek był obserwowany przez kogoś z zewnątrz, o czym wiedziałbyś, mając dostęp do naszych sieci komunikacyjnych. Niedługo potem ktoś podpalił zaplecze, gasimy je do teraz. Rozkaz jest mój - wyartykułował i zamilkł na chwilę, pozwalając słowom wybrzmieć i wywołać szmer za plecami Wena. - Sprawdzamy czy nikt nie dostał się do środka.
- I wy go słuchacie - prychnął ze wzgardą ktoś z tyłu, przedzierając się do Liao i Shena. - Przyjmujecie rozkazy jakiegoś pierdolonego laowaia?
Splunął w bok, spojrzawszy na Ralfa. Ten stał niewzruszony.
- Nie wejdziecie dopóki sprawa się nie wyjaśni. To kwestia bezpieczeństwa.
- Niby kurwa czyjego? - Wen nie wytrzymał.
- Waszego, Wen - Ralf uśmiechnął się do niego cierpliwie.
Sylwetka Zhenga wyrosła zza jego pleców jak cień.
- Co się tu dzieje, Ralf? Masz naszych podpalaczy?
- Wen i reszta dopiero wrócili z miasta - odpowiedział mu, choć to w oczy Wena patrzył przez cały ten czas. - Zdają się mieć problem ze zrozumieniem, że nie damy się okraść, byle tylko nie musieli spędzić na dworze dodatkowych dziesięciu minut.
- Moje biedactwa - zacmokał Zheng. - Obawiam się, że dokładne przeszukanie budynku tych rozmiarów może zająć nieco więcej czasu.
- Zostały górne piętra oraz ich skrzydło.
- Nie zaszkodzi sprawdzić ponownie.
Znów rozbrzmiały odgłosy protestu, tym razem wścieklejsze, choć Wen, jak gdyby zaczynając rozumieć, zdawał się skupiać całą swoją energię na ujarzmieniu własnych obiekcji, rwących się do walki jak obronne psy.
- To wbrew naszym wcześniejszym ustaleniom - powiedział głośno i wyraźnie, lecz spokojniej, niż odzywał się dotychczas. - Nie wchodzimy na wasz teren. Wy nie wchodzicie na nasz.
- W obecnej sytuacji chyba nie mamy wyboru, czyż nie? - Uśmiechnął się Zheng.
To rozpaliło ich do czerwoności, jak chlust benzyny rzucony w i tak już szalejące płomienie. - Zdaje się zresztą, że dziś, jakże niefortunnie, zapomnieliście o tej zasadzie. - Z tymi słowami wycofał się, zanim ich ręce, jak skaczące w górę języki ognia, sięgnęłyby ponad zaporą z Shena, Liao, i dwójki równie uzbrojonych towarzyszących mu ludzi. - Zajmij się tym, Ralf.
Minęła chwila, nim ucichli na tyle, by mógł zabrać głos ponownie.
- Rozumiem wasze rozdrażnienie. Proponuję aby Wen wybrał się ze mną na wasze skrzydło- - Odgłosy oburzenia zagłuszyły go, nim zdążył dokończyć zdanie. - W przeciwnym razie przeszukamy je sami.
Wen patrzył na niego intensywnie, jedyny nieruchomy wśród poruszających się nerwowo ciał, doskakujących do niego z uwagami, których nie słuchał, komentarzami, które były zbędne, i ostrzeżeniami, które po chwili przedłużającego się milczenia kazały mu pokręcić przecząco głową. Ralf uniósł brwi.
- Rozumiem.
- Pies cię jebał, Ralf - wycedził Wen.
Wymienili ostatnie spojrzenie, zanim drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, wygłuszając nieustające pokrzykiwanie. Tym razem nie krzyczeli do straży, ani do niego.
Krzyczeli na siebie nawzajem i Wena.
Ralf nigdy nie sprawdził ich skrzydła. Zostali wpuszczeni po godzinie lub dwóch, z dłońmi skostniałymi od przenikliwego chłodu, w którym chmury oddechów zawisały oświetlone reflektorami. Kiedy te zgasły, noc okazała się ciemna i niemal bezgwiezdna; jedynie cienki kontur dążącego do nowiu księżyca pozwalał po dłuższej chwili dostrzec zębisty zarys budynków na horyzoncie. Niektóre były płaskie jak trzonowce, inne spiczaste niczym kły. Utknęli na dobre w zaciskającej się paszczy miasta.
Obserwował je ze swojego pokoju, paląc. Spojrzał w miejsce, w którym nie tak dawno stał Claude, jak gdyby liczył, że znów wyłoni się z mroku. Kiedy to nie nastąpiło, powoli wypuścił nagromadzony w płucach dym. Przeszedł przez jego chmurę, pragnąć przesiąknąć tym zapachem do szpiku kości. Z zamkniętymi oczami mógł niemal poczuć, jak przeczesuje jego włosy; jak obejmuje dusznym ciepłem jego twarz; jak wkrada się do ust; jak gładzi przedramiona; jak oplata go z kolejnym krokiem i rozwiewa się w ciemności. Zaciągnął się ponownie, długo i głęboko, nim poduszka zapadła się pod jego głową.
Nad świtem coś przerwało jego sen. Poruszył się niespokojnie.
Dał się słyszeć nieśmiały świergot ptaków; blade, błękitno-różowe niebo wyglądało spomiędzy chmur, ale obraz był rozmyty i kiedy Ralf mrugnął, poczuł w zmrużonych oczach znajomą, szczypiącą suchość. Przetarł je, co jedynie pogorszyło sprawę, i zaniósł się kaszlem, który już nie ustał.
Na wysokości kolan zdawała się sunąć poranna mgła, jak gdyby zakradła się z zewnątrz przez nieroztropnie otwarte balkony. Ralf, zgięty od kaszlu, zerwał się chwiejnie na nogi, usiłując zasłonić usta i nos kołnierzem. Przez nabiegłe do oczu łzy nie widział, gdzie stawiał kroki. Pokój obracał się powoli: podłoga uciekała mu spod stóp, meble nieoczekiwanie zsuwały się wprost na niego wraz ze wszystkim, co na nich stało, ściany zaś runęłyby na jego barki i głowę, jeżeli tylko w porę by ich nie odepchnął.
Był już niedaleko od korytarza, kiedy klamka wywarzonych drzwi z hukiem wyżłobiła w ścianie dziurę. Pod jego nogi potoczyła się puszka. Gaz pieprzowy ulatniał się z niej cienkim, spiralnym strumieniem. Znał ten widok.
Nie wiedział, czy jego głowa napotkała ścianę, czy podłogę. Nie wiedział kiedy wykręcono mu ręce do tyłu, ani kiedy zapięto na nich wrzynające się w nadgarstki zaciski.
Potem usłyszał własny krzyk, gdy czyjaś ręka szarpnęła jego kark, rzucając go na żwir, którym usypane było podwórze. Rana otworzyła się i krew zaczęła sączyć się na zimną, zroszoną trawę. Dopiero tam stopniowo odzyskał oddech: nie był pewien czyje głosy wyłaniały się z kakofonii kaszlu, ale przez gęste, szczypiące łzy widział, że nie był jedyny. Dookoła leżeli wszyscy inni: wywleczeni z łóżek, unieruchomieni i skneblowani, rozrzuceni po podjeździe i ogrodzie, zdezorientowani jak wyrzucone z wody ryby.
Dopiero kiedy spróbował się odezwać poczuł, że sam ma związane usta. Z twarzą na poły wduszoną w ziemię widział tylko buty chodzących między nimi ludzi; jeden z nich wgniótł jego głowę głębiej w rozmokły grunt, kiedy spróbował ją podnieść. Wywlekali z hotelu kolejnych, wymieniając się z rzadka uwagami, których nie był w stanie zrozumieć. Co jakiś czas z głuchym tąpnięciem i grzechotem usypującego się żwiru kolejne ciało padało gdzieś nieopodal niego. Kiedy zadarł głowę do tyłu, zrozumiał, że tuż nad nim leżał Claude.
Jego imię wyrwało mu się z gardła, ale zabrzmiało jak każdy inny jęk.
Nim poczuła gaz, przyprawiający o dreszcze przeciąg otarł się o kostki Fei niby domagający się uwagi kot. Wzdrygnęła się i szczelnie zawinęła się w ściągnięty z dyżurki koc, w którym snuła się po hotelu nad ranem niczym upiór. To nie był Ritz, to nie był nawet pusty i wychłodzony niczym mroźnia apartament Ralfa, w którym zgrabiały jej ręce i niewiele zabrakło, by zobaczyła własny oddech unoszący się w powietrzu; tu ziąb nie był niczym nowym, nawet za dnia ciągnął od kamiennych posadzek i wilgotniejących ścian, ale z tego względu przez większość czasu przesiadywała pod kocem w bluzie. Dopuszczała do siebie myśl o tym, że mogła stać się przewrażliwiona - do diabła, tęskniła za ciepłym łóżkiem, tyle że nie tym, które czekało na nią na górze! - ale przesiedziała w pojedynkę wystarczająco wiele bezsennych nocy i poranków, by wiedzieć, czego się spodziewać i zaniepokoił ją nagły spadek temperatury. Rzuciła okiem na zegarek - dochodziła szósta, do zmiany warty została godzina albo i dwie, jeżeli zmiennicy mieli się spóźnić. Ten przeciąg niósł ze sobą coś więcej niż jedynie zapach ziemi z zewnątrz - tego była pewna.
A potem kichnęła. Pusty hol odpowiedział echem.
Pociągnęła nosem i zaraz potarła go, nie mogąc w żaden sposób uśmierzyć swędzenia w zatokach. Zsunęła się z parapetu, w duchu przeklinając własną lekkomyślność - nie do pomyślenia, kto by się spodziewał, że w końcu się przeziębi! - ale zaraz zamarła, słysząc dwa - nie, trzy? - głuche tąpnięcia w oddali. Z pośpiechu, w którym gasiła lampę, omal jej nie wypuściła.
Wiedziała, że Wen i podążająca za nim klika nie zrobiliby jej krzywdy, zdążyła się już o tym przekonać, powoli badając i przesuwając granice tego, co brali za nieposłuszeństwo - w najgorszym razie przegoniliby ją w bezpieczniejsze, cieplejsze miejsce, a Tang, doktor Tang, dar boży, z którego został tylko cień i nazwisko, nad ranem urządziłby jej połajankę; nie, oni nie byli dla niej groźni, ale nie mogła powiedzieć tego o tych, którzy poszli za Zhengiem. Im przezornie wolała usuwać się z drogi.
Koc wydął się za nią niczym żagiel, kiedy przemknęła wzdłuż ściany w stronę najbliższej niestrzeżonej klatki schodowej, zamierzając prześliznąć się do swojego pokoju.
Tyle, że na klatce ktoś był.
Mdły blask jutrzenki wydobywał z ciemności ciemnopopielatą postać o zdeformowanych rysach twarzy. Nie, to nie była twarz, zdała sobie sprawę, wycofując się powoli, czując, jak cierpnie jej skóra i bojąc się wypuścić oddech. To była maska. Intruz miał na twarzy maskę gazową.
Z sercem walącym jak młot zawróciła na korytarz.
Myśl, myśl, myśl, powtarzała sobie jak mantrę, by nie poddać się panice.
Wyjrzała za okno. Zrozumiała, dlaczego nie widziała nigdzie chłopaków kręcących się zwykle ospale pod murami hotelu - ktoś wykorzystał to, że byli zmęczeni i rozkojarzeni, ktoś się nimi zajął. Nie widziała nikogo na zewnątrz. Kiedy szelest kroków za jej plecami przybrał na sile, zrozumiała, że została z dwiema możliwościami - mogła puścić się biegiem przez korytarz, nie licząc się z echem, którym poniósłby się tupot, modląc się o to, że obcych nie było zbyt wielu albo nie zdążyli jej okrążyć, albo w dół.
Usłyszała pobrzękiwanie.
I nagle poczuła, że nie wdychała już nocnego powietrza, a żywy ogień.
Niewiele myśląc, przesadziła przez parapet jednym susem, szarpnięciem otworzyła okno na oścież i wyskoczyła.
Szok związany ze zderzeniem z ziemią zagłuszył ból w kostce, która niebezpiecznie wygięła się pod ciężarem wytracającego impet ciała. Fei poderwała się z ziemi i pomknęła przed siebie; krew ryczała jej w skroniach. Kiedy przebiegała między samochodami zaparkowanymi przed hotelem, nagle drzwi jednego z nich otworzyły się na oścież, nieomal ją nokautując; odepchnęła się od nich rękoma i zygzakiem pognała dalej, przez skąpaną w pomarańczowawym świetle poranka ulicę, w stronę parkingu i opustoszałych biurowców, w których byłaby w stanie zgubić kogokolwiek, kto mógłby za nią podążyć. Podeszwami butów wybijała rytm nierówno bijącego serca.
Hotel tonął w chemicznej mgle. Intruzi przeczesywali korytarze po cichu, lecz sprawnie - tam, gdzie dostrzegli ruch, w następnym momencie po podłodze toczyły się granaty ciągnące za sobą smugi gazu. Krztuszący się nim, walczący o każdy oddech rezydenci nie stawiali oporu; zaciągnięcie na nadgarstkach opasek zaciskowych było kwestią sekund. Ledwo przytomnych i zdezorientowanych wywlekano na zewnątrz.
Claude, dysząc ciężko, zorientował się, co się stało i gdzie się znalazł, kiedy jego załzawione spojrzenie spoczęło na trawie pokrytej już nie rosą, ale topniejącym pod wpływem wydechów szronem. Oczy wściekle szczypały i nic nie wskazywało na to, by miało się to wkrótce zmienić; głuche jęknięcie stłumiła taśma, którą zamknięto mu usta, nim ciśnięto go na podjazd niczym worek mąki. Przekręcił głowę na tyle, na ile pozwalało mu ułożenie ciała i niepoharataną skronią oparł się o krawężnik. Blizna na twarzy paliła go, jakby skóra znów miała się rozejść w miejscu dawnych szwów.
W polu widzenia co pewien czas pojawiały się nogi pilnującego ich mężczyzny. Sprężystym krokiem przesadzał między rozrzuconymi wokół ciałami. Kiedy w widocznym zamyśleniu przystanął w pewnej odległości od niego, Claude dostrzegł zsuniętą na brodę półmaskę przeciwgazową; w zmierzwionych włosach odznaczały się gogle. Claude nie widział, w jakim celu obcy przykucał, ale po odgłosach - ciężkim rzężeniu, grzechoczącym w czyjejś piersi kaszlu i świście wdychanego łapczywie powietrza - mógł domyślać się, że interweniował w tych przypadkach, gdzie knebel w ustach zaczynał stwarzać ryzyko uduszenia.
Łzy toczyły się wzdłuż nasady nosa i dalej wzdłuż linii taśmy.
Claude myślał o mleku, którego zgrzewka stała na podłodze w kuchni; o mleku, które przyniosłoby mu ulgę, gdyby tylko mógł oblać nim twarz.
- Czy to wszyscy?
- Jedna wyskoczyła przez okno.
Zamarł.
- Ja pierdolę. Z którego piętra?
- Z pierwszego. To był jeszcze dzieciak, ale zaskoczył mnie. Tylko zmarnowaliśmy dobrą puszkę.
Rozmawiający ponad nim półgłosem nieznajomi umilkli. Ciężko obute stopy kilka centymetrów od jego nosa wydeptały półokrąg na trawie, jak gdyby obcy rozejrzeli się dokoła.
- Co z matką?
- Znaleźliśmy dwie kobiety, żadna nie wygląda mi na matkę.
- Ojciec?
- Tego się dowiemy, ale większość tych chłopaczków jest za młoda.
- Wu Shuai miał rację.
- I lepiej dla wszystkich, jeśli zawsze będzie ją miał. Ye! - zawołał znienacka jeden z nich. - Ye! To już wszyscy?
Claude nie usłyszał odpowiedzi. Mógł jedynie wyobrazić sobie krótkie skinienie głową; wystawiony do góry kciuk, który niczym topór mógł spaść na dół w każdej chwili.
- A gdzie Lei?
- Pójdę po niego.
Claude odruchowo zamknął oczy i skulił się, nastawiony na kopnięcie, kiedy but niebezpiecznie zbliżył się do jego twarzy, ale obcy tylko przez niego przestąpił. Nie pozostało mu nic innego niż bezsilne wpatrywanie się w tył głowy kogoś, kto leżał na boku obok niego z rękoma związanymi za plecami. Po chwili uzmysłowił sobie, że ten powoli to rozprostowywał, to przykurczał palce, jakby usiłował ocenić, czy był w stanie pod którymkolwiek kątem zahaczyć nimi o opaskę, która werżnęła się w nadgarstki. Claude poczuł mrowienie, ledwie poruszył zdrętwiałymi rękoma; były wykręcone, a pęta musiały skutecznie utrudnić krążenie.
W ciszy zakłócanej już tylko przez trele ptaków, stłumione postękiwanie i niewyraźny pogłos rozmów prowadzonych na granicy słyszalności rozległo się rytmiczne, przywodzące na myśl tykanie zegara postukiwanie, które z wolna narastało. Usiłował rozpoznać ten dźwięk, ale nie potrafił się skupić.
- Mogliście ułożyć ich w jednej linii.
Ta uwaga poruszyła coś w pamięci Claude'a. Skorodowane tryby podświadomości poruszyły się.
- Sam możesz ułożyć ich w jednej linii. Ściągnąłem z góry tylu, że ramiona mi odpadają.
- Czy wszyscy są cali?
- Tak, nikomu nic się nie stało. Jedna dziewczyna zdołała uciec - podobno wyskoczyła przez okno jak łasica.
- Widziałem tamte dwie. To ta małolata?
- Na to wygląda.
Nieznajomy wydał z siebie krótkie, pełne niedowierzania parsknięcie.
Claude znał ten głos.
- Gdzie Shuai?
- W środku. Wu został, żeby upewnić się, że nikt nas nie zaskoczy - myślę, że zaraz będziemy mogli wejść i się tam rozejrzeć. Wytrzymasz?
- Tak. To nie tak, że ta noga jest już kompletnie bezużyteczna.
Claude słyszał go już gdzieś - gdzie? Kiedy? Rozpaczliwie usiłował przywołać twarz, która by mu odpowiadała. Jakie nosił imię? Skąd się znali? Wspomnienia zderzały się ze sobą i przekręcały niczym ściśnięte w pęku klucze, z których każdy po kolei wściekle wpychał w zamek - wiedział, że któryś z nich musiał otwierać właściwe drzwi.
W końcu z niewysłowioną ulgą przyjął szczęknięcie zwolnionej blokady.
Rzucił się - raz, drugi, trzeci, a
- A temu co?
narastający w nim krzyk wyrwał się na krótko z piersi, kiedy ktoś w litościwym odruchu zerwał mu z ust taśmę. Claude zachłysnął się powietrzem, zachłysnął i zakrztusił, ale zaraz znów zaniósł się potwornym wrzaskiem, łabędzim śpiewem, który rozdarł ciszę.
- Yishen! - wrzasnął. - YISHEN! LEI YISHEN, DO KURWY NĘDZY!
I znów zaniósł się konwulsyjnym kaszlem, a szum w głowie zagłuszył tykanie zegara.
- Mój Boże. Pomóżcie mi przy nim!
Claude został podźwignięty - ktoś złapał go za ramiona, ktoś klepnął go w plecy, ktoś pogładził rozoraną, zlaną zimnym potem twarz. Zanim znalazł się na kolanach, poczuł, że ktoś rozciął pęta w kostkach.
- Znasz go?
- Tak, przetnij to. Szybko.
- Wu mówił-
- Ja go znam. Przetnij to gówno.
Ktoś wcisnął przecinak pod napięte zaciski, które zaraz spadły na ziemię. Wyglądały tak niepozornie, tak niegroźnie, pomyślał Claude, bliski histerycznego śmiechu. Roztarł nadgarstki, na których zdążyły się odcisnąć podbiegnięte krwią ślady.
Yishen, który przysiadł niezgrabnie na krawężniku z lewą nogą wyprostowaną przed siebie patrzył na niego w milczeniu. Poza tym, że koniec świata musiał zastać go tuż po zabiegu i zostawił na pastwę losu z zesztywniałym kolanem, nie zmienił się ani na jotę - może za wyjątkiem oprawek, z czego Claude zdał sobie sprawę po chwili.
- Ja pierdolę - jęknął. - Co to za kurestwo, którego użyliście? Gaz pieprzowy?
- Tak - potwierdził skruszonym tonem Yishen, nie spuszczając z niego wzroku. - Przepraszam. Jesteś ostatnią osobą, którą spodziewałem się spotkać - żywą lub martwą, bez znaczenia. Co ty tu w ogóle robisz?
- Jak widać daję się podduszać dla rozrywki. Co ty tu robisz?
- Mamy wiele do nadrobienia, to nie jest rozmowa na teraz. Chodź - zaproponował tamten, podnosząc się z pewnym trudem z ziemi. W ruchach Yishena kryła się ostrożność kogoś, kto przywykł do niespodziewanych ataków bólu, lecz kiedy wyprostował się, otrzepał i niedbale wsparł na podniesionej z ziemi lasce, w jego postawie było coś z nonszalancji. - Już wystarczająco długo cię tu przetrzymali. Wejdźmy do środka. Przemyjesz oczy, napijesz się i opowiesz nam, co się tu, u diabła, działo.
Claude wstał i przesunął wzrokiem po spiętych grzbietach pozostałych jeńców. Zauważył Zhenga usiłującego niepostrzeżenie zedrzeć z ust taśmę o nierówne płyty chodnikowe; dyszącego z wysiłkiem Wena, który poza tym leżał bez życia; zrezygnowanego Tanga, wpatrującego się martwym wzrokiem w żwir; Ralfa, którego kołnierz koszulki zapaskudzony był skrzepłą, wezbraną na karku krwią przemieszaną z płynem surowiczym.
- Znasz go? - Yishen wskazał na Ralfa laską.
Claude milczał.
- Claude...? - powtórzył - Znasz go? Mamy go wypuścić?
Niczego nie pragnął tak, jak tego, by położyć się na trawie obok Ralfa, przeciąć mu więzy i objąć; by mogli leżeć tak przez tysiąc lat, patrząc, jak świat wali się w gruzy, a ich pochłania ziemia.
- Niech leży, sukinsyn - splunął pod nogi i wskazał na Tanga. - Rozwiążcie tamtego, to lekarz.
Nie zważając na zaciekawione, ale przy tym nieufne spojrzenia towarzyszy Yishena, dopiero w progu, poza zasięgiem słyszalności kogokolwiek poza nimi, Claude zatrzymał tamtego w pół kroku.
- Proszę - wyszeptał gorączkowo - przysięgam, że wszystko wyjaśnię, odpowiem na każde pytanie, ale proszę, niech ktoś go zabierze do środka tak, żeby nie wzbudzić zainteresowania pozostałych. Niech Tang go obejrzy. Proszę.
- To nie takie proste-
- Proszę, zrób to dla mnie. W imię dawnej sympatii. W imię milczenia, które zachowałem, kiedy ty mnie o to poprosiłeś.
Twarz Yishena ściągnęła się w wyrazie zaskoczenia, a następnie poirytowania, nad którym zaraz zapanował.
- Dobrze - odparł chłodno - w porządku. Przysługa za przysługę.
Wskazał mu blat recepcji.
- Zaczekaj tam na mnie i bądź uprzejmy nie zaczynać beze mnie.
- Yishen, zaczekaj - Claude złapał go za ramię - zaczekaj, nie gniewaj się. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Nie zamierzam cię szantażować. Nie zrobiłem tego wtedy, nie zrobię i teraz - nie dlatego, że teraz nie ma to już większego znaczenia, ale dlatego, że i wtedy, i teraz nie chciałem ci zaszkodzić, rozumiesz...? Po prostu zrób to dla mnie. Proszę.
- Lei, pozwól na słowo!
- Dla mnie, Yishen. Nie ze strachu.
Yishen nakrył jego dłoń swoją i krótko uścisnął.
- Zaczekaj na mnie.
Yishen dotrzymał słowa.
Klnąc i nie posiadając się z nienawiści, nowi właściciele hotelu zaczęli metodycznie wciągać skostniałych zakładników. Tego nie uwzględnili w planie; praca zespołowa wymagała skoordynowania, a ta - nieustannego nawoływania i upewniania się, że nikt nie został w tyle. Claude starał się ich zidentyfikować i zapamiętać. Z zasłyszanych rozmów wyciągnął dość, by wiedzieć, że zarządzał Wu Shuai, a zastępował go - w zależności od tego, kto znalazł się pod ręką - Ye albo Lei. Wu przepadł jak kamień w wodę, co nie zdawało się ich szczególnie martwić - małomówny, szczupły jak trzcina Ye krążył między nimi, rozpoznawalny z daleka za sprawą upodabniającego go do zakonnego mnicha kaptura i półmaski, której nie zdecydował się zdjąć. Na ukos przez pierś nosił torbę, która przy każdym kroku pobrzękiwała ostrzegawczo; Claude nie miał złudzeń co do tego, że w razie jakichkolwiek problemów Ye nie szczędziłby im gazu i kto wie, czy nie zamknąłby za sobą drzwi na głucho.
Yishen zdawał się tym nie przejmować. W pewnym momencie wyłonił się z korytarza i rozsiadł się na fotelu obok Claude'a, wymachując przy tym lekko laską.
- Twój przyjaciel ma się dobrze - odpowiedział uspokajającym tonem, dostrzegłszy nieme pytanie w błagalnym spojrzeniu Claude'a.
- Nie wiem, czy po tym wszystkim jeszcze długo nim pozostanie, ale dziękuję. Jestem ci ogromnie wdzięczny.
- Nie ma za co - westchnął Yishen, ale niby od niechcenia pochylił się do przodu i ściszonym głosem zapytał:
- Kim on właściwie dla ciebie jest? Czy wy...?
- Nie - zaprzeczył Claude, czując, jak dopada go zmęczenie - nie. Ale to długa i naprawdę popierdolona historia, którą jestem ci winien. Możemy wrócić do tego na osobności?
Yishen skinął krótko. Pod pozorem przeciągnięcia się na powrót wyprostował się na siedzeniu.
- Shuai nie będzie o to pytał, więc opuść ten epizod w rozmowie z nim. Jego interesuje wasze przegrupowanie, układ sił, zapasy prowiantu i broń... Przyziemne rzeczy.
- Kim on jest?
- Shuai? Twierdzi, że żołnierzem, ale - Yishen uśmiechnął się kwaśno - pewnie kłamie. Nawet to imię nie jest prawdziwe - na początku naszej znajomości był bezimienny. Przywłaszczył sobie czyjąś tożsamość, bo tak jest prościej. O tym i o tym - tu wskazał na swoje kolano - też możemy porozmawiać w cztery oczy.
Wu okazał się mężczyzną w średnim wieku, którego z początku wziął za młodszego niż w rzeczywistości za sprawą zaokrąglonych - by nie rzec: chłopięcych - rysów twarzy. To była twarz, o której Claude powiedziałby, że mogła należeć do słuchacza: otwarta i wzbudzająca zaufanie. Złudzenie wiernego powiernika zaburzały oczy: nieruchome i puste, patrzące nie na rozmówcę, lecz na wskroś przez niego. Dwa reflektory odnajdujące w mroku zbiegów.
Albo żołnierzy, którzy mogliby zakłócić przerzut towarów, kto wie, czy nie żywych, przez granicę, zasugerowałby zapewne Yishen, żołnierzy, których można by się pozbyć, by zabrać ich rzeczy, ich broń, mundury i dokumenty. W końcu wreszcie żyli w pięknych czasach, w których czytnik linii papilarnych przestał stanowić zmartwienie. Wreszcie każdy mógł być tym, kim chciał.
Ale żaden z nich nie pisnął słowem. Siedzieli naprzeciwko siebie w sali konferencyjnej, dwóch na jednego, zupełnie jak na rozmowie kwalifikacyjnej: poddenerwowany, wyłamujący sobie palce Claude, Yishen z nogą wyprostowaną pod stołem na przytarganym kartonie z fakturami, które nigdy nie zostały wysłane, i Shuai, rozparty na krześle, z łokciami na podłokietnikach i niedbale splecionymi na piersi dłońmi, z maską przeciwgazową odłożoną na blat i pobrzękującą torbą przewieszoną przez oparcie w geście dobrej woli. Kiedy siadał, Claude zwrócił uwagę na przytroczoną do uda kaburę, ale tylko udał, że jej nie dostrzegł i odchrząknął.
- Gdybym wiedział, że przez cały ten czas mieliśmy kogoś w środku, moglibyśmy rozegrać to zupełnie inaczej - zaczął Wu, uśmiechając się przy tym zawadiacko. - Może nie zrezygnowalibyśmy z gazu, ale po co marnować środki...? Powiedz mi, Claude - możemy przejść na ty? Powiedz mi, co się tu dzieje. Co nieco o was wiemy, ale-
- Od jak dawna nas obserwowaliście? - zapytał bezceremonialnie Claude.
- Będą trzy tygodnie, prawda, Shen?
Yishen potwierdził skinieniem głowy.
- Zatem trzy tygodnie. Wystarczająco długo, żeby rozeznać się w waszym planie dnia, znaleźć w nim słabe punkty, ba, nawet poznać plan budynku-
- Poczekaj. Byliście w środku?
Wu uśmiechnął się szerzej i w tym uśmiechu nie zostało już nic z serdeczności. Tak wyglądał drapieżnik, który zdołał niepostrzeżenie zbliżyć się do ofiary na tyle blisko, żeby słyszeć jej oddech.
- Mały rekonesans to za mało, by powiedzieć, że byliśmy w środku - teraz z całą pewnością jesteśmy w środku, możemy sobie usiąść, porozmawiać, wypić herbatę, gdyby naszła nas taka fantazja... Nie, tylko się tu rozejrzeliśmy, żeby nie wpaść w gówno, którego mogliśmy nie zauważyć z zewnątrz - in-and-out operation, zupełnie jak złodzieje, nie tak było, Shen?
- Jak dla mnie mogłeś w tym czasie wyskoczyć nawet na lody, nie było mnie przy tym.
Wu zaśmiał się uprzejmie.
- To niewiarygodne, że mam wobec niego dług wdzięczności - i pośrednio, jak mniemam, również wobec ciebie. Nie wiem, co takiego zrobiłeś, że siedzisz tu z nami zamiast leżeć tam - wskazał niedbale na korytarz - z nimi, ale jak widać dobre uczynki okazjonalnie rzeczywiście procentują. Ale wróćmy do mojej prośby: powiedz mi, co się tu dzieje. Wiemy, że jesteście podzieleni na dwie grupy, wiemy, że obie za sobą nie przepadają i obie bywają, no cóż, konfrontacyjnie nastawione. To, czego nie wiemy to to, kogo możemy wypuścić. Interesują mnie nazwiska, imiona, kto tym kierował, kto odpowiadał za co, kto był użyteczny, kto- Kto sprawiał problemy - Usta Wu na powrót wygięły się w przyjaznym uśmiechu. Wskazał brodą na Claude'a. - Może kto ci to zrobił, może to też chciałbym wiedzieć. Nadal boli?
Claude nie odpowiedział od razu i poruszył szczęką, jakby próbując ocenić, na ile blizna wciąż mu dokuczała.
Zheng wiedział, co robił. Samo towarzyszące zasklepianiu się rany szczypanie czy przypominające o sobie od czasu do czasu uczucie ciągnięcia nie były dokuczliwe, nie tak naprawdę - z czego zdał sobie sprawę, spozierając kątem oka na Yishena - ale z każdym rzuceniem oka na własne odbicie w lustrze zbierało się mu na mdłości. Nocami budził się roztrzęsiony i zlany potem, przeżywając wciąż i wciąż na nowo tamten wieczór, usiłując zebrać resztki rozbitej pewności siebie, ale nawet wtedy, kiedy uspokoił się na tyle, by znów położyć głowę na poduszce, nie był w stanie pozbyć się paraliżującego strachu, który zagnieździł się w jego sercu jak niemożliwa do wyciągnięcia drzazga. Bał się, ponieważ został pozbawiony w zasadzie jedynego oręża, którym umiał władać i przed którym nie wszyscy potrafili - lub chcieli - się bronić - urody. Wykorzystywana z wyczuciem mogła zdziałać cuda - ludzie byli nią zbyt zaślepieni, by dostrzec nawet wyglądającą spod spodu zgniliznę; podejmowali się zadań i zaciągali zobowiązania, na które w innych okolicznościach nie wyraziliby zgody. Nawet Ralf mniej lub bardziej świadomie pozwalał, by wdzięk niekiedy przyćmiewał jego zdrowy rozsądek - choć o tym i o trwałym zaburzeniu równowagi w ich relacji Claude wolał nie myśleć, jeszcze nie.
Ludzie chcieli wierzyć, że to, co piękne, było też dobre.
A on mógł działać, zanim dotarło do nich, że ta ogólna zasada niekiedy zawodziła.
Ale tego wszystkiego nie mógł powiedzieć.
- Nie tak bardzo - odparł chłodno - ale to nie oznacza, że nie zamierzam porozmawiać z kimś, kto pociął mi twarz.
- Tym zajmiemy się na końcu. Mamy priorytety - Wu sięgnął po notatnik i długopis z hotelowym logo. - Zacznij od przydatnych, od tych, którzy będą skorzy do współpracy. I proszę, bez żartów - rozumiem, że mogą być wściekli, ale jeżeli będą sprawiać problemy, wciąż mamy dość puszek z gazem, żebyście wszyscy wyrzygali resztki oburzenia. Wolelibyśmy tego uniknąć.
Claude został zwolniony popołudniu, kiedy po szczegółowym przepytaniu i złożeniu przeprosin Wu uznał Wena za rozsądnego człowieka i pozwolił mu na powrót stanąć u steru. Wen, nawet jeżeli chował urazę, z godnością przyjął wyrazy ubolewania nad zaistniałą sytuacją. Potwierdził też lwią część tego, co Wu i Lei już wiedzieli - a co za tym idzie, na nogi stanęli wszyscy, którzy za nim stali. Kiedy związanego i zakneblowanego Zhenga przenoszono do apartamentu, który mógłby pełnić rolę domowego aresztu, Claude nie patrzył na niego; wraz z nim przenoszono bowiem Jianshe, Xu Jianshe, którego nie poznał - w przeciwieństwie do Ralfa. Samego Ralfa również zabrano z holu razem z nimi - raz, dwa, trzy, do góry! Claude nie zwolnił pewnego chwytu ani na moment, ale uciekał przed nim wzrokiem przez całą niemiłosiernie dłużącą się drogę.
- Możesz zostawić nas samych? - zapytał, kiedy Guanting opuścił nogi Ralfa na ziemię i wyciągnął wetknięty w kieszeń przecinak. - Nie będzie zachwycony, kiedy odkleimy taśmę.
- Wiem, dlatego nie jestem przekonany do pomysłu zostawienia cię tu samego.
- Myślę, że może być zbyć zdrętwiały, żeby próbować mnie zabić - wybacz, że tyle to trwało, Ralf. Zostaw nas.
- Zaczekam na ciebie na zewnątrz.
- To może potrwać.
- Jak sobie chcesz - westchnął Guanting - ale pamiętaj, że póki co mordę masz pociętą tylko z jednej strony. Nie przychodź do mnie z płaczem, jeśli wytnie ci kutasa z drugiej strony.
Claude uśmiechnął się kwaśno. Kiedy za Guantingiem zamknęły się drzwi, pozbył się zacisków na nogach i - z duszą na ramieniu - usunął taśmę. Ralf powitał go milczeniem i nie ruszał się, gdy Claude uwalniał jego ręce.
- Co ty sobie, do kurwy nędzy, wyobrażałeś? - zapytał w końcu ochryple, podnosząc się z ziemi i oglądając nadgarstki. Ślad po przypaleniu znów był paprzącą się, zaognioną raną. - Dobrze się bawiłeś? Niech leży, sukinsyn? Och, skąd to zdziwienie, Claude? - warknął - Myślałeś, że nie znam na tyle chińskiego? Że już mnie tak nie nazwano? Powinieneś był, kurwa, wiedzieć, że liczby i przekleństwa to pierwsze, czego uczysz się w nowym języku.
- Nie byłem pewien - przyznał niechętnie - i może mnie poniosło. Miałeś cały dzień na zastanowienie się nad tym i co, nie przyszło ci do głowy, dlaczego to zrobiłem? Nie pomyślałeś o tym, że gdybym rzucił się ci na ratunek, drugi raz nikt nie uwierzyłby w to, że się nie znosimy?
- Mogliśmy stąd zniknąć - wysyczał Ralf, a Claude mimowolnie cofnął się o krok, co nie uszło uwadze tamtego. - O właśnie w ten sposób, dziękuję za prezentację, krok za krokiem, walczykiem w stronę drzwi...! Mogliśmy zostawić to wszystko za sobą, zacząć z czystym rachunkiem, ale ty wolałeś-
- Czy ty, kurwa, jesteś ślepy, czy naprawdę nie rozumiesz, że właśnie zaczynamy z czystym rachunkiem? - żachnął się Claude, zniżając jednak głos. Nie wiedział, jak grube były ściany i czy za którąś z nich nie tkwił w zamknięciu Zheng lub Xu. - To nasza wersja wydarzeń jest teraz jedyną obowiązującą, a jeśli ktokolwiek spróbuje-
- ...a z pewnością spróbuje, bo zdążyliśmy zrobić sobie wrogów po obu stronach barykady, czego mogłeś nie zauważyć, będąc zbyt zajętym wpatrywaniem się w ten sznyt na ryju. Co, Claude, może się mylę? Guanting powiedział ci prawdę, wciąż może być gorzej, wciąż jest co ciąć.
Claude poczuł, że twarz zapłonęła mu nie ze wstydu, a za sprawą zimnej, odejmującej rozum furii, która niby czuła kochanka zaczęła szeptać mu do ucha, że przecież nie musiał tego słuchać. Przecież podobnie jak Guanting miał nóż w kieszeni. Boże, ma prawo być wkurwiony, mówi to w gniewie, powtarzał, starając się zagłuszyć własne myśli. Mówi to w gniewie. Mówi to w gniewie.
Ale czy w gniewie nie był szczery?
- Dobrze - wycedził przez zaciśnięte zęby - czy w takim razie mam poprosić o to, żeby pozwolono ci odejść? Zrobię to dla ciebie, jeśli chcesz. Dopilnuję, żebyś dostał prowiant na trzy dni. Czy tego właśnie chcesz? Popilnuję dla ciebie agregatu na wypadek, gdybyś zmienił zdanie.
- Może agregat wezmę ze sobą, ba! Może spakuję i zabiorę całe to pierdolone miejsce ze sobą, a zostawię ciebie. Ile razy zamierzasz zawieść moje zaufanie i przeprosić, myśląc, że to coś zmieni?
- To co powinienem według ciebie zrobić, co? Oświeć mnie, kurwa, w końcu miałeś sposobność przewietrzyć rano głowę!
- Powiedziałem ci. Wystarczyło mnie słuchać.
- Zawsze cię słucham. Po prostu się z tobą nie zgadzam - powiedział. - Yishen był moim dłużnikiem i zrobiłem z tego użytek, ale gdyby coś poszło nie tak, byłbyś kryty. Przeklinaj mnie, ile ci się żywnie podoba. Pewnie za kilka dni wypuszczą Jianshe - będziesz mógł się mu wyżalić.
- Jesteś skurwysynem, Claude.
- Teraz to widzisz? - zapytał, zdobywając się na okrutną parodię uśmiechu. Niczym magik prezentujący nową sztuczkę, wskazał na własną twarz. - Teraz, kiedy w twoich oczach już nie nadaję się do niczego, nawet do przeruchania się naprędce na stronie? Mam nadzieję - warknął, ruszając w stronę wyjścia - że Jianshe będzie dobrym zastępcą. Nie będę cię przepraszał za to, że zrobiłbym wszystko, żeby chociaż tobie nikt, jak to ładnie ująłeś, nie pociął ryja! Do zobaczenia, Ralf.
Na niższych piętrach nowy management niestrudzenie zaprowadzał zmiany. Utwierdziwszy się w przekonaniu, że ze strony niezadowolonych, ale nieskorych do burdy rezydentów hotelu nie zagrażał im bunt na pokładzie, nowoprzybyli jęli przetasowywać kwatery i przenosić własny dobytek. Ku zdziwieniu wszystkich, w skład inwentarza wchodził również pies należący do któregoś z podkomendnych Wu - przez pewien czas kręcił się wśród kartonów, ujadając przy tym przeraźliwie, ale zaraz umilkł i przepadł jak kamień w wodę, przywołany przeciągłym gwizdem. Claude zastał Yishena pogrążonego w rozmowie z Wenem. Na tym samym firmowym papierze, który podsunięto mu w sali konferencyjnej tworzyli listy, lecz zanim Claude zdołał rozczytać znaki do góry nogami, Wen zdążył zebrać papiery z blatu.
- Nie przeszkadzam? - zagadnął.
- Nie, nie, i tak już kończyliśmy. Wrócimy do tego rano - zwrócił się Yishen do tamtego, a Wen przywalająco skinął głową.
- To bystry chłopak - dodał, kiedy zszedł im z oczu. - Wydaje się, że dążymy do tego samego. Cieszy się szacunkiem innych. Jeszcze mamy szansę się polubić.
- Co zamierzacie?
- Nic takiego. Shuai i Ye mogą bawić się w żołnierzyków, ale to stare, nudne, długoterminowe planowanie pozwoli nam nie zdechnąć do wiosny. Prowiant, woda, ogrzewanie, oświetlenie - Yishen postukał laską w ziemię - niezależnie od tego, kto tu rządzi, ktoś musi się tym zająć. To niedoceniana praca, która przeważnie zostaje zauważona dopiero wówczas, kiedy żołądek przykleja ci się z głodu do kręgosłupa. Będziemy musieli wytrzymać przez zimę i wykorzystać ten czas na naukę. Nie wiem jak ty, ale ja nie mam pojęcia o uprawie warzyw. Szczyt moich osiągnięć na tym polu to utrzymanie przy życiu ziół na parapecie - a i to w większości zawdzięczam... Liying.
Yishen na moment umilkł. Jego twarz przybrała nieobecny wyraz.
- Przykro mi.
- Wiesz, kiedy zaczną się problemy? - zapytał z wolna, kierując się ku kuchni. - Wiesz, kiedy świat zwali się nam na głowę? Kiedy dotrze do nas, naprawdę do nas dotrze, kogo straciliśmy. Teraz wszyscy możemy jeszcze udawać, że to tymczasowe, że ktoś to wszystko naprawi, ale zobaczysz, że wraz z Nowym Rokiem wszyscy zrozumieją, że nikt nie wstanie z martwych, że nikt nie udawał i wszyscy umarli zupełnie na poważnie. Zima będzie ciężka. Chodź, napijemy się czegoś ciepłego.
Radosne, niosące się echem szczekanie zaanonsowało ich przybycie jeszcze zanim pchnęli dwuskrzydłowe drzwi. Wyżeł stał na szeroko rozstawionych nogach i merdał przyjaźnie ogonem, oblizując wielki pysk.
- Bao, do mnie! Do mnie, no już!
- Podjadałeś w aucie psie chrupki, Lei? Bao, nie skacz!
- Prędzej przypadkiem wytarzałem się z psich szczynach, żeby pomóc naszemu gościowi; wy będziecie prać mi te rzeczy - odparł, przysiadając na stole, a Bao natychmiast zaczął obwąchiwać mu kieszenie. Yishen podrapał go po grzbiecie. - Panowie, to Bailly, Claude. Francuz. Claude, poznaj Jia Jinyu i Zhang He. He przepłynąłby Haihe z Bao na plecach, byle mu włos z głowy nie spadł.
- Powiedział ten, który próbował kupić wierność mojego psa rybimi łbami.
- Bo jestem dobrym psem, prawda? - zagaił pieszczotliwie Yishen, pochylając się nad Bao i tarmosząc go za uszy. - Jestem takim dobrym pieskiem, taaakim... dooobryyym... pieskiem...
Jia i Zhang zaśmiali się i zabrali puste opakowania ze stołu.
- Chodź, Bao, idziemy, ty rozpieszczony gadzie - zawołał jeden z nich. - Spokojnej nocy, Lei.
- Spokojnej nocy.
W wydobywającym długie cienie świetle lampy kempingowej znad dzbanka wstęgami uniosła się para. Claude rozlał herbatę do prostych, białych kubków.
- Od jak dawna z nimi jesteś? - zapytał, siadając naprzeciwko. - Wyglądacie na nieźle zorganizowanych, a na pewno lepiej niż my.
- Wiesz co, nie tak dawno temu byłem tylko ja i Shuai, więc można by rzec: od samego początku - ale to, że wszyscy chodzą jak w zegarku to w zasadzie jego zasługa, jego i Qiaozhen.
- Nie miałem okazji poznać wszystkich, ale nie zauważyłem-
- I o to chodziło - Yishen uniósł brwi. - Chociaż może nie powinienem ci tego mówić - byłoby zabawnie patrzeć na to, jak dochodzisz do tego sam. Qiaozhen obcięła włosy i zaczęła nosić męskie ubrania ze względów bezpieczeństwa, jeszcze zanim się poznaliśmy. Potem trzymała się tego, żeby nikt się jej nie naprzykrzał. Ponure czasy. Pozostałe dziewczyny - dodam, że dwie, żebyś nie przyglądał się każdemu jak maniak - poszły za jej przykładem. Może wydawać się zdystansowana, ale w gruncie rzeczy jest sympatyczna, tyle że na swój sposób. Bywa uszczypliwa, ale nie odmawia pomocy. Umie trzeźwo myśleć, kiedy robi się gorąco. Shuai ceni sobie jej zdanie.
- A twoje? - wtrącił. - Co z tobą? Co ci się stało w...?
- Shuai zawdzięcza mi życie. A w każdym razie - Yishen przewrócił oczami, jakby zdając sobie sprawę z niezamierzonego melodramatycznego wydźwięku swoich słów - w każdym razie zdrowie na pewno. Zanim się poznaliśmy, miałem nieszczęście wpaść na bandę zdziczałych skurwieli, którzy zdążyli zachłysnąć się poczuciem bezkarności. Shuai również wszedł im w drogę i byliby go zakatowali, ale wybłagałem dla niego litość.
Yishen umilkł i upił łyk herbaty. Claude w milczeniu czekał aż podejmie opowieść.
- Nie wiem, czy postąpiłem właściwie - powiedział - w końcu mógł okazać się niewiele lepszy od nich. Nie wiedziałem tego. Zrobiło mi się go po prostu żal. Zapytali tylko, co wolę: ręce czy nogi? Nie łudzę się, że jeszcze kiedyś zagram koncert, ale- Do kurwy nędzy! - wrzasnął. Kopnięta w ataku furii wyspa kuchenna zabrzęczała dziesiątkami poruszonych talerzy. - To nie jest wybór, przed którym ktokolwiek powinien stawać! Na czym zależy ci bardziej, na rękach, którymi możesz się obronić, czy na nogach, na których możesz uciec?! Nie mogłem zmusić się do powiedzenia: tak, wybieram rękę. Nie, nie mogłem- Gdyby zabrali mi ręce, mógłbym się powiesić. Kim jest muzyk, który nie umie nawet utrzymać instrumentu? Przetrącili mi nogę w kolanie i śmiali się przy tym, jebani, jakby to była najzabawniejsza rzecz, którą w życiu zrobili.
- A Shuai?
Przypominający chmurę gradową Yishen niespodziewanie rozchmurzył się i posłał mu okrutny, zimny uśmiech.
- Okazało się, że wcale nie było z nim tak źle. Symulował. Wrócił w nocy z kulą - później znalazł też gdzieś tę laskę - i podciął im gardła, jednemu po drugim, a mi podziękował za okazaną dobroć. Potem zaczęli do nas dołączać pozostali - to chyba tak, jak w waszym przypadku... He prawdopodobnie poradziłby sobie bez nas - był strażakiem, sam rozumiesz, w większości to my potrzebujemy jego pomocy, a nie na odwrót - ale lubi towarzystwo. Swoją drogą: wydaje mi się, że Jia - ale zapytaj go później, gdybym zapomniał - prowadził zakład fryzjerski. Mógłby coś z tobą zrobić.
- Cóż za niepotrzebnie wymyślny sposób zasygnalizowania, że wyglądam źle.
- Nie poznałbym cię - przyznał Yishen. - Nie takiego cię zapamiętałem.
- Mogło być znacznie gorzej - stwierdził Claude, siląc się na neutralny ton, by ukryć rozpacz. - Chociaż z każdym dniem coraz ciężej jest mi określić, co można przez to rozumieć. Włosy odrosną, do tego zapewne z czasem przywyknę, ale - nie ma tego co ukrywać - wiele osób jest mi tu nieprzychylnych i-
Zawahał się. Nie zdołał dokończyć.
- Obawiasz się, że Ralf może do nich wkrótce dołączyć.
- Można tak to podsumować.
- Co jest między wami? - zapytał łagodnie Yishen, znów ściszając głos niemal do szeptu, choć byli sami. - Tylko nie ładuj mnie kitem, że przyjaźń aż po grób. Przecież widzę, że cierpisz. Widzę, że cię to boli.
- Boli mnie to, co mogłoby być; to, co mogłoby się stać? - wyznał z wolna. - Wszystkie te zmarnowane, niewykorzystane szanse. Boli mnie to, jak desperacko raz za razem chwytam się nadziei, że może jednak- Może jednak coś by z tego było. I jak bardzo sobą gardzę, jak bardzo się nienawidzę za każdym razem, kiedy wreszcie przeglądam na oczy. Powinieneś wiedzieć, jak to jest, kiedy pożądasz czegoś, czego nie możesz mieć, czego nie będziesz mieć, niezależnie od tego, jak długo byś się w to wpatrywał, jak wiele modliłbyś się, żeby było inaczej. Czy rozumiesz?
Yishen w milczeniu skinął głową. Wpatrywał się w niego nieobecnym, wygłodniałym wzrokiem człowieka, który w swoim czasie walczył z własnymi pokusami - walczył i w końcu przegrał, ale wciąż pamiętał rozlewającą się na języku słodycz, smak tego iluzorycznego kłamstwa, w którym mógł się zatracić choć na kilka godzin.
- Co z nim? - zapytał w końcu. - Nie wierzę, że był obojętny. Nie miał prawa być obojętny, jeśli w jego żyłach krąży krew. Przecież on ma oczy, Claude.
- Na tym polega problem, Yishen. Spójrz na mnie - zacmokał Claude i zaśmiał się krótko, gorzko. - To było wszystko, co we mnie widział. Wszystko.
- A ty, wiedząc to, wciąż wpatrujesz się w niego jak w słońce.
- Nie umiem przestać.
- Zrobisz sobie krzywdę. Większą, niż którykolwiek z nich byłby ci w stanie zadać.
- Może tak właśnie musi być.
Tylko Jianshe miał prawo znać przyczynę swojego spokoju.
Nie stawiał oporu, choć podchodzili do niego tak, jakby jedynie taśma na ustach chroniła ich przed żmijowym jadem wzbierającym w jego w szczękach. Nie miał powodów do zmartwień, ani jednego. Miał Ralfa, a Ralf wiele talentów. Miał Ralfa, a Ralf długi. Miał Ralfa, który, jeśli tylko pozwolić mu mówić, prędzej czy później wyciągnie ich obu. Wszystko było jedynie kwestią czasu i cierpliwości, a mu pozostało jedynie czekać i ufać, jak Bogu, który miałby go zbawić. Za parę godzin lub dni drzwi, za którymi go zamknięto, miały się otworzyć. Splecione za plecami dłonie zdawały się złożone do modlitwy, ale usta nie musiały szeptać jej słów; to była wyższość Ralfa nad każdym bóstwem, żaden bowiem bóg nie padłby ofiarą szantażu z rąk własnego kapłana, mogącego żądać wszystkiego pod groźbą utraty tej garstki wiernych, która odważyła się powierzyć mu swoje życia.
Parę godzin lub dni, nie dłużej. Nie dłużej.
Ralf o tym wiedział. Wyjaśnili to sobie któregoś poranka, przed tygodniem lub dwoma.
- Jest coś, o czym postanowiłem z tobą porozmawiać. Tak będzie lepiej i dla mnie, i dla ciebie - zaczął wtedy Jianshe, który od dłuższego czasu w milczeniu obserwował Ralfa z fotela naprzeciwko.
Na stojącym pomiędzy nimi stoliku parzyła się kawa. Ralf palił w zamyśleniu; to był dobry moment, najlepszy. Najkąśliwsze z jego myśli rozleniwiały się wtedy jak zadymione pszczoły, niezdolne do zakomunikowania reszcie roju, że ulowi grozi niebezpieczeństwo; że za chwilę ludzkie ręce sięgną po królową, a dziki grzebień zostanie zastąpiony przez inną, obcą strukturę organizacyjną.
Powoli, jak gdyby oddając młode matce dzikiego zwierzęcia, Jianshe położył na blacie telefon. Wzrok Ralfa spadł na znajome pęknięcie rozchodzące się ekranem i kiedy ponownie spojrzał na Jianshe, jego oczy przeszły subtelną przemianę. Coś się zmieniło, tego Jianshe był pewien. Nie umiał wówczas nazwać tej drobnej różnicy: nie był zły, to na pewno, nie był też zaskoczony, nie.
- Rozumiesz, co to oznacza - to nie było pytanie. Ralf zdusił papierosa w popielniczce i spojrzał na niego ponownie; jeśli zdążył zacząć darzyć Xu jakimkolwiek zaufaniem, te znikło, to nie ulegało wątpliwości. Mimo to wydawał się być bardziej zaciekawiony, niż zezłoszczony. - Wiesz, że Zedong nalegał.
- Oczywiście - Ralf wreszcie przerwał milczenie. - A ty nie miałeś wyboru.
- Ciężko czegokolwiek się o tobie dowiedzieć - Jianshe wzruszył ramionami.
Nie był odosobniony w tej obserwacji. Nie było problemem przekopanie się przez wierzchnie warstwy; można było tego dokonać i sądzić, że się go zna. Ale im głębiej usiłował wbić łopatę, tym większy opór stawiała ubita własnym ciężarem ziemia, i tym rozleglejsze okazywały się korzenie tego, co wszyscy widzieli gołym okiem. Bóg jeden wiedział ile trupów skrywała ta gleba, ile z nich natura zdążyła rozłożyć i przemienić w roślinność - a jednak kopiąc, wreszcie natrafił na mogiłę, na żyłę złota, której potrzebował.
- Mam ku temu powody.
- Wiem, Ralf.
Przez chwilę milczeli, mierząc się wzrokiem. Ralf zastanawiał się nad czymś: przypuszczalnie przywoływał w pamięci zdjęcia które zrobił i te, które otrzymał, zrzuty ekranu, konwersacje, które zapisały się na urządzeniu, to, co napisał, i to, co inni napisali do niego. Nie wydawał się wówczas poruszony, ale Jianshe mógł - nie, on zamierzał - za chwilę to zmienić.
- Nie zranisz mnie niczym, co tam znalazłeś - powiedział wreszcie, zakładając nogę na nogę. - Może kiedyś, gdy byłem młodszy, ale nie teraz.
- Nie mam takiego zamiaru - uspokoił go Jianshe, uśmiechając się lekko. - Zastanawia mnie raczej jak myślałeś, że to będzie wyglądać. Twoje ambicje są wystarczająco narażone przez fakt, że jesteś tu obcy i nigdy, przenigdy, nie zaskarbisz sobie przychylności, na jaką mógłby liczyć ktoś stąd. Z tym mogliśmy sobie jakoś poradzić, byłem gotów ci w tym pomóc: jeszcze trochę języka, trochę ogłady, parę akcji PR-owych, parę uśmiechów. Ale to? Jesteś w pierdolonych Chinach, Ralf. Jeśli to wycieknie, jesteś martwy. Cały wysiłek na marne, mój i twój. Cokolwiek dla nich zrobisz, zostanie zapomniane. Napiszesz historię, a twoje imię zostanie z niej wytarte.
Ralf wyprostował się w siedzeniu; jego twarz nie zmieniła wyrazu, lecz napięcie jej mięśni zdradzało jak wiele wysiłku kosztowało go ujarzmienie mimiki. Jianshe pragnął zobaczyć co kryło się za tą drgającą w napięciu maską spokoju.
- Nie zamierzam cię oceniać, jeśli to cię zastanawia. Wiem, że u was, na zachodzie, te sprawy są postrzegane nieco inaczej. Nie rusza mnie to. - Kłamał, lecz Ralf nie miał prawa tego wiedzieć. - Mogę milczeć, trzymać usta zamknięte na kłódkę; mogę nawet zająć się wszelkimi podejrzeniami, które mogłyby wypłynąć na światło dzienne.
- Ale?
- Ale jeśli zmusisz mnie do tego ty lub okoliczności, dowiedzą się wszyscy. Nie zawaham się przed zniszczeniem ci życia. Potraktuj to jako moją polisę ubezpieczeniową - Jianshe zamilkł na chwilę z uśmiechem na ustach. - I nie martw się, proszę: o ile nie postawisz mnie w takiej sytuacji, z mojej strony wszystko między nami pozostaje bez zmian. To, że mówię ci o tym teraz, nie znaczy, że nie wiem o tym od dłuższego czasu.
- Dlaczego teraz?
- Uznałem, że zasługujesz, by wiedzieć. Poza tym chcę mieć pewność, że gdyby nadarzyła się okazja, zachowasz się odpowiednio. Muszę dbać o swój interes. Nikt nie obejrzałby się za mną, gdybym kiedyś został w tyle. Nikt by po mnie nie wrócił. Prawdopodobnie nawet Zedong przyjąłby moje zniknięcie z pewną ulgą. Nie jestem jeszcze pewien na ile mogę na tobie polegać, ale nie zamierzam ryzykować postawieniem wszystkiego na wątpliwą kartę naszej sympatii. Nie obchodzi mnie, że mnie przez to znienawidzisz. Możesz mnie nie znosić jeśli tylko oznacza to, że jeśli zabraknie kiedyś jedzenia, ty się nim ze mną podzielisz. A jeśli uda ci się kiedyś wspiąć wyżej, pozwolisz i mi cieszyć się widokiem z góry.
Ralf pokiwał głową, jak gdyby przyjmując z pokorą przegraną w szachy. Napił się kawy; jego ręce nie trzęsły się, wbrew temu, co spodziewał się zobaczyć Jianshe. Jego spojrzenie okazało się niezmącone gniewem ani strachem; przeciwnie, po raz pierwszy spojrzał na Xu z czymś, co ten mógłby uznać za uznanie.
- W porządku - upił kolejny łyk, po czym odstawił filiżankę. - Nie wracajmy do tego tematu.
- Mam pytania, ale wystarczająco naruszyłem już twoją prywatność. Zamierzam ją uszanować. Uwzględnij tylko, że moje domysły mogą okazać się gorsze niż rzeczywistość kiedykolwiek była. Choć, prawdę mówiąc, nie tego się spodziewałem.
- Oczekiwałem od ciebie trafniejszej oceny sytuacji.
- Ty i ja jesteśmy do siebie podobni, ale gdzieś istnieje granica.
Jianshe pamiętał niesmak, który poczuł w ustach, gdy parę nocy wcześniej ekran zgasł, a jego twarz odbiła się w nim jak w lustrze. Istniała granica; wówczas ją znalazł.
Pomiędzy Ralfem i Claudem było coś mrocznego, czarnego, lepkiego i gęstego jak smoła. Dławiło Ralfa: wypełniło jego wnętrzności, przysiągłby, że kiedy się odezwał, ulewało się jego ustami, przeniknąwszy każdą tkankę jego ciała, oplótłszy czymś ciemnym każdą jedną komórkę z osobna. Zlepiała ich kleista maź i ani myślała puścić, nawet kiedy za plecami Claude'a zatrzasnęły się drzwi. Nawet kiedy dawno od nich odszedł.
Otulała Ralfa jak jedyne objęcia, które wciąż były gotowe go przyjąć; porastała go, gotowa pochłonąć go całego. Z początku nie chciał w to wierzyć; był oprawcą, nie ofiarą, kłamcą, nie oszukiwanym, zdobywcą, nie podbitym. A jednak rzeczywistość, z którą - jak mu się wówczas zdawało - wreszcie przyszło mu się zmierzyć, mówiła co innego. Mówiła, że dał się omamić, jak wszystkie osoby, które - jak dotąd sądził - wspólnie zwiedli. I które zwiódł w pojedynkę. To nie mogło się dziać, nie komuś takiemu jak on, nie teraz, nie w ten sposób, nie z nim, nie ponownie.
A jednak Claude pozbył się go, kiedy tylko jego towarzystwo przestało mu być wygodne; musiał czekać na ten moment od dłuższego czasu, bo zrobił to bez zawahania, wyrzekając się przy tym wszystkiego, do czego dotąd razem dążyli. Do ostatniej chwili usiłował podtrzymać przy życiu kłamstwo, które go przy nim trzymało. Łamał jego żebra kiedy jego serce przestało już bić, wtłaczał powietrze do gnijących płuc: Przepraszam! Zrobiłem to dla nas! Dla twojego jebanego bezpieczeństwa!
Ralf powinien był to przewidzieć, wyciągnąć wnioski już dawno, dawno temu; spojrzeć na przeklętą Zhannę, której tuż przed zabiciem Claude wyznawał miłość. Wierzyła do ostatniej chwili, do ostatniej pieprzonej kropli krwi wyciekającej z podciętych nadgarstków.
Ta wściekłość była momentem cudownej klarowności: chłodnej i przejrzystej jak strumień wybijającej wprost ze źródła wody, która zmyła zaślepiającą go maź, pozwalając dostrzec prawdę.
Prawda była taka, że był sam. Był kolejną Zhanną, kolejną Shujuan, kolejną Jin, którą mogło zwieść kilka słów. Resztę dopowiedział sobie sam: tak bardzo pragnął żyć w tej iluzji, w świecie, w którym komukolwiek mogłoby na nim naprawdę zależeć.
Oddychał powoli i głęboko, z głową w rękach opartych na kolanach. To stopniowo uspokoiło serce. Mógł się mylić, mógł nie mieć racji, jego ocena sytuacji mogła być zmącona, mógł nie wiedzieć wszystkiego, mógł przecież zaufać mu ten jeden, ostatni raz, dać jedną, ostatnią szansę.
Postanowił tego nie robić. Wystarczająco wiele lat przeżył chwalony publicznie i karcony prywatnie, ignorowany przy ludziach, lecz całowany na osobności, wyzywany w towarzystwie i przepraszany w pojedynkę. Istniała granica; wówczas ją wyznaczył.
Jin, choć wciąż skrępowana, poruszała się ze sztywną gwałtownością: prowadzona za chwycone ramię wyrywała się, ilekroć zostało ściśnięte mocniej w sygnalizującym zmianę kierunku szarpnięciu. Posadzona na krześle rzucała głową na boki sprawdzając, czy zostali w pokoju sami, ona i ten, który ją prowadził. Potem przeniosła wzrok na kaburę, broń, tę idiotyczną maskę, której dotychczas nie zdjął.
Powinna była poznać się na swoim błędzie kiedy ta trafiła na blat, a jednak nie była pewna, dopóki nie usłyszała jego - jej - głosu.
Qiaozhen znała już ulgę, z jaką oddychały kobiety odkrywając, że jest jedną z nich.
- Przepraszam - powiedziała, zaczesując do tyłu krótkie włosy, które oklapły pod zrzuconym kapturem. Na pierwszy rzut oka Jin uznała ją za młodszą od siebie; być może nie zdążyła jeszcze ukończyć studiów. Miała mocne rysy twarzy i gęste brwi, a w męskim ubiorze jedynie drobny nos i wydatne usta mogły zdradzić jej prawdziwą płeć, choć nie musiały, upodabniając ją do młodzieńca. - To kwestia bezpieczeństwa. Powinnaś to rozumieć.
Kiedy Jin rozluźniła się na tyle, by Qiaozhen przestała obawiać się, że złamałaby jej nos gdyby zbyt szybko zbliżyła się do jej twarzy, rozcięła zaciski na jej nadgarstkach i na tyle ostrożnie, na ile pozwalał klej, zdjęła taśmę z jej ust. Jin przyjrzała jej się jeszcze raz.
- Może powinnam była o tym pomyśleć - niemal się zaśmiała. Qiaozhen uśmiechnęła się krótko.
- Oszczędziło mi to wielu przykrości. Jestem Ye Qiaozhen - podała jej rękę.
Jin uścisnęła ją, przedstawiając się. Qiaozhen podała jej butelkę wody ze zgrzewki stojącej u jej nóg; brakowało już kilku, które musiały zostać rozdane reszcie.
- Teraz posłuchaj, bo będę się streszczać - zaczęła, kiedy Jin napiła się. - Jest wiele do zrobienia, ale z pewnymi sprawami nie ruszymy, jeśli najpierw nie ustalimy kilku rzeczy. Czy byłyście przetrzymywane tu siłą? Ty, ta druga, i ta młoda.
Przez chwilę wstrzymała się z odpowiedzią.
- Nie na początku - odezwała się wreszcie. - Dopiero tutaj. Wywieźli mnie i Shujuan z Ritza, tam mieszkałyśmy wcześniej z tymi z Europy, dopóki-
- Tymi z Europy, czyli?
- Claudem i Ralfem. Pierwszy to Francuz, drugi to Niemiec, Niemiec jest jeszcze jeden, Noah, ale wcześniej byłyśmy tylko z nimi.
Sposób, w jaki pokiwała głową Qiaozhen wskazywał na to, że już o tym wiedziała.
- Wybacz mi bezpośredniość, ale-
- Tak. O cokolwiek zamierzasz zapytać, tak.
- Tą małą też? - Zapytała Qiaozhen.
Jin zastanowiła się ponownie.
- Nie sądzę. Wydaje mi się, że nie, że przed tym się powstrzymali, ale musiałabyś zapytać ją osobiście.
- To może nie być możliwe.
Jin przełknęła ślinę.
- Nie żyje?
- Zwiała.
- Może tak będzie dla niej lepiej.
Qiaozhen zdawała się z tym nie zgadzać, ale nie powiedziała tego na głos. Zamiast tego zmieniła temat, nie pozwalając rozmowie zboczyć z kursu, który postanowiła jej nadać.
- Będziecie czegokolwiek potrzebować? Poronnych, lekarza...?
- O wszystko zadbałyśmy już same.
Qiaozhen odnotowała to w pamięci: jeden problem mniej, choć ich lista rosła prędzej, niż się kurczyła.
- Wiesz, Jin, nie mogę obiecać ci sprawiedliwości - przyznała po chwili. - W pewnych okolicznościach inni mogą przymknąć oko na to, co zostało wam zrobione, szczególnie jeśli zabraknie akurat rąk do pracy. Mogę jedynie zapewnić cię, że z nami nie stanie się to ponownie, choć i to jest zbyt mocnym słowem. Prawda jest taka, że nigdy nie mogę mieć pewności. Zrozumiem, jeśli wolałabyś odejść, ale tak długo jak tu jestem, to miejsce będzie bezpieczniejsze niż jakikolwiek zakątek tego miasta. Tę decyzję pozostawię tobie, okej? Daj mi tylko znać co postanowisz. To jedna sprawa.
- A druga?
- Co tu się stało? Skąd ta zmiana? O co w tym wszystkim chodzi?
Jin wciągnęła ostro powietrze, jak gdyby te pytania ucisnęły owrzodzony organ gdzieś głęboko w jej wnętrzu. To moja wina, chciała powiedzieć, przynajmniej po części.
- To długa historia - zaczęła zamiast tego, ale to stwierdzenie nie zniechęciło Qiaozhen. Wzięła kolejny łyk wody, zanim zdarłaby sobie przesuszone gardło rozmową. - Na początku byłam ja i Joshua, Amerykanin. Natknęliśmy się na Ralfa i Claude'a przypadkiem: okazali się zamieszkiwać w Ritz-Carltonie z Shujuan i Fei-Fei, choć wcześniej był z nimi chyba także ktoś jeszcze, nieważne, naprawdę, nieważne. Ważne jest to, że któregoś dnia wybrali się we troje po jedzenie, również dla nas, wtedy naprawdę o nas dbali, ale natknęli się na grupę Zedonga, być może znasz go już jako Zhenga. Pominę nieistotne szczegóły, ale od tamtej pory nie mogliśmy się ich pozbyć: wprowadzili się do naszego hotelu, wyczerpali zapasy...
- Brzmi znajomo - skrzywiła się Qiaozhen, wypowiadając na głos to, co Jin zachowała dla siebie.
- Było źle, naprawdę bardzo, bardzo źle. Claude jakimś sposobem umożliwił Fei-Fei ucieczkę, potem wykorzystał okazję, aby uciec z Ralfem, a ja zostałam i... Byłam wściekła, że mnie zostawili, choć teraz rozumiem, że gdyby tylko mogli, zabraliby i nas. - Nie była tego pewna, nie mogła być, ale słowa same cisnęły jej się na język. Być może tak czuli się spowiadający, niezdolni dłużej ukrywać swoich grzechów; musiała komuś o tym powiedzieć, usłyszeć, że nie zrobiła nic złego, że na jej miejscu każdy postąpiłby tak samo. - Claude zostawił mi adresy ich mieszkań, bo to tam miała udać się Fei. Zheng chciał ich znaleźć i musiał przypuszczać, że mogę coś wiedzieć; posłużył się kłamstwem, okrutnym, paskudnym kłamstwem, w które wtedy uwierzyłam. Chciałam zemsty, ale on ich prawie zabił. Nie wszyscy się z nim zgadzali, począwszy od samego pomysłu ich znalezienia, po to, co miał zamiar im zrobić. To wtedy, gdy ich dopadli, jego grupa pękła na pół: część została z Zhengiem, część z Wenem, który dotychczas był jego prawą ręką. Teraz w pewnym sensie zastąpił go Ralf, ale to nie takie proste.
- O co chodzi z Ralfem?
Jin zamilkła.
- Jin, o co chodzi z Ralfem? Od każdego słyszymy, że mamy go nie wypuszczać.
- Wen pewnie będzie twierdził, że się dogadali, bo Zheng go oszczędził i podejrzanie szybko wcielił w swoje struktury, ale tak nie było. Zedong musiał ratować swoją twarz: widzisz, on nie mógł dopuścić, by wszyscy uznali, że dał się oszukać, więc chciał, aby wyglądało to tak, jakby już wcześniej weszli w ten układ. Domyślił się, że Ralf jest użyteczny, to tyle. Powinniście dać mu szansę. Nie jest złym człowiekiem.
Qiaozhen to wiedziała. Wiedziała, kim był Ralf i Claude, że było z nimi dziecko i inni: zobaczenie ich na żywo było dziwnym doświadczeniem. Dotychczas znała ich jedynie z opowieści babci.
Gdyby Yao żyła, nie pozwoliłaby na takie ich potraktowanie.
- Co z tym Amerykaninem? Nie widziałam go tu.
- Nie żyje. - Jin zawahała się na chwilę, niepewna, czy powinna była w ogóle o nim wspomnieć. - Popełnił samobójstwo jakiś czas temu.
Duszne, jednoosobowe klitki na parterze z powodzeniem pełniły funkcję aresztu: nieotwieralne okna miały dotychczas chronić gości przed włamaniami i zniechęcać do palenia w pokojach. Teraz uniemożliwiały ucieczkę i sprawiały, że stojące w pomieszczeniach powietrze, wcześniej wprawiane w ruch szumiącymi cicho wiatrakami klimatyzacji, działało niemal usypiająco.
Zdążyło zacząć się ściemniać kiedy szczęk klucza w zamku wyciągnął Ralfa z półsnu, w który wpadł, przespawszy poprzedniej nocy niespełna dwie godziny. Oderwał głowę od szyby, na której opierał dotąd skroń, spod przymrużonych powiek przypatrując się ludziom, którzy co jakiś czas pojawiali się na zewnątrz; widok znajomych twarzy - jak na złość, tego był pewien - pojawiających się w jego polu widzenia, wyduszał z niego gorzki śmiech. Słońce wkrótce miało zakończyć swoją wędrówkę po niebie, ale te było niewidoczne spomiędzy szarawych sylwetek otaczających hotel budynków.
Kiedy spojrzał na drzwi, w ich progu okazała się stać Jin. Nie była sama: tuż za nią stał ktoś jeszcze, zerkając na zmianę na Ralfa i na korytarz, jak gdyby na jego drugim końcu stała kolejna osoba. Jin skinęła za siebie głową. Jej blady uśmiech trudno było uznać za przyjazny, a jednak było w nim coś porozumiewawczego w ten koleżeński, prawie że przepraszający sposób.
- Mam nadzieję, że teraz jesteśmy kwita - oznajmiła mu, kiedy stanął naprzeciwko niej, jeszcze niepewien, czy mógł opuścić pokój. Ona również wciąż była w służącym jej za piżamę dresie, choć ktoś musiał narzucić na nią swoją kurtkę, zbyt długą i szeroką, aby mogła być jej. - Wyciągnęłam cię - dodała, aby nie miał wątpliwości. - Wychodzisz. Ale spróbuj choć na chwilę zapomnieć, że to moja zasługa, a upewnię się, że trafisz tam z powrotem i zdechniesz z głodu, rozumiesz?
Przekroczył próg. Okna wychodzące na przeciwną stronę budynku wpuszczały na korytarz pomarańczowe światło słońca zdającego się wisieć dokładnie na wysokości jego twarzy. Długie ukośne cienie kładły się u ich stóp.
- Dziękuję, Jin.
- Powinieneś podziękować komuś innemu - przyznała po chwili, patrząc na niego z dłońmi opartymi na biodrach. Potem przeniosła wzrok na tego, komu co jakiś czas przypatrywał się trzymający drzwi mężczyzna. - Nie będzie ci tu łatwo. Nikt poza Ye nie był gotów się na to zgodzić. Przypuszczam, że Wen zdążył im już swoje nagadać, ale z jakiegoś powodu Ye sądzi, że można puścić cię wolno. Lepiej udowodnij pozostałym, że się nie myli.
- Ye Guanting? - Zdziwił się Ralf.
- Nie, Ye Qiaozhen.
Oddalający się chłopak, na którego patrzyła Jin, zerknął przez ramię. Jego spojrzenie spotkało się przelotnie ze spojrzeniem Ralfa, ale ta krótka chwila wystarczyła, by ten dostrzegł krępowany powagą uśmiech na jego ustach - jeden z tych, na które mimowolnie sam odpowiadał uśmiechem. Słońce błysnęło w jego oczach zanim kolejny krok sprawił, że znikł w ciemności cienia.
- To on?
Jin postanowiła nie wyprowadzać go z błędu - Ralf zdawał się nie wiedzieć, że było to żeńskie imię. Przytaknęła.
- Wiem tyle, że w pewnym sensie przewodzi im pod Shuaiem. Lub razem z nim, prawdę mówiąc nie jestem jeszcze pewna. Może tego dowiesz się zaraz sam.
Podobną reakcję musiały wywoływać informacje o skróceniu wyroku wyjątkowo groźnego przestępcy. Wieść o wypuszczeniu Ralfa rozniosła się szybciej niż zdążono doprowadzić go do pokoju, w którym Wu Shuai urządzał własną serię przesłuchań. Pod drzwiami czekali już inni; kiedy go zauważyli, szmer ich rozmowy umilkł jak przestający padać deszcz, którego krople musiały nawadniać plony niepewności zasiane w głowie Wu poprzednimi doniesieniami. Nie było śladu Claude'a, ale wśród stojących na korytarzu osób Ralf rozpoznał ludzi Wena.
On sam dopiero do nich dołączał. Był wyraźnie poirytowany i jeszcze wyraźniej zmęczony; musiał mieć dotąd nadzieję, ten długi i ciężki dzień dobiegnie końca bez kolejnych niespodzianek wymagających jego interwencji. Spojrzał na Ralfa i na Jin, która w odpowiedzi jedynie uniosła wyzywająco brew, co wydobyło z niego parsknięcie niedowierzenia. To do niej zwrócił się w pierwszej kolejności, domyślając się, że to za jej sprawą Ralf znalazł się znów na wolności:
- Może powinienem przypomnieć ci, kto cię w to wciągnął?
- No dalej, Wen, uważaj tylko, abym nie przypomniała sobie kto go do tego zmusił - odwarknęła chrypliwie. - Nie przypominam sobie, abyś wtedy choć kiwnął palcem, więc przestań teraz udawać świętego.
Wen pokręcił jedynie głową, ale przeniósł uwagę na Ralfa. Wypuścił z płuc znużone westchnienie i po chwili mierzenia go wzrokiem postanowił zejść z jego drogi.
- Nie nastawiaj się na zbyt wiele - powiedział do niego powoli i ze spokojem, kiedy Ralf znalazł się już pod drzwiami. - Wiedzą już wszystko.
- Wiedzą tylko to, co ty; a gdybyś wiedział wszystko, już dawno by mnie wypuszczono. Porozmawiajmy innym razem.
Ponownie dał się słyszeć szmer rozmów.
- Nie zamierzam z tobą rozmawiać.
- Być może do tego czasu zechcesz.
- Możesz wejść - ten sam mężczyzna, który wypuścił Ralfa, wyszedł z pokoju, w którym przebywał Shuai; nikt nie zauważył nawet kiedy zdążył przecisnąć się przez ich grupę do środka. W tym czasie musieli zdążyć odbyć własną rozmowę.
Mlaśnięcie zamykających się drzwi, przypominające zaciśnięcie się szczęk, odcięło Ralfa od toczącej się za jego plecami dyskusji.
Wtedy zauważył, że było ich dwoje: jeden kręcący się lekko na fotelu, drugi siedzący na krawędzi stołu z laską opartą o jego blat. To na niej zawiesił się wzrok Ralfa - właśnie jej widok sprawił, że w przypatrującym mu się badawczo mężczyźnie rozpoznał Yishena, tego, którego Claude okazał się znać. Być może Wen miał rację, być może faktycznie wiedzieli o nim już wszystko.
Shuai otwartą dłonią wskazał mu miejsce na krześle naprzeciwko siebie, ale nie wyciągnął jej do uścisku, który powitałby Ralfa w ich szeregach. Także Yishen powstrzymał się przed jakąkolwiek wymianą uprzejmości; po przyjrzeniu się mu zerknął przez ramię na notatki, które zdążyli już sporządzić na podstawie tego, czego dowiedzieli się od reszty.
Ralf czuł się jak podejrzany wezwany na przesłuchanie.
- Pozwoliliśmy sobie wyprzedzić fakty. Prawdopodobnie nie poradziłbyś sobie z Wu w pojedynkę, więc pozwól, że jeśli zajdzie taka potrzeba, posłużę za tłumacza najlepiej jak mogę.
Musiał zauważyć nerwową pracę grdyki Ralfa gdy ten przełknął ślinę.
- Shuai nie zamierza kwestionować decyzji Ye, jeśli to cię martwi. Jeżeli Ye mówi, że masz wyjść: niech tak się stanie. Niepokojące są tylko kontrowersje, które wzbudzasz. Ostatnie, czego teraz chcemy, to kolejne wewnętrzne konflikty. Oni nie wydają się zadowoleni.
Yishen mówił po angielsku powoli, dodając każde słowo do poprzedniego po momencie zastanowienia, jak gdyby dziergał zdania na szydełku. Po każdym z nich następowała pauza, w trakcie której oceniał obustronną zgodność splotu z zamierzonym wzorem.
- Chciałbym móc to wyjaśnić.
- Niespecjalnie interesują nas twoje wyjaśnienia. Załatw to z nimi i pozwól nam zapomnieć o tej sprawie.
Ralf ściągnął brwi; nie tego się spodziewał. W tym momencie zrozumiał, że jego sprawa była na tyle przegrana, aby nie miał zbyt wiele do stracenia ryzykowniejszą linią obrony.
- Doprawdy? Nie pomyśleliście, że po prostu mieli szczęście? Że gdyby Claude był po drugiej stronie, to ta zostałaby wypuszczona? - Miał rację, oczywiście, że ją miał; słyszał gniew we własnym głosie i starał utrzymać się go na ryzach, świadom tego, jak źle mogłoby skończyć się zapewnienie emocjom zbytniej swobody. - Przyjęliście za prawdę wszystko to, co powiedzieli, ale czy choć przez moment ktoś zastanowił się dlaczego tak jednogłośnie obsmarowali nas gównem? Dopiero co pożarliśmy się o zupełnie inną kwestię, to naturalne, że będą mścić się na każdy możliwy sposób.
Yishen nie przełożył na chiński ani jednego ze słów, które Ralf wypowiedział.
- Chcę tłumacza - dodał rozpaczliwie, co złagodziło ton jego słów.
- Nie będzie potrzebny, Ralf. Poinformuję Wu jeżeli będzie musiał podjąć jakąkolwiek decyzję. Mów dalej, słucham: czego od nas oczekujesz?
- Żeby ktoś wysłuchał mnie tak, jak oni zostali wysłuchani. Czy naprawdę nikt nie widzi, w jakiej sytuacji się znalazłem? Przez co musiałem przejść? Może zrobiłem to sobie sam? - Wskazał desperacko na swój kark. - Dajcie mi chociaż szansę, o nic więcej nie proszę.
Tym razem Yishen obrócił się do Shuaia, ale Ralf rozumiał chiński wystarczająco, by pojąć, że zamiast powtórzyć jego słowa ten jedynie pobierznie streścił mu ich sedno: Ralf twierdzi, że został potraktowany niesprawiedliwie. To było już coś; z tym mógł pracować.
- Część wiemy już od Ye, więc nie musisz się powtarzać - znów zwrócił się do Ralfa. - Rozumiem, że dołączenie do Zedonga nie było twoją decyzją.
- Tak jak decyzją Claude'a nie było dołączenie do Wena. Dokonali wymiany: Claude i Fei w zamian za mnie, Chryste, on w jej trakcie nie był nawet przytomny. Zheng chciał mieć mnie po swojej stronie. Mogłem cieszyć się pewnymi swobodami, to prawda, zastąpiłem Wena, to również prawda. Ale to nie znaczy, że nie zapłaciłem swojej ceny. Od bitego miesiąca nie było mi dane opuścić tego budynku. - Wyartykułował powoli. - Minęły tygodnie, zanim mogłem przejść samodzielnie więcej niż parę kroków, tak mnie załatwili. Powinieneś coś o tym wiedzieć, Yishen, jeśli mogę mówić ci po imieniu.
Udało mu się zdobyć jego uwagę. Kontynuował nie bacząc na fakt, że nie został do tego zachęcony w jakikolwiek sposób.
- Wszystko, co chcę powiedzieć, to że sprawy nie są tak czarno-białe, za jakie mogliście je uznać wysłuchawszy jedynie Wena. On nie wie wszystkiego; nie ma pojęcia, ile razy zachowanie moje czy Jianshe miało jedynie uchronić go przed tym, co ściągnąłby na niego Zedong. Robiliśmy co w naszej mocy. A teraz ja muszę się tłumaczyć jakbym zrobił coś złego, choć i to powinienem traktować jako przywilej, bo mogłem dalej być zamnięty jak on i reszta.
Yishen i Shuai rozmawiali dłuższą chwilę; w głosie Shuaia dawało się słyszeć znużenie. Coś się zmieniło kiedy Yishen spojrzał na Ralfa ponownie, chociaż w jego oczach wciąż dostrzegalna była ta sama podejrzliwość granicząca z niechęcią.
- Wiemy, że Zheng musiał mieć dobre powody, aby cię zwerbować. Musisz tylko wiedzieć, że nie robi na nas większego wrażenia to, kim kiedyś byłeś. Wymienilibyśmy i setkę prawników na jednego lekarza.
- Chciałbym jedynie móc kontynuować to, co zacząłem. Przez cały ten czas ciężko pracowaliśmy nad paroma kwestiami; nie mam problemu z robieniem tego pod nowym zarządem, ale wolałbym móc robić to z ludźmi, którym już ufam, i którzy już ufają mi. Nie jest ich wielu.
- I nie ma wśród nich Zhenga?
Ralf pokręcił przecząco głową. Chwilę potem Shuai przytaknął wysłuchawszy tego, co miał mu do powiedzenia Yishen.
Ralf nie był pewien, czy zawdzięczał dane mu zielone światło swojej argumentacji, czy faktowi, że ten nie miał ochoty tracić ani chwili dłużej na dalsze jej wysłuchiwanie. Liczyło się to, że pozostał wolny.
I mógł wypuścić Jianshe.
Gdziekolwiek nie spojrzał tam czyjeś nieprzychylne spojrzenie przypominało mu, że nie był tu mile widziany. W większości patrzyli na niego jak na nieproszonego gościa, pojawiającego się na imprezie pomimo ostentacyjnego niewysłania mu zaproszenia; nieliczni tylko ludzie zerkali na niego z zaciekawieniem, ale i te zdawało się być podszyte wzgardą, jakiej nie zaznał od dawna. Za jej sprawą jakaś stara, niemal obca mu już emocja przebudziła się gdzieś głęboko w samym centrum jego istnienia, prawie przyprawiając go o mdłości.
Jedynie gniew pozwalał mu iść pewnie przed siebie, choć z każdym napotkaniem wrogiego spojrzenia mocniej kręciło mu się w głowie. Gdziekolwiek nie uciekł wzrokiem, tam czekało na niego kolejne, jak ostrze wycelowanego w niego bagnetu, zatrzymanego stanowczo zbyt blisko jego twarzy. Oddychał nierówno.
Jin miała rację, Wen także. Jego życie miało stać się właśnie trudniejsze, niż kiedykolwiek było - gdzie dotąd czekało na niego uwielbienie, równie bezwarunkowe co bezpodstawne, teraz witała go nienawiść; gdzie dotąd wzbudzał uniwersalne zaufanie, tam spotykał się z obcym mu zwątpieniem.
- Ralf! Ralf, poczekaj proszę chwilę.
Obrócił się, przez co jeszcze mocniej zakręciło mu się w głowie. Yishen kuśtykał za nim, starając się go dogonić; końcówka laski, uderzając o podłogę, miarowo wybijała rytm jego kroków.
- Chciałbym porozmawiać z tobą na osobności. - To była ostatnia rzecz, na jaką Ralf miał w tej chwili ochotę. Yishen musiał to zauważyć. - Chodzi o Claude'a - dodał ciszej, znalazłszy się bliżej niego, ale to tym bardziej zniechęciło go do podjęcia tej rozmowy. Mimo to Ralf zwolnił, choć nogi rwały go przed siebie.
- Rozumiem, że się znacie.
- Być może powiedzenie, że się znamy, jest nieco nad wyraz - przypuszczam, że znasz go lepiej - ale tak, mieliśmy kiedyś okazję się poznać.
- Gdzie?
- Może sam zechce ci o tym opowiedzieć.
Ralf pokręcił głową z gorzkim uśmiechem i spuścił wzrok.
- Nie sądzę.
- Czemu nie? Musiałbym być ślepy aby nie zauważyć, że mu na tobie zależy. Gdyby nie on pewnie leżałbyś w tym błocie znacznie dłużej i kto wie, czy po drodze nie zakaziłbyś się tężcem. Okoliczności są jakie są, ale-
- Yishen, proszę - Ralf zatrzymał się, stając z nim twarzą w twarz. - Rozumiem, że chcesz dobrze, ale nie zamierzam o tym rozmawiać ani z tobą, ani z nikim innym. To sprawa między mną a Claudem.
- Więc czemu nie wyjaśnisz jej przynajmniej z nim?
- To nie takie proste.
- Pięć minut szczerej rozmowy miałoby być dla ciebie trudne? - Zapytał zachęcająco, bez niechęci, z którą zwracał się do Ralfa jeszcze niedawno. - Nie uwierzę. Dopiero co wyperswadowałeś nam pomysł przetrzymania ich jeszcze parę dni, aż spotulnieją, i miałbyś nie być w stanie z nim porozmawiać?
Ralf uśmiechnął się blado.
- Jestem w stanie. Chodzi o to, że nie chcę.
- Jest jakiś konkretny powód? - Yishen nie dawał za wygraną.
Ralf wziął głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze. Był gotów odejść i uznać tę rozmowę za zakończoną, ale złość rozpierała go od środka.
- Mam zwyczajnie dosyć ciągłego bycia okłamywanym. - Miał powiedzieć Yishenowi tylko to, ale kolejne słowa same zaczęły wydobywać się z jego ust jak wtedy, gdy się kłócili. - Rzygam tym, że mówiąc mi jedno, robi drugie; że cokolwiek powie, jego zachowanie zaraz temu zaprzecza. Może tego o nim nie wiesz, może nie znasz go w ten sposób, ale jeśli okłamie mnie ponownie, ja znowu uwierzę. A on znowu da mi do zrozumienia, że byłem naiwny myśląc, że... - Że mnie kocha, dokończył w myślach. Że mógłby mnie kochać. - ...to, co powiedział, mogłoby być prawdą. I z tego powodu dla własnego dobra nie zamierzam rozmawiać z nim ponownie.
W oczach Yishena zawitał smutek; rodzaj zrozumienia, którego Ralf nie spodziewał się w nich zobaczyć. To tylko zirytowało go bardziej, dając podstawy do sądzenia, że nie był jedynym, który dał się już na to nabrać. Zaśmiałby się, gdyby jeszcze mógł.
- Przepraszam, Yishen, nie zamierzam cię w to wciągać, jestem zmęczony, to był długi dzień - wytłumaczył się, świadom złości w tonie swojego głosu. - Nie lubię, gdy ktoś próbuje w ten sposób wpłynąć na moje decyzje. Uwierz mi tylko, że są one uzasadnione. Mam swoje powody; powody, z którymi nie będę cię zapoznawać. Claude powinien się ich domyślić, jeżeli ma choć trochę oleju w głowie. Czy mogę już iść?
Yishen pokiwał głową po chwili milczenia, w trakcie którego musiał zastanawiać się nad tym, czy powinien powiedzieć coś więcej.
Odprowadził Ralfa wzrokiem, aż ten znikł na prowadzących w dół schodach.
Klucze szczęknęły w kolejno otwieranych drzwiach i przecinane zaciski bezgłośnie spadły na podłogę, pozwalając Jianshe, Noah i Yanowi na roztarcie zdrętwiałych nadgarstków, lecz chociaż wszystko wskazywało na to, że Ralf dokonał niemożliwego, on nie mógł wyzbyć się głębokiego poczucia porażki. Kolejny raz stracił wszystko, lecz nawet to było do zniesienia przy przygnębiającym wrażeniu, że tym razem przyszłość miała nie przynieść niczego dobrego. Było w tym coś nieodwracalnego i ostatecznego; coś przypominającego śmierć.
Musiała postępować powoli od dłuższego czasu, a jednak to któryś z wziętych tego dnia oddechów okazał się jego ostatnim. Cokolwiek z niego wtedy zostało, było wściekłe i przerażające. Jego twarz, wyprana przez zmęczenie z jakiegokolwiek wyrazu, mówiła im wszystko.
Oni sami byli zrezygnowani i nie mieli pytań, a jeśli było inaczej, rozumieli, że nie była to odpowiednia pora na ich zadanie.
- Ja pierdolę, myślałem, że się tam zeszczam.
Oparci plecami o przeciwległe ściany rozmawiali cicho, niemrawo na siebie zerkając.
- Może też bym to zrobił, gdyby w ogóle dali mi wodę. Łeb mnie napierdala.
Ralf wiedział dokładnie o jaki ból chodziło Jianshe. Szumiało mu w głowie tak, że ledwie słyszał słowa Noah: na początku sprawdzali co u mnie i dali mi nawet pić, ale kurwa, potem musieli zapomnieć, że jeszcze tam jestem... To dlatego, że Guanting zaoferował się zmienić wartę, słyszałem, jak przyszedł, skurwysyn... Bez obrazy, ale wyglądasz jak gówno... Czuję się jak gówno... Ralf, mogę iść do siebie? Będziecie mnie potrzebować? Ralf...?
Pokiwał głową, nie otwierając zamkniętych oczu.
- Muszę zapalić.
- Musisz coś zjeść i się napić - poprawił go Noah. - Przeziębisz się tak, czekaj-
- Pójdę do niego.
Ale Ralf ich nie słuchał; szedł już przed siebie szybkim i sprężystym krokiem, choć wydawało mu się, że smolista ciemność zapadłego wieczora spowalniała każdy jego ruch. Prawie zderzył się z kimś w mroku korytarza, z którego dobiegło go tylko mrukliwe sorry - ale był już daleko, zbyt daleko, by odpowiedzieć. Jeszcze po drodze włożył papierosa do ust i osłoniwszy go dłonią, przytknął do niego zapalniczkę. Złapała płomień dopiero za którymś razem, na krótko oświetlając jego twarz. He, który przysiadł w lobby, pokrzykiwał do niego coś o paleniu w pomieszczeniach, ale Ralf zaraz znalazł się na zewnątrz i dopiero tam wreszcie odetchnął.
Nadal miał na sobie dres od piżamy i ubrudzoną koszulkę; patrząc w dół widział poczerniałe od ziemi skarpety we włożonych naprędce klapkach; patrząc w górę księżyc cienki i wygięty jak gotowa stanąć w gardle ość.
Spojrzawszy w bok ujrzał Claude'a. Wypuścił dym.
Jeszcze wczoraj zabiłby, aby móc go zobaczyć chociażby z oddali i jego widok - jego szeroko otwarte oczy, uniesione bezbronnie brwi, powoli otwierające się usta, które całkiem niedawno chciał pocałować, ujmując w dłonie tę zaskoczoną twarz, zupełnie niepotrzebnie krytą w cieniu narzuconego na dokerkę kaptura - prawie sprawił, że opuścił gardę, przez chwilę gotów zapomnieć o wszystkim, co postanowił. Ta myśl siłowała się ze złością, w którą wprawiał go okazywany mu na każdym kroku ostracyzm; z frustracją, jaką wywoływało zaczynanie od zera ze skazanej na niepowodzenie pozycji; z paskudnym wrażeniem, że został zdradzony w sposób gorszy niż kiedykolwiek dotychczas.
Być może w tamtej chwili jeszcze nie było za późno, ale ona przegrała.
Ralf odwrócił wzrok, znów bardziej wściekły, niż przybity. Nasza wersja wydarzeń, jego słowa zadźwięczały mu znów w głowie. Chyba kurwa twoja.
Chyba kurwa wasza.
Ktoś z ostrożnością założył mu na ramiona płaszcz, którego kanciasty i elegancki krój śmiesznie kontrastował z tym, co miał na sobie. Jianshe uśmiechnął się do niego, przystanąwszy obok, jakby okryciem go przywrócił mu choć odrobinę godności, z której został odarty. Ralf jeszcze raz spojrzał na Claude'a; przyjrzał mu się dokładnie, jak gdyby miał to być ostatni raz, kiedy na niego patrzył.
Tym razem to on przed siebie splunął, śliną kwaśną i gorzką jak żółć.
Ludzie leniwie płynącym strumieniem wlewali się do sali konferencyjnej: podkomendni Wu wydawali się być pewni siebie, ale od progu rozglądali się za twarzami, które znali i ruszali w ich stronę. Kilka osób z kliki Wena, które zorientowały się, że przyszły zbyt wcześnie, że wszyscy pozostali kumple prawdopodobnie zostali w tyle, by uniknąć konieczności przebywania z nowymi sam na sam nazbyt długo, zaraz zaczynali krzątać się zestawianych stolikach i dostawiać do nich dodatkowe krzesła. Claude, który zdecydował się podtrzymywać plecami ścianę do momentu przybycia kogoś, do kogo mógłby się przysiąść, wraz z Yishenem z pewnym zainteresowaniem śledzili ten proces formowania się nowych grup, których rozmieszczenie i skład - wraz z przybyciem pierwszych maruderów - wiele zdradzały zarówno o zadzierzgniętych sympatiach, co panującym morale i rozkładzie sił.
W milczeniu przypatrywała się temu też Qiaozhen, która z nogą zarzuconą na nogę i ramionami skrzyżowanymi na piersi kręciła się od niechcenia na przywleczonym z baru hokerze. Przywlekła trzy: po jednym z każdego boku dla siebie i dla Yishena - który z ulgą przyjął wyświadczoną mu przysługę - i jeden ustawiony centralnie dla Shuai'a. Jego miejsce pozostawało puste i ta wolna przestrzeń wyraźnie kneblowała jej usta, ale od czasu do czasu porozumiewawczo spoglądali na siebie z Yishenem, wymieniając się spostrzeżeniami we wspólnym języku, którego Claude nie był w stanie zrozumieć. Nie będąc szczególnie zainteresowanym tym, co mieli sobie do przekazania, wykorzystał ten moment, by przyjrzeć się Qiaozhen. Naiwnością byłoby przypuszczać, że po przejęciu władzy zrezygnuje z praktycznych ubrań, które przydawały figurze militarnego sznytu, dlatego pozwolił spojrzeniu prześliznąć się po wysokich, solidnych butach, spodniach przylegających do nogi wyłącznie tam, gdzie na udzie zaciskał się pas kabury na nóż i bluzie z ramionami wyprofilowanymi tak, by przywodziła na myśl mundur. Zauważył, że musiała umyć włosy nad ranem. Zaczesała je - krótkie, wciąż wilgotne - do tyłu. Po męsku.
Jakby głos nie miał jej zaraz zdradzić, pomyślał, odrywając się od ściany, kiedy Wen - który wkroczył do sali niczym wysoki rangą notabl w otoczeniu ciągnącej się za nim świty - obrzucił go pytającym wzrokiem, spozierając to na niego, to na puste krzesła. Claude z wdzięcznością skorzystał z zaproszenia.
- Jianshe zaprzyjaźnił się z Ralfem. Urocze - skomentował półszeptem z fałszywą słodyczą w głosie Guanting. - Co te gady tu robią?
- Uciekli z terrarium - odparł cicho Wen, odprowadzając ich wzrokiem. - Nie chciałbyś nowego paska z węża?
Guanting ze śmiechem zniknął z tyłu.
- Nasze nowe kierownictwo wydaje się dość łaskawe - zauważył, zwracając się już do Claude'a. - Mówił ci coś...?
- Nie, nie wiedziałem, że wypuścili Jianshe - Claude przez ramię spojrzał na Ralfa; kiedy ich spojrzenia się spotkały, Ralf przesunął po nim beznamiętnie wzrokiem i przechylił się w stronę Jianshe, który zbliżył się, by coś mu powiedzieć. Rozmawiali półgłosem, jak wszyscy, i nie sposób było ocenić, co stało się przedmiotem ich dyskusji. - Przecież wiesz, że dałbym ci znać. Nie muszę się z nim poznawać, żeby chcieć go widzieć związanego do Święta Przesilenia.
Zorientowali się, że Shuai wsunął się do środka, kiedy Yishen zastukał trzykrotnie laską w podłogę, żądając ciszy. Kategorycznie, krótko, bez zbędnych słów. Shuai z łagodnym, samozadowolonym uśmiechem posążka buddy sprawiał wrażenie nieporuszonego, jakby dysponował całym czasem we wszechświecie. Kiedy oni prostowali się na siedzeniach niczym skarceni uczniacy, on pociągnął zdrowo z wysokiego termosu.
Był na nogach przez całą noc, zdał sobie sprawę Claude.
- Dziękuję, że przyszliście - zaczął Wu. - Zanim zaczniemy, dla porządku musimy ustalić kilka szczegółów, żebyśmy się wszyscy rozumieli i nie marnowali czasu na powtarzanie. Yishen...?
- To formalność - zapewnił tamten i wbił ciężki jak topór wzrok w siedzącego z tyłu Jianshe. Morze głów zafalowało. - Xu, niech pan będzie uprzejmy przetłumaczyć naszym gościom z Niemiec najważniejsze rzeczy.
- Oczywiście.
- Dziękuję. Możemy kontynuować.
- Nazywam się Wu Shuai. Po mojej prawej - Ye Qiaozhen; po lewej - Lei Yishen. To z nimi będziecie mieli bezpośrednią styczność. Ye i Lei byli, są i będą odpowiedzialni za większość spraw, które dotyczą was bezpośrednio: kto, co, kiedy i gdzie - zaczął Wu, zsuwając się płynnym ruchem z hokera. - Na tym etapie nie będziemy wydłużać łańcucha dowodzenia, choć - jak zapewne się domyślacie - z czasem stanie się to koniecznością. Część z was znamy, część zdążyliśmy poznać nieco lepiej wczoraj, z pozostałymi poznamy się dziś. W oparciu o zebrany wywiad ustaliliśmy, że Wen Zhenmin wykazywał się sumiennością i rzetelnością. Zhenmin, mój chłopcze, pokaż się, proszę.
Wen wstał na krótko. Wu, który przechadzał się wzdłuż pierwszego rzędu stolików niczym uwięziony za kratami klatki tygrys, gestem dał mu do zrozumienia, że mógł na powrót zająć swoje miejsce.
- Zdecydowaliśmy się scedować na niego niektóre zadania i tym samym uszanować dawny podział - ale wyłącznie do tego stopnia - Zatrzymał się. - Nie ma już "was", "nas" - "ich". Wspólnie będziemy pracować na przetrwanie. Jest wiele do zrobienia - ale mając wiele rąk do pracy będziemy w stanie się z tym sprawnie uporać. Jestem przekonany, że zdajecie sobie sprawę, co to oznacza: wszyscy są sobie równi. Wszyscy pracują. Wszyscy dają z siebie tyle, ile są w stanie. Nikt nie będzie cieszył się specjalnymi względami. Yishen i Qu zaraz przedstawią wam szczegóły, ale chciałbym, żeby to wybrzmiało głośno: nie będziemy tolerować opierdalania się. Nie obchodzą nas wasze zatargi - sabotowanie pracy grupy, zaczepianie i wszczynanie burd będzie surowo karane. To samo dotyczy napastowania. Yishen i Qu są w tym doprawdy jednomyślni i bezlitośni - Wu uśmiechnął się złowrogo. - Nie ma z nami nikogo, kto by to potwierdził, ponieważ nie żyją.
Pomruk, który przeszedł przez pomieszczenie zdradził podenerwowanie. Wu uciszył wszystkich uniesieniem ręki.
- Jesteśmy pewni, że umiecie się zachować. Ci, co do których wciąż żywimy wątpliwości zostali tymczasowo odseparowani.
- Tymczasowo? - zawołał Guanting pomimo ostrzegawczego spojrzenia, które rzucił mu Wen. - Zamierzacie wypuścić Zhenga?
Sala eksplodowała, kiedy podniosły się protesty. Yishen znów zastukał laską o podłogę.
- Nie zdecydowaliśmy jeszcze, co z nim zrobić - odezwała się ostro Qiaozhen, podnosząc się. - I między innymi dlatego pozostaną objęci aresztem. Chcemy mieć pełny obraz sytuacji i właśnie w tym celu z wami rozmawiamy - licząc na szczerość, ale i to, że umiecie utrzymać nerwy na wodzy, panowie. Ciężko zapomnieć o dawnych krzywdach, ale jeszcze ciężej zmyć z rąk niesłusznie przelaną krew. Nie będziemy podejmować żadnych decyzji pochopnie.
- Nie zamierzamy działać za waszymi plecami - dodał Yishen ugodowym tonem. - I uprzedzając następne pytania: sami zauważyliście już, kto został uznany za godnego zaufania. Mamy świadomość tego, że nie wszystkie nasze wybory spotkają się ze zrozumieniem - Jego wzrok uciekł na moment w głąb sali, tam, gdzie siedzieli Jianshe i Ralf. - Liczymy się też z tym, że możemy się mylić. Mamy nadzieję na to, że nie zawiedziecie zaufania naszego i pozostałych, ale gdyby do tego doszło, odpowiedzialność za to poniesiemy przede wszystkim my, podobnie jak za zapewnienie nam wszystkim warunków do życia. Priorytetami jest w tym momencie zaopatrzenie: nie mam tu na myśli jedynie prowiantu i wody, ale też wyposażenie jedynego lekarza w narzędzia do pracy - nie będziemy wnikać w to, dlaczego nikt nie zadbał o to do tej pory, ale to się zmieni. Problemem jest brak prądu - nad tym też będziemy musieli się pochylić.
- Poza tym w jednym z pokojów znaleźliśmy sprawne ogrzewanie - wtrącił Shuai. Rewelacja ta wzbudziła niemałe zainteresowanie - tajemnicą poliszynela była liczba skarg na chłodne noce, na niemożność rozgrzania się po zejściu z nocnej warty. - Mamy już własne przypuszczenia odnośnie tego, kto był pomysłodawcą, ale mimo wszystko proszę, by-
Wu urwał i znów gestem zasygnalizował, by milczeli. Przez chwilę potrzebną na wzięcie oddechu nie działo się nic, a potem Claude to usłyszał - odległy, wściekły wrzask, który zmierził mu krew w żyłach, kiedy dotarło do niego, kogo tym rozpaczliwym, zwierzęcym skowytem przyzywano.
Zareagował instynktownie. Przepchnąwszy się w progu przed Shuai'em, usłyszał jeszcze, jak z hukiem przewróciło się krzesło, z którego się zerwał; jak trzeszczały przesuwane siedzenia i równowagę traciły przeszkody, przez które przesadzał przeciskający się z samego końca Ralf. Krzyk był znacznie lepiej słyszalny na korytarzu, gdzie nie tłumiły go drzwi; wtórowało mu potworne ujadanie. Claude wypadł na zewnątrz pierwszy i puszczając się biegiem przez parking zdołał zauważyć mocujące się ze sobą postaci; rozsierdzonego, krążącego wokół nich psa, którego przed skokiem musiała powstrzymywać wyłącznie szamotanina i związana z nią niepewność, czy nie ugryzie ręki, która go karmi. Widział krew; widział zdecydowanie zbyt wiele krwi.
- Kurwa mać, puść ją wolno! - wrzasnął. - Puść ją! Fei, przestań walczyć!
W tej chwili zawahania po stronie He Fei wyszarpnęła się z uścisku, a na ziemię upadł nóż; Fei kopnęła go, kopnęła też He i wpadła w rozłożone ramiona Claude'a, nad którym zaraz zawiśli Shuai, Qiaozhen i Ralf. Fei wyła mu ogłuszająco do ucha, tak, że nie potrafił odróżnić od siebie pojedynczych słów; na twarzy i ramieniu poczuł ściekające jej po policzkach i brodzie łzy.
- Zróbcie coś z tym pierdolonym psem! - warknął, ostrożnie gładząc ją po plecach, szukając palcami wilgoci. Ilekroć natrafiał jednak na plamę świeżej krwi, okazywała się być ona tylko zabrudzeniem, a nie powoli wysączającym się z ran życiem. - Fei, już dobrze, już wszystko dobrze... Co się stało?
- Co jest nie tak z tym dzieciakiem?! - wydyszał He, i dopiero wówczas Claude spostrzegł, że ten przez cały czas uciskał przedramię. Spomiędzy jego palców wybijał szkarłat. - Ten mały, pieprzony demon rzucił się na mnie z nożem!
- Powiedział, że-
- Zrozumiałem, co powiedział. Nie wątpię, że nie miałeś z tym nic wspólnego i nie zrobiłeś nic, czym mógłbyś przestraszyć ją na śmierć, a w szczególności nie próbowałeś złapać jej bez ostrzeżenia - skwitował lodowato Ralf, przyklękając na jedno kolano i we własnym zakresie upewniając się, że szwy kurtki rozerwały się w trakcie przepychanki. - Co twoim zdaniem miała zrobić w tej sytuacji?
- Powitać kwiatami - mruknął Claude. Ich spojrzenia skrzyżowały się ponad ramieniem Fei. Claude przysiągłby, że w oczach Ralfa dostrzegł zrozumienie - przynajmniej w tej jednej kwestii. - Broniła się, bo ty ją do tego zmusiłeś.
- Ona umie posługiwać się nożem? - zapytał Shuai, a jego wzrok przesuwał się od unurzanego we krwi noża do He i zanoszącej się szlochem Fei, jakby próbował zrekonstruować wydarzenia i to, jak doszło do tego, że tak wątła istota zdołała ciąć tak głęboko.
- Ralf ją tego nauczył - wyjaśnił Claude chłodno. - A gdyby on tego nie zrobił, ja bym go wyręczył. Nie zawsze jesteśmy w pobliżu.
- Kto jest ranny? - zapytał Tang, omiatając wzrokiem widoczne ślady walki.
- Idź, He, to wygląda paskudnie - powiedziała Qiaozhen. - Co z dzieckiem?
- Jest cała - zameldował Ralf, podnosząc się. - Chodź, Fei, wejdziemy do środka zanim zmarzniesz.
- Tang, zabierzesz ją do środka? - interweniował Claude. - Ralf, chciałbym zamienić z tobą słowo.
- Nie mamy o czym rozmawiać - odparł Ralf, kiedy pozostali ruszyli w stronę hotelu. Sam zresztą obracał się na pięcie; Claude złapał go za ramię i cofnął rękę, kiedy została strzepnięta z odrazą. Serce ścisnęło się mu w piersi.
- Proszę cię, pozwól mi to wytłumaczyć.
- Miałeś już swoją szansę.
- Bałem się, co zrobiliby tobie, gdyby-
- Nie zamierzam tego słuchać-
- Ralf, proszę, po prostu mnie wysłuchaj - przerwał błagalnym tonem. - Źle zrobiłem, ale nie chciałem cię zranić. Zależy mi na-
Zaciął się, rozpaczliwie próbując ubrać myśli w słowa. Bał się, zdał sobie sprawę, bał się, za późno zorientowawszy się, że Ralf się mu wyślizgiwał.
Że go tracił.
- Zależy mi na tobie. Proszę.
Ralf nawet na niego nie spojrzał - ruszył przed siebie.
- Ralf, Ralf, proszę. P r o s z ę. Coś ci obiecałem-
- Dotrzymałeś słowa. Żyjemy - wycedził Ralf - ale to by było na tyle. Już nic nas nie łączy. Nie chcę cię widzieć. Nie mam ci nic do powiedzenia. Nie pokazuj mi się na oczy.
Claude zatrzymał się i zachwiał, czując, że gdyby postąpił jeszcze krok, nogi mogłyby go zawieść. Narastający w piersi wrzask bezsilności został zdławiony przez nienazwane uczucie, porównywalne z uderzeniem pięścią w splot słoneczny. Kakofonia myśli zlała się w przeraźliwy, wysoki pisk przerwanego sygnału.
Nie wiedział, ile stał przed hotelem, ale kiedy przyszedł po niego Yishen, drżał niekontrolowanie na całym ciele.
- Chodź do środka - powiedział łagodnie tamten - chodź, zanim się przeziębisz.
- On mnie nienawidzi - Głos Claude'a łamał się, a wraz z nim - z każdym słowem - serce. - On mnie nienawidzi. To koniec.
- To nic - zapewnił go cicho Yishen. - Zdarza się. Nie jest pierwszy, nie jest ostatni. Za jakiś czas ci przejdzie. Za jakiś czas o nim zapomnisz. Następnym razem popełnisz nowe błędy z kimś innym. Chodźmy.
- Chodźmy - ponaglił ich Tang, wsiadając do auta. - Spędzimy tam kilka godzin. To nie tak, że będę wiedział, gdzie czego szukać. Nie mam dostępu do katalogu.
Claude poprawił przekrzywione lusterko, w którym zobaczył zapinającego z tyłu pasy Yishena.
- Nie zamierzam nas zabić - skwitował. - Szanse na stłuczkę są niskie, chyba że razem z Wu zapomnieliście nam o czymś wspomnieć i mamy sąsiadów w pobliżu.
- Nie, w okolicy nikt nie mieszka, ale przypuszczam, że "nie zamierzam nas zabić" to słynne ostatnie słowa każdego kierowcy, który potem zabił swoich pasażerów - zauważył przytomnie Yishen.
- Pozwolę sobie przypomnieć, że z Ralfem i tym drugim - Joshua? tak się nazywał? - też założyliście, że na nikogo nie natraficie - Tang spojrzał na Claude'a z ukosa. - Ostrożność nie zaszkodzi.
- Posłuchaj, gdyby ktokolwiek dopuszczał do siebie myśl, że możemy natrafić na kogokolwiek żywego, a w dodatku się z nim czołowo zderzyć i stracić jedynego lekarza, wybieralibyśmy się do biblioteki z obstawą jak angielska królowa. Ale możemy bawić się w przepisową jazdę, nie ma sprawy. Specjalnie dla was poczekam na zielone na skrzyżowaniu.
- Co w ciebie dziś wstąpiło? - westchnął Tang. - Omija cię najpodlejsza robota, a i tak narzekasz. Po prostu jedź, co?
Palce zaciśnięte na kierownicy pobielały na krótko, ale zaraz rozluźniły się, kiedy musieli wymanewrować między pokracznie zaparkowanymi motocyklami i tymi kilkoma nowymi samochodami, z których ludzie Wu musieli skorzystać przy przewożeniu własnych rzeczy. Claude usilnie starał się skupić na znakach, unikając przy tym wzrokiem mimowolnie przyciągających uwagę zjazdów; bał się, że straci rozum, jeżeli zboczy z trasy.
Co by było, gdyby tamtego dnia wyjechali?
To spędzało mu sen z powiek na długo przed tym, nim Ralf splunął mu pod nogi, nim Jianshe z czułością - czy sobie to wyobraził? - narzucił mu płaszcz na plecy, zanim o świtaniu zostali wywleczeni z hotelu.
Co by było, gdyby zdołali umknąć przed spuszczonymi ze smyczy psami Zhenga, przed wszystkim, co nastąpiło potem i doprowadziło ich do tego miejsca, do tej chwili, w której na fotelu pasażera przeciągał się Tang zamiast Ralfa? Czy przezimowaliby w hotelu u podnóża góry, nie niepokojeni przez nikogo? Czy mogliby żyć tak, jakby poza nimi nie przeżył nikt, zamrożeni w przestrzeni, jakby zdołali przeniknąć do wnętrza szklanej kuli, w której wiecznie wirował śnieg? Czy i tam byliby skazani na to, żeby powoli, ale w sposób nieunikniony z każdym dniem przekonywać się o tym, że do siebie nie pasowali ani w tym, ani w żadnym innym scenariuszu, który mogliby tworzyć we własnych głowach, z topniejącą w sercu nadzieją oszukując się, że - gdzieś, kiedyś - umieliby przynajmniej spróbować...?
Co by było, gdyby nie zaprzepaścił własnych szans na znalezienie odpowiedzi na to pytanie?
- Kurwa, przejechaliśmy! - wykrzyknął Tang; masyw biblioteki uniwersyteckiej został w tyle. - Co z tobą?!
- Przepraszam.
- To ja przepraszam - odezwał się niespodziewanie Yishen. - To ja nakłoniłem go do tego, żeby usiadł za kółkiem, chociaż wprost zasugerował, żebym rozejrzał się za kimś innym.
Tang przełknął komentarz, który musiał mieć na samym końcu języka. Znać było to po ruchu zaciśniętych szczęk; po wypuszczonym powoli oddechu; po rozprostowujących się brwiach, przed momentem ściągniętych w wyrazie poirytowania.
- Zawróć i zaparkuj w pobliżu wejścia, żebyśmy nie musieli iść zbyt daleko z tymi książkami.
- Czego w zasadzie szukasz? - zapytał po chwili Claude, kiedy na ziemię posypało się to, co zostało z zamka i klamki. - Dlaczego tu jesteśmy?
- Bo nie pamiętam zbyt wiele z budowy kolana - Tang wszedł do środka jako pierwszy i rozpiął kurtkę. - To znaczy: coś wiem, ale coś to za mało, szczególnie w sytuacji, gdy nie zrobimy badań obrazowych i nie będziemy mieć pewności, co w zasadzie się spierdoliło. Stan zapalny można wyczuć palcami, to nie sztuka, ale wypadałoby ustalić przyczynę. Może nie jest do szczętu zgruchotane i będę w stanie pomóc, a może mogę wsadzić sobie w dupę nieinwazyjne metody i zostaniemy przy blokadach, kiedy ból będzie nie do zniesienia. Zobaczymy.
- Rozważasz w ogóle rozgrzebywanie tego... operacyjnie? - Claude zerknął na Yishena, ale ten tylko uśmiechnął się kwaśno.
- Rozmawialiśmy o tym przed spotkaniem. W żaden sposób nie ujmując umiejętnościom i wiedzy doktora-
- To byłoby zbyt ryzykowne - stwierdził beznamiętnie Tang. - Prawdopodobnie skończyłby z zupełnie sztywną nogą i nie wykluczam, że bolałaby jak skurwysyn nawet w porównaniu z tym, jak już potrafi dokuczać. Powtarzam: nie mamy badań. Nie mamy sali. Nawet gdybyśmy mieli salę, nie mamy prądu. Nie mamy chirurga ortopedy. Nie mamy rehabilitanta. Zresztą założenie jest takie, że nie operuję nikogo, jeżeli nie ma zagrożenia życia. Jeżeli ktoś postrzeli któregoś z was, mogę spróbować wyciągnąć kulę i was pozszywać, ale mogę też nie być w stanie zatamować krwotoku i możecie mi umrzeć na stole, a to z kolei mogłoby mi popsuć humor. Dlatego radziłbym nie bawić się w kowbojów. I nie łamać rąk w łokciach, bo łokcie są równie paskudne... Możecie tu posiedzieć - Tang znienacka wskazał im krzesła. - W zasadzie jest to wskazane, bo nie zamierzam się zastanawiać kto hałasuje za moimi plecami.
Przed nimi piętrzył się labirynt regałów, na których kurzyły się książki. Yishen posłusznie odstawił laskę na bok i usiadł z westchnieniem.
- Wygląda na to, Claude, że wreszcie mamy czas na tę, jak to ująłeś: długą, popierdoloną opowieść, którą mi obiecałeś.
Claude zdążył zapomnieć, że prezentowany przez Yishena na co dzień stoicyzm, niekiedy przez nieopatrzność brany za protekcjonalność, miał za zadanie przesłonić szelmowski urok; że to właśnie za sprawą wymiany przewrotnych uśmiechów w ogóle niegdyś na siebie wpadli; że ten zawadiacki wdzięk stał za tym, że stracili ze sobą kontakt i nie starali się tego zmienić. Na tym właśnie polegał nieodparty czar przelotnych zażyłości od początku skazanych na to, by przepadły tak prędko, jak się narodziły - na co Yishen zdawał się przymykać oko.
Nie byłby to pierwszy raz. Milczeniem kwitował też niedopowiedzenia ze strony Claude'a, wszystkie te białe plamy, które powstały na skutek wywabiania krwi z kart historii. Prawdopodobnie nie był nawet świadomy tego, jak wielką wdzięczność sobie tym zaskarbił - albo może właśnie z rozmysłem w ten sposób wylewał fundamenty pod odbudowę zaufania nadgryzionego zębem czasu.
Było, minęło, mogli zacząć od nowa. Claude miał zabrać ze sobą sekrety Yishena, a Yishen - jego.
- Doktorze, ile jeszcze? - zawołał Yishen i zastukał knykciem w zegarek, jakby Tang - gdziekolwiek się podział - mógł to zobaczyć. - Doktorze...? Spieszymy się na koncert! Muszę zarobić na te zastrzyki!
- To nie byłby głupi pomysł - zauważył Claude. - Myślałeś o tym?
- Nie jestem przekonany, czy ktokolwiek będzie chciał marnować na to czas - odparł, pocierając z wolna w zamyśleniu kolano.
- To przeciwieństwo marnowania czasu.
- Miałem przerwę. Nie wiem, czy-
- Przestań. Zjechałeś pół świata nie tylko dlatego, że na to pracowałeś. Masz niesamowity talent. Tego nie da się zapomnieć.
Yishen spuścił ze skromnością wzrok i bez powodzenia spróbował zapanować nad wyginającymi się w uśmiechu ustami, ale widać było, że przyjął komplement z pewną satysfakcją.
- Porozmawiam o tym ze Shuai'em, może uda się nam zaaranżować coś pod koniec tego tygodnia w ramach wytchnienia dla tych, którzy chcieliby się rozerwać.
- Myślę, że nie będziesz mógł narzekać na pustki na widowni.
- Tak? To ciekawe - Yishen patrzył na niego z zagadkowym wyrazem twarzy. - Skoro już rozmawiamy o talentach, powiedz mi, Claude, ale tak uczciwie: na ile oni ci ufają? Czy mówią ci o wszystkim?
Z ust Yishena nie spełzał wyrachowany uśmiech. Nie odpowiedział mu od razu.
- Nie o wszystkim, jeszcze nie - odrzekł - ale też nie unikają odpowiadania na pytania.
- Myślisz, że to kwestia czasu?
- Do czego ty zmierzasz, Yishen? Ich zaufanie przypłaciłem utratą zaufania Ralfa. Wiem, co w trawie piszczy, to, co może was do pewnego stopnia interesować, jeżeli zamierzacie zapobiegać powstawaniu napięć, ale jeżeli potrzebujesz kogoś, kto będzie znał ich myśli, musisz zaczekać.
- To nie problem - odparł tamten. - Interesuje mnie, czy w ogóle będę mógł na tobie polegać w tym względzie. Powinieneś rozumieć, że każdy z nas woli pracować z kimś, z kim może być szczery - i nie inaczej jest ze mną, może z tym zastrzeżeniem, że mam świadomość tego, że zaufanie jest samo w sobie potężnym narzędziem, z którym ty zawsze umiałeś się obchodzić. Oczywiście, rozumiem, że przytrafił się Ralf - dodał, widząc, że Claude zamierzał się wtrącić - ale Ralf to nieunikniony wypadek przy pracy. Uciekaliście się do kłamstwa zbyt często i aż nazbyt sprawnie, by w czyjejś głowie w końcu nie wykiełkowała myśl, że sam mógł być okłamywany. Pękł - tak jak pęka struna. To się zdarza. Ale to nie pozbawia nas obu pewnych umiejętności, chyba się ze mną zgodzisz?
- Czego ty w zasadzie ode mnie chcesz?
- Żebyś - podobnie jak ja - z powodu tymczasowego zniechęcenia nie pozwolił pokryć się temu darowi kurzem - Yishen rozłożył ręce. - Będziesz mi potrzebny.
- Shuai jest ambitnym sukinsynem, co?
- Shuai z zegarkiem w ręku sprawdza ile czasu mu potrzeba, by wcielić nowe zastępy do tego legionu, który zamierza stworzyć. Między sobą rozmawiamy o setkach, ale myślimy o tysiącach osób. O przebudowaniu dystryktu - kto wie, czy nie miasta - na nasze potrzeby. Na wszystko przyjdzie pora. Ralfem się nie przejmuj - jeżeli jest tak użyteczny jak twierdzi, razem z Qiaozhen zadbam o to, żeby się nie nudził i żebyście nie musieli wchodzić sobie w drogę.
- Dobraliście się - skwitował cierpko Claude, podnosząc się z krzesła na widok Tanga pchającego przed sobą wyładowany książkami biblioteczny wózek.
- Umiemy się dogadać - sprostował z uśmiechem Yishen. - I bywa, że bez słów potrafimy powiedzieć sobie najwięcej - zauważyłem, że prawie nikt nie umie być wkurwiony, kiedy poruszysz w nim czułe struny, a nic nie sprawdza się na tym polu tak dobrze jak muzyka. Wiesz, po pewnym przemyśleniu sprawy stwierdzam, że ten koncert w weekend to rzeczywiście nie jest zły pomysł. Chodźmy.
***
Yishen przystanął, by zwolnić stopkę, ale ta żałosna ilość światła, która wpadła do środka wystarczyła zaledwie do tego, by nie potknąć się na wiodących w dół stopniach. Rozmiar sali zdradzała niska temperatura i zapach kurzu unoszący się w powietrzu; nieprzenikniony, nieruchomy mrok, wobec którego bezsilne wydawały się trzymane przez nich latarki. Rzucane przez nie snopy światła były zbyt słabe, by w pełni wydobyć z ciemności usytuowane ponad nimi loże, ale z każdym krokiem mnożyły się niekończące, rozchodzące się promieniście po łuku rzędy siedzeń wyściełanych bordowym welurem. Każde uderzenie laski o wyłożoną tekiem - lub innym drewnem, spreparowanym tak, by stanowiło jego wierną imitację - podłogę roznosiło się miłym dla ucha echem. Yishen wyraźnie przyspieszył kroku: stał się niecierpliwy. Wreszcie był u siebie, pomyślał Claude, przesadzając po dwa stopnie, żeby za nim nadążyć. Znów znalazł się w świecie, który przez wiele miesięcy istniał wyłącznie we wspomnieniach.
Dopiero wówczas, kiedy wspiął się na scenę, Claude zdał sobie sprawę z tego, jak przepastna musiała być sala koncertowa. Przeszedł się powoli kilkukrotnie wzdłuż krawędzi, wyobrażając sobie miękki blask reflektorów, dyskretne trzeszczenie zajmowanych siedzeń, postukiwanie szpilek kobiet w wieczorowych sukniach lub marynarkach, za którymi podążali mężczyźni w garniturach, rozochocone poszeptywania, spontaniczne wybuchy śmiechu, szelest regulowanych statywów i przekładanych nut, wreszcie nieregularny, przyprawiający o dreszcze pomruk zestrajającej się orkiestry. Przyłapał się na myśleniu o tym, jak by to było w innych czasach, w innym życiu, w którym mógłby przesuwać się bokiem przed siebie, nie tracąc z oczu tyłu głowy Ralfa; również ubranego w garnitur, ciągnącego za sobą przyjemny zapach perfum Ralfa, który w końcu posłałby mu rzez ramię przeznaczony tylko dla niego uśmiech, sygnalizując, że znaleźli swoje miejsca. Złudzenie rozprysło się, kiedy Yishen z trzaskiem postawił lampę na podłodze i zniknął za kurtyną. Przyciągnął stamtąd krzesło.
- Nie jestem w stanie opisać tego uczucia - powiedział, wydobywszy z futerału wiolonczelę i pogładziwszy z namaszczeniem wypolerowany korpus. W sposobie, w jaki ją trzymał Claude widział przede wszystkim znajomą tęsknotę; czułość zarezerwowaną dla dawno niewidzianej kochanki. - Jakby to wszystko było tylko koszmarem, z którego udało mi się obudzić.
Claude przystanął w kręgu światła rzucanym przez lampę, podziwiając instrument w zamyśleniu. Yishen nie zwracał na niego uwagi, to poruszając kołkami, to sprawdzając struny; dźwięki, które wydobywał zaczęły nabierać czystego, głębokiego brzmienia aż wreszcie w murach sali rozbrzmiała muzyka.
- Co ci zagrać zanim przyjdą? - zapytał, zanim roześmiał się w euforii jak dziecko. Oczy błyszczały mu w półmroku. - Nieczęsto ma się okazję do ułożenia repertuaru.
- Nie wiem - Claude wzruszył ramionami. - Nie mam życzeń.
- Nie każ mi rozgrzewać się przed wszystkimi - Yishen przeciągnął smyczkiem po strunach. - Miałem przerwę.
Echem wnet poniosła się melodia - słodka, lecz zarazem tak rozdzierająco smutna, że przeszyła serce Claude'a na wskroś. Znał tę piosenkę, znał nawet słowa, które wracały do niego, z im większą pasją grał Yishen.
- Nie, nie - przerwał mu - nie rób mi tego. To złośliwość.
- Muzyka to w znakomitej większości przypadków nic innego jak produkt złamanego serca, nic na to nie poradzę - zauważył tamten, ale zaraz zacmokał. - Jeżeli nie chcesz moich rzewnych piosenek o miłości to musisz mi coś zaproponować.
Claude uniósł ręce w geście poddania.
- Niech będzie coś wesołego. Ej - ej! Kurwa! Nie tak się umawialiśmy! - zaprotestował, rozpoznawszy utwór nim jeszcze wybrzmiały pierwsze nuty. - I może jeszcze liczysz na to, że zacznę śpiewać?
- A nie...? - wymruczał Yishen, przerywając. - No dalej, i tak poza nami jeszcze nikogo tu nie ma. To lepsze od krzyczenia w lesie. Jeśli się pomylisz, nie przejmuj się.
Yishen zaczął od początku, a zupełnie zrezygnowany Claude poczuł, jak coś w nim odżywa i kiedy nie włączył się na czas, tamten w zgrabnej wolcie zapętlił melodię. Obrzucił go wzrokiem, jakby chciał w ten sposób zakomunikować, że gotów był robić to do śmierci. Claude bezsilnie westchnął.
Nie był przygotowany na to, jak będzie rozchodzić się głos w pustej sali koncertowej i z początku w ogóle go nie poznał; ten obcy, mocny dźwięk wydobywający się z jego piersi wydawał się należeć do kogoś innego. Musiał nieść się korytarzem przez uchylone drzwi, ponieważ spłoszył kogoś, kto za nimi przechodził, a nim dotarli do refrenu, od wejścia dobiegł ich pogłos rozmów widowni zwabionej wibrującym hymnem narodu zakochanego w swoim starym mieście; pieśnią o przyobleczonym w błękit paryskim niebie, pod którym przechadzały się wiecznie żywe, wiecznie szczęśliwe rzesze ludzi pijanych młodością. Nienawykły do podobnego wysiłku głos ochrypł lekko - i urwał się gwałtownie, kiedy w rozbłysku światła rozpoznał znajomy profil. Yishen dokończył sam, jak gdyby nic się nie stało i został nagrodzony zaskakująco żywym aplauzem.
Claude zeskoczył ze sceny i chyłkiem wycofał się na widownię. Miejsca dla publiczności zapełniały się przy wtórze półszeptanych komentarzy. Potknął się kilka razy - o stopnie, potem o cudze wyciągnięte nogi - aż wreszcie przysiadł na pierwszym lepszym skąpanym w mroku siedzeniu. Większość tych, których miał za plecami zgasiła latarki z szacunku do tego przypominającego opustoszałą świątynię przybytku.
- Nie musicie siedzieć po ciemku - zawołał ze śmiechem Yishen, chociaż widzieli wyraźnie, że promieniał z radości tak, że gdyby zgasić mu lampę, jeszcze przez chwil jaśniałby własnym wewnętrznym blaskiem. - Czuję się, jakbym brał udział w przesłuchaniu.
- Nie gadaj tyle, zagraj coś! - odpowiedziała mu niewidoczna Qiaozhen. W jej głosie brzmiała zachęta. - Tylko niech to będzie coś wesołego, żebyśmy nie ryczeli.
- Grałeś już dla nich? - zapytał z pewnym zaskoczeniem Guanting z przeciwległego końca sali.
- Tak, ale na skrzypcach. Zostały w hotelu.
- I nie mogłeś tam dać koncertu?
Yishen zatoczył smyczkiem półokrąg w powietrzu i roześmiał się.
- Byle skrzypek może grać i na ulicy. Nie, mój drogi, wiolonczela to dostojna dama i wymaga godnej jej oprawy. Fortepianu też byś nie postawił w błocie, prawda?
- Na fortepianie też umiesz? - zagadnął niespodziewanie ktoś, a w pytaniu tym nie kryła się choćby krztyna uszczypliwości. Yishen pokręcił głową.
- Moja żona grała - Jego głos, niosący się dotąd dudniącym echem, raptem ścichł. Rozmowy na widowni zamarły jak nożem uciął. Zdawszy sobie z tego sprawę, kontynuował wymuszonym, pogodnym tonem, w którym dało się znać gorycz:
- Co oznacza, że przynajmniej na razie możemy zapomnieć o duetach - ale nie sądzę, żeby Liying miała nam za złe to, że zagramy sobie dziś coś wesołego.
Kiedy zaczął grać, Claude'a przeszły dreszcze. Tym razem Yishen przywołał dla nich wszystkich wiosnę zaklętą przez Bacha w pierwszej z sześciu suit. Melodia wznosiła się i opadała lekko niby niesiony przez prądy powietrzne ptak: nabierała tempa, rozwijała skrzydła, pikowała i znów śmiało niosła się aż pod samo sklepienie. Po pewnym czasie to miłe uchu brzmienie niepostrzeżenie przeszło w nie tak popularną, choć równie urokliwą kompozycję.
Z zamkniętymi oczami Claude bez trudu wyobrazić sobie, że znaleźli się w zupełnie innym miejscu, w zupełnie innym czasie - może gdzieś nad rzeką, może gdzie pod gołym niebem, gdzie letni wiatr przeczesywałby im włosy i scałowywał z czoła ostatnie upalne muśnięcia gasnącego słońca, podczas gdy oni przy kieliszku mlecznego aperitifu podziwialiby zachód mieniący się wszystkimi odcieniami różu w załamaniach tafli wody. I znów nie był sam, nawet tu, na pograniczy jawy i snu: rejestrowany kątem oka ostry profil rozpłatał mu serce na dwoje.
Złudzenie rozpłynęło się, kiedy Yishen wreszcie zapauzował - po godzinie, po upływie wieczności - by odpocząć i rozprostować zdrętwiałą nogę. Claude miał twarz mokrą od łez.
Kiedy zszedł do restauracyjnej stołówki, gdzie wszyscy zebrali się na wspólną kolację wieńczącą pierwszy tydzień współpracy, większość osób zdążyła już zjeść. Szczęk naczyń rzedniał, coraz bardziej zagłuszany przez rozmowy, przerywane jedynie brzękiem wznoszonych do toastów butelek importowanego piwa. Ralf rozejrzał się po pomieszczeniu: przy największym ze stołów siedział Wen ze swoją grupą, w tym Claudem, który napotkawszy jego spojrzenie natychmiast spuścił wzrok; Yishen i Qiaozhen siedzieli w pewnym oddaleniu od nich, kończąc jeszcze posiłek; ich ludzie w większości skupili się przy własnych stołach, choć niektórzy wędrowali od jednego do drugiego, to włączając się do rozmów, to częstując się tym, co zostało jeszcze w półmiskach.
Z gorzkim rozbawieniem zauważył, że w większości zatrzymywali się przy stole Wena: opierali się o jego blat lub o ścianę tuż za nim, dostawiali krzesła lub przystawali, wsparci o oparcia tych, na których ktoś zdążył już usiąść. Ucichli na chwilę widząc, że im się przygląda, więc przeniósł spojrzenie dalej.
Jego uwagę przyciągnął ruch czyjejś ręki w głębi sali. Jianshe zdążył podnieść się ze swojego krzesła i odsunąć te, które zajął dla Ralfa; machał mu z zapraszającym uśmiechem na ustach, zdając się być jedną z niewielu osób, które cieszył jego widok. Noah i Yan wstali, widząc, że się zbliża, i usiedli dopiero po nim; Jianshe dosunął jego krzesło. Siedząca z nimi Jin jedynie skwitowała to stłumionym śmiechem, ale skinęła Ralfowi głową na powitanie.
- Pierdolona klika - Jianshe nachylił się do jego ucha. - Skończyłeś co miałeś skończyć?
Ralf przytaknął mu, przypatrując się temu, co zostało jeszcze na stole. Noah uprzedził jego pytanie:
- Tyle udało nam się zebrać wspólnymi siłami. To w głównej mierze zasługa Jin. Jej jednej pozwolili jeszcze zebrać półmiski.
- Prawda jest taka, że przymarlibyście beze mnie głodem.
Ralf i Jianshe wymienili krótkie spojrzenia, nie mogąc w inny sposób wyrazić rozbawienia tą sugestią. Ich prywatne zapasy nie uszczupliły się jeszcze na tyle, by musieli na kimkolwiek polegać. Mimo to Ralf sięgnął po ostatnie baozi ze słodką pastą z fasoli, wiedząc wyłącznie tyle, że Fei pomogła w ich lepieniu. Sam odprowadził ją wtedy do kuchni, gdzie w dwóch ogromnych miskach wyrastało już miękkie ciasto drożdżowe. Teraz, wciąż ubrudzona mąką, którą usypane były przygotowane do wałkowania blaty, bawiła się na dworze z psem. Już się go nie bała.
- To dlatego, że kiedy ja po nie poszedłem, usłyszałem, że zamierzają to wszystko jeszcze jeść - sprostował Noah. - Nie wiem jak wam, ale mi wydaje się, że chuja od tamtej pory zjedli.
Ralf jeszcze raz omiótł wzrokiem stół Wena; choć w większości pozostali zaabsorbowani rozmową, zerkali na nich wrogo pomiędzy wymienianymi uwagami. Niektórzy na krótko zanosili się śmiechem, który przycichał, gdy zdawali sobie sprawę, że są obserwowani.
- Nie przejmuj się nimi - szepnął do niego Jianshe. - Jeszcze będą błagać o wybaczenie.
Już o tym rozmawiali, przed paroma dniami uznając przedwczesne podejmowanie walki z żywioną do nich niechęcią za bezcelowe i sprzeczne z ich prywatnym interesem. Ralf przytaknął mu, odrywając kawałek ciasta.
Ta jawna niechęć była im na rękę. Któregoś dnia, być może już wkrótce, mieli wzgardzić spóźnionymi przeprosinami. Oni wszyscy mieli być im je winni; mieli żałować, żałować do samego końca swoich jebanych żyć, syczał Jianshe, błagać o wybaczenie, którego nie dostaną, chociażby robili to na kolanach. Ten niespłacalny dług rósł za każdym wzgardliwym spojrzeniem, każdą nieprzyjemnością, każdym razem gdy, niepozornie, któryś z nich upewnił się, żeby to im przypadł najcięższy przydział pracy. Nauczyli się to znosić z pokorą i spokojem, cierpliwością, na którą mogli sobie pozwolić wyłącznie ludzie całkowicie pewni własnej racji. Przez ten czas do perfekcji opanowali sztukę nadstawiania drugiego policzka.
Z zamyślenia wyrwała go dopiero niespodziewanie przeciskająca się pomiędzy nimi ręka z pełną jedzenia misą, która zadźwięczała, postawiona na stole. Noah i Yan zdążyli poderwać się na nogi, ale zostali usadzeni gestem. Ralf obejrzał się w górę; Qiaozhen uśmiechnęła się do niego pocieszająco, wsparta na oparciu jego krzesła.
Prawda była taka, że jej wygląd nadal potrafił poruszyć go w sposób, w jaki przeważnie robili to mężczyźni. To przyjemne złudzenie znów minęło gdy tylko się odezwała.
- Przepraszam za nich - zwróciła się do niego. - Zależy nam na tym, abyście tworzyli zgraną grupę. Zwrócilibyśmy im uwagę, ale obawiam się, że kolejna mogłaby przynieść odwrotny do zamierzonego skutek. Mogę?
- Proszę - Jianshe poderwał się z krzesła, zanim Qiaozhen zdążyłaby dostawić własne. - I tak już zjadłem i miałem się zbierać.
Odchodząc mrugnął do Ralfa, na co ten odpowiedział uśmiechem. To mogła być okazja, na jaką czekali.
- Cześć, Jin - Qiaozhen skinęła jej głową, siadając. - Wszystko w porządku? Może przyniosłabyś nam wszystkim jeszcze po piwie? Częstuj się, Ralf. To dla was.
Kolejna bułka okazała się nadziewana pastą z czarnego sezamu.
- Ciepłe są najlepsze - wyjaśniła, kiedy jadł. - Następnym razem przyjdź na czas, a osobiście upewnię się, że dostaniesz jeszcze gorące. Ominęły cię też zha jiang mian, doprawdy fantastyczne.
Nie pytała dlaczego przyszedł tak późno. W każdej z takich chwil na nowo zdawał sobie sprawę z powodów, dla których pomimo młodego wieku cieszyła się tak uniwersalnym szacunkiem.
- Co za zmiana nastawienia - skwitowała Jin, oprócz piwa niosąc fistaszki, których garść zaraz bez skrępowania wsypała sobie do ust. - Trzymajcie.
Noah z wprawą otworzył butelki, którymi stuknęli się, kiedy Qiaozhen uniosła własną. Przypatrywała się Ralfowi z ciekawością, którego źródła nie umiał określić: nie był to pożądliwy wzrok, jakim zwykły patrzeć na niego kobiety, co zauważył w równej mierze z żalem, co z ulgą. Był wystarczająco stary, aby wiedzieć, że to nie miało prawa skończyć się dobrze, ale i wystarczająco młody, aby przyłapywać się na myśleniu, że tym razem mogłoby być inaczej. Uśmiechnął się do niej.
- Nie miałem okazji ci podziękować.
Zrozumiała aluzję: odkąd widzieli się po raz pierwszy, utrzymywała zdrowy dystans zarówno od niego, jak i jego grupy. Domyślał się powodów.
- To nie była decyzja ciesząca się szczególną popularnością - wyjaśniła. - Wielu po dziś dzień uważa ją za nieuzasadnioną. Wolałam uniknąć sytuacji, w której zaczęliby odważniej sugerować, że kierowałam się czymś innym niż poczucie sprawiedliwości.
Jin uśmiechnęła się kwaśno pod nosem, dobrze wiedząc, co Ye miała na myśli. Dla niektórych w pierwszej kolejności wciąż była kobietą, a dopiero później dowódcą; tak jakby szef w pierwszej kolejności nie był tylko mężczyzną, bezmyślnie kierującym się w swoich decyzjach pobudkami, o które bez cienia wahania oskarżane były szefowe mające czelność awansować asystentów wyróżniających się tak wynikaniem, jak i wyglądem. Być może by ją to bawiło, gdyby jeszcze przed laty nie podyktowało trajektorii jej kariery i gdyby wciąż nie nadawało kształtu jej życiu, nadal odlewanemu w tej samej, przestarzałej formie. Nawet Ye nie udało się od niej do końca uwolnić. Spojrzały na siebie porozumiewawczo, ale to Ralf zaraz znów przyciągnął jej uwagę.
- Nie oznacza to, że żałuję - zaznaczyła, po czym krótko skinęła na Noah i Yana. - Darzą cię szacunkiem i wierzę, że mają ku temu powody. Przecież widzę, że to coś więcej niż wdzięczność.
- Znamy Ralfa lepiej niż którykolwiek z nich - wytłumaczył Noah, uśmiechając się do niego. - No, może za wyjątkiem Claude'a, ale to osobna kwestia.
Trudno było nie zorientować się, że wiele osób przycichło, usiłując usłyszeć ich rozmowę. Odwracali wzrok kiedy Qiaozhen na nich patrzyła, ale zaraz ponawiali przerwaną obserwację. Bawiło i irytowało ją to jednocześnie.
- Powiedz mi, Ralf... Mam pewne pojęcie o powodach niechęci do ciebie, ale o co chodzi z Jianshe? Słyszę tylko, że nie można mu ufać. Że to zdrajca. A jednak ty zdajesz się darzyć go zaufaniem... Dlaczego?
Przysiągłby, że po tym pytaniu na krótką chwilę zapadła cisza tak głęboka, jak gdyby wszyscy w pomieszczeniu wstrzymali oddech.
- Zaproponowałbym, abyśmy porozmawiali o tym gdzieś indziej, ale nie chcę, aby moje towarzystwo zszargało twoją reputację bardziej, niż już zdążyło.
Qiaozhen spojrzała na stolik Wena i odnalazła wzrokiem Yishena, a ten skinął jej głową w niewypowiedzianej na głos obietnicy zajęcia się towarzystwem gdyby coś wprawiło je w zbytnie poruszenie.
- To nie jest zły pomysł. Chodźmy.
Za swoimi plecami usłyszał, jak ktoś podrywa się z krzesła, a kto inny szarpnięciem sadza go z powrotem. Mieli powody do nerwowości i dobrze je znali, Ralf był tego doskonale świadomy. Otworzywszy przed Ye drzwi obejrzał się przez ramię na Wena, który usiłował przemówić do Guantinga, patrzącego na niego wściekłym wzrokiem z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Z pewnym zadowoleniem zauważył, że Claude również na niego spojrzał.
Musiał powstrzymać się przed posłaniem mu wypranego z jakiejkolwiek serdeczności uśmiechu.
Świeże i chłodne powietrze podwórza było miłą odmianą po czasie spędzonym wewnątrz, gdzie oddechy dziesiątek osób uczyniło je dusznym i słodkim. Zapadał wieczór; granatowe niebo było usypane gwiazdami, których mnogość coraz wyraźniej pozwalała dostrzec mglisty zarys drogi mlecznej. Minęli oddelegowanych na wartę ludzi i wolnym krokiem przeszli parę metrów, nieśpiesznie dopijając piwo.
Idąca obok niego Ye niemal dorównywała mu wzrostem. Przyjrzeli się sobie i Ralf zaklął w duchu, uświadamiając sobie, że znowu to robi.
- Więc? - Zachęciła go, kiedy szli bez celu przed siebie. - O co chodzi z Jianshe?
Ralf napił się, wiedząc jak wiele miało zależeć od jego słów.
- Kiedyś był ich ulubieńcem - zaczął, uznając to za właściwy początek tej historii. - Pomyślałabyś?
- To wyjaśniałoby intensywność ich nienawiści.
- Właśnie - przytaknął. - To specjalny jej rodzaj, zarezerwowany dla tych, którzy byli nam najbliżsi. Nic tak nie boli jak zdrada i prawdą jest, że w pewnym sensie się jej dopuścił. Ale jego jedynym grzechem jest zdolność trzeźwego osądu sytuacji, taka, która pozwala mu opowiedzieć się po stronie oferującej mu lepsze szanse na godną przyszłość, to tyle. Zheng to dostrzegł i wykorzystał.
Panicznie bał się utraty władzy, kontynuował Ralf, i paranoicznie dopatrywał się pierwszych oznak buntu w szeregach, szczególnie tych, które mogłyby doprowadzić do obalenia jego reżimu. Uzbroił ich i bał się, że z chwilą, w której się usamodzielnią, uznają go za nieprzydatny balast, jedynie uprzykrzający im życie rozkazami. Dał im broń i amunicję, nauczył z nich korzystać - ale wiedział, że któregoś dnia kule mogą polecieć w jego kierunku. Nie umiał im zaufać, zresztą słusznie. W jego paranoi najstraszniejsze było to, że była uzasadniona. Że, koniec końców, odnalazła swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Spójrz na nich.
Przystanęli, przez odsłonięte okna restauracji widząc ich przy oświetlonym stole.
Nie było to coś, czemu mógł zapobiec - ciągnął dalej, kiedy ruszyli znów przed siebie. To było nieuniknione, więc musiał być gotowy: chciał wiedzieć co sądzili, kiedy nie okłamywali go z nadzieją na awans, co uważali o nim i jego planach, kto je popierał, ale, co ważniejsze, kto był im przeciwny. Tutaj pojawia się Xu Jianshe. Faworyt.
Ufali mu i go uwielbiali, co odkrylibyście sami, gdyby zaczynał z czystą kartą. To bystry i sympatyczny chłopak, potrafiący odnaleźć się w każdym towarzystwie. Zheng to dostrzegał i wkrótce to, co było wyłącznie wymianą informacji, przerodziło się w swoistą Kampanię Stu Kwiatów - naprawdę! Qiaozhen patrzyła na niego, zaciekawiona. Mówił dalej.
Kiedy Zheng coś postanowił, Jianshe pierwszy wyrażał w ich obecności sprzeciw; kiedy coś zrobił, pierwszy krytykował to w ich towarzystwie; narzekał na przypisywane mu zadania, podważał autorytet... Ale prawdziwe zadanie polegało na zapamiętywaniu imion tych, którzy się z nim zgadzali. To były w większości niewinne komentarze, ale obnażały prawdę: coraz częściej byli mu przeciwni.
Najbardziej zabolał go Wen, ten sam Wen, który przytakiwał mu na każdym kroku, który wykonywał każdy - każdy - rozkaz bez piśnięcia słowem, Wen, któremu bezgranicznie ufał i powierzał coraz większą kontrolę na grupą. Być może Jianshe zdradził Wena, ale to Wen zdradził Zhenga.
Dzięki Jianshe Zheng mógł do pewnego stopnia zapanować nad nastrojami, kiedy te stawały się niebezpiecznie separatystyczne. Wiedział gdzie powstawały ogniska zapalne oraz czym należało je gasić, i być może udawałoby mu się to do dziś, gdyby nie ja i...
- Claude - dokończyła Qiaozhen. - Wasza ucieczka.
- Tak. Jin zdradziła ci jej szczegóły?
- Nie do końca. Jak to było?
- Musieliśmy stworzyć jakiś pretekst, by w ogóle wyrwać się z budynku. To było wtedy, gdy w mieście szalał ogień, ale nie wypuszczali nas poza rewir Ritza. Upozorowaliśmy kradzież naszych dokumentów - Ralf uśmiechnął się na to wspomnienie - i, naturalnie, to ich o nią oskarżyliśmy. Problem leżał w tym, że Zheng podejrzewał o tę samowolną inicjatywę Wena, a Wen Zhenga. To wywołało chaos: ponieważ cała jego uwaga skupiła się na konflikcie, który wówczas wybuchł, praktycznie machnął ręką na naszą prośbę, abyśmy - skoro byliśmy wolnymi ludźmi, jak twierdził - przynajmniej mogli zobaczyć ogień na własne oczy. Wszystkie informacje o nim mieliśmy z drugiej ręki, zrozumiał więc, że chcieliśmy je zweryfikować. Odjechaliśmy i mieliśmy już nie wrócić.
- Udałoby się wam, gdyby nie Jin.
- Gdyby nie Claude - sprostował Ralf, nie bez rozgoryczenia. To był pierwszy z jego błędów, jeden z tych, których stał się boleśnie świadom dopiero niedawno. Wcześniej, choć wiedział, nie potrafił go o to winić: Claude prawie przypłacił tę fatalną pomyłkę życiem.
- To to was poróżniło?
- Nie... Nie. To osobna historia.
- Noc jest młoda.
- Może innym razem.
Qiaozhen to uszanowała, rozumiejąc, że znalazła się na niepewnym gruncie. Dopiero co było jej dane zobaczyć tego Ralfa, którego znała z opowieści babci: otwartego i sympatycznego, który potrafił zabawić rozmową. Był czarujący, tak jak mówiła. Nie chciała, aby znów się wycofał i zamilkł, jak wtedy, przy stole.
- Zaimponowałeś tym Zhengowi.
- Żeby tylko tym - żachnął się Ralf, a jego zęby krótko błysnęły w uśmiechu. - Ale to prawda: nie spodziewał się takiego ruchu, nie był go w stanie przewidzieć. To upokarzało go nie tylko w oczach Wena, ale i tych ludzi, którzy opowiedzieli się po jego własnej stronie. Nie mógł ich stracić tym obrazem niekompetencji, więc wymyślił własną wersję wydarzeń.
- W której to wszystko było częścią planu, jego planu. Wielkim testem wierności, przeprowadzonym z twoim udziałem. Ostatecznym finałem Kampanii.
- Końcem, który sam sobie napisał - przytaknął, nie tyle zaskoczony jej zdolnością łączenia faktów, co ponownie utwierdzony w tym, że stanowiła część jej uroku. - W ostatecznym rozrachunku trudno określić, czy gdyby Jianshe nie rozsiewał tych rewolucyjnych pomysłów, one same wypłynęłyby na światło dzienne w ilości, która mogłaby doprowadzić do takiego przełomu. Na ile wypowiadał na głos ich własne myśli, a na ile sam im je podsuwał - tego się nie dowiemy. Ale ja wiem tyle, że Jianshe jest niesamowicie bystry. Cieszę się, mając go po swojej stronie, nawet jeśli w ich oczach czyni mnie to jeszcze bardziej mniej wiarygodnym.
- Przyjaźnicie się.
- On jeden zdaje się rozumieć położenie, w którym się znalazłem. Zresztą, ta przyjaźń, nie wiem czy wiesz, została zainicjowana przez Zhenga.
Ye pokiwała głową i coś w wyrazie jej twarzy uległo zmianie, zdradzając, że właśnie to ją niepokoiło. Przyjrzała mu się z uważnością, która była w stanie wprawić go w dyskomfort - wystarczająco silny, aby musiał uciec wzrokiem gdzieś przed siebie. Znów jakiś czas szli w ciszy, mąconej wyłącznie odgłosem ich powolnych kroków, odległym echem śmiechów i pojedynczymi okrzykami docierającymi z restauracji.
- Wen twierdzi, że nie masz o tym pojęcia - przyznała wreszcie, sama spuszczając wzrok.
- Powtarzam to od początku: Wen nie wie wszystkiego - odparł spokojnie, jak gdyby znużony ciągłym powtarzaniem tego hasła. - Xu nie dostał łatwego zadania i dosyć szybko zorientował się, że to była misja skazana na niepowodzenie. Niewykluczone, że jeszcze chwila i sam padłby ofiarą zniecierpliwienia Zhenga, któremu coraz więcej miał za złe. Dość szybko przyznał jakie instrukcje otrzymał.
- To mógł być blef.
Był tego boleśnie świadom.
- Podwójny, tak.
- Jesteś pewien, że mimo wszystko nie trzyma wciąż jego strony?
Ralf zatrzymał się i obrócił do niej twarzą, oświetloną przez osobliwą mieszankę chłodnego światła gwiazd i księżyca, oraz ciepłego, świecących w budynku lamp.
- Jeżeli Zheng zostanie wypuszczony, Xu będzie martwy - wyjaśnił dobitnie. - To tym pewniejsze, im dłużej go przetrzymujemy. A ja, wbrew temu, co mogliby sugerować, nie zamierzam zmienić tego stanu rzeczy.
- Chyba że sam go wypuści.
Nie mógł się z nią nie zgodzić.
- Chyba że sam go wypuści - powtórzył jak echo. - Ale to nie nastąpi. Zheng jest pozbawiony jakiejkolwiek przewagi. Nie istnieje scenariusz, w którym mógłby nagle ją zyskać. Wcześniej ją miał, to prawda - miał broń, miał władzę, miał zmysł, który pozwoliłby mu zrzeszyć całą armię i wydobyć z niej talenty, które pozwoliłyby jej przetrwać. Potrafił motywować, choć jego metody, jakkolwiek skuteczne, długoterminowo były w stanie jedynie skorodować fundamenty jego organizacji. Co ma teraz?
Kiedy Ye zamilkła, zdał sobie sprawę, że Zheng nie został pozbawiony żadnej z tych rzeczy. Wciąż miał wyłączną wiedzę na temat tego skąd czerpał broń i amunicję, jego zmysł, choć pod wieloma względami zawodny, był czymś, czego nie byli mu w stanie odebrać, a władza była kwestią odpowiedniego wykorzystania tych dwóch elementów - jego niematerialnych i przez to nienaruszalnych aktywów. Ralf wiedział, że nie mógł być jedynym, który zastanawiał się nad możliwością wyodrębnienia z tego równania dostępu do arsenału w sposób, który nie doprowadziłby do wywołania niebezpiecznej, niekontrolowanej reakcji. To nie było niewykonalne, nie.
Po prostu zbyt ryzykowne.
Istniały jednak okoliczności, w których groźba jego powrotu do władzy i jej konsekwencje stałyby się kwestiami drugoplanowymi; okoliczności, w których większe zagrożenie uczyniłoby to wszystko nieistotnym. Zheng powtarzał, że zawsze znajdzie się jakaś większa ryba. Być może nie on był rekinem, który ich pochłonął; być może rekinem okazał się Wu. Co jeśli wypłynąwszy na odleglejsze wody rekin padłby ofiarą wymierzonego w niego harpuna?
- Czy został przesłuchany?
Nie odpowiedziała w pierwszej chwili i nie był pewien, czy zrobi to kiedykolwiek.
- Wiesz, że gdyby został, nie zostałoby to podane do informacji: ani twojej, ani czyjejkolwiek. Ani mojej, dodała w myślach. Nie śmiałaby wypowiedzieć tego na głos, ale nie wykluczała, że Wu utrzymałby to w tajemnicy nawet przed nią i Yishenem. Po spokojnym uśmiechu Ralfa wywnioskowała, że nie oczekiwał innej odpowiedzi.
- Uważajcie na niego - powiedział po chwili w przestrzeń, wodząc wzrokiem po niskich koronach otaczających hotel drzew, posadzonych w równych odstępach. - Może się wydawać, że wciąż ma wiele do zaoferowania. To prawda, niezaprzeczalna. Ale on nie jest genialnym strategiem. Popełnia nieodwracalne błędy. Nie myśli długoterminowo. Brakuje mu perspektywy i cierpliwości. Spójrz na Jianshe: to tylko jedna z jego pomyłek. Nie umiał odróżnić wymuszonej wierności od prawdziwej, bezwarunkowego oddania od chłodnego, kalkulującego oportunizmu. Prawda jest taka, że niewiele brakowało, a życie Jianshe wyglądałoby zupełnie inaczej. Miał nieco inne plany.
Qiaozhen uniosła brew, chcąc, aby mówił dalej. Słuchanie go, musiała to przed sobą przyznać, łączyło przyjemne z użytecznym.
- Usiłował przekonać Zhenga, że powinien pójść za Wenem. Byłby wtyczką, przynajmniej oficjalnie - źródłem wiedzy na temat ich dalszych planów i bieżących poczynań. Dla Zhenga byłyby to cenne informacje; dla Jianshe zaś idealna sytuacja, w której nie musiałby opowiadać się po żadnej ze stron, dopóki nie stałoby się to absolutnie konieczne. Gdyby zechciał, a zechciałby, zostałby podwójnym agentem, biorącym stronę tego, z kim akurat by się zgadzał. Zheng nie dopuszczał takiej możliwości, choć nie dlatego, że był tego świadom. W chwili rozłamu - w dokładnie tamtej chwili - chciał pokazać wszystkim, że ich przechytrzył. Że od samego początku wiedział, co się święciło. Potrzebował swojego triumfu w momencie porażki, więc kiedy doszło do tego krwawego starcia, kiedy Wen wyciągnął do Jianshe rękę, gotów bronić jego życia - Jianshe ją odtrącił, nie wierząc, że byłby w stanie uchronić go przed tym, do czego posunąłby się wściekły Zheng. A Zheng... Zheng ochronił twarz i ego, uznając je za istotniejsze od dalszego wglądu w ich grupę. Choć nie możemy wykluczyć, że zapewnił go sobie za pośrednictwem kogoś innego i zachował to dla siebie.
Wiedział, że Zheng tego nie zrobił. Prawda była taka, że nie mieli pierdolonego pojęcia jakie zamiary miał Wen. Jianshe nie znosił niepewności, którą to skutkowało; problemów, które rodziło na każdym kroku.
- Masz jakieś przypuszczenia?
- Jak dla mnie mógłby być to i sam Wen. - To była odważna i ryzykowna sugestia. Wen odarł go z wiarygodności; dlaczego miałby pohamować się przed podważeniem jego własnej? - Nie bez powodu był jego prawą ręką. Najlepsza opozycja to ta, którą stworzyliśmy sami, która istnieje tylko teoretycznie, a stanowi zaledwie zakamuflowane przedłużenie naszej władzy - czyż nie? Ale nienawiść, jaką Zheng go odtąd darzył, ta pasja, z którą pragnął zemsty, z którą dążył do jego śmierci... - Mówił, wydając się myśleć na głos - Nie jestem pewien, czy mogłaby to być sztuczka aktorska. Wen może być czysty. Ale inni? Nie mogę powiedzieć, że czuję się komfortowo z myślą, że czasem ich pilnują. Że przynoszą im wodę i jedzenie.
Starała się nie dać tego po sobie znać, ale zauważył, że nad czymś się zastanawia. Być może nad tym, kto został oddelegowany do pilnowania jeńców. Chciał ją zaniepokoić, ale nie na tyle, by porzuciła rozmowę na rzecz zajęcia się dostrzeżonym problemem.
- To cenne spostrzeżenie - powiedziała po chwili z powagą, która zdradzała zawstydzenie tym, że nie było ono jej własnym. Uśmiechnął się do niej pokrzepiająco. Miała prawo o tym nie pomyśleć.
- Nie bierz go zbyt mocno do serca - uspokoił ją, wkładając ręce do kieszeni. Po drodze zdążyli wyrzucić opróżnione butelki. - Jest to po prostu coś, co trzeba brać pod uwagę. Nie musicie zaraz reorganizować wart. Może wystarczy mieć oko na ochotników, jeżeli tacy się zgłaszają.
- I znaleźć wtyczkę.
- Tak, jeśli istnieje.
Zatrzymali się przy obrotowym wejściu hotelu, pod masywną wiatą podtrzymywaną przez potężne monolity czterech betonowych filarów. Podobnie jak sam górujący nad nimi budynek, potrafiły sprawić, że człowiek czuł się mały. Nie chodziło o sam jego rozmiar; być może wrażenie to należało przypisać jego surowej, prostokątnej bryle, definiującym ją i wystrój prostym liniom, przecinającym przestrzeń i znajdujących się w niej ludzi na wskroś. Liniom tnącym ich tak światłem, jak i cieniem.
- Palisz?
Patrzyła na niego kiedy wyciągał z kieszeni paczkę papierosów. Chociaż nie odpowiedziała, poczęstowana wzięła jednego i nachyliła się nad płomieniem zapalniczki, który Ralf osłonił ręką. Zauważyła, że zaciągając się zamykał z ulgą oczy, jakby koiło to jakiś stale towarzyszący mu ból. Spojrzał na nią spod przymkniętych powiek, być może zdając sobie sprawę z tego, że był obserwowany.
- Zniknąłeś nam po wczorajszym koncercie - zmieniła temat, jakby to to zastanawiało ją przez cały ten czas, kiedy milczała.
Ralf wypuścił dym przez ramię.
- Liczyłem, że nikt nie zauważy - powiedział prawie ze śmiechem, ale łatwo było domyślić się, że ten miał ukryć smutek. - Mam nadzieję, że nie uraziłem Yishena. Koncert był piękny.
Co innego miał jej powiedzieć? Że gdyby został tam choć jedną chwilę dłużej, nie umiałby powstrzymać coraz bardziej narastającego pragnienia aby przejść przez dzielący go od Claude'a rząd siedzeń, usiąść obok, chwycić jego rękę, spojrzeć mu w oczy i liczyć, że ten wyczyta z nich to, jak okropnie żałował, jak potwornie było mu przykro, jak tragicznie był rozdarty, jak strasznie chciał, aby ich życie wyglądało inaczej? Zaciśnięta na podłokietniku dłoń wprost go paliła. Mógłby przykryć nią jego dłoń, oprzeć się ramieniem o jego ramię, móc go zaczepnie szturchać kolanem, posyłać mu uśmiechy, tyleż dyskretne co czułe, zerkać na niego z ukosa i myśleć o tym, że w innych czasach piliby na przerwie szampana, przechadzając się z wolna gmachem teatru wielkiego, z którego okien, ułożonych tak gęsto i tworzących uczucie przestrzeni tak otwartej, że równie dobrze mogłoby ich nie być, rozpościerał się widok na gładką powierzchnię otaczającej go wody. Wróciliby do domu taksówką, po drodze wybierając się na kolację i drinka, którego mogliby dopić z beztroskim śmiechem na ustach - śmiechem, którego znaczenie byłoby znane wyłącznie im.
Zamiast tego Ralf przechadzał się korytarzami sam, odprowadzony do drzwi sali oceniającym spojrzeniem okrągłego, przypominającego oko świetlika u wysokiego sklepienia jej sufitu. To oko łypało na niego odkąd tylko przekroczył jej próg, zdając się znać wszystkie jego sekrety i każdą jedną myśl, którą miał w głowie. Było wszechwiedzące jak sam Bóg; widziało wszystko. Jego kroki niosły się po budynku miękkim, cichym echem.
- Nie przejmuj się tym. W pewnym sensie jest to dla niego najlepszy komplement.
- Potrzebowałem pobyć chwilę sam. Inaczej chyba bym się przy was popłakał.
Uśmiechnęła się do niego. Według Wena i pozostałych Ralf był chłodny i kalkulujący, nie mniej niż Jianshe, a jednak patrzyła na człowieka, którego muzyka wciąż potrafiła poruszyć niemal do łez. Musiał ze śmiechem otrzeć kącik oka, w którym pojawiła się jedna z nich - być może na samo wspomnienie, być może z powodu chłodu.
Kolejny raz się sobie przyjrzeli, tym razem nie próbując ukryć wzajemnej ciekawości. W pewnej chwili zachowując dystans Ralf obszedł ją dookoła, nie spuszczając wzroku z jej włosów.
- Zastanawiałem się... - zaczął, a dym opuścił jego usta z tymi słowami, jakby to gdzieś w jego wnętrzu tlił się ogień. - Sama je ścinasz?
- Nie, nie - zaprzeczyła ze śmiechem. - Wyglądałam paskudnie kiedy ścięłam się sama. To Jia je uratował. Podobają ci się?
Nie powinna była go o to pytać, a jednak to pytanie samoistnie opuściło jej usta.
- Do twarzy ci w krótkich włosach - odpowiedział, przez co prawie wstrzymała oddech. - Był fryzjerem?
- Fantastycznym. Szkoda, że nie znałam go przed tym wszystkim. Mogę z nim porozmawiać jeśli potrzebujesz strzyżenia.
- Przy popularności, jaką się cieszę, nie zdziwiłbym się, gdyby okazał się rozdarty między chęcią ogolenia mnie na łyso, a poderżnięcia mi gardła brzytwą.
Zaśmiała się perliście i przyłożyła papierosa do ust. Przyjrzała się jego włosom, przyłapując się na chęci chwycenia ich przydługich pasem w palce. Nie powinna się z nim tak spoufalać, a jednak gdyby nie straże, być może ta odrobina alkoholu stanowiłaby wystarczającą zachętę, aby to zrobić.
- Nie jeśli ja go zapytam.
- Byłbym zobowiązany.
- Możesz to uznać za załatwione. Przyślę go do ciebie, ucieszy się. Liczył, że będzie mógł ściąć Jin i Shujuan, ale póki co wzbraniają się przed tym jakby miał im odciąć rękę zamiast włosów.
Tym razem to on się zaśmiał, ale wyjątkowo szybko spoważniał, wyraźnie zmartwiony.
- Co z Shujuan? Nie widziałem jej odkąd...
- Tak, wiem. Ona potrzebuje czasu. Źle to zniosła - wyjaśniła mu rzeczowo, nie chcąc wchodzić w szczegóły. - Podobno była pielęgniarką? Wolelibyśmy ją z nami zatrzymać.
Prawda była taka, że z Shujuan nie dało się rozmawiać: zamknęła się w sobie tak, jak przed wieloma już tygodniami uczynił to Ralf, niezdolna poradzić sobie z szokiem kolejnego wydarzenia przerwacającego jej świat do góry nogami.
- Zajmowała się mną gdy sam tego potrzebowałem - opowiedział jej, patrząc gdzieś w gwiazdy ponad ich głowami - choć Bogiem a prawdą dałem jej więcej powodów do wtłoczenia mi do żył powietrza, niż do podania mi środków znieczulających. Mam nadzieję, że wkrótce do nas dołączy. Gdybym mógł coś zrobić-
- Dam ci znać - uśmiechnęła się krótko, przerywając mu. Musiała zignorować niespodziewane ukłucie zazdrości, choć insynuacje Yao powinny były kierować jej uwagę na całkowicie inne źródło tego uczucia.
Ale Ralf nawet nie rozmawiał z Claudem. Dlaczego?
Zgasiła papierosa w jasnym piasku wysokiej, stojącej przy wejściu popielniczki, nie dopaliwszy go do końca. Ralf jeszcze kończył palić i nie mogła pozbyć się wrażenia, że za chwilę sięgnie po drugiego.
- Cieszę się, że mogliśmy porozmawiać. - Podała mu rękę. - Miło było cię wreszcie poznać, Ralf.
Miała zaskakująco mocny uścisk i suchą, ciepłą dłoń, choć na dworze było zimno.
- Ciebie również, Ye.
Kiedy ponownie obejrzał się za siebie na hotel, jego obrotowe drzwi wciąż się kręciły; w złotych ramach trzymających ich szyby odbijało się światło, wirując.
Ktoś, kto siedział na warcie, posłał mu krótkie spojrzenie, lecz zaraz spuścił wzrok. W pojedynkę nigdy nie byli zaczepni.
Ralf nosił w sobie krzyk, zwierzęcy i dziki, głośny jak gdyby był w stanie rozedrzeć struktury czasoprzestrzeni i rozbrzmieć gromkim echem jeszcze wtedy, gdy rzucony na śliskie od krwi tyły samochodu błagał Claude'a, aby nie umierał, gdy wrzeszczał do kierowcy, aby przyśpieszył, gdy trzymając go kazali mu patrzeć na wykrawany w jego półprzytomnej i zalanej krwią twarzy znak, gdy ta krew wybijała spod jego koszulki w rytm bicia serca, gdy próbował się do niego doczołgać rzucony na jezdnię ze związanymi za plecami rękoma, gdy sam wypluł z siebie krew, kopnięty, gdy zrzucili ich ze schodów wśród płaczliwego skowytu Fei, gdy zmusili go aby sam zapukał do jego mieszkania z lufą przytkniętą do potylicy, gdy wypatrzyli go przy jego budynku z naręczem butelek wody i skromnym zapasem żywności, gdy podrzynał gardła Xiana i Jingyi'ego, gdy ciało Yijuna z chlupotem wpadło do rzeki, gdy widział Claude'a martwego, gdy Claude b y ł martwy, gdy Joshua charczał z pętlą na szyi i gdy po jego własnej przejeżdżał nóż; gdy chcieli ich zostawić zmożonych gorączką, gdy wyszedł z Chenem i wrócił sam, gdy z ran w brzuchu Gasparda trysnęła krew, gdy odkopywał od siebie wyrywających mu jedzenie z rąk ludzi, gdy zgasły wszystkie światła, gdy ulice opustoszały, gdy pojawiło się na nich wojsko, gdy rozbrzmiały komunikaty nakazujące zostać w domu, gdy poranki zaczynały się od niedoszacowanych liczb zakażeń i zgonów, gdy pojawiły się pierwsze przypadki, gdy nie potrafił dogadać się z taksówkarzem, gdy WeChat nie milkł od powiadomień, gdy tu trafił zamiast awansować, gdy spędzał kolejny wieczór w biurze, gdy wstawał o piątej do pracy, gdy odbierał dyplom z honorami, gdy wstawał o szóstej na zajęcia, gdy zapuszczał krople do przekrwionych od nauki oczu, gdy popijał kawę energetykiem, gdy zrozumiał, że go nie kocha, gdy całował go po raz ostatni, gdy przedstawiał chłopaka rodzicom, gdy siedział na pierwszym wykładzie, gdy wypakowywał rzeczy z walizki, gdy wsiadł w samolot z Niemczech do Anglii. Gdy coś w pobliżu wybuchło i wszyscy spojrzeli na trzęsące się szyby, gdy ewakuowano ich z wycieczki do parlamentu, gdy pięść prawie złamała mu nos, gdy miał piętnaście lat i zabroniono mu trenować boks, bo Adenauera musiała zabrać karetka. Gdy nazywali go pedałem, gdy zobaczył w telewizji relację z zamachu, gdy pytał rodziców co znaczy z g i n ę ł o, gdy bajki przerwał komunikat, gdy bawił się sam, gdy był dzieckiem, gdy przychodził na ten świat.
Gdy ludzie ginęli z krzykiem na ustach: za wodę, za ropę, za kraj, za naród, za monarchię, za Boga. Gdy ich ciała rozrywały kule i wybuchające pod nogami miny, gdy rozszarpywały je bagnety, miecze, noże, dzikie zwierzęta - zębami.
Gdy ten świat dopiero porastał zielenią, gdy formował się w brutalnych temperaturach płonącej lawy, gdy przeszyta kolizją kształtująca się Ziemia wypluła z siebie Księżyc, gdy zlepki materii dawały początek gwiazdom, gdy Wielki Wybuch rozrzucił kwarki po nieskończonym bezkresie nicości.
Zanim Wielki Wybuch nastąpił. Zanim narodził się czas.
Nagle Ralf siedział w ciemności. Ten krzyk obudził go, więznąc w jego własnym gardle. Przez chwilę wydawało mu się, że nie istnieje nic: tylko on, mrok, i terror, który zalągł się w jego ciele. Tylko on i walące serce.
Zimna i lepka od potu piżama przyległa do niego, jeszcze bardziej odbierając oddech, który z trudem łapał, jak rozbitek wreszcie wypluty przez morze na brzeg świadomości, choć woda jeszcze go obmywała, jeszcze groziła ponownym wciągnięciem go pod powierzchnię, jeszcze zalegała mu w płucach. Był przemoczony i przerażony.
Był sam.
Oddychając ciężko usiłował odnaleźć Claude'a w fałdzie kołdry obok siebie, ale go tam nie było, go nie było prawa tam być. Ralf miał wrażenie, że wytrącone z rytmu serce biło mu w czaszce, zamiast w piersi, pulsowało, dławiąc się pompowaną krwią i grożąc, że za chwilę się zatrzyma - już na zawsze.
Te koszmary były gorsze niż cokolwiek, co terroryzowało go dotychczas w snach. To fakt, że były one wspomnieniami, wprawiał go w konwulsyjne drgawki. Wspomnienia nie znikały po przebudzeniu; nie mógł nawet spróbować sobie wmówić, że nie były prawdziwe.
Chciał schować twarz w dłoniach, ale dotknąwszy jej z przerażeniem poczuł, że jest mokra, mokrzejsza niż mogłaby być od samego potu. To musiała być krew, był tego pewien, cofając drgające ręce od policzków. Przyjrzał się powykręcanym z napięcia palcom, które trzęsły się niekontrolowalnie. Nie było na nich czerwieni; mimo to ciągle czuł zapach żelaza w nozdrzach, intensywny tak, jakby wydobywał się z głębi jego gardła lub trzewi. Powoli i opornie zaczynał rozumieć, że jego twarz była mokra od płaczu, bezgłośnego łkania, którego nie był w stanie powstrzymać.
Ralf ścisnął w dłoniach odgarnięte z czoła włosy, próbując się uspokoić, coraz bardziej świadomy, że nie jest tego w stanie zrobić sam, że z każdą chwilą jego serce bije coraz mocniej, w coraz krótszych i mniej równych odstępach, że jego puls nie może być już mierzony sekundami, a ich coraz mniejszymi frakcjami, pędzącymi ku zeru. Przez chwilę myślał, że umiera.
Że to był jego koniec.
Parę głębokich oddechów później jego umysł rozjaśniła niespodziewana i głęboka świadomość, że Claude by go do siebie wpuścił. To było tak proste, tak oczywiste, tak jasne: mógł do niego pójść, zwyczajnie. Nie powstrzymywało go przed tym nic, poza nim samym i zakazami, które wydawał samemu sobie - wbrew samemu sobie - myśląc, że te były go w stanie przed czymkolwiek uchronić.
Nagle stał z zimną klamką swojego pokoju w drżącej dłoni. Co jeśli się mylił? Nie wiedział kiedy oparł głowę o drzwi: poczuł na skórze ich powierzchnię, ciemną pustkę tuż za nimi naprzeciw pustki w swojej czaszce, niedosłyszalnie rewerberujący w nicości pogłos miękkiego uderzenia czoła o drewno, z którego były wykonane.
Nacisnął ją powoli. Znalazł się na zewnątrz, na korytarzu, w próżni nocy. Obejrzał się za siebie niezdolny uwierzyć, że naprawdę wyszedł, że szedł i nie zatrzymał się jak uwiązany na smyczy pies, który choćby się wyrywał, mógł oddalić się od kojca wyłącznie na jej długość. Jakaś jego część chciała natychmiast się cofnąć, przekonując go, że będzie żałować, że wciąż nie było za późno, że jeszcze mógł udawać, że nigdy go tu nie było.
Ale nagle było za późno: zapukał.
Potem zapukał ponownie, dwa razy, bojąc się, że zamiast Claude'a obudzi kogoś innego i to cudze drzwi otworzą się za chwilę z mlaskiem zawiasów. Odpowiedziała mu przedłużająca się w nieskończoność cisza. Być może mógł jeszcze zawrócić.
Wtedy ciemność rozpadła się na dwoje, rozdzielona szczeliną słabego światła. Drzwi uchyliły się lekko; przez chwilę Ralf myślał, że zatrzasną się, gdy tylko Claude dostrzeże jego twarz. Te jednak otworzyły się szerzej, a Claude przesunął się, przepuszczając go w progu. Ralf nie odważył się spojrzeć mu w oczy i wszedł do środka z opuszczoną głową.
Choćby wiedział, co mu powiedzieć, nie był w stanie: powstrzymywany płacz, któremu nie pozwalał wyrwać się z gardła, wprawiał przeponę w niekontrolowane skurcze. Dopiero później Ralf zrozumiał, że nie musiał mówić mu niczego.
Claude'owi wystarczyło jedno spojrzenie, aby zrozumiał, co się z nim działo; jedna łza na chwyconej w dłonie twarzy, aby pojął, że musi otrzeć wszystkie kolejne; jeden uścisk, aby wiedział, że nie może go puścić, przynajmniej dopóki Ralf nie odzyska tchu. Gorsze od nierównych, drżących i samoistnie urywających się oddechów były tylko nieróżniące się od nich uderzenia serca. Przycisnął Ralfa do piersi, jakby to mogło przypomnieć mu miarowy rytm, w jakim powinno bić, tę spokojną i monotonną melodię, której nut nie potrafiło podłapać, ilekroć próbowało. Spojrzał w przestrzeń ponad jego głową jakby ta miała powiedzieć mu, czy nie powinien obudzić Tanga.
Ale to wszystko wydarzyło się już wcześniej: Ralf zrywał się przerażony w nocy, choć dotąd Claude był obok i mógł uspokoić go, zanim przepadłby tak głęboko w spirali samonapędzającego się strachu. Ile razy go przy tym nie było? Ile razy Ralf został z tym sam? Już dobrze, szeptał mu na ucho, gładząc go po głowie, już w porządku, uciszał, nie zwalniając uścisku. Chodź, musimy cię w coś przebrać. Claude poczuł, jak Ralf przytakuje; przyjął to z ulgą, do tej chwili niepewien, czy go słyszał. Posadzony na krawędzi łóżka Ralf dał zdjąć z siebie bluzkę, osuszył sperloną potem skórę podanym mu ręcznikiem, ubrał to, co wręczył mu Claude i przetarł twarz. Wciąż się trząsł, chociaż powoli udawało mu się uspokoić oddech, który wreszcie zaczynał się wydłużać, coraz mniej rozedrgany, coraz rzadziej urywający się w połowie. Claude otarł kciukiem łzy z jego twarzy, ale im dłużej Ralf na niego patrzył, tym bardziej szkliste stawało się jego spojrzenie. Już w porządku, powtarzał mu niestrudzenie, leżąc z nim w ramionach. Już w porządku, spokojnymi ruchami gładził go po plecach i głowie, jestem tutaj, szepnął z ustami przy jego czole, składając na nim ostrożny pocałunek. Ralf spojrzał na niego z tęsknotą w oczach; wreszcie krótko błysnęła w nich radość, choć łzy pociekły po jego skroniach. Claude uśmiechnął się do niego łagodnie, odgarniając jego włosy. Jestem z tobą - jedną po drugiej scałował je z kącików jego oczu, a Ralf odetchnął, jakby to te słowa potrzebował usłyszeć. Działały jak zaklęcie, docierając wprost do źródła jego bólu i lęku.
Spięte mięśnie powoli miękły pod dotykiem dłoni Claude'a, które bez pośpiechu wędrowały wzdłuż jego boku, po barkach, karku i głowie. Jestem tuż obok. Jestem z tobą, powtarzał mu, aż Ralf zasnął i jeszcze chwilę dłużej, na wypadek gdyby nadal mógł go usłyszeć.
Ralf był wtedy gotów uwierzyć, że troska, z którą Claude się nim zajął, była prawdziwa. Chciał uwierzyć, nawet gdyby miało okazać się inaczej. Nawet go nie okłamał: nie powiedział mu, że będzie dobrze.
Kiedy obudził się ponownie, było już jasno. Mógłby przeleżeć wieczność, ciasno opleciony ramionami leżącego za nim Claude'a, którego oddech przyjemnie łaskotał jego kark, jak spokojne podmuchy wiosennego wiatru, chłodzące rozognioną bliznę. Zamknął oczy jeszcze na moment, boleśnie świadom tego, że jeśli ten potrwa zbyt długo, nie będzie umiał odejść. Nie mógł pozwolić sobie na to, by zostać, ani na żadne z następstw tej decyzji.
Claude spał głębokim snem, który już wiele razy pozwolił mu niepostrzeżenie wymknąć się z jego pokoju w innych okolicznościach - w czasach, które wydały mu się równie odległe, co życie sprzed końca świata. Z tym złym nawykiem było mu dane pożegnać się tylko na chwilę.
Przyjrzał się mu, ostrożnie wyplątując się z objęć, które - z czego zdał sobie dopiero sprawę - nie puściły go przez całą noc. Niewiele brakowało, a zatrzymałyby go w jego łóżku. Może wtedy ich historia potoczyłaby się inaczej.
Albo mimo to skończyłaby się tak, jak zawsze miała.
Ralf miękko zsunął się z materaca, stając na nogi. Twarz Claude'a ani drgnęła i zrozumiał, że musiał być wykończony, dopiero niedawno pozwoliwszy sobie na zmrużenie oka. Obszedł łóżko i przykrył go szczelniej kołdrą. Jakaś jego część bała się, że go to obudzi; inna miała nadzieję, że to nastąpi. Że chwyci go za rękę tak, jak zwykł to robić; powie mu, żeby przestał się wygłupiać i został. Że było tu jeszcze coś, co mogliby naprawić.
Patrzył na niego przez chwilę, ściskając w dłoni piżamę, która nawet nie zdążyła wyschnąć.
Potem zbliżył się do drzwi, nasłuchując kroków na korytarzu, a kiedy ich nie usłyszał, po cichu przecisnął się przez próg na zewnątrz. Przytrzymana dłonią klamka nawet nie szczęknęła, żadna ze sprężyn nie zdradziła jej ruchu skrzypnięciem. Obawiał się, że o tej godzinie wiele osób było już na nogach: to nie było chłodne światło wczesnego poranka, które przywykł widzieć dopijając kawę.
Szybkim krokiem dotarł do siebie i zamknąwszy za sobą drzwi, oparł się o nie plecami.
Znowu to robił.
Pukanie rozległo się kiedy wypluwał płyn listerine z ust. Oparty dłońmi o zlew wyprostował się ledwo tyle, by spojrzeć w oczy własnemu odbiciu; patrzyło na niego z gniewem i odrazą, za nic mając sobie jego błagalne wyjaśnienia, że to ostatni raz, że nie miał innego wyjścia, że nie wiedział, co robić. Nie chciało ich słuchać. Oczekiwało poprawy.
Czyjaś pięść ponownie zapukała w drzwi.
- Ralf, jesteś?
Jianshe.
- Jia cię szukał - dodał, nie czekając na odpowiedź.
Wiedział, że Ralf tu był.
Możliwości było wiele i żadna nie wykluczała pozostałych: być może usłyszał cichy trzask jego drzwi, rozpoznał kroki na korytarzu, kto wie, czy wyłącznie w drodze powrotnej. Możliwe, że obudził go jeszcze jego krzyk; możliwe, że nie był jedyną osobą, którą wyrwał ze snu. Ten krzyk, nieucięty w porę, mógł postawić na nogi cały hotel.
Był to krzyk, który od wskrzeszenia martwych dzieliła jedna, krytyczna oktawa; mógłby zatrząść światem, cofnąć czas, zamigotać światłami, wtłoczyć wodę w żyły miasta i przywrócić jego krążenie. Ralf pochylił głowę, kłaniając się ze skruchą przed własnym obliczem.
Było przerażające.
- Będę za dziesięć minut.
- Przyślę go po ciebie za dwadzieścia.
Po chwili usłyszał jego oddalające się kroki.
Jianshe z uprzejmością udawał nieświadomego jego ułomności i potrafił wykazać się pełnym zrozumienia współczuciem; otaczał opieką najkruchsze z ludzkich zmartwień - przyjmował je w ręce jak drogą i delikatną porcelanę, dopatrując się jej największej wartości w fakcie, że w każdej chwili mógł wypuścić ją z dłoni. Potem patrzył na jej przeciągający się upadek, wsłuchiwał się w trzask rozchodzących się nią spękań, w podźwiękiwanie rozlatujących się po podłodze fragmentów, tym mniejszych, im więcej razy się od niej odbiły.
Ralf doskonale rozumiał dlaczego do tak niedawna cieszył się uniwersalną sympatią i zaufaniem. Nie sądził, aby były możliwe do odzyskania. On sam w każdej chwili mógł z wrzaskiem sprzeciwu rzucić się na podłogę, usiłując złapać w locie wszystkie z własnych słabości.
Jianshe powoli kompletował ich kolekcję.
Jia okazał się smukłym mężczyzną o młodym, wesołym spojrzeniu, odbierającym mu wszystkie lata, które spędził pracując w zawodzie.
- Dokładnie siedemnaście, chociaż przysiągłbym, że minęły jak jeden dzień! - Wyjaśnił Ralfowi z dłońmi na kierownicy. Prowadził bez wprawy, z jaką robił to Claude, ani nawet bez nadrabiającej jej brak pewności, z którą jeździł Jianshe. To nie powstrzymywało go przed ciągłym obracaniem się do Ralfa; nie przestawał mówić odkąd odkrył, że ten był w stanie zrozumieć osobliwą mieszankę chińskiego z angielskim, którą musiał się z nim komunikować. - Nie krępuj się, Ralf, wiem, że za tobą nie przepadają, ale dla mnie słowo Ye jest święte. Nie masz czym się przejmować. Podobno byłeś prawnikiem? Czym się zajmowałeś?
- Handlem międzynarodowym - odpowiedział mu po chińsku, z akcentem, który Jianshe usiłował nadać jego wymowie. - Ostatnio głównie ubezpieczeniami i kredytami.
Jia przytaknął z otwartymi ustami; zdawały się nie zamykać nawet wtedy, kiedy nie mówił.
- To brzmi bardzo poważnie. Lubiłeś swoją pracę?
- Sprawiała mi satysfakcję.
- Pewnie dobrze zarabiałeś. Dziewczyny musiały nie dawać ci spokoju, co? - Jego słowa prawie sprawiły, że Ralf się roześmiał, z oczami schowanymi w dłoni opartej na drzwiach auta. - Nie martw się, wygląda na to, że nadal to robią. Wszyscy zapomną o dawnych sprawach, ale zazdrość zostanie: najpierw byli o Jin, teraz Ye... Jeszcze trochę a otworzą zakłady, na którą padnie, choć wyglądasz na takiego, który nie musi wybierać - Jia puścił do niego oko. - Ale to nic, może odwróci to trochę uwagę od wszystkiego, co zostało powiedziane. Ja na przykład widzę, że w gruncie rzeczy jesteś w porządku. Dlatego o nic się nie martw. Ja nic do ciebie nie mam. Inni... Dajmy na to He, on także nie zamierza pogarszać twojej sytuacji, chociaż nadal ma urazę po tym, jak ta mała go pochlastała. I to ty ją tego nauczyłeś!
- Musi umieć się bronić.
- Oczywiście - Jia oderwał dłonie od kierownicy, zaznaczając, że tego nie kwestionuje. - Oczywiście. To dobrze. Czeka ją długie życie.
- Taką mam nadzieję.
- Troszczycie się o nią, co?
- Jesteśmy jej to winni. To tylko dziecko; co zrobiła, by sobie na to zasłużyć? Powinna być w szkole, mieć przyjaciół, wieść normalne życie. Jeśli możemy zapewnić jej chociaż jego namiastkę, naszym obowiązkiem jest to zrobić. I tak jesteśmy już straceni. Przeżyliśmy swoje. Ona nie.
Jia przytakiwał głową, kiedy Ralf mówił.
- Jak to się w ogóle stało? To córka waszych znajomych, coś takiego?
- Nie, nie. Znaleźliśmy ją na ulicy w stanie, który nie pozwolił nam zostawić jej samej sobie. Nie poradziłaby sobie w pojedynkę, nie wtedy.
Musiał wiele przemilczeć, począwszy od powodu, dla którego w ogóle ją zaczepili, po fakt, że jej wiek ich od niego nie odwiódł - ani kiedy powód ten pozostawał w sferze ich rozważań, ani kiedy te zostały skonfrontowane z rzeczywistością. Czy czuł się z tym źle? Z pierwszego dnia ich znajomości to zupełnie inne wspomnienie było najwyraźniejsze. Dotąd lubił do niego wracać; teraz musiał wyprzeć je z pamięci.
- Dobrze zrobiliście. Wiem, że to pewien kłopot, ale spoczywałbym w spokoju wiedząc, że ktoś zajął się moją córką jak wy.
Ralf nie wyprowadził go z błędu, dobrze wiedząc, że gdyby tak było, Jia przewracałby się w grobie. Nigdy nie myślał o tym, że Fei miała wcześniej rodzinę; był to niespecjalnie obchodzący ich temat, którego ona sama nie czuła potrzeby poruszać. Kim byli, jak ją traktowali, czy miała rodzeństwo; to nie miało znaczenia. Ci obcy ludzie sprowadzili na świat i wychowali kogoś innego, kto też już nie istniał i odszedł razem z nimi. Fei, którą znał, w znacznie większym stopniu była produktem okoliczności, niż dawnego życia, za którym nie wydawała się szczególnie tęsknić.
Zdał sobie sprawę, że Jia na chwilę zamilkł.
- Miałeś dzieci?
- To trochę skomplikowane. Tak i nie. Moja dziewczyna wyszła za kogoś innego, bo przy tym, ile wtedy zarabiałem, nie utrzymałbym rodziny. Tylko raz przyprowadziła mi córkę do salonu, gdy miała jakieś dwanaście lat. Nie miała o niczym pojęcia, a mi samemu obie wydały się obcymi ludźmi, choć kiedy czekałem na ten moment, byłem pewien, że będzie wyglądać inaczej. Miały być łzy, wzruszenie, pojednanie z rodziną... A tu nic, tylko kolejna klientka. Wiesz co, nawet nie będę próbował zaparkować. He ma dobre serce, ale nie zamierzam sprawdzać, czy rysa na karoserii nie przetestuje jego cierpliwości. Jesteśmy na miejscu.
Wysiedli z samochodu, ale Jia nie przestał mówić: przysięgam, że jestem lepszym fryzjerem, niż kierowcą; wcześniej jeździłem tylko tym błękitnym skuterem, tam stoi. Może poprowadzisz w drodze powrotnej? Nie rozbiliśmy się teraz, ale to nie znaczy, że możemy pozwolić sobie na takie kuszenie losu.
Rolety antywłamaniowe ruszyły w górę z charakterystycznym dla siebie dźwiękiem, kiedy Ralf pomógł mu je unieść.
- Pomożesz mi je potem ściągnąć w dół - poinformował go Jia. W podobny sposób musiał mówić to Qiaozhen; w przeciwieństwie do Jia, ona i Ralf bez większego problemu mogli tam sięgnąć.
- Zapraszam, proszę. Usiądź przy oknie, albo poczekaj, przetrę tylko fotel. To nawet nie tyle kurz, co pył z tego remontu. Normalnie dawno by się wywietrzyło, a tak ciągle czuć farbę. Sam malowałem te ściany, no, z małą pomocą.
Na to wspomnienie Jia zamilkł na kolejną krótką chwilę, w trakcie której owinął dłoń papierowym ręcznikiem. Smuga za smugą, przetarcie fotela wydobyło spod warstwy szarości głęboką czerń jego skórzanego obicia. W salonie nadal pachniało farbą do ścian, a cząsteczki kurzu i pyłu latały w promieniach słońca jak drobne płatki śniegu, którego już wkrótce mogli się spodziewać.
Kiedy Ralf usiadł, Jia dokładnie przyjrzał się jego włosom, chwytając kolejne ich pasma między palce. Równie badawczym wzrokiem zlustrował zdjęcia Ralfa na podładowanym podczas jazdy telefonie. Potem przytaknął, jakby dając mu do zrozumienia, że wie, co ma robić.
Narzucił mu na szyję pelerynę fryzjerską, ale aby ją zapiąć musiał obsunąć jego kołnierz. Zacmokał ze współczuciem, zaczynając coś rozumieć. Na wszelki wypadek między jej zacisk a materiał włożył złożony kawałek ręcznika; jaskrawy kolor blizny zdradzał, że była świeża. Nie był pewien, czy wycięty na karku znak miał być wyrazem pochwały, czy stanowić rodzaj dyscyplinującej nagany, ale zamierzał dowiedzieć się tego później.
Dobierając nożyczki i końcówki do golarki puścił z głośnika muzykę; nie za głośno, tylko po to, by nie pracować w ciszy, co oznajmił Ralfowi, nie przerywając swojego monologu. Przywykł do hałasu pojazdów za oknem, do ciągłego podźwiękiwania dzwonka u drzwi, oznajmiającego przybycie kolejnego klienta, pracownika, lub znajomego, wpadającego tylko po to, by wypić u niego kawę i porozmawiać z nim, jeżeli nikt inny akurat nie zabawiał go rozmową. Ale to nic, zapewniał, spryskując włosy Ralfa wodą, której mgła zawisła na chwilę w powietrzu: czasem otwierałem salon wcześniej, więc to trochę tak, jakbyśmy umówili się na szóstą czy siódmą rano. No dobrze, zobaczmy - przeczesał jego włosy cienkim grzebieniem o gęstych zębach, po czym zaczął dzielić je na jego głowie i spinać klamrami. Wasze włosy zachowują się trochę inaczej, ale nie myśl sobie, że nie strzygłem obcokrajowców. Kiedyś czesałem ich nawet na pokazach mody: w Szanghaju, w Pekinie, lata temu, kiedy sam byłem młodszy. Gdzie robimy przedziałek? Już widzę, już widzę- Powiedz mi, Ralf, jakie miałeś plany? Od dawna mieszkasz w w Tianjinie? Byłeś sam?
Kiedy Ralf odpowiadał, on tańczył wokół niego z golarką; wśród jej buczenia, w muzyce, w metalicznym trzepocie szybko pracujących nożyczek, z mgły zwilżającej włosy wody powoli wyłaniała się twarz, którą Ralf już znał. Czasem Jia podśpiewywał pod nosem, jeżeli kojarzył akurat tekst lecącej piosenki, czasem tylko nucił, znając melodię na pamięć - a mimo to pracował w skupieniu, z precyzją, na jaką pozwalają lata praktyki. Nie śpieszył się. Podśpiewywał; unosił nożyczki na wysokość wzroku, szukając odpowiednich. Szkoda, że nie mamy prądu - mówił dalej, rozpinając kolejną z klamer; rozczesał uwolniony z niej kosmyk - wysuszyłbym i ułożył ci włosy; właściwie możesz sobie coś wziąć, jeśli chcesz: mam tu spory zapas past, glinek i pomad, lakiery, żele, to przecież nie tak, że ktoś z nich jeszcze skorzysta. To przecież nie tak...
Pod wieloma względami obserwowanie go w pracy przypominało patrzenie na grającego Yishena; jakby na chwilę czas rzeczywiście się cofnął, przynajmniej tu. Miasto mogło być martwe, zamrożone w czasie, ale tu, w salonie rozbrzmiewającym muzyką, coś ożyło, stopiło lód i tętniło życiem.
Coraz częściej to na niego patrzył: na czujne oczy, sprawne ruchy palców, niemal taneczne ruchy wokół fotela, stanowiące tylko element wyuczonej już i niemożliwej do zapomnienia choreografii, którą Jia odtwarzał niemal każdego dnia swojego życia. Z pewną goryczą Ralf zrozumiał, że wracając do pracy, nie wprawiłby nikogo w podobny zachwyt. Potem spojrzał na własne odbicie; cisza oznajmiła mu, że Jia skończył.
- Coś nie tak?
Jia zdawał się szczerze zmartwiony. Ralf rozchylił usta, ale w pierwszej chwili nie wydobył się z nich dźwięk.
- Nie, Jia, wykonałeś fantastyczną robotę.
Z lustra patrzył na niego Ralf; ten Ralf, który tu przyleciał, który pracował od rana do wieczora, znajdując w swoich dniach czas na siłownię i niezobowiązujące rozrywki, czasem na związek, czasem na dwa, czasem na przeplecenie ich spotkaniami z przypadkowymi ludźmi. Pracujący jak w zegarku Ralf, zapętlony w niemożliwym do przerwania cyklu, wykonujący jedyny znany sobie taniec, krok po kroku: zadurzenie, paranoja, zdrada, praca, nowa osoba, zadurzenie, paranoja, zdrada, więcej pracy, nowa osoba, więcej pracy, więcej ludzi. Znowu to robił; znowu wpadł w tę pętlę. Od dłuższego czasu czuł, jak kolejny raz przejmowała jego życie, pozwalając odwrócić uwagę od wszystkiego, co działo się w jego głowie; to coś rosło w nim powoli i niepostrzeżenie jak nawracający rak, przejmując kolejne narządy, przenikając kolejne tkanki i coraz częściej dając znać o swojej obecności.
Teraz to widział. Ralf przeżył i patrzył we własne oczy.
- Nie widziałem go od miesięcy.
Jia uśmiechnął się, zadowolony. Nie miał prawa wiedzieć, co to oznaczało.
Wiedział, co zobaczy - czy też: czego nie.
Wiedział, że nie będzie w stanie karmić się złudzeniami od momentu, w którym w końcu usiądzie na łóżku, więc z niestrudzonym uporem człowieka w pełni świadomego, lecz niepogodzonego z tym, że tonął, Claude rozpaczliwie trzymał się resztek nocy niczym koła ratunkowego. Wiedział, że z każdym oddechem uchodziło z niego powietrze i utrzymanie się na powierzchni snu było kwestią minut; tak, potem mógł przez kilka uderzeń serca młócić ramionami, ale była to walka z góry skazana na niepowodzenie. Przypominała mu o tym nieubłagana, niezmącona cisza i leżąca na płask kołdra. Nie musiał przesuwać palcami po wychłodzonym prześcieradle, by zdawać sobie sprawę z tego, że nie napotkałby na żaden ślad bytności Ralfa. Udawanie, że on nigdy tu nie przyszedł, nigdy nie zapukał, nigdy nie pozwolił się objąć, nigdy tu nie spał, nigdy nie wyślizgnął się, zabrawszy to, czego potrzebował, by wymknąć się niepostrzeżenie - to przyszłoby Claude'owi zapewne z większą łatwością niż tragiczne i w istocie rzeczy żałosne dryfowanie w stanie półprzytomności. Pomimo wszystkiego, co przeżył, wszystkiego, czego żałował, to właśnie tym poczuciem bycia wykorzystanym i pozostawionym samemu sobie zakrztusił się nad ranem. Był w stanie wybaczyć Ralfowi wiele - znacznie więcej, niźli przyznałby to przed samym sobą, bo musiałby podówczas również przyznać, że sam zawinił wobec niego wielokrotnie i liczył na podobną wyrozumiałość - ale by to uczynić, musiał być też w stanie zrozumieć, dlaczego został przez niego zraniony. Dla zaślepiających ich systematycznie wściekłości i pychy, a z rzadka zazdrości umiał znaleźć usprawiedliwienie; nie potrafił za to w żaden sposób wytłumaczyć tego zimnego wyrachowania, z którym został potraktowany. Claude żył w przekonaniu, że choćby z uwagi na przeszłość - na tych kilka wspomnień, w których blasku mogli się ogrzać, gdyby zaszła taka konieczność - nie powinni traktować się z tym samym cynizmem, z którym podchodzili do wszystkich innych.
A potem wstał i zsunął z lustra w łazience prowizoryczną zasłonę, i zrozumiał, że się pomylił. Ralf posiadał pewną słabość do rzeczy pięknych i wystawnych, do zbytku i blichtru, i dopóki Claude wpisywał się w te wymagania, dopóki było mu bliżej do eleganckiego rekwizytu, mógł spodziewać się pobłażania dla pomniejszych przewinień. Przemywszy twarz lodowatą wodą, palcami przesunął wzdłuż krawędzi blizny; maść pokryła nierówności półprzezroczystym filmem. To, co wyszukane nigdy nie nosiło oznak zniszczenia - zarysowania, zasinienia, ślady przypalenia, to wszystko cechowało przedmioty wybrakowane i przecenione, które mogły się podobać, ale nie bezwarunkowo, nie bezgranicznie. Kiedy uporał się z toaletą, Claude z odrazą zarzucił sukno na lustro, by nie przypominało mu o tym, że stał się nieledwie towarem z drugiej ręki; nie przestał jednak o tym myśleć, wciągając na siebie niewyróżniające go z tłumu, czarne ubrania.
Wychodząc z pokoju, skrył twarz w cieniu kaptura.
- Możemy założyć, że Wen wkrótce zacznie węszyć - podsumował Yishen, z pozoru od niechcenia przecierając szkła. - Wiesz, co to będzie dla ciebie oznaczać.
Claude wiedział, ale wolał nie ubierać tych niebezpiecznie skonkretyzowanych przewidywań w słowa, jakby poprzez zachowanie ich dla siebie był w stanie powstrzymać bieg wydarzeń.
Poza nimi w sali konferencyjnej nie było żywej duszy. Nie była to ta sama, którą z Qiaozhen przysposobili sobie na potrzeby spotkań z pozostałymi. Przede wszystkim nie przypominała zastawionego krzesłami audytorium - tu stoły zostały zsunięte na środek, a na ścianie zawisła mapa miasta z rozpiętym między szpilkami sznurkiem, który pozwalał się z łatwością przesuwać. Jak wyłuszczył mu Yishen, Shuai powoli i z niebywałą skrupulatnością obrazował przeczesane terytorium, by on i Qiaozhen widzieli, to co on. W zależności od tego, czego poszukiwał i co znalazł, lista punktorów rozrastała się. Biała nić, mówił, wyznaczała granice bezpieczeństwa, zaś czarna - zgliszcza po pożarze, zgodnie z tym, co przekazał im Noah i co sam ustalił. Białe pinezki - zrabowane, bezużyteczne sklepy i centra handlowe; niebieskie - wodę, zielone - prowiant, żółte - stacje paliw, na których wciąż można było zatankować, czerwone - . punkty, w których Shuai zwęszył świeżą krew. To zabawne, zauważył Yishen, pociągając za białą nić, to zabawne, jakie poczucie kontroli wnosi do naszego życia i jak niewiele potrzeba, by ją przerwać. Tuż obok, w odległości zaledwie czterech-pięciu skrzyżowań, niczym mak prężył się karmazynowy sztyft.
Claude w milczeniu śledził to, jak Yishen, który z pewnym znudzeniem streścił mu też to, co Qiaozhen poprzedniego wieczoru wyciągnęła z Ralfa, bez pośpiechu unosił okulary na wysokość wzroku i przekrzywiał je pod światłem w próbie zlokalizowania smugi, która rozmywała pole widzenia. Pamiętał, że Yishen z podobną metodycznością podchodził do wielu problemów i w pewnym momencie zaczął zastanawiać się, czy ten - równie, jeśli nie bardziej doświadczony wydarzeniami ostatnich miesięcy, równie nimi zmęczony - zdołał wysondować skrywające się tuż pod tą potrzebą utrzymania sytuacji w ryzach niewyczerpane pokłady okrucieństwa. Claude z doświadczenia wyniósł przekonanie, że to właśnie poukładani ludzie pierwsi byli skłonni uznać, że cel w istocie uświęcał środki.
- Zamierzasz patrzeć, jak Wen i Ralf skaczą sobie do gardeł?
- To ostatnie, czego bym sobie życzył - Yishen zmarszczył brwi. - I dopóty mam tu coś do powiedzenia, obaj prędzej poczują na plecach bat niż im na to pozwolę. Ralf zdaje się zapominać, komu zawdzięcza to, że może wygospodarować sobie czas na prowadzenie wojenek, ale można to naprawić - niechby chodził w kieracie i przez całą dobę, proszę, jeśli tego właśnie chce. Wen to inna sprawa, bo jeszcze nie zaczął kopać dołków pod Ralfem i szczerze mówiąc wolałbym, żebyś ty się nim zajął. Chyba że - Yishen zapauzował wymownie - chyba że przerasta cię to z uwagi na zaangażowanie Ralfa.
- Nie, w końcu nie rozgrywamy ich przeciwko sobie.
- My nie, ale skoro Ralf miał czelność zatruć myśli Qiaozhen sugestią, że Wen lub ktokolwiek z pozostałych może być marionetką Zhenga... Jak myślisz, do kogo zwróci się Wen, by coś na niego znaleźć? Jeżeli nic mu nie dasz, zacznie wątpić w to, czy może ci ufać.
Claude poczuł kwaśny posmak w ustach.
- Wolałbym, żebyś to sobie przemyślał.
- Jestem przygotowany na taką ewentualność - rzekł. - Byłem od pewnego czasu, od dnia, w którym powiedzieli mi, że Ralf stał się prawą ręką Zhenga. Nie wiedziałem, czym może się to skończyć.
- Jak to się dzieje, Claude, że ze wszystkich ludzi to właśnie ty, który podobno nikomu nie chce zaszkodzić, za każdym razem znajduje się w posiadaniu wiadomości, które mogą przekreślić całe życiorysy? - zapytał Yishen, uśmiechnąwszy się z przekąsem. - Nie wątpię, że nawet te pomniejsze rewelacje, które mógłbyś ujawnić wywołałyby zamieszanie, dlatego zastanów się nad tym, czy będziesz w stanie wyciszyć sytuację zanim Wen zwróci się do ciebie z propozycją nie do odrzucenia. Zależy mi na tym, żeby nie podkładali sobie nóg. Szczególnie Ralfowi wyszłoby to na dobre, biorąc pod uwagę to, że w końcu będzie potrzebował siły roboczej, a to Wen zarządza swoim starym zespołem.
- Wen też nie jest z kryształu.
- Wen uratował ci życie.
- Wenowi nie drgnęłaby powieka, gdyby zrobili mi to - Claude wskazał na własną twarz - w dniu, w którym się poznaliśmy. Żaden z nich nie sprzeciwiłby się temu słowem, tak jak wtedy, kiedy ten skurwiel Yiyun prawie mnie udusił. Mówiłem ci.
- Co nie zmienia tego, że się za nim wstawiłeś.
Kącik ust Claude'a uniósł się w nieżyczliwym uśmiechu.
- Tamtego dnia, kiedy kazałeś im mnie uwolnić, myślałem o tym, co bym zrobił na miejscu Zhenga, gdybyście nie zdołali utrzymać się u władzy, gdybyście uwolnili także jego - co bym zrobił, będąc Zhengiem, gdyby wydało się, że przez cały ten czas byłem oszukiwany, że miałem pod ręką Ralfa, dla którego ktoś z dostępem do Wena byłby w stanie go zabić? Niezależnie od tego, czy chciałby to zrobić, czy tylko nas ukarać za zrobienie z niego idioty, najprostszym rozwiązaniem nie byłoby wcale uderzenie we mnie - już to zrobił. On uderzyłby w jedyną bliską mi osobę.
- Więc bezpieczniej było ciągnąć tę grę. Wypuścić Wena, który był ci obojętny. Wypuścić lekarza, którego nie ruszyliby ani oni, ani my.
- I zobaczyć, co się wydarzy za kilka dni. Zdołaliście sobie wszystkich podporządkować - wspaniale, wyśmienicie, wyrazy uszanowania; ale gdyby coś poszło nie tak, Zheng zostawiłby Ralfa w spokoju.
Yishen przez moment wpatrywał się w zamyśleniu w przestrzeń.
- Mam nadzieję, że to było tego warte.
- Zobaczymy, czy Ralf nie storpeduje moich wysiłków. Nad czym pracuje?
- Ty mi powiedz - Yishen wzruszył ramionami. - Poprosił o wolną rękę. Nie widzę powodu, dla którego mielibyśmy mu przeszkadzać, dopóki będzie w stanie przedstawiać nam efekty. To ogrzewanie na piętrze - wiedziałeś, że to on?
Znienacka rozległo się pukanie.
- Proszę!
Do środka wsunął się Yan.
- Claude, mogę prosić na słowo...?
- Co się stało?
- Chodzi o Fei.
- Niczego nie ukradłam! - zaprotestowała Fei, a kiedy spostrzegła Claude'a, zawzięła się w sobie z widoczną stanowczością. - Niczego nie zabrałam! Claude! Claude, chodź...! Słyszysz, pajacu? On ci powie, że niczego nie ukradłam!
- Fei! Jezu Chryste, zachowuj się! - wysyczał Claude. Przywołana do porządku, Fei natychmiast zamilkła; wola walki uleciała z niej niczym powietrze z przebitego balona. Claude zgiął się w nieznacznym ukłonie przed mężczyzną, którego imienia nie pamiętał, a którego Fei musiała zdążyć zwyzywać. - Najmocniej przepraszam za kłopot. Rozmawiałem z Leiem i spuściłem ją z oka tylko na chwilę.
- I przez tę chwilę zdążyła przegrzebać rzeczy - Nieznajomy wskazał na rozstawione w kilku skupiskach palety, z których nie wszystkie zdążyli wystawić z bagażników; Claude pogładził rozcięte, podrywane przez wiatr płachty folii i rozcięte kartony z amarantuskami. Nie był ani trochę zaskoczony tym, że Fei próbowała uszczknąć coś dla siebie. - Jeżeli każdy zacznie zabierać sobie to, co mu się żywnie podoba-
- Porozmawiam z nią o tym. Przypuszczam, że nie przywykła do nowego porządku. To jeszcze dzieciak.
Udobruchany tym tylko w nieznacznym stopniu mężczyzna westchnął z poirytowaniem.
Claude przypomniał sobie, jak się nazywał.
- Widzę, że to dzieciak, ale musimy trzymać się zasad. To ułatwia życie wszystkim.
- Wiem. To wygląda nieźle - będziemy w stanie coś z tego wyczarować. Czy dobrze widzę, że macie tam doubanjiang?
Bo podążył wzrokiem na spojrzeniem Claude'a.
- Tak, to możliwe. Przydzielili cię do kuchni?
- W tym tygodniu - to, czy tam zostanę zależy od waszego podniebienia, chociaż nie widziałem zbyt wielu ochotników do zagniatania hurtowych ilości ciasta.
- Nie wyszło wam najgorsze - Bo uśmiechnął się. - Następnym razem możesz coś dla mnie odłożyć.
- Nie ma problemu. Jeszcze raz przepraszam za to - Claude pociągnął za poszarpany stretch. - To się nie powtórzy. Fei, idziemy.
Kiedy zawrócił na pięcie, nie musiał sygnalizować choćby gestem, że Fei powinna bez zbędnej zwłoki udać się z nim. Musiała truchtać, by zrównać się z nim krokiem.
- Coś ty sobie wyobrażała? Jeżeli już zamierzasz coś zabrać, musisz być pewna, że nie dasz się na tym przyłapać - upomniał, nie kryjąc zmęczenia i gestem magika wyciągnął zza pazuchy opakowanie ciastek. - Trzy czwarte sztuczek polega na sterowaniu uwagą, rozumiesz? Taka nieudana próba będzie cię kosztować niezdrowe zainteresowanie, a uwierz mi, że wzmożona czujność to ostatnie, czego chcesz, kiedy nie tyle chcesz, co musisz uciec się do takiego triku. Dlaczego w ogóle to wzięłaś? Daliby ci, gdybyś poprosiła.
- Ale zrobiliby to pewnie najszybciej po obiedzie, a ja miałam na nie ochotę teraz.
- Wytrzymałabyś do tej pory, a poza tym uwierz mi: daliby ci, gdybyś tylko poprosiła. Gdyby w przyszłości znowu coś podobnego przyszło ci do głowy, nie bądź taka bezpośrednia. W znakomitej większości przypadków ludzie gotowi są rozproszyć się na życzenie - musisz je tylko wypowiedzieć. I nauczyć się rozpoznawać, kiedy robi to ktoś inny, żeby w porę zacząć patrzeć mu na ręce.
- A kto miałby mnie tego nauczyć? - Fei uniosła brwi i ściągnęła usta w zapożyczonym od niego samego wyrazie przygany. Niewiele zabrakło, a Claude byłby zdradził się ze znużonym uśmiechem. - Ty spędzasz czas z Wenem, a Ralf z Jianshe - i przypominacie sobie o mnie, kiedy czegoś chcecie, co nieszczególnie mi przeszkadza, ale nigdy nic z tego nie mam.
Przewrócił oczami.
- A co możesz mi powiedzieć o Ralfie i Jianshe?
- A o co pytasz?
- Powinnaś zapytać: dlaczego pytam. I dlaczego Ralf i Jianshe robią to, co robią. Chcesz się uczyć, proszę - zaczniemy od razu - zacmokał. - Dlaczego w ogóle interesuje mnie, co słychać u Ralfa i Jianshe?
- Bo jest ci to do czegoś potrzebne. I nie możesz zapytać żadnego z nich osobiście. Znowu się pokłóciliście - stwierdziła po chwili namysłu. - I nie wiesz, kiedy się pogodzicie, więc nie możesz zaczekać.
- I sama widzisz, ile powiedziało ci jedno właściwie zadane pytanie. A teraz zasadnicze ćwiczenie: co mówi ci zachowanie Ralfa i Jianshe?
- W sumie to niewiele, oni zmieniają przy mnie temat. Zorientowałam się, bo raz zauważyli mnie za późno.
- I?
- Rozmawiali o bankach.
- O bankach - powtórzył za nią Claude, a Fei przytaknęła.
- I o sprawdzeniu jakichś dokumentów. Ale nie wiem, o jakie dokumenty miałoby chodzić i po co mieliby je sprawdzać.
- Na pewno nie po to, żeby otworzyć konto. Jak myślisz, dlaczego utrzymują to w sekrecie?
Fei spojrzała na niego z politowaniem.
- To oczywiste, że nie chcą, żeby dowiedział się o tym ktoś inny.
- A dlaczego...?
Cała protekcjonalność odpłynęła z twarzy Fei wraz z krwią.
- Bo mogą chcieć komuś zaszkodzić? Czy oni chcą wypuścić Zhenga?
- I tak, i nie. Tak, bo nie możemy tego jeszcze wykluczyć; nie, bo to się nie klei. Doświadczenie podpowiada, że nie mają w tym interesu. Nie zaryzykują tak, kiedy ich pozycja nie jest dostatecznie ugruntowana - sprostował Claude. - Mogą mieć różne zamiary, ale niezależnie od nich nie chcieć, żeby ktoś dowiedział się o tym, nad czym pracują. I tu wracamy do punktu wyjścia - jakiejkolwiek sztuczki nie zamierzaliby nam zaprezentować, będą kryć się z przygotowaniami i odwracać naszą uwagę, dopóki nie będą gotowi do zaprezentowania efektu końcowego. Dopóki nie będą w stanie pomachać nam przed twarzą naszym własnym zegarkiem, na którym jeszcze przed chwilą sprawdzaliśmy godzinę. Skoro już to ustaliliśmy, wróćmy do pytania o to, co robią - w jaki sposób każą nam patrzeć w inną stronę? Kogo - jeśli w ogóle - dopuścili do tajemnicy? Czy jesteśmy w stanie dotrzeć do tego kogoś? I, wreszcie, w jaki sposób możemy wykraść sekrety tego kogoś, bez wzbudzania podejrzeń? - Claude podał jej paczkę. - Trzymaj. Następnym razem najpierw poproś. Z czasem nabierzesz wyczucia i będziesz wiedzieć, kiedy trzeba zadać sobie dodatkowy trud, a kiedy tylko zmarnujesz przez to czas, bo wystarczy wyciągnąć rękę z właściwie dobranym uśmiechem. Nie ma różnicy w tym, czy chcesz zabrać coś smacznego, pieniądze czy coś innego- wszystko sprowadza się do biegłego żonglowania uwagą kilku osób, chociaż za kilka lat zorientujesz się, że są rzeczy, na których nie warto w ogóle kłaść rąk, jeśli nie przekonasz uprzednio właściciela, że powinien sam z siebie podać ci je na srebrnej tacy. W tych kilku przypadkach nigdy nie powinnaś robić niczego na siłę - nie znam nikogo, kto wyszedłby na tym dobrze.
- Co to za wyjątki? Serca, pomyślał, ale zachował to dla siebie.
- Po kolei. Zaczniemy od podstaw: Jianshe. Ralf wie, czego może się po tobie spodziewać, ale on cię nie zna. Patrz mu na ręce tak, by się z tym nie zdradzić. Mam nadzieję, że rozumiesz, że pod żadnym pozorem nie możesz nic z tego powtórzyć Ralfowi ani nikomu innemu? Że ta rozmowa się nie odbyła?
Przez moment mierzyli się wzrokiem - blady jak śmierć, od stóp do głów przyodziany w czerń Claude i nie sięgająca mu nawet do ramienia Fei o twarzy w kolorze popiołu z włosami zebranymi w rozburzony kok.
- Nie spuszczaj go z oczu i powiedz mi, co widziałaś.
- Nie ma sprawy.
- Może mnie nie być przez kilka dni - uprzedził, rzuciwszy okiem na zegarek i kierując się w stronę sali zebrań. - Ralf będzie mieć na ciebie oko, a jak oboje wiemy-
- Gdzie Ralf, tam Jianshe.
- Niestety - westchnął. - Ale nie rób żadnych głupstw, w porządku? Z Ralfem od pewnego czasu przystają specyficzni ludzie.
- Spokojnie - zapewniła go Fei - umiem o siebie zadbać. A ty dokąd się wybierasz?
- Zaraz zobaczysz - powiedział, przytrzymując drzwi i przepuszczając ją przed sobą w progu.
W środku zebrała się wymagana większość osób. Guanting przywołał go gestem, wskazując wolne krzesła obok Lijiao. Przywitawszy się ze wszystkimi, Claude zauważył, że środkowy hoker - nie licząc pierwszego spotkania - niezmiennie pozostawał pusty, co było równoznaczne z tym, że Shuai wybył w tylko sobie znanym celu albo w końcu padł na łóżko bez życia, zmożony snem. Yishen uprzedzał ich, że Shuai był stworzeniem nocy - dzienna zmiana należała do niego i Qiaozhen, którzy stali na uboczu i rozmawiali z Wenem. Ten ostatni sprawiał wrażenie wzburzonego; zbyt pochłonięty rozmową, by odnotować przybycie Claude'a, z zaniepokojonym wyrazem twarzy końcówką długopisu raz za razem wskazywał coś na przypiętych do podkładki kartkach.
- Co tym razem się nam nie spina? - zagadnął Claude, a Gugu odchylił się na krześle tak, że niebezpiecznie zatrzeszczało, kołysząc się na tylnych nogach. - Wen wydaje się nerwowy.
- Gdzieś między wkurwianiem się z powodu problemów z zaopatrzeniem a stresowaniem niedoborami wody znalazł czas na to, żeby pomartwić się, że możemy mieć problemy sanitarne - wyjaśnił tamten. - Miał już za dużo na głowie jeszcze zanim pomyślał o tym, że możemy nabawić się cholery. Źle przez to śpi. Nie on jeden, przeszło przez myśl Claude'owi.
- Efekty masz przed sobą. Mówiłem mu: nie pociągniesz tak, musisz się zdystansować, przecież nie pierwszy i nie ostatni raz coś się spierdoli. Siedzieliśmy do nocy - próbowałem podnieść go na duchu, ale on nie umie odpuścić. Wyobrażasz sobie - Gugu zaśmiał się pod nosem - wyobrażasz sobie, że w pewnej chwili prawie wyrzucił mnie z pokoju, bo zdał sobie sprawę z tego, że dochodziła druga? Zapytał, czy mnie pojebało i czy muszę mu dokładać, chodząc niewyspanym. W tym stanie bywa gorszy niż moja matka.
- Nie chcę zabrzmieć jak fatalista, ale na jego miejscu już z pół roku temu stwierdziłbym, że to pierdolę - odparł Claude - i patrząc na to wstecz, zastanawiam się czy w ogóle było warto wstać z łóżka zamiast w nim po prostu grzecznie umrzeć jak wszyscy inni.
- No co ty, pomyśl o tym, jaka szampańska zabawa by cię ominęła - powiedział Guanting ściszonym, konspiracyjnym tonem. Na jego ustach tańczył kpiarski uśmiech. - W każdej chwili możemy zrobić z Jianshe piniatę. Talk shit, get hit. Wiesz, ile kiedyś byś dostał za coś takiego?
Claude parsknął pod nosem i klepnął go w ramię, by wyprostował się na siedzeniu. Przez gwar rozmów przebiło się zniecierpliwione postukiwanie laską - to Yishen dopominał się o uwagę.
- Nie mów tego przy Wenie.
- Wen pierwszy przywiązałby go za nogi do latarni - zauważył Guanting, nie przestając bujać się na krześle. - Dwulicowy skurwiel.
Claude rzucił okiem przez ramię. Ralf - świeżo ostrzyżony, wyglądający lepiej niż kiedykolwiek, co prawdopodobnie przez wielu zostało odnotowane z pewnym rozgoryczeniem - siedział tam, gdzie zwykle i z nieruchomym wzrokiem utkwionym w Qiaozhen i Yishenie szeptem wymieniał się uwagami z Jianshe, który również nie spuszczał wzroku z prowizorycznego podium, ale od czasu do czasu przytakiwał ledwie zauważalnym skinieniem głowy lub komentował z tą samą konfidencjonalną manierą. Z identycznie nieprzeniknionymi twarzami o ostrych rysach przypominali bliźniacze kawałki potłuczonego szkła. Siedzący tuż obok nich Noah i Yan trzymali zachowawczy dystans.
- Podział prac w większości przypadków nie ulegnie zmianie w tym tygodniu - zakomunikowała Qiaozhen, tym samym zmuszając Claude'a do spojrzenia przed siebie. Na sali rozległo się kilka stłumionych stęknięć sprzeciwu. - Wciąż pracujemy nad rotacyjnym podziałem zadań tak, by nikt nie poczuł się pokrzywdzony, tkwiąc w bagnie po same uszy nazbyt długo, ale musimy mieć przy tym na uwadze ciągłość zaopatrzenia, szczególnie że Wu Jianming i Li Zhanshu będą musieli radzić sobie w zmniejszonym składzie - Xu Yang zgłosił się do nas z temperaturą. To prawdopodobnie nic poważnego, ale zgodnie z zaleceniem na wszelki wypadek został objęty kwarantanną.
Claude przeszukał tłum wzrokiem. Tang stał wsparty na łokciach na parapecie, na którym rozłożył masywną książkę. Spomiędzy kartek wystawały wygniecione znaczniki. On, podobnie jak Wu Shuai, mógł nie stawiać się na spotkaniach, jeżeli przeszkadzałyby mu w pracy, ale widocznie nie żywił do nikogo zaufania w stopniu pozwalającym na to, by przestać trzymać rękę na pulsie.
- Będziemy musieli też wygospodarować zasoby do upewnienia się, że Pekin jest martwy - na tyle martwy, na ile martwe może być takie miasto - ciągnęła Qiaozhen. - Wiemy, że są tam ludzie, ale nie wiemy czy - podobnie zresztą jak my - zaczęli się przegrupowywać i czy stworzyli większe skupiska, co jest możliwe, biorąc pod uwagę zaangażowanie wojska. Głównie z uwagi na nie przeprowadzimy rekonesans dyskretnie, nie angażując zbyt wielu osób.
- A musimy się tam w ogóle pchać? - zawołał ktoś. - Jeżeli chcecie bawić się w kotka i myszkę pod ostrzałem, wypuśćcie Zhenga i jego chłopców.
Przez salę przeszedł ponury śmiech.
- Powiedzcie mi - wtrącił się Yishen bez zgryźliwości - wolicie sprawdzić, czy w Pekinie rządy przejęli pozostali przy życiu wojskowi i śledzić ich ruchy, by być w stanie przewidzieć ich zachowanie czy też któregoś dnia obudzić się z karabinem wymierzonym między oczy?
Zapadła cisza.
- Tak myślałem. Potrzebujemy dwóch osób, które będą umiały poruszać się po mieście - przypominam, że część głównych dróg jest zablokowana - i w razie potrzeby zwiać.
Claude uniósł rękę. Yishen podziękował mu skinieniem.
- Już tylko jednej.
Guanting odwrócił się.
- Ty jesteś normalny...? Ostatnim razem wpierdolili ci za słabo?
- Zdecydowanie za mocno, ale za to wyrobiłem normę na trzy lata do przodu. No chodź, będzie fajnie.
Guanting pokręcił głową z niedowierzaniem, jakby Claude był niespełna rozumu. Pozostali uciekli spojrzeniami w bok, starając się nie napotkać wzroku Yishena i Qiaozhen. Nikomu nie spieszyło się do nadstawiania karku, nie kiedy mogli poświęcić się rutynowym czynnościom we względnym poczuciu bezpieczeństwa.
I wtedy wydarzyło się kilka rzeczy.
- Wen?
Wen z kamienną twarzą oderwał się od swoich notatek - ponad jego ramieniem Claude spostrzegł noszącą ślady wielokrotnego składania mapę z naniesionymi przezeń adnotacjami - prawdopodobnie pogodzony z tym, że tego, czego nie zamierzał zrobić nikt inny, musiał w końcu podjąć się sam. Pomimo młodego wieku wiedział, że na tym polegała jego rola. Patrząc na niego, wyprostowanego i pozornie niewzruszonego, można by pomyśleć, że niezależnie od natury polecenia, nie wywarłoby ono na nim wrażenia; Claude nauczył się widzieć w nim kogoś, kto musiał przedwcześnie przywyknąć do ciężaru odpowiedzialności spoczywającej na jego barkach, by nie zostać zmiażdżonym; kogoś, kto roztoczywszy pieczę nad innymi, sam nie mógł pozwolić sobie na unoszenie się gniewem, wpadanie w panikę ani nawet zmęczenie.
Wiedział to też Guanting, który wstał wbrew sobie i wbrew niememu sprzeciwowi Wena, bezgłośnie nakazującego mu z powrotem usiąść. Zdawał sobie sprawę z tego, co musiał zrobić w imię przyjaźni.
- Ja się z przyjemnością przewietrzę - zadeklarował. - Poza tym mam doświadczenie w trzymaniu naszego Francuza na oku.
- W porządku - przyzwoliła Qiaozhen. - Zgłoście się do mnie po spotkaniu.
Guanting usiadł. Tym razem to Wen odchylił się na krześle i Claude pochylił się, by wysłuchać, co ten miał mu do powiedzenia.
- Jeżeli on nie wróci - wysyczał Wen - jeżeli coś mu się stanie... To nie Jingyi, nie Xian. Nie będziesz miał tu czego szukać, rozumiesz?
- Wierz lub nie, ale to już nasz wspólny znajomy.
Wen nie sprawiał wrażenia, jakby uwierzył w choć jedno jego słowo, nawet jeżeli mówił prawdę. Claude pamiętał - wprawdzie jak przez mgłę, ale pamiętał - że to Guanting w pierwszych dniach przesiadywał przy nim, kiedy on sam odurzony lekami przesypiał znaczną część doby; to Guanting zaglądał do niego wtedy, by upewnić się, że rekonwalescent nie był niepokojony, kiedy w tym przykrym obowiązku czuwania przy łóżku wyręczał go ktoś inny. Claude już wówczas nie umiałby podnieść na niego ręki, choćby chciał i był w stanie - a wraz z upływem czasu przekonał się, że przywykł do towarzystwa Guantinga i zaczął żywić do niego coś na kształt sympatii. Zrozumiał, dlaczego Wen się o niego martwił - on też tęsknił za dawnymi znajomymi, za beztroską i podkpiwaniem z czego popadło. Ze swoim z pozoru niefrasobliwym podejściem i zadzierzystością, pełen pogody ducha Gugu przypominał podróżnika w czasie i przestrzeni pochodzącego z epoki, w której codzienność toczyła się dawnym rytmem.
Claude puścił resztę briefingu mimo uszu. Zorientował się, że odprawa dobiegła końca, kiedy z zamyślenia wyrwało go szuranie odsuwanych krzeseł sygnalizujące ni mniej, ni więcej to, że wszyscy wracali do przerwanych zajęć ze świadomością, że nowych problemów przybywało znacznie szybciej niż rozwiązań. Kiedy Qiaozhen zbliżyła się do niego i Guantinga, Claude dostrzegł na jej pozbawionej koloru twarzy pierwsze oznaki tego samego zmęczenia, które zaczynało kłaść się cieniem również pod oczyma Yishena.
- Słuchajcie, jeżeli nie zauważymy niczego, czym powinniśmy się zainteresować, nie zabawimy tam dłużej niż trzy dni - wyjaśniła, bębniąc palcami w oparcie krzesła, na którym się wsparła. - Na ile znacie Pekin?
- Nie zgubię się.
- Ja też nie, ale jeśli ktoś w zamian na przysięgę wierności zaoferuje mi pobyt w rządowym kompleksie SPA to nie obiecuję, że wrócę - zacmokał Gugu. - Noce są chłodne, a ja nie robię się młodszy.
- Czym jeździcie?
- Zapytaj mnie: czym nie...? - Claude rozłożył ręce. - Ale wolę samochód, jeśli to nie problem.
- Widzisz, Claude jest już nawet tak stary, że myśli tylko w kategoriach: wygoda i bezpieczeństwo. Motocykl jest praktyczniejszy, zdajesz sobie z tego sprawę? Nigdy nim nigdzie nie utkniesz.
- Może poza rowem, kiedy wypadniesz z drogi. Noce są, jak zauważyłeś, chłodne.
Guanting zbył te obawy machnięciem ręki, na co Claude uniósł brew.
- Ale nie aż tak. Jeżeli zamierzasz się ślimaczyć, mogłeś tak powiedzieć od razu. Poczekam na ciebie na miejscu.
- Nie proponuję ci ścigania się tylko dlatego, że Wen by mnie za to zamordował.
- Ja też - upomniała ich Qiaozhen, choć kącik jej ust drgał w powstrzymywanym uśmiechu. - Żadnego hałasu. Żadnego zwracania na siebie zbędnej uwagi. Będę czekać na was o piątej przy wejściu. O wschodzie chcę być w Pekinie.
Claude z trudem zapanował nad grymasem wykrzywiającym mu twarz, który niechybnie zostałby źle zinterpretowany przez Qiaozhen. Żadnego hałasu. Żadnego zwracania na siebie zbędnej uwagi. Czy to właśnie powtarzał sobie Ralf, kiedy wymykał się od niego przed świtem? Ta myśl nie dawała mu spokoju; wracał do niej tak, jak nieustannie bada się językiem dziurę po wyrwanym zębie tylko po to, by poczuć w ustach smak krwi.
- Jasne - przytaknął. - W porządku.
Nic nie było w porządku.
Tamtej nocy Ralf nadepnął mu na odcisk o jeden raz za dużo i poirytowanie wzbierało w nim niczym płyn surowiczy w pęcherzu, na którego przebicie nie mógł sobie pozwolić, nie bez ryzyka wdania się zakażenia. Z każdym krokiem poczucie krzywdy - specyficzna mieszanka zimnej furii i rozżalenia - wprawiało Claude'a w niezdrowe pobudzenie; zanim zdał sobie sprawę z tego, że szedł zbyt szybko, że przesadzał po trzy stopnie, nie pukał, a walił pięścią do drzwi Ralfa w klarownym komunikacie, że był skory wyłamać zarówno zamek, jak i zawiasy. Klamka nie zdążyła ustąpić, kiedy Claude - zorientowawszy się, że mógł to zrobić - naparł na nią i wpadł do środka. Drzwi trzasnęły o ścianę i odbiły się od niej z hukiem wystrzału.
- Co ty sobie wyobrażałeś? - wycedził przez zaciśnięte zęby, wyminąwszy Ralfa w progu. - Co ty sobie- Och. Och. Xu. Oczywiście.
Przy stole - na którym w kawiarce i kubkach stygła kawa - siedział Jianshe, który w przeciwieństwie do niego samego nie wydawałby się nawet szczególnie zaskoczony wizytą, gdyby nie to, że zamarł na moment potrzebny do skalkulowania ryzyka. W tym bezruchu kryła się ostrożność żmii - nie był pewien, czy powinien zniknąć w trawie, czy też ukąsić. Claude nie zamierzał stwarzać ku temu drugiemu sposobności.
- Zjeżdżaj stąd.
- Nie ma powodu do unoszenia się. Możesz powiedzieć mi wszystko, co masz do powiedzenia Ralfowi - zapewnił Jianshe pojednawczym, niemal spolegliwym tonem, który może spełniłby swoje zadanie, jeżeli zdołałby powstrzymać się od uśmiechu. - Przecież i tak mi to streści.
To właśnie ten nieznaczny, a przy tym pełen samozadowolenia uśmiech zwolnił blokadę pałki teleskopowej. Jianshe zrozumiał swój błąd o ułamek sekundy zbyt późno, kiedy metalowa laga przecięła powietrze i zatrzymała się kilka centymetrów od uniesionych nieznacznie rąk Ralfa.
- Usiądź, zaraz porozmawiamy - poinstruował, na krótko przenosząc wzrok z Jianshe na niego, a następnie na trącone końcem buta krzesło. - Xu, powiedziałem, że masz wypierdalać.
Jianshe podniósł się powoli - i kiedy równie powoli przeszedł bokiem, kiedy uznał, że znalazł się poza zasięgiem, Claude rzucił się mu do gardła. Prawie tanecznym krokiem przemknęli przez salon - Jianshe, walcząc o utrzymanie równowagi i Claude, prowadząc go przed sobą za wgryzający się w krtań kołnierz - aż rozległ się złowrogi trzask; to Jianshe uderzył o ścianę. Nie miał jak zamortyzować uderzenia; pobielałe palce wbił w przedramię, które werżnęło się w podgardle. W szpilkowatych źrenicach poza zdezorientowaniem Claude w przypływie uniesienia wypatrzył lęk - ten sam dławiący, znany mu lęk, na którego wspomnienie przydusił go mocniej, podobnie jak niegdyś Yiyun.
- Następnym razem, kiedy każę ci się wynosić, masz zniknąć zanim skończę zdanie - wysyczał półszeptem. - Idź, poskarż się na mnie Yishenowi. Pozostali nagrodzą cię za to w moim imieniu.
Puścił go, a wówczas chwiejący się na nogach Jianshe wypadł na zewnątrz. Claude zatrzasnął za nim drzwi i zwalczył pokusę oparcia się o nie plecami na moment potrzebny na zebranie myśli.
- Ralf - zaczął, pocierając skronie; wściekłość, która na krótko go zaślepiła ustąpiła miejsce tępemu bólowi - nasilonemu pulsowaniu towarzyszącemu byciu pożeranym żywcem przez własne nerwy. - Mój Boże. Dlaczego ty mi to robisz?
Odpowiedział mu świst wypuszczanego z trudem powietrza. Ralf wybiegł wzrokiem w bok i rozłożył ręce w klarownym komunikacie: na to pytanie nie miał dla niego odpowiedzi.
- Dziękuję - powiedział w końcu, zauważalnie zgaszony - że mnie wpuściłeś, ale to tyle. Przyjmij te wyrazy wdzięczności, po które tu przyszedłeś i wyjdź stąd, proszę.
- Nie z tego powodu tu jestem - odparował. Przysiadł bokiem na stole i skrzyżował ręce na piersi, by ukryć ich drżenie. - To nie był gest uprzejmości, za który powinieneś mi dziękować. Nie po tym wszystkim. Wiesz, że wpuściłbym cię zawsze, o każdej porze dnia i nocy. Dlaczego wyszedłeś?
- Nic by to między nami nie zmieniło, gdybym został.
Claude pokręcił na te słowa głową.
- Wszystko zmieniło się już w chwili, w której zapukałeś. Nie widzisz, że potrzebujesz mnie tak, jak ja potrzebuję ciebie?
- Już nie - przerwał mu Ralf oschle. - Już nie, Claude.
- Niestety tak, Ralf - odrzekł zduszonym głosem, nie w porę zorientowawszy się, że niepewność ścisnęła mu krtań niczym żelazne imadło. - I niestety tak, popełniłem błąd, niestety tak, zraniłem cię do żywego - a mimo to przyszedłeś do mnie, Ralf, do mnie, nie do Jianshe czy kogokolwiek innego. Martwiłem się o ciebie - i jeśli o to chodzi, nadal martwię, bo nie umiem przestać. Kiedy się ulotniłeś, nie wiedziałem, czy wszystko w porządku.
- Co cię to w ogóle obchodzi? - żachnął się Ralf. - Teraz? Naprawdę? Myślisz, że-
- Myślę, że już powiedziałem ci, co mnie to obchodzi. Posłuchaj, proszę, choć ten jeden raz - Claude płynnym ruchem zsunął się z blatu na podłogę i uklęknął przed Ralfem tak, że ten patrzył na niego z góry, a on sam musiał zadzierać głowę. - Zależy mi na tobie. To, co zrobiłem- to, co zrobiłem jest karygodne, ale wtedy, kiedy wyrzucili nas na bruk, myślałem tylko o tym, żeby nic ci się nie stało. Żebyś znalazł się poza kręgiem podejrzeń, gdyby Shuai nie zdołał utrzymać władzy albo Zheng wyrwał Shuai'owi stołek spod tyłka. Nie mogłem wtedy wiedzieć, co się stanie za kilka dni, że sprawy przybiorą taki obrót, nie wiedziałem nawet, czy Yishen- Nie wiedziałem co robić. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jeżeli coś pójdzie nie tak, nikt nie uwierzy drugi raz w to, że mam ci cokolwiek za złe. Słyszałem twój krzyk, wiesz, wcześniej, kiedy Zheng musiał cię torturować - powiedział cicho i poczuł suchość w ustach. Tamten wrzask rezonował w jego głowie nieniknącym echem, nocami nie pozwalając zmrużyć oka. - Wen i Tang woleli mnie zamknąć niż zaryzykować tym, że udam się zapytać go, co mogę zrobić, żeby zostawił cię w spokoju. Wiedzieli to, co wiedział też Zheng - że gdyby postawił taki warunek, zabiłbym ich wszystkich we śnie. Gdyby coś poszło nie tak, gdyby Zheng miał odpłacić nam za to, że stracił przed wszystkimi twarz - odpowiedz sobie sam: w jaki sposób mógłby odpłacić podobną monetą, wiedząc, że mi nie mógł nic zrobić, że ten ruch już wykorzystał i na nic się mu to zdało? - Claude przeciągnął palcem wzdłuż blizny. - Uderzyłby w ciebie, Ralf, bo lepiej niż ktokolwiek inny umiał wykorzystywać cudze słabości. Bałem się zaryzykować. Wybrałem mniejsze zło, licząc się z tym, że wszystko zepsuję. Wiem, że jesteś wkurwiony, pewnie też rozżalony, ale proszę cię, pozwól mi to naprawić.
I wówczas stało się coś, co wprawiło serce Claude'a - głupie, karmiące się nadzieją serce - w drżenie: Ralf pochylił się, by ukryć twarz w dłoniach. Niezależnie od tego, jak masywny nie miałby się okazać wyrosły między nimi mur urazy, udało mu się znaleźć w nim wyrwę.
- Spójrz na mnie - poprosił miękko Claude. - Spójrz mi prosto w oczy i powiedz z całym przekonaniem, że to od początku był blef. Że między nami nigdy nic nie było. Że mógłbym chcieć cię zranić dla zabawy, bo byliśmy sobie obcy, choć nikt nie zna mnie tak jak ty ani ciebie tak jak ja.
Ralf posłusznie uniósł wzrok; patrzył na niego w milczeniu z rękoma wspartymi na kolanach i złożonymi jak do modlitwy. Po raz pierwszy sprawiał wrażenie bezsilnego.
- Wyjdź - odezwał się niespodziewanie. - Wyjdź albo sam cię wyrzucę, tak jak wyrzuciłeś Jianshe.
Claude odsunął się, jakby został spoliczkowany.
- Ralf-
- Wyjdź. Wyjdź stąd, jedź do tego pierdolonego Pekinu i wyświadcz mi tę ostatnią przysługę: nie wracaj.
Claude chciał przerwać Ralfowi, ale zabrakło mu słów. Miał wrażenie, że grunt usunął się mu spod nóg, ale to tylko w nim samym coś w nim pękło; osuwał się w otchłań odrętwienia.
- W porządku - powiedział, czując, że lada moment straci nad sobą panowanie. Nie zamierzał pozwolić na to, by Ralf usłyszał to niekontrolowane łamanie się głosu, by zdołał zauważyć, że na twarz i kark wystąpił zimny, lepki pot, jakby dopadła go gorączka; by zorientował się, jak bardzo go to ubodło. - Ale proszę, zrób też coś dla mnie: nie przychodź do mnie więcej z płaczem, szczególnie gdyby zdarzyło ci się popełnić społeczne samobójstwo, nad którym podobno pieczołowicie pracujesz. Niech Jianshe ułoży cię do snu i otrze łzy dokumentami, skoro tego właśnie potrzebujesz.
Claude niczym lunatyk wyszedł na zewnątrz i w tym samym poczuciu odrealnienia przypominającym somnambuliczny trans ruszył w stronę schodów; nogi same poniosły go do siebie. Dopiero za zamkniętymi drzwiami pozwolił sobie na to, by z ust wyrwało się niewiele różniące się od żałosnego wycia łkanie, nad którym zapanował wyłącznie po to, by w przerwach między konwulsyjnymi, urywanymi wdechami i wydechami zaczął narastać w nim wrzask bezradności. Kiedy szarpnięciem otworzył okno na oścież, w głowie zrodziła się dzika, histeryczna myśl, że uszczęśliwiłby wszystkich, gdyby znalazł w sobie dość odwagi, by z niego wyskoczyć.
A potem przypomniał sobie o tym, że przecież przez cały ten czas miał na to remedium; znał sposób na to, by wziąć się w garść, chociaż Ralf dopiero co odrąbał wyciągniętą do niego dłoń. Porwawszy z barku zakręconą butelkę, Claude wyciągnął z szuflady opakowanie tabletek uspokajających, które w podbramkowych sytuacjach służyły za nasenne. Bez namysłu wycisnął o jedną więcej - nie sądził, by mogło mu to zaszkodzić - i kiedy whisky kulą ognia spłynęła do żołądka, odchylił się do tyłu, jakby nurkował, i pozwolił połknąć się skłębionej pościeli.
Po niespełna godzinie poczuł, jak rozpaloną chorobliwym rumieńcem twarz oblewa chłodna fala farmakologicznie wymuszonego spokoju.
Kiedy Claude mówił, tynk kruszących się fortyfikacji zaczął osypywać się na głowę Ralfa niespodziewanie jak deszcz z bezchmurnego nieba. Ich niemożliwe dotąd do sforsowania mury na jego własnych oczach zaczęły porastać spękania, mnożące się z każdą kolejną sekundą ostrzału i kiedy powstające w ścianach wyrwy pozwoliły mu wreszcie dostrzec rzeczywistość, od której go odgradzały, nie zostało mu nic innego jak otworzyć ogień. Słowa opuszczały jego usta starannie wycelowanymi seriami, kiedy wycofywał się, usiłując odnaleźć drzwi bunkru, w którego rozległych i ciemnych strukturach mógłby przeczekać szturm, choćby jego koniec miał nigdy nie nastąpić, a wejście miały przygnieść gruzy rozsypującej się fortecy, już nigdy nie pozwalając mu go opuścić. Nie wracaj - padły ostatnie dwa strzały, a ich echo utknęło z nim w zimnych i zatęchłych korytarzach ciągnących się w głąb niedosięgalnych podziemi. Nie wracaj - nie wracaj - nie wracaj.
Skinięcie głowy wystarczyło, aby Jianshe w milczeniu ubrał płaszcz i dobywszy z jego kieszeni kluczyki otworzył przed Ralfem drzwi auta. Znał ten wyraz twarzy: pusty i chłodny wzrok, ściągnięte brwi, oblicze tak nieruchome, że zdawało się martwe. Wiedział, że jeśli odezwie się zbyt wcześnie, go samego rozszarpią pociski. Samochód sunął miękko po asfalcie, a silnik pomrukiwał w sposób, w jaki potrafiły robić to wyłącznie Jaguary. Wreszcie to Ralf na niego spojrzał, krótko i kontrolnie. Jianshe ważył w ustach słowa, jakby parokrotne przepuszczenie ich przez sito nerwowo oblizywanych zębów mogło pomóc mu w dobraniu właściwych.
- Kurwa, Ralf, co to było? - Zapytał w końcu ochryple, niezdolny dłużej powstrzymywać powielających się w jego głowie pytań; każde z nich rodziło kolejne. - Co to kurwa było? Jesteś cały?
Ralf milczał, zbyt zajęty przypatrywaniem się mijanym budynkom by zauważyć szczere niedowierzanie na jego twarzy. Jianshe poprawił dłonie na kierownicy, pozwalając jej wyprostować się po pokonanym zakręcie.
Odpowiedź nigdy nie padła.
- Ten gnój ma szczęście, że nie został żaden ślad - Jianshe wygiął się w siedzeniu, oglądając grdykę w lusterku. Zaczerwieniona do niedawna szyja zdążyła zblednąć. - Czego od ciebie chciał?
- Niczego, co by cię dotyczyło.
- Wszystko, co dotyczy ciebie, dotyczy i mnie, Ralf - poprawił go Jianshe, siląc się na spokój. - Dlaczego to teraz przylazł? To u niego byłeś w nocy?
Ralf wciągnął powietrze, uzyskując potwierdzenie dotychczasowych podejrzeń.
- Nie każ mi się powtarzać. To cię nie dotyczy. - Jego głos był chłodny i ostry; równie dobrze zamiast to powiedzieć mógłby przyłożyć mu nóż do gardła.
Jianshe zamilkł, jakby na moment ostrze faktycznie przecięło jego struny głosowe. Kiedy odezwał się ponownie, minąwszy kolejne skrzyżowanie, jego ton uległ zmianie.
- Ralf - wymówił jego imię z ostrożnością - przepraszam. Nie stać mnie na twoją niechęć, na brak twojej przyjaźni; proszę, zrozum moje położenie. Jesteś jedyną osobą, na której mogę polegać; jedyną, która jeszcze widzi we mnie człowieka. Chcę jedynie zrozumieć sytuację, w której się znaleźliśmy. O co między wami chodzi? Dlaczego nic nie zrobiłeś, kiedy skoczył mi do gardła? Dlaczego nie uprzedziłeś mnie nawet, że jest wystarczająco popierdolony, by to zrobić?
Ralf zamknął na chwilę oczy. Jianshe mógł niemal zobaczyć, jak bijący od niego chłód, ten sam, który zamroził jego twarz w tym nieprzeniknionym, wrogim wyrazie, pokrywał go kolejnymi warstwami coraz trudniejszego do skucia lodu. Nie było łatwo okazywać mu ciepło, kiedy taki się stawał, a jednak była to jedna z niewielu rzeczy zdolnych przetopić się przez wierzchnie warstwy zmarzliny.
Drugą z nich była wściekłość. Przecież umiałby ją ugasić.
- Powinieneś się domyślić: to nie jest pierwszy raz. Zrobił to wcześniej, nie zrobi ponownie.
- To nie jest pierwszy raz, tak - powtórzył za nim Jianshe - kiedy nie wyciągasz wobec niego konsekwencji. Ile razy ma splunąć ci w twarz, żebyś zdał sobie z tego sprawę? Czym sobie zasłużył na taką bezkarność?
Ralf nie odezwał się słowem, ale Jianshe udało się pochwycić jego spojrzenie. Doprowadziłoby do odmrożeń, gdyby przetrzymał je choć chwilę dłużej; był to rodzaj chłodu, który parzył znacznie dotkliwiej, niż rozgrzane do czerwoności pręty. Było prawdą, że nie mógł pozwolić sobie na niechęć Ralfa, na ochłodzenie ich stosunków o choćby jeden stopień.
Powoli wyhamował i przystanął na poboczu.
- Obiecałem ci, że uszanuję twoją prywatność. Nie jesteś mi winien żadnych wyjaśnień, ale to nie powstrzyma mnie przed snuciem domysłów. Byliście parą? Sypialiście ze sobą? To trzeba zrobić, żeby móc liczyć na taką pobłażliwość z twojej strony?
- Mogę jeszcze udać, że tego nigdy nie powiedziałeś.
- Może powinni byli pociąć mu obie strony twarzy. Może to nauczyłoby go pokory.
- Sam ci ją zaraz potnę, jeśli się nie zamkniesz.
Ralf zareagował zbyt szybko, by w porę zauważyć, że była to tylko jedna z wielu metod Jianshe; gdy poprzednia zawodziła, bezwstydnie sięgał po kolejną. Zrobił to już wiele razy, zawsze z tym samym skutkiem. Odwrócił od niego rozwścieczone spojrzenie.
Jianshe niemal przepraszająco spuścił wzrok i zacisnął szczękę. Obrócił w dłoni wyjęte ze stacyjki kluczyki, badając kciukiem wypukłość logo na pilocie i przyjrzał się szlabanowi parkingu podziemnego.
- Jesteśmy na miejscu?
- Tak. Ralf, poczekaj - zwrócił się do niego, kiedy ten położył dłoń na klamce. - Wybacz mi, proszę. Mówiłem ci, że nie chcę mieć w tobie wroga, ale boli mnie to, że nie jesteś w stanie zobaczyć we mnie przyjaciela.
- Nie udawaj, że jest cię to w stanie zranić.
Jianshe uśmiechnął się do niego łagodnie. Wiele w jego życiu zostało mu wybaczone dzięki temu właśnie uśmiechowi; uśmiechowi, z którym przyjmował potwierdzenie dobrowolnego poddania się egzekucji, z którym patrzył na pozbawianych domów mieszkańców dzielnic przeznaczonych do rozbiórki i przebudowy przez upaństwowionych deweloperów, na ludzi, których domy przecinały bezlitośnie przed siebie pędzące linie rozbudowywanych autostrad i kolei. Nie mogli dyskutować z państwem, z tym wszechwładnym bytem, który stanowiła partia - ale Xu Jianshe umiał sprawić, że wyrzekali się własności prywatnej jak popełnionego w zapomnieniu grzechu, który wciąż mógł zostać litościwie wybaczony.
Zauważył już, że tym uśmiechem umiał wpłynąć na Ralfa i nie zamierzał hamować się przed jego użyciem nawet jeśli nie mógł pozbyć się wrażenia, że działał na niego z powodów, których świadomość wprawiała go w dyskomfort. Liczyła się tylko reakcja, a przynajmniej to powtarzał sobie, z zadowoleniem odkrywając, że twarde spojrzenie Ralfa zmiękło: może nie było w nim poufałości, może nadal zaostrzał je gniew, ale nie była to ta zimna i niebezpieczna nienawiść, którą zobaczył przed chwilą.
- Otwórz schowek.
Nie posłuchał go w pierwszej chwili. Jianshe skinął zachęcająco na otwierający go przycisk i ostatecznie sam go wcisnął.
- Jest twój.
W schowku leżał pistolet, którego nigdy nie odzyskali z rąk Zhenga.
- Miał być prezentem. Wyrazem mojej wdzięczności. Wiem, że nie mogę liczyć na twoje ani niczyje zaufanie, ale zrozum to: ufam ci całym moim życiem. Jest w twoich rękach. Wyciągnąłeś mnie, choć nie musiałeś, wstawiłeś się za mną, choć to ich rozwściekli. Jestem ci wdzięczny, Ralf, nawet jeśli robisz to wyłącznie w swoim interesie. I proszę, wybacz mi moją ciekawość. To nietakt, wiem, ale nie umiem jej powstrzymać.
Zimna rękojmia magazynku wystawała z cienia jak wyciągana ku Ralfowi dłoń; chwycona przypieczętowała to nowo zawarte przymierze nieodwzajemnionym, lecz żelaznym i stałym uściskiem.
- Któregoś dnia będziesz mógł chodzić z nim jak Qiaozhen i Shuai, obiecuję - zęby Jianshe krótko błysnęły w poszerzającym się uśmiechu. - Do tego czasu lepiej się z nim nie wychylaj. To ostatnie, co nam zostało, przynajmniej na tę chwilę. Dałbyś radę wyprosić coś jeszcze na jutro?
Smith & Wesson schował się w kaburze. To była nigdy niespełniona obietnica bezpieczeństwa, choć kiedy Claude go znalazł Ralf przez chwilę poczuł, że mogli oszukać śmierć. Wiele rzeczy uległo od tamtego dnia zmianie, lecz pistolet pozostał obojętny na upływ czasu. Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy Ralf miał go w rękach po raz pierwszy, i wtedy, gdy trzymał go po raz ostatni. Zastanawiał się czy pierwsza komora wciąż pozostała pusta: czy kiedykolwiek wypalił?
- Może jeśli uda mi się złapać Ye, ale nie nastawiałbym się na wiele. Naraziła im się wystarczająco, nie sądzę zresztą, aby była już w stanie mi na tyle zaufać. Wiesz przecież, jak to zostanie odebrane. To nie pora na takie środki.
Jianshe pokiwał głową w zrozumieniu, będąc tego doskonale świadomym.
- Póki co broń nie jest udostępniana nawet Wenowi, nie bezpośrednio. Pewnie wezmą coś do Pekinu, ale poza tym sam widzisz, jak jej się trzymają.
Miał nadzieję, że ją wezmą.
Że nigdy nie będą musieli z niej skorzystać.
Jianshe zabębnił w poirytowaniu palcami o kierownicę.
- Była nasza, Ralf. To wszystko było nasze.
- Kto powiedział, że znów nie będzie?
Słysząc to Jianshe uśmiechnął się do niego - choć w głosie Ralfa nie przebrzmiewał entuzjazm, a zaledwie głuche echo determinacji - i opuścił pojazd, aby otworzyć mu jego drzwi. To były drobne i nic go niekosztujące gesty, a jednak zbierały się powoli jak monety w skarbonce, każda kolejna pobrzękująca o wszystkie, które zdążyły już do niej trafić. Podał Ralfowi ogień, samemu częstując się zaproponowanym mu papierosem.
Strzelisty i przeszklony budynek China Merchants Bank górował nad nimi wśród pozostałych wieżowców, których zakrzywione sylwetki odbijały się w jego falistych oknach.
Z poziomu ziemi ciągnące się pomiędzy nimi cienkie pasma szarego nieba wydawały się nieskończenie odległe. Im wyżej pięli się w drodze do interesujących ich działów, tym bardziej malała pozostawiona w dole ulica; gdyby pokonali jeszcze parę pięter, zobaczyliby całą ich ciemną siatkę, gęstą w centrum i rzedniejącą na horyzoncie.
- Inkasa czy akredytywy?
Ostatni z przyniesionych przez Ralfa kartonów huknął, wypuszczony z jego rąk na podłużny blat sali konferencyjnej, tej samej, w której w ostatnich przedśmiertnych podrygach dawnego świata zarząd wysłuchiwał proponowanych mu strategii zwielokrotnienia zysku, uniknięcia strat, a wreszcie jedynie ich minimalizacji, zanim i ta okazała się niemożliwa. Ralf z łatwością mógł sobie wyobrazić wszystkie z tych spotkań, każde składające się z coraz mniejszej liczby osób; początkowo pełną salę, z której krzeseł jeden po drugim znikali kolejni ludzie, najpierw w pojedynkę, później parami, później czwórkami, dziesiątkami, aż wreszcie ta stała się pusta.
Znał ten obraz z własnych wspomnień i zastanawiał się, który z filarów doczesnej ekonomii jako pierwszy zrozumiał, że nie istniało nic, co byłoby w stanie zatrzymać jej upadek. Jej koniec można było jedynie podziwiać - tak jak Xu Jianshe nie mógł odmówić sobie przyjemności patrzenia na wyburzane, zapadające się pod własnym ciężarem budynki. Któregoś dnia opowiadał Ralfowi o tym zapierającym dech w piersi momencie między eksplozją odpalonych ładunków, a runięciem ścian, które nieświadome rozerwania podtrzymujących ich struktur wisiały w powietrzu o te parę sekund zbyt długo, jak postrzelony w pierś człowiek, który nie wiedział jeszcze, że już jest martwy. Dopiero później padał na kolana, nigdy nie uświadomiwszy sobie fatalnej skali spustoszenia, jakie wywołała w jego organizmie kula.
- Cokolwiek. Czego jest mniej?
Jianshe dopiero uczył się przemieszczać po dokumentach - to Ralf wiedział gdzie je znaleźć, gdzie szukać pożądanych przez niego informacji; które z nich były użyteczne, a które bezwartościowe.
- Nie mam pojęcia - pochylony nad stołem i wsparty łokciami na oparciu krzesła Ralf przyjrzał się wszystkiemu, co przyniósł. - Tam leżą nieopłacone akredytywy i inkasa - skinął brodą na teczki i koperty gotowych do przekazania importerom dokumentów, po których uwarunkowany uiszczeniem opłaty odbiór nigdy nie zdążyli się zgłosić. - Tutaj leży eksport. Przekazane do zewnętrznych akredytyw dokumenty i zlecone inkasa, wszystko to, co zostało wysłane, ale utknęło w porcie.
Jianshe potoczył wzrokiem po segregatorach i teczkach, pełnych kopert kartonach, tym ukazanym w mikroskali obrazie panującego w porcie i pozostałych centrach logistycznych chaosu. Ułożone jedne na drugich przypominały piętrzące się stosy kontenerów, których zawartość systematycznie określali, kategoryzowali, przeliczali, i dokładali do sumy wszystkiego, co przejęli w swoje posiadanie.
Te liczby mogłyby rosnąć i w nieskończoność, wiedzieli to oboje - nigdy nienasyceni, niezdolni powstrzymać wzmagającego w miarę jedzenia głodu niepohamowanej chciwości, zachłanniejszej z każdym kęsem. Kiedy zrozumieli, że mogą mieć więcej niż tylko palec karmiącej ich dotąd ręki to nie po nią sięgnęli kolejnym kłapnięciem zębów; Xu Jianshe i Ralf Voigt rzucili się na całe ciało, na każdy jeden z jego układów. Nie zamierzali zostawić czegokolwiek pozostałym. Jeśli ci będą coś chcieli, powtarzał Jianshe, będą musieli nas prosić. Będą musieli zapłacić.
- Możesz wziąć eksport jeśli wolisz. Nie będziesz musiał męczyć się z indosantami.
Jianshe przyjął to z pewną ulgą. Przystąpił do pracy - tak, jak robili to od tygodni.
Ralfa nie interesowała wyłącznie zawartość kontenerów, ich numery identyfikacyjne, ani nawet same pozwalające im określić ich położenie w kolosalnym porcie Tianjinu statki, którymi przypłynęły lub miały popłynąć. Ralfowi chodziło co coś więcej. Wgryzał się głębiej, zdolny znaleźć plątaninę żył zapewniających dopływ krwi do przeżuwanych mięśni, trzymające je na szkielecie ścięgna, a nawet same kości i ich szpik. Był w stanie odtworzyć anatomię tego monstrum, na które się porwali. Sam port, te rozległe usta, którymi karmiły się niemal całe Chiny, był tylko częścią rozległego układu trawiennego kraju. Ralf przenikał dalej, z ust do przełyku, do mnogich żołądków - stamtąd mógł dostać się już wszędzie, przejmując i przekształcając kolejne układy jak rak. Jianshe podniósł głowę znad sortowanych konosamentów i innych listów przewozowych. Spojrzał na Ralfa.
Ralf zawsze pracował w niezmąconym skupieniu, przywodząc mu na myśl maszynę: błękitne oczy przesuwały się po kolejnych konosamentach, a staranne pismo przypisywało je do odpowiedniej podkategorii transportowanych produktów i grupy kontenerów, stanowiącej jednocześnie wyznacznik ich lokalizacji. Potem obracał je na drugą stronę, ściągał brwi w zamyśleniu, zapisywał coś w oddzielnym notesie, lub nie zapisywał nic. Jianshe już wiedział, że ten grymas wywoływało żyrowanie.
- Większość konosamentów to konosamenty na zlecenie - tłumaczył mu kiedyś Ralf. - To czyni je towarowymi papierami wartościowymi. Podczas transportu wielokrotnie zmieniają właściciela, zmienia się też ich wartość. Ostatni indosant staje się ostatecznym właścicielem: w normalnych warunkach to wprowadzający towar do obiegu wewnętrznego podmiot, o rozległych magazynach i możliwościach transportu. Problemem są patologie, które zaczęły mieć miejsce kiedy kolejne porty zaczęły się zamykać. Mógłbyś stać się właścicielem zawartości któregoś z tych kontenerów za bezcen: jeśli ich dotarcie do portu docelowego stawało się wątpliwe, cena takiego konosamentu leciała w dół, aż znalazł się ktoś, kto by go odkupił. To wszystko zaczęli indosować zwykli ludzie, ale i fundusze hedgingowe, inwestycyjne, same banki, firmy ubezpieczeniowe, włącznie z tą, w której pracowałem. Musisz się cofnąć, aby znaleźć interesujący nas podmiot wraz z adresem magazynu, ale nie jest nawet powiedziane, że kiedykolwiek żyrował ten transport.
To między innymi te informacje stanowiły wyższość przyjętego przez nich systemu nad odroczonym w czasie wybraniem się do samego biura administracyjnego portu, w którym znajdowały się kopie konosamentów zdradzające zawartość każdego z kontenerów. Banki pozwalały im uniknąć straty czasu na setki skonsolidowanych przesyłek o przypadkowej zawartości i znikomym znaczeniu w obliczu skali, o której myśleli. Akredytywy, zaraz po inkasach, oferowały najbardziej obiecujące plony.
Były ich t y s i ą c e.
- Coś nie tak? - zapytał Ralf, nie przerywając pracy. Dopiero później uniósł wzrok na Jianshe, na którego ustach powoli wykwitł uśmiech.
Xu Jianshe był niemal piękny. Jego rysy były jednocześnie ostre i delikatne, jakby narysowane twardym, starannie zatemperowanym ołówkiem - cienkimi i długimi liniami wyznaczającymi kontury nosa, grubszymi, prostymi pociągnięciami nadającymi kształt jego brwiom, cienistymi krzywiznami wysokich kości policzkowych, przełamujących gładki profil jego twarzy ilekroć się obrócił. Miał pełne usta i spostrzegawcze oczy, które pozwalały im uśmiechnąć się w starannie wybranym momencie. Krótko pokręcił głową.
- Nic, Ralf. Jedynie cieszę się własnym wyborem. Tym, że okazał się właściwy - ich spojrzenia spotkały się ponad dzielącym ich stołem. - Miałem do Zhenga pewne pretensje, kiedy nas ze sobą zrównał, ale od dłuższego czasu rozumiem, co w tobie widział. I sam to widzę. Jesteś niesamowity. Rzeczy, których razem dokonaliśmy, są wielkie, ale nie byłoby ich bez ciebie, bez twoich umiejętności. Bez twojego intelektu.
Odłożony przez Ralfa długopis spoczął pomiędzy kartkami notesu. Jianshe wiedział, kiedy ten potrzebował pochlebstw, lecz chociaż umiał wkupić się nimi w łaski przełożonych i Zhenga, z Ralfem miewał problem. Był czujny i każdorazowo zdawał się wiedzieć, co usiłował osiągnąć Jianshe prawionymi mu komplementami, ale mimo to nie wydawał się być na nie obojętny. Przez chwilę patrzył na Jianshe, zaciekawiony.
- Do czego dążysz, Jianshe? - zapytał wreszcie.
- Chcę tylko, abyś wiedział, że zadbam o to, aby inni to dostrzegli. Będziesz zachwycony. Umiem być przekonujący.
- Wiem - uśmiechnął się do niego Ralf, chociaż w jego uśmiechu krył się jakiś smutek.
Odepchnął od siebie myśl, która go wówczas naszła, nie wiedząc jeszcze, że kiedy powróci do pracy, kiedy pozwoli jej pochłonąć całą swoją uwagę, ta wróci do niego ze zdwojoną siłą.
To nastąpiło kiedy Jianshe nachylił się nad jego ramieniem, kładąc przed nim jeden z ciekawszych dokumentów - ale to nie jego treść zwróciła uwagę Ralfa. Po raz pierwszy poczuł wtedy zapach jego perfum i zdał sobie sprawę, że Jianshe nigdy dotąd nie znalazł się na tyle blisko, by mógł to zrobić: unosiły się za nim delikatną wonią, ciągnącą się gdziekolwiek nie poszedł jak nieopuszczający go cień, ale dopiero na skórze mógł rozróżnić ich poszczególne nuty zapachowe, jak gdyby wreszcie będąc w stanie rozczytać niewyraźne dotąd z odległości słowa.
Wtedy zdał sobie sprawę, że chciał, aby to był Claude; że to powinien był być Claude przez cały ten czas. Jego mięśnie mimowolnie się spięły, ale - co Jianshe zauważył z zadowoleniem - nie odsunął się od niego. Nie wydawał się nawet zakłopotany jego obecnością.
- Uznałem, że wolałbyś zająć się tym sam.
Ralf zmusił się do spojrzenia na to, co przyniósł Jianshe, ale jego myśli zbłądziły gdzie indziej, uporczywie szukając czegoś, co przegoniłoby od niego niemożliwą do zniesienia świadomość, że powinien był postąpić inaczej. To nie trwało długo.
To było oczywiste.
- Kurwa mać. Kurwa, jebana, mać - Ralf ścisnął nasadę nosa, jakby niespodziewanie chwycił go ból.
- Coś się stało?
- On wie.
- Kto?
- Claude. Wie co robimy. Ja pierdolę, oczywiście, że wie.
- Skąd? Przecież mu nie powiedziałeś... prawda?
- W życiu. Noah i Yan też nie odważyliby się pisnąć komukolwiek chociaż słowem. Sądzisz, że tamci mogli coś znaleźć?
Jianshe zastanowił się przez chwilę: jego czarne oczy latały po różnych punktach w przestrzeni, jakby przypatrywał się każdemu ze wspomnień ostatnich dni z osobna. Wreszcie spojrzał w oczy Ralfa, nie przejmując się już tym, że czuł jego oddech na twarzy.
- Zorientowalibyśmy się. Ralf, kurwa, przecież gdyby to znaleźli zachowywaliby się zupełnie inaczej. Nie uganiasz się za jedną płotką jeśli posiadasz sieć, w którą mógłbyś złapać całą ławicę i masz ją w zasięgu wzroku. Nie mają pierdolonego prawa o tym wiedzieć. Byliśmy dyskretni. Jesteśmy dyskretni... Co dokładnie o nas wie?
- Wie o dokumentach. Nie jestem pewien czy zna ich zawartość, ale Jianshe, on rozumie, co możemy próbować zrobić. On mnie zna.
- Jak dobrze?
- Na wylot - przyznał Ralf, czując wzbierające w nim zgorzknienie.
Zaczęło do niego docierać jak nierozsądnie się zachował. Claude nie stał po jego stronie: był teraz na liście płac Wena i Yishena, to oczywiste, że w ich interesie leżało poznanie ruchów Ralfa, jak gdyby mogło im to pozwolić na uprzedzenie tego, co dzień po dniu stawało się coraz bardziej namacalnym faktem. To oczywiste, że kiedy Claude'owi nie udało się stworzyć luki, którą wbrew okazywanemu przy innych ostracyzmowi mógłby do niego dotrzeć, nie zostało mu nic innego, jak czekać na inną okazję. A Ralf ją stworzył, przychodząc do niego w środku nocy, prosto w paszczę lwa. To oczywiste, że Claude zamierzał to wykorzystać - znów znalazłby się blisko, na tyle blisko, by poznać szczegóły efektów jego dotychczasowej współpracy z Jianshe. Nawet nie zorientowaliby się, kiedy dowiedziałby się o nich Wen i Yishen.
Ralf znów poczuł narastający w nim zimny gniew.
- Czy Wen mógł go na ciebie nasłać?
- Może on, może Yishen, może to jego własna inicjatywa, nie wiem, Jianshe.
- Przecież też go znasz.
Jianshe usiadł na blacie, uważając, by nie strącić posegregowanych listów przewozowych. Kiedy wrócą, będą musieli jedynie umieścić je w odpowiednich segregatorach i uzupełnić zebrane dane dotyczące ładunku.
- Zastanów się chwilę.
Ralf zebrał myśli.
- Przyjmijmy trzy warianty. W pierwszym działa na zlecenie Wena lub Yishena, co oznacza, że oni już wiedzą, ale być może nie wystarczająco wiele, aby podjąć samodzielne działania. W drugim dowiedział się sam i zamierza przedstawić im ostateczny efekt prowadzonych na własną rękę przeszpiegów. W trzecim dowiedział się sam i zapragnął być częścią tego, co tworzymy. Jest też czwarty wariant, ale...
- Ale co, Ralf?
Ralf pokręcił głową. W czwartym wariancie, tym, którego nie chciał do siebie dopuścić, Claude nie zamierzał ingerować w to, co robił, ani nawet nagłaśniać tego, czego zdążył się dowiedzieć. W czwartym wariancie Claude był Claudem i chciał dla niego dobrze, cokolwiek oznaczałoby to dla niego samego.
Zanim się odezwał przesunął kciukiem po bliźnie wypalonej w nadgarstku, jakby nagle zapromieniowała bólem.
- Są dwa warianty. Trzeci możemy wykluczyć: nie będzie tego częścią. Już nie. Drugi został zduszony w zarodku - więc jeśli Wen i Yishen jeszcze nic nie wiedzą, mogą dowiedzieć się tylko tyle, ile wie on sam, albo teraz, albo kiedy wróci z Pekinu.
- O ile wróci - prychnął Jianshe, skrzyżowawszy ramiona na piersi. - Być może będziemy musieli się pośpieszyć.
Kiedy wreszcie wrócili, pomarańczowe słońce zdążyło zawisnąć nisko nad horyzontem; było ledwo widoczne zza białych chmur i wkrótce miało spaść z nieba, jak przejrzała pomarańcza urywająca się z gałęzi by zgnić w ziemi.
Na parkingu nie zauważyli samochodu towarowego, którym Noah, Yan i He powinni byli zdążyć wrócić z kompleksu fabryczno-magazynowego, do którego Jianshe, doskonale zaznajomiony z siatką kodów pocztowych Tianjinu i Pekinu, wskazał im dojazd.
Ralf zapewniał adresy, ale to Jianshe umieszczał je na mapie aglomeracji - lub Chin. Obie coraz gęściej porastały wielokolorowe punkty z adnotacjami, wykwitające jak łąki po obfitym deszczu.
Dopiero kiedy spojrzeli na wyświetlającą się na desce rozdzielczej godzinę zrozumieli, że nie mają czym się martwić. Wkrótce miało zrobić się ciemno, ale to tylko dzień stawał się coraz krótszy, pogłębiając nieprzyjemne wrażenie, że kończył im się czas.
Drzwi auta trzasnęły, a pomarańczowe światła mrugnęły przeciągle za naciśnięciem pilota. Z dwiema skórzanymi torbami weekendowymi skierowali kroki do hotelu. Ten widok przypominał inne czasy; zdawali się być duchami z epoki sprzed końca świata, jednymi z wielu współpracowników, którzy przyjeżdżali do Marriotta w podróży służbowej. W rozpiętych czarnych płaszczach, golfach, spodniach zbyt eleganckich, aby nadały się do pracy fizycznej, i sztybletach wciąż zbyt błyszczących, by mogli chociaż udawać, że ta nie była im obca, wyglądali prawie jak bliźnięta.
Ralf usłyszał za plecami prychnięcie i pewnie zbyłby je milczeniem, gdyby siedzący na straży Ma zaczepnym okrzykiem nie kazał im się zatrzymać wpół drogi do schodów.
- Co tam niesiesz, Jianshe?
Jianshe nawet się nie obrócił - przewrócił tylko oczami na Ralfa i wzniósł je ku górze, jakby miał zamiar zapytać Boga za jakie grzechy go to spotykało, choć odpowiedź na to pytanie była mu znana. Ralf podszedł do Ma, nad którym górował o ponad głowę.
- Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek był przeszukiwany na wejściu.
- To przywilej osób, którym można ufać - uśmiechnął się do niego Ma, wychylając się przez jego ramię, aby spojrzeć na plecy Jianshe. - Nie wydaje mi się, abyście do nich należeli. Co masz w torbie, Ralf? Nie powiesz mi chyba, że te twoje grzejniki?
- Nie rób sceny, Ma. Jianshe, idź na górę. Zaraz do ciebie dołączę.
- Stój gdzie stoisz.
Tym razem Jianshe się na niego obejrzał, ale Ralf zagrodził Ma drogę, kiedy ten zrobił krok w jego kierunku.
- Nie ma potrzeby podnosić głosu. Czy Ye nie wyraziła się wystarczająco jasno ostatnim razem? Chyba nie chciałbyś, aby pomyślała, że nie szanujesz jej rozkazów - prawda? - Ralf zdobył się na krótki, nieodwazjemniony uśmiech. - Tak myślałem, Ma. Miłej warty. Przy odrobinie szczęścia wieczorem znajdziesz pod drzwiami swojego pokoju nagrzewnicę.
Dopiero za drzwiami pokoju Ralfa Jianshe odetchnął ciężko. Wypuszczone z dłoni torby upadły głucho na podłogę.
- To tak wygląda na każdym kroku.
- Ale wkrótce przestanie. Wytrzymaj jeszcze trochę - wobec mnie są niewiele lepsi.
- Ralf, ja praktycznie nie mogę sam wychodzić z pokoju. Kiedyś mnie zabiją.
- Nie pod moją opieką.
Jianshe uśmiechnął się do niego lekko.
- Gdybyśmy nie mieli innych planów nalegałbym, by podrzucić im sztuki z wadami fabrycznymi. Niech się uduszą we śnie, albo choćby i spłoną.
- Nie po to pracuję nad ich zaufaniem do nas, aby te ucierpiało przez jeden nieszczęśliwy wypadek. Cierpliwości, Jianshe.
Nie zdążyli odwiesić płaszczy kiedy rozległo się pukanie. Ralf otworzył drzwi szarpnięciem, przez które Fei prawie się cofnęła.
- Hej, Ralf... - podrapała się nerwowo po karku. - Mieliśmy poćwiczyć angielski godzinę temu - przypomniała mu, nie kryjąc zawodu w głosie. - Dobry wieczór, panie Xu.
Ralf z przekleństwem na ustach ukrył twarz w dłoni, która, przesuwając się ku brodzie, zdawała się mieć z niej zetrzeć poirytowany wyraz - jakby ten był tylko brudem na jego spokojnym, przyjaznym obliczu. Przed oczami znów mignęła mu godzina, którą dopiero co sprawdzał. Praca pozwalała mu zapomnieć o wielu rzeczach, także tych, o których powinien pamiętać.
- Przepraszam cię, Fei. Mamy dziś bardzo dużo do zrobienia.
- Może mogę wam pomóc? Cały dzień się nudzę.
Jianshe i Ralf wymienili spojrzenia.
- Pisz, Fei: Nie trzymać przy zasłonach. Nie włączać jednorazowo na dłużej niż dwie godziny. Często wietrzyć pomieszczenie, w którym pracuje. Zachować ostrożność uzupełniając naftę...
- Nie piszę tak szybko. Zasłonach...?
Ralf westchnął krótko.
- Nie włączać... - powtórzył, ale bez zniecierpliwienia, którego spodziewała się w jego głosie; nie oderwał przy tym wzroku od kartki, na której, jak sądziła, miał to zapisane. - Jednorazowo... masz?
- Mam.
- Na dłużej niż...
Fei kreśliła kolejne znaki usadzona na rogu stołu kameralnej sali konferencyjnej, którą Jianshe i Ralf zagospodarowali na własne potrzeby. To w niej, z racji na niewielki rozmiar blatów w pokojach, uczyła się z nimi i Noah angielskiego - podczas gdy oni, wraz z nią, uczyli Ralfa chińskiego. To był wygodny układ, w którym chiński Fei i Noah nabierał wyrafinowania cechującego język Jianshe, i w którym Ralf mógł zapamiętać kolejne wyrażenia i struktury dwójnasób: poprzez anglojęzyczne i niemieckojęzyczne odpowiedniki, dzięki dojrzałym tłumaczeniom Jianshe i dziecięcym porównaniom Fei, oraz drogą skojarzeń, które mieli prawo mieć wyłącznie obcokrajowcy z jednego państwa. Uczył się szybko, ale ona również.
- Dwie godziny. Napisałam.
- Często... wietrzyć... pomieszczenie...
Oni także coś pisali.
- ... w którym pracuje, tak?
- Tak. Zachować ostrożność...
Stawiając czarnym markerem wyraźne, grube znaki zapisała pierwszą kartkę. Kiedy uniosła ją na wysokość wzroku, w świetle lamp mogli zobaczyć, że miejscami przebiły na drugą stronę.
- Podpisać to jakoś?
- Czy powinnam to jakoś podpisać? - poprawił ją Ralf z łagodzącym tę uwagę uśmiechem. - Nie, Fei, tak jest dobrze.
- Xu i Voigt, spółka partnerska - Jianshe mrugnął do niego ponad blatem, ale wyciągnął rękę do Fei, aby ta podała mu kartkę. - Nasz mały joint venture.
- Nie pisz tego, Fei. Wszyscy wiedzą, że to od nas, nie musimy nikomu o tym przypominać. Ile takich kartek potrzebujemy, Jianshe? Osób do uwzględnienia było trzydzieści...?
- Trzydzieści pięć - dopowiedział Jianshe, sprawdzając poprawność pisowni Fei. - Ich jest dziewiętnastu, ludzi Wena: trzynastu z nim samym, do tego ten twój... Francuz. Jest jeszcze Jin i Shujuan. Nas i Fei można odliczyć. Będzie znać ten tekst na pamięć.
- Niektórzy dzielą pokoje, poczekaj. Masz gdzieś tamtą listę?
- Tutaj.
Lista zamieszkałych pokojów posunęła po stole w jego kierunku. Jeszcze niedawno byłby na niej uwzględniony razem z Claudem, z czego boleśnie zdał sobie sprawę, zauważając dzielący ich nazwiska dystans - ten, który sam stworzył. Ponownie zauważył, że Wen mieszkał z Guantingiem.
- Dwadzieścia dwie kartki, Fei. Dasz radę?
Kiedy Jianshe oddał jej kartkę z dwiema dostawionymi kreskami, pomyślała, że mrużył oczy jak lampart. Było coś kociego w ich spojrzeniu.
- Tak, dam radę, ale Ralf... Jak udało wam się znaleźć aż tyle nagrzewnic? Ponad dwadzieścia?
- Przywiozą ich trzydzieści, o ile się zmieszczą - skorygował Ralf, unosząc na nią wzrok znad tego, czym się zajmował. Szybko przeniósł spojrzenie na Jianshe. - Być może trzeba będzie to rozbić na dwa razy.
- To spora ciężarówka. Będzie w porządku.
Zmienili temat, nie udzielając odpowiedzi na jej pytanie. Fei postanowiła zadać je inaczej.
- To musiało być trudne.
- Tylko Ralf mógł to tak wymyślić, i chwała mu za to - Jianshe przełożył trzymane w teczce konferencyjnej papiery; opierał ją o założone na nogę kolano i Fei nie była w stanie zobaczyć, co dokładnie robił. Zawsze tak było.
- Wiem, że nie było ich w sklepach. Wszystkich dziwiła już ta pierwsza.
- Ponieważ to wszystko zaczęło się z końcówką wiosny i początkiem lata - wyjaśnił Ralf, wciąż skupiony na czymś innym. Zapisywał coś ołówkiem: pojedyncze słowa, albo liczby.
- Więc jakim cudem wam się udało?
Być może Ralf odezwał się przez zafascynowanie w jej głosie, lub to podziw, któremu pozwoliła wtedy przebrzmieć, wyciągnął z niego resztę informacji. A może te miały wkrótce okazać się nieistotne - przecież z Noah i Yanem pojechał już He, przypominając jej, że nawet pod jego nieobecność nie powinna dzielić się z Bao ciastkami.
- To proste, Fei. Dotarliśmy bezpośrednio do producenta - mówiąc to Ralf pokazał Jianshe coś, co wywołało u niego uśmiech.
- Jak?
- Firma, w której pracowałem, go ubezpieczała.
To była półprawda.
- Tak? Myślałam, że oni robią klimatyzacje.
- Produkują wiele rzeczy, i tak, mogłoby się wydawać, że w poprzedzającym zamknięcie fabryki sezonie skupią się na klimatyzacjach. Ale głównie na rynek Azjatycki. Nie zobaczyłabyś ich w Europie, ani w Stanach. Ich handel z Afryką kwitł, przynajmniej jeśli chodzi o systemy chłodnicze, ale to nie znaczy, że linie urządzeń grzewczych nie pracowały taką samą parą. Tych grzewnic są tysiące, Fei. Na eksport.
- Eksport?
- Handel z innymi państwami, Fei - wytłumaczył Jianshe. - Nigdy nie zdążyły opuścić magazynów.
- Po co komu grzewnice latem?
- Nie wszędzie było lato - do Ralfa coś zaczęło powoli docierać. - Gdzie było wtedy zimno, Fei?
Zastanowiła się chwilę.
- Na północy zawsze jest zimno.
- W tamtej porze roku nie było na tyle, by ktokolwiek się tym przejął. Tu miało zaraz nadejść lato; gdzie była wtedy jesień? Gdzie miała zacząć się zima?
Również Fei zdała sobie wtedy z czegoś sprawę. Nie znała odpowiedzi na to pytanie.
- Nie wiem.
- To proste. Na pewno wiesz.
- Nie wiem!
To prawie wytrąciło ją z równowagi.
- W Australii, Nowej Zelandii, Argentynie, Chile, Boliwii, Brazylii, na całej południowej półkuli, Fei. Grzewnice zostałyby do nich wysłane, gdyby te państwa nie zamknęły swoich portów. Tam miała wkrótce zacząć się zima. Teraz jest wiosna, zbliża się lato. Nie uczyłaś się o tym w szkole?
Fei zamilkła i wbiła wzrok w blat.
Również do Jianshe coś wówczas dotarło.
- Uczyłaby się o tym w drugiej klasie gimnazjum. Przez całą pierwszą wałkowana jest geografia Chin.
Z twarzy Ralfa odpłynęła krew.
- Była zmiana w podstawie programowej - Fei usiłowała ratować sytuację, ale jej głos się załamał. - To byłoby w trzeciej. Na początku trzeciej.
Ale to niemal nic nie zmieniało: była tylko dzieckiem. To była wiedza, bez której mogłaby dożyć w tym świecie śmierci, przedwczesnej lub nie - podstawowa, uważana przez wszystkich za coś zbyt oczywistego, aby ktokolwiek zaprzątał tym sobie głowę.
Tang nauczył ją zszywać rany i zapoznawał z działaniem najważniejszych leków, pewnych rzeczy nauczyła się od Ralfa i Claude'a, ostatnio zaczęli dbać o jej języki i zdolności komunikacyjne - ale nie zmieniało to faktu, że jej wyobrażenie o świecie utknęło na poziomie, który nigdy nie pozwoliłby jej dojść do wyciąganych przez Ralfa wniosków. Nawet jeśli dożyłaby jego wieku, pod pewnymi względami na zawsze zatrzymałaby się w czasie.
- To nic, Fei, na wszystko przyjdzie pora - usiłował ją pokrzepić, ale jego głos był aż zbyt opanowany, jak wtedy, kiedy się poparzyła, a on musiał ją uspokoić. - Teraz skup się na przepisywaniu.
Istniały jednak umiejętności, które rozgościły się w tej luce szkolnej wiedzy, gotowe wkrótce ją wypełnić. Kiedy Ralf podniósł kartkę, Fei zobaczyła przebijający pod światło zarys tabel i liczb.
Dodawał je do siebie.
Zauważył to, lecz nic wtedy nie powiedział.
Niedługo później rozległo się pukanie, ale Noah nie czekał na pozwolenie, by przekroczyć próg sali. Pojawił się w niej chwycony pod boki, rumiany i zdyszany przez żwawą wędrówkę po schodach.
- Tak myślałem, że was tutaj znajdę. Mamy je - wydyszał entuzjastycznie, choć wcale nie musiał, bo rozciągający jego usta na przekór zmęczeniu uśmiech mówił im wszystko. - Trzydzieści sztuk i wystarczająco nafty, by napełnić każdą z osobna.
Ralf wiedział, że tej nocy nie zaśnie. Zauważył tę bezsenność na horyzoncie wiele godzin temu, jeszcze zanim dzień zdążył się na dobre zacząć; pojawiła się na jego linii jak nadciągający sztorm kiedy za Claudem zatrzasnęły się drzwi, z upływem każdej godziny zbliżała się bliżej i teraz, kiedy został sam, zawisła bezpośrednio nad jego głową: ciemna, naelektryzowana masa, gotowa runąć na ziemię rzęsistą ulewą.
Odchylił głowę do tyłu aby zakroplić przekrwione oczy. Kiedy pochylał się nad stołem, zdawało się, że czerwona siatka ich spękanych naczyń stanowiła zaledwie lustrzane odbicie rozłożonych na nim map aglomeracji Pekin-Tianjin, uzupełnionych o kolejne punkty: nadawców i odbiorców, eksporterów i importerów, fabryki i magazyny, producentów i dystrybutorów, nieskończenie licznych partycypantów ekstensywnego entrepôtu - podzielonych na priorytetowe grupy produktowe.
Kiedy z ciemnej toni nocy na powierzchnię nieba wypływały kolejne gwiazdy, w białym świetle lampy kolejne adresy mnożyły się na kanciastych gęstwinach ulic jak konstelacje, stopniowo ginące w mnogości kolejnych kropek i wymuszonych brakiem miejsca linii, odnośników do powstającego dniami i nocami systemu wypełnionych koszulkami i skoroszytami segregatorów.
Ralf czuł się tak, jakby powoływał do życia nowy świat, a jednak był w nim sam - jak Bóg przed stworzeniem ludzkości. Odhaczał kolejne pozycje na liście, a kiedy te się kończyły, dopisywał kolejne i wędrując od blatu do regału, to pisząc, to skanując oczami tekst, odhaczał i je.
Wychodził tylko, by zapalić i zaparzyć więcej kawy lub herbaty. I kiedy z zadartą do nieba głową wypuszczał dym, zapatrzony w blednące w obliczu zbliżającego się świtu gwiazdy, stopniowo głośniejący gwizd nastawionego czajnika niespodziewanie się urwał. Ralf otrzepał popiół i zajrzał do kuchni przez uchylone drzwi zaplecza.
Ich skrzypnięcie musiało zwrócić uwagę Wena. Ciężki czajnik z brzękiem wypadł z jego ręki z powrotem na palnik, kiedy w półmroku rozpoznał Ralfa.
- Ach, kurwa, sorry - Wen strzepnął dłoń, jakby się poparzył. - Nie wiedziałem, że to twoja.
Ralf machnął na to ręką. Przywykł do tego, że zastawał ten czajnik niemal pełen i wciąż ciepły, więc kiedy okazywało się, że jest pusty, on również gotował więcej wody. Bywało, że wrzątku ubywało pomiędzy kolejnymi kubkami zalewanej herbaty; bywało, że to on podbierał wodę komuś, kto ją zagotował - o pierwszej lub trzeciej w nocy, o czwartej lub szóstej nad ranem.
Nie zbliżył się wtedy do Wena, w pierwszym odruchu postanawiając trzymać się dystansu, który zachowywali dotychczas.
- Zalać ci? - To Wen pierwszy przerwał milczenie, które między nimi zapadło, wskazując brodą na jego kubek.
Wyglądał na wyczerpanego: biała skóra wisiała na wypranej z wszelkiego wyrazu twarzy jak prześcieradło rzucone na kości. Miał podkrążone oczy, zbyt zmęczone na okazywanie niechęci. Ralf wiedział, że wygląda podobnie - to samo spojrzenie patrzyło na niego z lustra.
Przytaknął mu i mruknął niewyraźne dzięki w odpowiedzi, po czym zniknął znów za drzwiami zaplecza, nie zamierzając zmuszać Wena do wchodzenia z nim w interakcję. Przedłużająca się cisza kazała mu myśleć, że Wen zdążył się oddalić.
Siedział na zewnątrz na kamiennych schodach kiedy Wen postawił obok niego jego parujący kubek, samemu przysiadając w pewnej odległości z własnym oraz czymś, co sprawiło, że Ralf mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Obrócił twarz zbyt późno - Wen zdążył to zauważyć.
- Podbierasz moje ciastka - stwierdził po chwili, choć uporawszy się z ich opakowaniem wyciągnął je w jego stronę.
- Pijesz moją herbatę. Jesteśmy kwita.
Przez chwilę zdawało się, że oboje się roześmieją, jakby nie wydarzyła się żadna z rzeczy, które sprawiły, że zwrócili się przeciwko sobie. W tym krótkim momencie porozumienia mogłoby się wydawać, że byli jedynie aktorami, porzucającymi za kulisami odgrywaną przed publiką nienawiść - przyjaciółmi z pracy, zmuszonymi przez reżysera do odgrywania ról, których w gruncie rzeczy nie chcieli. Wen przyjął zaproponowanego mu papierosa; Ralf krótko umoczył w herbacie ciastko, którym ten go poczęstował.
- Paskudny nawyk.
- Palenie?
- Nie, cokolwiek z nim robisz.
Ralf rozgryzł lekko rozmiękłe ciastko, wzruszając ramionami.
- Wolę nie ryzykować złamaniem sobie na nich zębów.
Wen ściągnął usta w wyrazie przyznanej mu racji.
- Te są jakieś twarde, to prawda - prawie by się uśmiechnął, ale zaciągnął się papierosem jakby miało go to przed tym powstrzymać. - Nie spodziewałem się tu ciebie.
- A powinieneś, bo jestem tu prawie codziennie.
- Nie możesz spać?
- Niektórzy nie śpią aby inni spać mogli, Wen. - Wspomnienie ostatniego razu, gdy to powiedział, niespodziewanie mignęło mu przed oczami. Przegonił je wydmuchniętym dymem. - Nie mam czasu na sen. Chyba coś o tym wiesz.
Wen spuścił głowę, pozwalając opartej na kolanie ręce z papierosem opaść między nogi. Kiedy spojrzał na Ralfa ponownie w jego oczach na krótko zagościło zrozumienie, które musiało zaskoczyć ich obu. Uciekł wzrokiem gdzieś przed siebie.
- Prawdę mówiąc nie wiem, jakim cudem starcza nam jeszcze wody na herbatę - przyznał po chwili. - Wszystkiego jest za mało. Kiedy to sobie podliczam, okazuje się, że powinniśmy zdechnąć z głodu już wczoraj. Oni mogą spać tylko dlatego, że o tym nie wiedzą, albo wierzą, że ktoś inny się tym zajmie: i tym kimś jestem ja.
Kiedy Ralf na niego spojrzał, zobaczył w nim Atlasa, uginającego się pod ciężarem podtrzymywanego zmęczonymi ramionami świata. Nie widział go dotąd tak zmarnowanego, tak pozbawionego energii, zdającego się nie mieć już nadziei, że kiedykolwiek będzie lepiej. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie powinien mu powiedzieć, że nie trzyma tego globu sam.
- Do tego te zwłoki. To tykająca bomba zegarowa: jebnie na wiosnę, jeśli do tego czasu nie zdechniemy z odwodnienia lub niedożywienia.
Ralf strzepał popiół. W innych okolicznościach pomyślałby, że Wen usiłuje pociągnąć go za język, ale miał przed sobą człowieka, który nie znalazłby na to siły: tak jak nie znajdował siły na podtrzymywanie zaogniającego się dotąd między nimi konfliktu. Nie mógł wiedzieć, co robił Ralf. Claude nie zdążył lub nigdy nie miał zamiaru mu tego powiedzieć.
- Nie zdechniemy - oznajmił mu po chwili namysłu. Nie miał serca zostawiać go z tą myślą nawet jeśli tkwili w nieformalnym stanie zimnej wojny. - Tymi kwestiami możesz przestać się martwić. Wiem, że mi nie ufasz, że możesz to uznać za mający cię skompromitować blef, ale mówię poważnie. Nie martw się o wodę. Nie martw się o jedzenie.
Wen pokręcił głową, jakby nie miał zamiaru tego słuchać.
- Została nas garstka w mieście zamieszkanym przez piętnaście milionów. Trzydzieści siedem, jeśli uwzględnić Pekin. Nie zdajesz sobie sprawy z dostatku, jaki nam pozostał.
- Bo go nie widzę, Ralf. Kiedy ostatnio byłeś w którymkolwiek sklepie? Widziałeś puste magazyny? Widziałeś tempo, w jakim to zużywamy? Jest nas ponad czterdziestu. Nawet jeśli okazałoby się, że w Pekinie jest lepiej, nie starczy nam benzyny na ciągłe dojazdy.
- Nie martw się benzyną - wyartykułował Ralf, słowo po słowie, jak dalszy ciąg mantry. Nie wiedział, jak mu to powiedzieć bez wchodzenia w szczegóły, które pozbawiłyby go budowanej dotychczas przewagi. - Wiem, że ciężko pracujesz - ale ja również. Jeśli jesteś w stanie, zastanów się iloma zmarłymi musimy zająć się dziennie, aby nie martwić się nimi na wiosnę. Ilu może ich być w okolicy, którą chcemy zagospodarować. Ilu zdechło w domach, ilu na ulicach.
Wen przypatrywał mu się badawczo, nieprzyjemnie ożywiony tym, co implikowała ta sugestia. Było oczywistym, że nie potrafił mu zaufać - a jednak wydawało mu się mało prawdopodobnym, aby Ralf, równie co on pozbawiony życia, był w tym stanie zdolny kłamać.
- Cześć, Wen. - Oboje drgnęli, obracając się. - Cześć, Ralf. Nie przeszkadzajcie sobie.
Mrukliwy głos dobiegł z ciemności za ich plecami.
Wu Shuai bezgłośnie przekroczył między nimi, choć ciężkie wojskowe buty - jedyne, co byli w stanie zobaczyć siedząc - wyglądały, jakby nie miały prawa przemieszczać się tak bezszelestnie. Nie spojrzał na nich. Szedł przed siebie, chowając trzymany w ręce termos do plecaka. Z kolejnymi spokojnymi krokami pochłonęła go zwiastująca poranek mgła, jakby był widmem, które wyłoniło się z niej tylko na chwilę.
Spojrzeli po sobie, zaskoczeni i niepewni jak powinni się zachować. Żaden z nich nie wiedział od jak dawna Shuai mógł przysłuchiwać się ich rozmowie, nawet jeśli nie rozumiał z niej nic, albo niewiele.
- Co on robi o tej porze? - Ralf zapytał dopiero po upływie dłuższej chwili. Wen nie odpowiedział mu od razu, jakby bał się, że Shuai może go jeszcze usłyszeć.
- Mapuje to miasto jak jakaś pierdolona roomba - wyjaśnił mu. - Dzięki niemu wiemy co gdzie znaleźć. Oraz kogo. Nas też tak znalazł.
Ralf mu przytaknął, patrząc w punkt, w którym zniknął Shuai. Roztaczał wokół siebie rodzaj mrocznej obecności, właściwy gatunkom głębinowym.
Kiedy cienka warstwa lodu, jaką stanowił porządek społeczny, zapadła się pod ciężarem ludzkości, większości osób udało się utrzymać przy powierzchni - ich głowy chowały się pod wodą głównie za sprawą obmywających je raz za razem fal, i nurkowali tylko na tyle, na ile pozwalały im płuca. Gdyby odważyli się spojrzeć w dół, zobaczyliby osoby pokroju Ralfa i Wena, zawieszone między dnem a powierzchnią; ludzi potrzebujących panującego na tej głębokości ciśnienia, nawykli do stałej presji, teraz niezbędnej im do zachowania formy.
Wu Shuai pływał przy samym dnie, tam, gdzie nie docierało światło. Jeśli Ralf spojrzałby w górę, wciąż mógłby zobaczyć jego źródło, nawet jeśli wokół niego samego panował już głębokowodny półmrok. Zastanawiał się, czy ktokolwiek wie, ile kosztuje go utrzymanie się na tej wysokości. Czy ktokolwiek wie, że jeśli tylko przestanie się starać, opadnie na sam dół - niżej, niż Shuai. Coś w nim nieuchronnie ciągnęło go coraz głębiej, jak ciążące w kieszeniach kamienie. Z tamtego miejsca nie było powrotu.
Gdyby Shuai został wyciągnięty na powierzchnię, rozsadzony przez tak drastyczną zmianę ciśnienia zostałby uznany za bezbożną abominację. Póki tam zostawał, poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku, mógł jeszcze uchodzić za człowieka.
Cyfrowy zegarek Wena zaświecił się na niebiesko, kiedy ten nacisnął przycisk, aby sprawdzić godzinę. Wen mógł jeszcze wrócić na powierzchnię; wystarczyło nie spędzać zbyt wiele czasu na tej głębokości.
Zaklął pod nosem.
- Wpół do piątej - poinformował Ralfa. Oboje wiedzieli, co to oznacza. Wen spuścił głowę. - Miałem obudzić Guantinga.
- Nie wstanie sam?
Pokręcił nią bez przekonania; ponownie niewiele zabrakło, aby się roześmiał.
- Przecież nie jest dzieckiem. Poradzi sobie.
- Nie spakowałby nawet bielizny, gdybym mu nie przypomniał. - Tym razem się nie powstrzymał, choć w urwanym, cichym śmiechu przebrzmiała histeria. - Jebany Pekin. Tam nie może być spokojnie. Cała ta wycieczka to poszturchiwanie kijem pierdolonego niedźwiedzia.
- Myślisz, że coś na nas ściągną.
- Sam dobrze wiesz, że tak kończą się eskapady w obcy, niezbadany teren. Wystarczy jeden pojeb pokroju Zhenga - Wen spojrzał na niego, jakby spodziewał się, że ta uwaga go zbulwersuje. - A w mieście tych rozmiarów może być ich wielu.
Ale Ralf jedynie przyznał mu milczącą rację. Nie znalazł w sobie siły na krycie niepokoju i kiedy przykładał trzymające papierosa palce do ust dało się widzieć, że drżą. Wen zrzucił to wówczas na poranny mróz; jego własne dłonie zdrętwiałby z zimna, gdyby nie trzymał w nich kubka herbaty.
- Prawdę mówiąc, jeśli ktoś postawi ich w sytuacji, w jakiej znaleźliście się wy, wolałbym, żeby to Claude tam został, martwy lub w roli zakładnika. Po niego można by było nie wracać.
Powinien był zdać sobie sprawę ze swojego błędu kiedy Ralf na niego spojrzał, ale wtedy nie rozumiał jeszcze, że w czarnej toni rozszerzonych źrenic, pod błękitną powierzchnią cienkich tęczówek, krył się gniew i strach.
Wen wstał i otrzepał spodnie.
- Wracam do środka. Zrobię mu chociaż kawę na drogę.
- Poczekaj - Ralf zaciągnął się ostatni raz, zanim wyprostował się i zdusił niedopałek butem. - Pójdę z tobą.
Wen z ciężkim westchnieniem przytrzymał mu drzwi, choć gdyby spotkali się w innych okolicznościach, pozwoliłby im zatrzasnąć się przed jego nosem. Wrócili do kuchni.
- Masz gdzieś jeszcze jeden? - Zapytał go Ralf, kiedy ten wyciągnął z szafki kubek termiczny. Wen znalazł kolejny i podał mu go bez większego namysłu. - Nastaw tę większą kawiarkę.
W granatowym półmroku rozbłysły niebieskie płomienie palnika gazowego.
Wen powinien był to zrozumieć wcześniej, jeszcze kiedy Ralf nie mógł znaleźć cukru i mleka - z perspektywy czasu wydało mu się oczywistym, że nie wiedział, gdzie są, ponieważ sam z nich nie korzystał. Ta kawa nie była dla niego.
- To dla Claude'a.
Wen spojrzał na wyciągnięty w jego stronę termos. Zrozumiał swoją pomyłkę.
- Jesteś pewien, że nie chcesz dać mu jej sam?
- Nie przyjąłby jej - Ralf uśmiechnął się smutno. - Nie mów, że to ode mnie.
- Cholera... Nie powinienem był tego mówić, co?
- Będzie lepiej jeśli wszyscy wrócą.
Wen przyjrzał mu się uważnie, przyjmując kubek termiczny w wolną rękę.
- Może się co do ciebie myliłem - przyznał po dłuższej chwili. - Z was dwóch przysiągłbym, że tylko on by się na ciebie obejrzał, nawet jeśli wtedy zrobił to wyłącznie przez dług wdzięczności. Zdawało mi się, że wolisz nie bawić się w ich spłatę... Wróciłbyś po niego?
Po chwili milczenia Ralf pokiwał twierdząco głową. Uciekł wzrokiem gdzieś w bok, oparty o wyspę kuchenną.
- Nie wiem co bym zrobił, gdyby nie wrócił.
Prawda była inna. Wiedział dokładnie, co by zrobił; wiedział dokładnie, co by się stało. Gdyby zaszła taka potrzeba wystarczyło porzucić bezcelową walkę z ciągnącym go w dół ciężarem, tą wrodzoną tendencją, która pozwalała mu wytrzymać pod wodą i znieść panujące na samym dnie oceanu ciśnienie.
To on by stamtąd nie wrócił.
- Masz jeszcze czas, żeby się zastanowić. Może powinieneś się z nim pożegnać.
Ale Ralf uznał, że było za późno. Było wiele rzeczy, które powinien był zrobić już wcześniej, oraz wiele, których nie powinien był zrobić nigdy. Powinien był zostać w jego łóżku, powinien był podnieść rękę, kiedy szukano ochotników na wyjazd do Pekinu, ale nade wszystko - nie powinien był mu mówić, że ma nie wracać.
Chociaż Wen jakiś czas go obserwował, usiłując zrozumieć sytuację, której był świadkiem, prędko porzucił ten zamiar. Był na to zbyt zmęczony, a wkrótce miała wybić piąta.
- Rób jak uważasz - powiedział mu wreszcie. - Nie muszę ci chyba mówić, że jeśli ktoś mnie zapyta, nigdy nie rozmawialiśmy.
Obaj zdawali sobie z tego sprawę, jak dwóch generałów, niezamierzających powiadamiać swoich walczących ze sobą nawzajem wojsk o odbytych bez ich wiedzy negocjacjach.
- Oczywiście.
- Do zobaczenia, Ralf.
Zobaczyli się szybciej, niż mogli przypuszczać.
Wen wypłynął na powierzchnię, a Ralf został sam ze sobą w zaciemnionej kuchni, choć nogi wprost rwały go przed siebie. Nie było mu łatwo skierować się w lobby na schody i nie obejrzeć się przy tym na przeszklone wejście, z którego mógłby zobaczyć, jak Claude zatrzaskuje za sobą drzwi auta. Dopiero kroki, które usłyszał za swoimi plecami będąc już na półpiętrze, zmusiły go do spojrzenia za siebie.
Wen szedł za nim z chwyconą nieporęcznie bronią; trzymał ją tak jak została mu wciśnięta w ręce, za lufę, jak złapaną za gardziel upolowaną gęś. Wydawał się równie zdziwiony co Ralf.
- Claude jej nie chciał - oznajmił mu półgłosem, choć było słychać, że sam nie rozumiał tej decyzji. - Nie patrz tak na mnie: nie chciał i już. Możesz sam wejść z nim w polemikę, mi się nie udało.
Pomruk ruszających silników dotarł do nich zanim Wen skończył mówić - zanim Ralf zdążyłby choćby przenieść wzrok na okno, z którego zobaczyłby, jak odjeżdżają. Błagam, wróć. Błagam, wróć. Błagam, wróć.
- Samobójca.
- Guanting i Qiaozhen-
Głos Ralfa był głuchy, jakby dobiegał z bardzo odległego miejsca.
- Wzięli. Przynajmniej ich nie popierdoliło.
Ralf odetchnął. Zamknął na chwilę oczy.
- Wrócą - powiedział Wen, choć było słychać, że chciał w tym utwierdzić samego siebie; nadać temu słowu siłę sprawczą samym wypowiedzeniem go na głos. - A jeśli nie to my po nich wrócimy, nie, Ralf?
Poczekał na zastygłego w bezruchu Ralfa, choć nie chciał, aby ktokolwiek ich razem zobaczył. Nie sądził, aby natknęli się o tej porze na kogokolwiek, nawet jeśli niektórych mógł obudzić szmer, z którym - zbierając się do wyjazdu - Claude, Guanting i Qiaozhen opuścili swoje pokoje.
Przez chwilę szli ramię w ramię w milczeniu.
- Co zamierzasz z nią zrobić?
- Z czym?
- Z bronią.
Ralf wiedział, że Wen nie miał dostępu do służącego za zbrojownię pokoju.
- Przekażę ją potem Yishenowi.
Ralf spojrzał mu w oczy.
- Nie ma mowy. Nawet kurwa nie próbuj.
- Nikt poza nami nie wie, że jej nie wzięli - wyszeptał Ralf, tak cicho, że gdyby Wen nie pomyślał o tym samym, nie zrozumiałby jego słów.
Wen rozejrzał się na boki jak przed przekroczeniem ulicy. Potem zrobił krok w stronę Ralfa, tak, że z kolejnym zderzyliby się w półmroku.
- Ani. Słowa. Więcej. Nie chcę o tym słyszeć.
Ralf go posłuchał, ale nie musiał nic mówić. Mieli tę myśl wypisaną na twarzach. Wen chwycił go za ramię i za sobą pociągnął, a kiedy zatrzasnęły się za nimi drzwi, nadal nie odważył się podnieść głosu - choć krzyczał, szeptem. Odłożona broń zadźwięczała cicho o podłogę, wsparta o ścianę.
- Czy ty naprawdę, za każdym razem, kiedy już pomyślę, że może się myliłem, że gdybyś tylko lepiej dobierał sojuszników można byłoby ci zaufać, musisz zrobić coś, co to psuje? Lepiej porządnie zastanów nad tym, co zamierzasz powiedzieć. Kurwa, Ralf.
- Nikt się nie dowie.
- Nie podpuszczaj mnie.
Przez chwilę patrzyli na siebie jak dwaj nożownicy, niepewni, który pierwszy skoczy drugiemu do gardła.
- Skąd mam wiedzieć, że nie zatrzymasz jej dla siebie?
- Nie zamierzam nadwyrężać ich zaufania. Jeśli to by się wydało-
- Jak miałoby się wydać?
- Zorientują się. Możemy ją oddać tylko przez Yishena, albo Shuaia.
- Mógłbyś powiedzieć, że zapomniałeś.
- Czy ty się słyszysz?
- Uwierzyliby ci. Ufają ci.
- Ralf.
- Dasz ją Guantingowi kiedy wróci. Niech zaniesie je wszystkie z powrotem.
- Lepiej się zamknij.
- Możemy wycofać ją z obiegu.
- Wiem - Wen prawie podniósł głos. - Kurwa mać, Ralf, wiem. Daj mi chwilę pomyśleć.
- Nikt tego nie sprawdza. To przecież nie tak, że zaraz ją podliczą. Do tego czasu znajdziemy okazję, by ją tam podrzucić.
Odgarniając włosy z twarzy Wen przyłożył dłoń do czoła, jakby sprawdzał, czy nie dostał gorączki.
- Nie chcę problemów.
- Potrzebuję jej tylko dzisiaj. Możemy się dogadać. Nie mów mi, że czujesz się bezpiecznie zapuszczając się bez niej w teren.
- Być może zapomniałeś, ale przez czyjąś decyzję musiałem do tego przywyknąć.
- Ta decyzja nie była moja - tym razem to Ralf uniósł głos bardziej, niż chciał. - Zrozum to, Wen. To Zheng odciął was od broni, jeszcze kiedy ja nie wiedziałem, co się działo, ani czy Claude przeżyje. A nawet, kiedy Claude na mnie skoczył - Ralf uniósł rękę, na której wciąż widniała świeża blizna - nawet, kiedy mi to zrobił, bałem się, że nie będziecie mieli jak się obronić, gdyby znów mu tak odjebało. Czego nie rozumiesz, Wen? Nie miałem tam nic do powiedzenia, tak, jak ty.
Spod ściągniętych brwi Wen patrzył na niego zmęczonymi oczami, ale Ralf widział, że coś się w nim obudziło.
- Jak myślisz, co się stanie, jeśli powiem im, że próbowałeś ją ode mnie wyłudzić? W końcu mi ufają, a tu, Ralf, mam już prawo głosu.
- Ja też zaczynam je mieć. Moje słowo przeciwko twojemu.
- Twoje słowo nic nie znaczy.
- Jesteś pewien?
Wen prychnął, opierając ręce na bokach.
- Skoro jesteś w takiej dobrej komitywie z Qiaozhen, dlaczego jej o nią nie poprosiłeś? Przecież by ci ją dała.
- To zostałoby źle odebrane. Ktoś zdążył upewnić się, żeby inni dopatrywali się podstępu w każdym moim słowie.
- Tak jakby go tam nie było.
Tym razem to Ralf się żachnął.
- Przecież widzę, że ją chcesz. Wiem, że tobie też jej nie dają. Dogadajmy się. Nie zamierzam szkodzić twojej reputacji, jeśli o to się boisz.
- Po co jest ci potrzebna? Skąd ta desperacja?
To pytanie musiało kiedyś paść.
- Wybieramy się dosyć daleko.
- Dokąd?
- To nieistotne. Zbyt daleko, bym czuł się komfortowo z myślą, że będę tam nieuzbrojony.
Wen myślał przez chwilę, usiłując wyczytać intencje Ralfa z jego twarzy.
Potem westchnął.
- Może tego nie wiesz, ale czasem to broń przyciąga niepotrzebną uwagę. - Zaczął. - Sugeruje, że masz coś cennego, lub jesteś kimś ważnym, a nawet, gdybyś nie miał przy sobie niczego, sama może wydać się wystarczająco dobrym łupem, po który ktoś nie zawahałby się skoczyć ci do gardła. Tak działał Zheng. Zastanów się dobrze, czy na pewno jej potrzebujesz i co zrobimy, gdybyś wrócił bez niej.
- Wyjeżdżam o dziewiątej. Jeśli chcesz się zastanowić, w porządku, ale im więcej ci to zajmie, tym trudniej będzie nam się wymienić.
- Czym?
Ralf uśmiechnął się do niego blado.
Słońce przebiło się jaskrawą czerwienią przez jego zamknięte powieki, ale Ralf nie podniósł ich od razu, pewien, że za chwilę zaśnie ponownie. Jazda ukołysała go do snu na siedzeniu pasażera, odchylonym nieco w tył; pracujący silnik mruczał kojąco, jak chrypliwie nucona pod nosem kołysanka. Może jechali do Pekinu, może na sam szczyt Panshan, być może był to inny świat, w którym mogliby pozwolić sobie na wakacyjny wyjazd. Przez tę parę chwil, kiedy spod półprzymkniętych powiek mógł patrzeć na trzymające kierownicę ręce Claude'a, Ralf był spokojny.
Potem okazały się nie należeć do niego. Ralf drgnął na siedzeniu.
- Zasnąłeś - poinformował go Jianshe, zdając sobie sprawę, że się obudził. - Spokojnie, jesteśmy prawie na miejscu.
Wzrok Ralfa przeskoczył na szybę, za którą przewijał się znany mu już krajobraz okolic portu. Ostatnim razem był tu przed paroma miesiącami: jeszcze z Claudem, jeszcze z krwią Gasparda na rękach.
Spodziewał się zobaczyć go dziś ponownie. Nie pamiętał, gdzie dokładnie leżało jego ciało, ale wiedział, że to spotkanie było nieuniknione. Gaspard miał powitać go we własnym grobie, z szeroko rozłożonymi ramionami - taki, jakim go tu zostawili.
Dzień był bezchmurny i jasny. Ralf musiał założyć okulary przeciwsłoneczne, aby złagodzić promieniujący do wnętrza czaszki ból otwartych całą noc oczu - światło wbijało się w jego źrenice ostrymi szpikulcami. Niebieskie cienie widocznych spod cienkiej skóry naczyń pojawiły się nie tylko pod nimi, ale i przy nasadzie nosa, sprawiając, że wyglądał jak pobity.
Siedzący za nim Noah nie powiedział na głos jak bardzo wdzięczny był, że za sprawą ciemnych szkieł nie musiał już na nie patrzeć. Twarz Ralfa wydała mu się tego dnia koścista jak u nieboszczyka - to wystarczało, by nie mógł spojrzeć mu w oczy bez nieprzyjemnego niepokoju, strachu, jaki mogło wzbudzić wyłącznie zobaczenie w ruchu czegoś, co powinno być martwe. Cokolwiek trzymało Ralfa na nogach, zdawało się nieludzkie.
Ralf zakrył wierzchem dłoni usta, ziewając.
Niemieszczące się na właściwym terenie portu kontenery leżały na pomniejszych stosach wzdłuż drogi. Paraliż komunikacyjny, który nastąpił wraz z zamknięciem terminali, odwołaniem transportów morskich, a także śmiercią tych, którzy mieli odebrać dostawy, sprawił, że port rozlał się jak pękający tętniak.
- Będziemy musieli ustalić co tu leży.
- Od czego zaczynamy?
- Najpierw alejki, póki jest jasno. Potem biura, administracyjne i pracownicze - to był ten sam pusty głos, który usłyszał wcześniej Wen. Ralf skinął głową za okno. - Tym zajmiemy się po głównych częściach portu, lub przy innej okazji.
Kiedy auto podskoczyło na progu zwalniającym, broń zagrzechotała na kolanach Noah - krótko i ostrzegawczo, jak ogon grzechotnika. To był ten sam wielki, pancerny mercedes, na którego tyłach Ralf patrzył na konającego Claude'a. Jianshe twierdził, że domył krew.
Ralf bał się, że zobaczy jej resztki kiedy zaczną pakować do bagażnika skrzynki konosamentów.
Jeszcze nim minęli rogatki miasta, zapomnieli o środkach ostrożności i przyspieszyli, jakby od tego zależało ich życie. Przez przypięte do krótkofalówek słuchawki niosły się polecenia; to Qiaozhen napomniała ich, żeby zwolnili. Guanting puścił przestrogę mimo uszu i dopiero zrugany zwolnił nieznacznie - ot, na tyle, by zrównać się z Claudem, który sam przestał patrzeć na licznik i uznał, że jeżeli miał stracić panowanie nad kierownicą i dachować, równie dobrze mógł zrobić z tego spektakl.
To samo zresztą powiedział, kiedy została mu zaproponowana broń: jeżeli tym razem pisane było mu nie wrócić, nic nie mogło temu zapobiec. Poza tym, powiedział, to nie tak, że wybierał się tam z zupełnie pustymi rękoma, i jakby na potwierdzenie tych słów podciągnął kurtkę na tyle, by pokazać Qiaozhen zatkniętą za pas pałkę teleskopową, tą samą, która wbiła się mu w bok, kiedy sięgnął do schowka i wyciągnął z niego zwiniętą garotę. Drut - zaostrzony ledwie na tyle, by werżnąć się w skórę, ale nie przeciąć się przez mięśnie i ścięgna do kości - połyskiwał w miękkim blasku brzasku niczym naszyjnik; na końcach kołysały się niepozorne uchwyty. Qiaozhen i Guanting mogli polegać na broni półautomatycznej; Claude na własnych błędach nauczył się, że była zawodna i nie zawsze zapewniała przewagę. Niekiedy o raptownym przechyleniu się szali przesądzały rzeczy tak przyziemne, jak dyskrecja.
Ale ten dzień dopiero budził się do życia i nie musieli zaprzątać sobie tym głów.
- Dlaczego nie wzięliśmy Jianshe? - zagaił Guanting. - Pokręciłby się tu przez kwadrans i wiedzielibyśmy, gdzie się nie zapuszczać.
- Cóż, nie byłam za tym, żeby ściągać tu kogokolwiek na siłę - odparła Qiaozhen przy wtórze trzasków na linii. - Jest stąd?
- Nie - zaprzeczył Guanting. - Ale nie musi. Wiedziałaś, że węże widzą w podczerwieni?
Claude zdołał powściągnąć słaby uśmiech i pociągnąć kawę z kubka termicznego.
- Guanting.
- Mówię poważnie, kierowniczko. Pewnie byłby w stanie znaleźć nam następnego Zhenga. To wór parującego gówna.
- Uwaga, zjazd - wtrącił się dyplomatycznie Claude. - A wiecie już, co zamierzacie zrobić z Zhengiem?
- Mówiliśmy: mamy kilka pomysłów - odrzekła rzeczowym tonem Qiaozhen. - O wszystkim dowiecie się w swoim czasie.
- On nie stanie się mniejszym zagrożeniem w zamknięciu.
- Wiemy - ucięła, a Claude odnotował w myślach, by powrócić do tematu, kiedy Guanting nie będzie słyszał każdego ich słowa.
Panorama wymarłego Pekinu rozciągała się przed nimi niby szkielet, którego wciąż trzymały się ochłapy mięsa. Pomimo tego, że w wątpliwość należałoby poddać myśl, by przedmieścia były w ogóle w stanie przyciągnąć większych padlinożerców, z przezorności zwolnili. Niska zabudowa uboższych szeregówek i zamkniętych za bramami apartamentowców zaczęła ustępować mrowiskowcom; mrowiskowce zaś rozdętym niby zwłoki gmachom ze szkła i stali.
Kiedy znaleźli się w cieniu gargantuicznych wieżowców, które przed laty porosły biznesowy dystrykt, Claude'a przeszył dreszcz. Pomimo tego, że wiedział, że nikt nie śledził ich zza zmatowiałych szyb ani też nie był przesadnie przesądny, nie umiał odgonić od siebie myśli, że niemożliwym było, by - ile? dwadzieścia dwa? dwadzieścia trzy? - miliony istnień zniknęły z powierzchni ziemi, nie pozostawiwszy po sobie zupełnie niczego poza spływającym z kości splotem mięśni i ścięgien. Rozglądał się wobec tego z nieuzasadnioną nerwowością, do której nie przyznałby się nawet przed samym sobą i nieznacznie zaciskał palce na kierownicy ilekroć kątem oka zarejestrował ruch. W większości to wiatr przeganiał ulicami opadłe liście i strzępy opakowań, które wrony i szczury musiały wywlec z przepełnionych kontenerów na odpady, ale raz - ten jeden, jedyny raz - odniósł wrażenie, że na samym skraju pola widzenia, tam, gdzie przywidzenia spotykały się z rzeczywistością, spostrzegł ludzką sylwetkę. Zanim zdołał przyjrzeć się niewyraźnemu kształtowi - to mógł być wywleczony ze sklepu manekin, to mógł być słup, do którego przylgnęła trzepocząca niby poła płaszcza reklamówka - widok przesłonił mu następny minięty budynek.
- To na swój sposób niesamowite - przemówił znienacka Guanting, który przystanął kilka metrów przed nim. Rozglądał się na boki na samym środku rozległego skrzyżowania. - Tu naprawdę nikogo nie ma. Pomyślelibyście, że będziecie żyć wystarczająco długo, by to zobaczyć?
- Nie kracz - przestrzegł go Claude, zwolniwszy na tyle, by sprawdzić, czy zestaw słuchawkowy nie był w żaden sposób uszkodzony. - To co, Ye? Co robimy? Rozdzielamy się tu?
- Tak - przytaknęła Qiaozhen. Seria trzasków na linii świadczyła o tym, że i ona upewniała się, czy któryś z przeciągniętych pod ubraniami kabelków nie był napięty na tyle, by stwarzało to zagrożenie niespodziewanego zerwania połączenia. - Wiem, że będziemy się tracić, ale w miarę możliwości pozostańcie przy ustalonych trasach w promieniu tych czterech-pięciu kilometrów, żebym nie musiała się zastanawiać, czy żyjecie. Zwróćcie szczególną uwagę na rządowe budynki i te, które są w pobliżu. Jeśli coś was szczególnie zaniepokoi, spiszcie adres. Nie jesteśmy od mokrej roboty.
- Będziemy nasyłać szwadron śmierci na niczego niespodziewających się ludzi? Znam kogoś, komu ten pomysł by się spodobał. Szkoda, że trzymacie go pod kluczem - skwitował Claude. - Zostawię po sobie "X" tuż nad progiem.
- Czym, Bailly? - zapytała z politowaniem Qiaozhen. - Własną krwią? Bo tym się to skończy, jeśli przecenisz własne możliwości. Wyobraź sobie, że my przyłapalibyśmy kogoś na mazaniu po naszych drzwiach. Skończyłby jako strach na inne, podobne mu zbyt wścibskie wróble.
- A wiesz, że choćby i krwią, gdyby zaszła taka potrzeba? Od stu lat nie byłem w kościele, ale te wielkanocne kazania szczególnie zapadały mi w pamięć. Gdy ujrzę krew, przejdę obok i nie będzie pośród was plagi niszczycielskiej, gdy będę karał ziemię egipską. Dzień ten będzie dla was dniem pamiętnym i obchodzić go będziecie jako święto dla uczczenia Pana.
- Yishen uprzedzał mnie, że jesteś swego rodzaju osobliwością nawet jak na cudzoziemca, ale nie wiedziałam co miał na myśli. Zaczynam rozumieć, o co mu chodziło. Możesz się zachowywać, Bailly?
- Oczywiście.
- Wspaniale. Ye, wszystko w porządku?
- W należytym, kierowniczko.
- Pamiętajcie: bez wygłupów - rzuciła w ramach pożegnania Qiaozhen nim wykręciła i ruszyła przed siebie. Guanting obrócił się na siedzeniu i w równie oszczędnym pożegnaniu przystawił do blendy dwa palce, które zaraz od niej odjął - mijając go, Claude w odpowiedzi uniósł nieznacznie dwa znad kierownicy.
Rozdzielili się.
Wiele wskazywało na to, że Guanting się nie mylił albo pomylił się nieznacznie. Na pierwszy rzut oka Pekin sprawiał wrażenie wymarłego, a te pojedyncze dostrzeżone oznaki ludzkiej bytności - wybite szyby, sforsowane blokady drogowe, rdzawe, rozmazane przez deszcz plamy krwi na ulicy - nie pozwalały na oszacowanie, kiedy w zasadzie zostały pozostawione - i po kim. Pomimo tego skrupulatnie notował adresy i z wyciągniętym przez okno ramieniem mazał pociągłe "X" na słupach ulicznych, gdzie - przy założeniu, że ktoś mógłby je zauważyć - nie wzbudziłyby większego zainteresowania.
Za każdym "X" stały zwłoki w zaawansowanym stanie rozkładu - napuchnięte, rozwłóczone przez ptaki i szczury, ale też porzucone w sposób, który stawiał pod znakiem zapytania to, czy zgon nastąpił z przyczyn naturalnych. Te pojedyncze ciała, w pobliżu których wciąż leżały narzędzia zbrodni - przeważnie noże, chociaż raz natrafił na skrwawioną kostkę brukową, na której zaschło coś, co prawdopodobnie niegdyś składało się na istotę szarą mózgu - stanowiły przypomnienie o tym, że i to miasto konało powoli, w agonii, i co pewien czas podrygiwało, tocząc pianę.
Claude wstał z kucek i z obrzydzeniem wytarł końcówkę pałki teleskopowej w następnie porwaną przez wiatr chusteczkę. Przestąpiwszy ponad nieboszczykiem, podszedł do latarni, na której takim gestem, jakby ciął powietrze nakreślił przecinające się proste.
- Mógłbyś mi powiedzieć gdzie jest ten, kto ci to zrobił - wymamrotał pod nosem, spoglądając na zwłoki - i tak musimy ich znaleźć.
- Za tobą.
Claude obrócił się tak gwałtownie, że o mały włos nie stracił równowagi. Jeżeli nie liczyć przycupniętych na gzymsie sennych gołębi, w pobliżu nie było żywej duszy. Musiał powtórzyć to sobie w duchu. Nie był pewien, czy istniała analogiczna do pareidolii, tyle że związana ze słuchem skłonność do brania za ludzką mowę przypadkowych, homofonicznym dźwięków, ale wiedział, że chroniczne podenerwowanie i związane z nim zmęczenie nie dawały się mu we znaki na tyle, by miał podejrzewać się o przesłyszenie się. Mimowolnie znów rzucił okiem na ciało, a potem chyłkiem wycofał się do samochodu.
Nie od razu nawiedziła go myśl o tym, że mógłby sprawdzić, co w zasadzie zastałby w rodzinnym domu. Wprawdzie pomysł ten musiał tkwić gdzieś w tyle głowy, kiedy na etapie rozdzielania rozparcelowanych obszarów Claude zaznaczył, że mógłby w pojedynkę sprawdzić właśnie tę okolicę, ale wówczas nie rozważał tego na poważnie - ot, starał się pozostawić sobie tę furtkę uchyloną na wszelki wypadek, łudząc się, że zadowoli się samą niewykorzystaną szansą, samą obietnicą możliwości. Jeszcze poprzedniego wieczoru rozumiał, że pewne drzwi zamknęły się za nim bezpowrotnie i czy mu się to podobało, czy nie, powinny zostać zamknięte. Pomimo tego, że Claude do pewnego stopnia zdawał sobie z tego sprawę, nie umiał powstrzymać się przed pociągnięciem za klamkę, przed sprawdzeniem, czy wciąż mogłyby stanąć przed nim otworem - czy gdyby zaparł się w sobie, gdyby zrobił to z dostatecznym przekonaniem, to czy byłby w stanie wybić w materii rzeczywistości wyrwę, przez którą prześliznąłby się do innego świata. To nie musiało być trudne, myślał, ale zaraz przestrzegał sam siebie: nie powinieneś tu być, nie powinieneś tego robić. Ale przecież nie umiał nie rozdrapywać ran, ba, jeżeli w ataku paniki nie był w stanie żadnych znaleźć, sam je sobie zadawał, raz za razem, by w następnym maniakalnym zrywie zacząć zdzierać z blizn strupy.
Przez moment machinalnie miął między palcami klucze niby paciorki różańca. Wiele spośród budynków nie zmieniło się ani na jotę - stały takimi, jak je zapamiętał, i to przyprawiło go o swoiste poczucie odrealnienia. Gdyby zamknął oczy i skupił się, nogi poniosłyby go same do szkoły, której mury opuścił z ulgą; do sklepów, w których robił zakupy; na siłownię, gdzie biegał, kiedy smog nie pozwalał na przebieżkę inną trasą; do parku, w którym jeszcze z Goranem spotykali się po lekcjach, by pojeździć na rolkach i porozmawiać; wreszcie do mieszkania, do którego zapasowy komplet kluczy nosił wpięty w pęk własnych. Być może na pewnym etapie podejrzliwość wzbudziłby brak ulicznego zgiełku - pomruku przejeżdżających nieprzerwanymi sznurami aut, szmeru setek prowadzonych symultanicznie rozmów, sporadycznego zawodzenia syren służb porządkowych, rumoru sprzętu wykorzystywanego przy pracach drogowych i konserwacyjnych - ale poza tym byłby to dzień jak każdy inny.
Yishen się nie mylił, zrozumiał Claude, zaparkowawszy samochód. Yishen od początku wiedział, że tak będzie - że im więcej czasu minie, tym większa zacznie narastać w większości z nich potrzeba upewnienia się, że to wszystko wydarzyło się naprawdę, że zasłona w opuszczonym mieszkaniu poruszała się na wietrze, a nie za sprawą niespokojnych rąk uciekających do twarzy, by zdusić śmiech podczas surrealistycznej zabawy w chowanego w wymarłym mieście. Raz, dwa, szukam! - mógł krzyczeć, ale to nie zmieniało natury rzeczy. Wszyscy, których kochał i na których mu kiedykolwiek zależało, nie żyli albo zachowywali się tak, jakby to on był martwy za życia - i wszystko, na co było go stać to usiłowanie zakłócania spokoju zmarłym w nadziei na to, że w końcu ulitują się nam nim i zabiorą go ze sobą.
Klucz przekręcił się w zamku z miękkim kliknięciem.
Zapach, który uderzył w nozdrza Claude'a byłby sprawił, że ugięły się pod nim nogi. Niewietrzone pomieszczenia tchnęły strychem - ale też d o m e m, i to uczucie powrotu do s i e b i e sprawiło, że nieomal rozpłakał się z ulgi. Mieszkanie, które w pierwszych latach po przeprowadzce do Chin stanowiło coś na kształt przystani, nie zmieniło się ani na jotę. Tato, byłby rzucił w przestrzeń jak za dawnych czasów, tato, wróciłem. Przepraszam, że zniknąłem, mówiłby od progu, przepraszam, że nie dawałem znaku życia, a Arnaud prawdopodobnie zmierzyłby go wzrokiem z pewnym rozczarowaniem, ale i spokojem ducha, który przynosiła świadomość, że syn marnotrawny wreszcie zdecydował się pokazać w rodzinnych stronach.
W środku panował rozgardiasz, ale nie tak wielki, jakiego można by się spodziewać. Claude powiódł palcami po wiszącej w korytarzu letniej kurtce; po meblach pokrytych kurzem, który strzepnął z siebie w kilku ruchach nim ze ściśniętym gardłem sięgnął po leżący na stole portfel. Uzmysłowił sobie, że Arnaud - stary, zapobiegliwy Arnaud, dość dalekowzroczny, by przewidzieć pewne problemy, ale nie skalę ich występowania - zostawił go na wierzchu dla niego. Poza kartami (z PINami wypisanymi na zwitku papieru zatkniętym tuż za pierwszą z nich) znalazł też pieniądze, znacznie więcej pieniędzy, niż sam mógłby potrzebować. Z perspektywy czasu Claude wiedział, że już wówczas byłyby bezużyteczne, ale wtedy żaden z nich nie mógł przypuszczać, że ten stan rzeczy utrzyma się na zawsze. Kiedy wzrok Claude'a uciekł do drzwi do garderoby, pomyślał, że Arnaud musiał wyczyścić rachunki na długo przed tym, nim wyciągnięcie większych kwot z bankomatu zaczęło nastręczać trudności - jednak to nie to sprawiło, że Claude'owi zaschło w ustach.
Drżącymi rękoma wysunął i rozprostował zgiętą fotografię o wystrzępionych brzegach. Pamiętał, kiedy została zrobiona. Ze zdjęcia patrzył na niego on sam - ze świeżą, nieoszpeconą twarzą i szerokim uśmiechem, na który prawdopodobnie nie byłby w stanie się zdobyć; ponad własnym ramieniem widział ustawione na ziemi kieliszki i rozwalonego na krześle Cosmo z koszulą rozpiętą do połowy piersi, tabletem na kolanach, papierosem w kąciku ust i środkowym palcem w górze; tuż za nimi w oddali widoczny był zarys barierki balkonu i rozmyty kontur wystawnych kamieniczek. Cosmo i Claude, brat i syn, tak niepodobni we wszystkim do człowieka, który pomimo dzielących ich różnic zapisał przesłane mu selfie i wywołał je, by zawsze mieć ich pod ręką.
- Boże, tato - wyszeptał pod nosem łamiącym się głosem. - Mój Boże.
Rzadkie wizyty wymuszały trzymanie tęsknoty na wodzy, ale patrząc na to wyświechtane zdjęcie Claude wreszcie zdał sobie sprawę z tego, że miał łzy w oczach nie ze względu na to, w jakiej sytuacji się znalazł, a z powodu straty, która rozgościła się w jego sercu na dobre. Marzenia o powrocie były mrzonką; już nigdy nie miał zatrzymać się w tranzycie w Paryżu u Cosmo - u tego Cosmo, który przy całym swoim kąśliwym, trudnym do zniesienia usposobieniu miał dla niego dobre słowo albo radę, kiedy Claude bał się porozmawiać z rodzicami - ani też ruszyć dalej, na południe, gdzie nie zdążyłby stanąć pewnie na peronie, a niechybnie zostałby zmiażdżony w uścisku matczynych ramion. Gaelle niczego nie miała za złe byłemu mężowi tak, jak tego, że zdołał zabrać syna ze sobą, ale przy tym wszystkim samemu Claude'owi nie wyrzucała tego, że podążył za marzeniami o wielkim świecie. Mogli nie widzieć się prawie rok, a ona zaczynała rozmowę od tego, czy dobrze jadł i się wysypiał, jakby cały czas miała przed sobą rozczochranego dziesięciolatka wracającego z letniego obozu. To, że się z nią nie pożegnał sprawiało mu niemal fizyczny ból.
Czy gdyby zdołał się do niej dodzwonić - czy to by cokolwiek zmieniło? Pożegnanie z ojcem wcale nie przyszło mu z łatwością.
Tamtego dnia zadzwonił, nie będąc pewnym, czy Arnaud był w ogóle w stanie odebrać; czy nie leżał wśród pościeli, zmożony temperaturą lub - tego scenariusza nie umiał wówczas dopuścić do siebie, jeszcze nie, było na to zbyt wcześnie - nie stygł na posadzce, na zawsze wpatrzony nieruchomym wzrokiem w wieczność. Sam trząsł się niekontrolowanie, targany dreszczami, choć temperatura wciąż mogła wzrosnąć. Komórka ślizgała się mu w rękach. Wywołał numer i skulony pod kołdrą usiadł, na przemian to prosząc, to klnąc, by przyprawiający o nudności sygnał łączenia nie urwał się, by przeciążana linia wytrzymała, by ktoś odezwał się, by usłyszał kogoś, kogokolwiek, choćby miał to być pracownik wyznaczony do wyniesienia zwłok z mieszkania. Był przerażony, był bezbronny, a nade wszystko - był zupełnie sam.
Tamtego dnia wydarzył się cud. Co do tego nie miał wątpliwości.
Arnaud był słaby, życie tliło się w nim ostatkiem sił, ale zdołał z nim porozmawiać ten ostatni raz. Claude, powiedział nieswoim, zachrypniętym głosem, na którego dźwięk Claude przycisnął telefon do ucha tak, że zbielały mu palce. Claude, Bogu dzięki. Bogu dzięki, powtórzył, zanim zaniósł się przeraźliwym, suchotniczym rzężeniem, świadczącym o tym, że wyszedł ze stadium remisji. Nie miał przed sobą zbyt wielu dni.
Tato, wyszeptał na bezdechu Claude, i zabrzmiało to niemal jak modlitwa: Ojcze nasz, któryś jest w niebie, zbaw nas ode złego. Tato, wiem, że nie możesz mi pomóc, ale nie wiem, co robić. Boję się. Boję się, że umrę. Boję się, powiedział, że zostanę z tym sam. Boże, pomóż mi, proszę, pomóż mi.
Claude, zaapelował z niespodziewaną łagodnością Arnaud, będzie dobrze. Posłuchaj mnie, dobrze? Posłuchaj mnie. Będzie dobrze. Nie umrzesz. Jesteś za młody i tak, to prawda, umierali młodsi od ciebie, ale nigdy nie oglądałeś się na innych, prawda? Licz się z tym, że ci się pogorszy i być może będziesz myślał, że umierasz, ale nie umrzesz. Zaufaj mi w tym jednym względzie. Znam cię.
Nie mogę dodzwonić się do mamy. Wiesz, co to oznacza, wydusił z siebie. Boże. Mój Boże.
Połączenia międzynarodowe mogą być blokowane, zauważył Arnaud po chwili milczenia, ale brzmiał, jakby musiał przekonywać samego siebie. Jak się czujesz?
Jak gówno, wyznał, a co u ciebie? Tato, powtórzył z sercem w gardle, kiedy odpowiedziała mu cisza, tato...? Jesteś tam...?
Tak, potwierdził Arnaud, który już w tamtym momencie musiał podnosić się z kanapy, by upewnić się, że pamięć go nie zawodziła. Claude, masz klucze, prawda...? Gdybyś czegokolwiek potrzebował... Wszystko, czego będziesz mógł potrzebować w przyszłości znajdziesz w kartonie na podłodze garderoby. Jest podpisany. Nie wiem czy będą mieć jeszcze jakiekolwiek znaczenie, ale wszystkie dokumenty są uporządkowane. Na wierzchu zostawiłem to, co przyda ci się, jeżeli będziesz planował powrót; na samym dnie odpisy aktów własności.
Tato, proszę, powiedział. Nie mów tak. Nie zostawiaj mnie z tym samego. Wyliżesz się.
Nie sądzę, stwierdził Arnaud i Claude mógłby przyrzec, że usłyszał w jego głosie gorzki uśmiech pogodzenia z własnym losem. Nie martw się o mnie. Zostawię bałagan, ale będziesz mógł wejść do środka bez obaw, że się na mnie natkniesz.
Tato, proszę. Błagam cię. Proszę. Proszę, nie.
Kochanie, posłuchaj mnie. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: dla mnie to koniec, ale zamierzam umrzeć w pięknym miejscu. Dla ciebie to początek, słyszysz? Jestem o ciebie spokojny. Pamiętasz, jak nazywaliśmy cię z mamą naszą małą papużką...? Byłeś taki rozkoszny. Rozkoszny, ale przebiegły, mówiliśmy, i nikt nam w to nie wierzył, może poza Cosmo, który z tobą zostawał, kiedy my nie mogliśmy, i który na własnej skórze przekonał się, że poza stroszeniem piórek umiesz też ugryźć do krwi. Nie wyobrażasz sobie tego nawet, jak ty nas - wybacz, ale myślę, że możesz to już usłyszeć - jak ty nas tym po prostu wkurwiałeś. A jednak nie potrafiliśmy się na ciebie gniewać, nawet kiedy raz za razem, rok po roku, sprawdzałeś na co możesz sobie przy nas pozwolić, nawet wtedy, kiedy zupełnie jak papuga wyrwałeś Gaelle z ucha kolczyk, który ci się spodobał. Pamiętasz to?
Claude nieświadomie pokiwał głową, uśmiechając się przez ścierane wierzchem dłoni łzy spływające mu po twarzy; Arnaud na drugim końcu linii zaśmiał się chrapliwie i ten śmiech na moment pozbawił go oddechu.
Niezależnie od tego, ile razy usiłowałem to zmienić, byłeś tak samo podstępny, tak samo nieustępliwy, jeżeli na czymś ci zależało. To uratuje ci skórę. Pamiętaj, że martwi nie odpokutują za żadne przewinienia. Jeżeli będziesz musiał kłamać, kłam. Jeżeli będziesz musiał polegać na urodzie - posłuż się nią, do diabła, w końcu po coś masz ją po matce, a nie po mnie. Wiem, że sobie poradzisz.
Tato...
Przepraszam, że nie będzie mnie wtedy obok, ale wiem, że po wszystkim zdążysz ułożyć sobie życie od nowa. A póki co spróbuj się nie odwodnić i przespać tyle, ile możesz.
Tato, proszę.
Obiecaj mi, że będziesz na siebie uważać.
Tato, błagam, proszę, nie rób mi tego.
Obiecaj mi.
Tak, obiecuję, ale tato, proszę, nie- Proszę, nie zostawiaj mnie samego. Kocham cię.
Ja ciebie też, Claude, i tak bardzo cię przepraszam. Mam nadzieję, że zrozumiesz, że niekiedy trzeba dokonać wyboru między tym, co właściwe, a tym, co łatwe, i że te pierwsze przeważnie przysparzają wyłącznie zgryzoty. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Nie chcę, żebyś musiał na mnie patrzeć. Zapamiętaj nas wszystkich żywymi. Tak bardzo cię kochaliśmy.
Tato, proszę-
Ale Arnaud rozłączył się.
Albo połączenie zostało przerwane.
Nie miało to większego znaczenia ani wtedy, ani obecnie.
Claude uklęknął przed niepozornym kartonem, różniącym się od pozostałych brakiem nadrukowanego logo. Uchylił wieko na tyle, by zdrętwiałymi rękoma, które zdawały się należeć do kogoś innego przekartkować pobieżnie zawartość. Arnaud nie kłamał - z właściwą mu skrupulatnością zgromadził odpisy aktów stanu cywilnego, umów sprzedaży, odpisów z ksiąg wieczystych mogących stanowić podstawę do ustalenia własności nieruchomości położonych za oceanem; kopie dyplomu magisterskiego i suplementu; przysypane wieloma innymi dokumentami koperty, których zawartość zaintrygowała go na tyle, by pokusił się o ich wyciągnięcie. Na widok pieniędzy - pogrupowanych walutami i nominałami - stłumił stęknięcie. Wreszcie uprzytomnił sobie, że Arnaud nie żartował: od samego początku zakładał, że powrót będzie kosztowny - i przezornie zostawił mu dość, by mógł przekupić kogo trzeba na każdym przejściu granicznym, przez które musiałby się przedostać.
Na moment pociemniało mu w oczach, kiedy z ostatniej koperty z metalicznym brzęknięciem wysunęło się zabezpieczenie na wypadek, gdyby gotówka nie wystarczyła. Claude usiadł na podłodze i obrócił w dłoniach złotą obrączkę i zegarek, który jego ojciec dostał na pięćdziesiąte urodziny. O ile obrączka po rozwodzie nie reprezentowała sobą żadnej wartości sentymentalnej, tak masywna bransoleta zdawała się wciąż nosić w sobie pamięć o pulsującym cieple przegubu, do którego była przyciśnięta dzień i noc przez tyle lat - i o ile obrączka okazała się za luźna, więc bez wahania zostawił ją w pudełku, tak nie bez oporów zapiął i poprawił zegarek na nadgarstku. Gdy podźwignął się na nogi, poczuł się jak hiena cmentarna - i choć wiedział, że wolą zmarłego było to, by zabrał te rzeczy ze sobą, to poczucie dopuszczenia się swego rodzaju świętokradztwa nie opuściło go nawet wówczas, gdy zamknął za sobą drzwi i wolnym krokiem wyszedł na zewnątrz. To wtedy po raz pierwszy pomyślał o tym, że powinien tu zostać. Że to tu - wśród ruin przypominających mu o tym, kim niegdyś był i co niegdyś kochał - znajdowało się jego miejsce.
Kiedy usiadł w samochodzie z papierosem tlącym się w kąciku ust - do diabła z ograniczaniem palenia, pomyślał - potrzebował kilku minut, by pozbierać się na tyle, by w ogóle zorientować się, że Guanting wywoływał go przez radio. Claude wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w trzymaną między palcami słuchawkę. Przez moment poważnie rozważał możliwe konsekwencje wyrwania kabla z gniazda i zmiażdżenia krótkofalówki obcasem, względnie ciśnięcia nią przed siebie w nadziei na to, że roztrzaska się w mak. Jeżeli Pekin był w połowie tak wymarły jak się wydawał, unikanie kogokolwiek nie powinno nastręczyć zbyt wielu trudności - mógłby nie wychylać się przez kilka dni i zaczekać aż śmiercią naturalną umrze gorliwość, z którą Yishen oddelegowywałby ludzi do szukania zaginionego zwiadowcy; po tym czasie prawdopodobnie zostałby uznany za zmarłego. Wszystko, co musiał zrobić to pociągnąć za skręcony przewód. Mimowolnie zacisnął palce na słuchawce tak mocno, że zbielały.
- Bailly, kurwa mać.
- Jestem. Nie gorączkuj się tak.
- Ale żeś sobie zrobił wycieczkę, co?
Claude rzucił okiem na zegarek, a potem na mapę rozłożoną na siedzeniu pasażera. Dwadzieścia minut temu powinien był znaleźć się w pobliżu umówionego punktu zbornego, by złapać sygnał, potwierdzić, że żył i nie natrafił na nic, czym powinni się martwić. Wiedziony ślepym trafem Guanting musiał stawić się na miejscu punktualnie i zataczać coraz to szersze kręgi, nim przez przypadek znalazł się w promieniu pięciu kilometrów od niego umożliwiających nawiązanie kontaktu.
- Zboczyłem z trasy - przyznał, puszczając przewód - ale niepotrzebnie. Już się stąd zbieram.
- Widziałem parking, na którym będziemy nocować. Ile masz koców w bagażniku?
- Po jednym dla każdego. Ye miała zapasowe.
Guanting zasyczał pod nosem.
- A folię termiczną?
- Po co ci folia termiczna? Równie dobrze moglibyśmy się obwiesić lampkami choinkowymi.
- To wielopoziomowy parking podziemny - wyjaśnił Guanting. - Ciemno, że oko wykol i zimno jak w trupiarni. Stałeś kiedyś na czatach? Nie? No to jeszcze przeprosisz się nad ranem z folią.
Claude westchnął.
- Nie, jeśli mogę temu zaradzić, ale już jeden płaszcz uznaliście za pedalski, więc śmiem przypuszczać, że-
- Aleś ty wrażliwy. Chcieliśmy was podkurwić. Poza tym: kiedy to było? Jesteś już jednym z nas - żachnął się Guanting. - Nie spodoba mi się zamarzanie na warcie. Jestem otwarty na propozycje.
- Ja pierdolę. To futro?
- Tak - potwierdził Claude, zrobiwszy krok w tył. Guanting przebiegł wzrokiem po zawartości zajmujących znaczną część bagażnika toreb wykonanych z mocnego, aksamitnego w dotyku papieru. Wytłoczone logo lśniło w świetle latarki i przez moment ich świat zawęził się do tych nad wyraz zbytkownych pakunków. Poziom -1 tonął w nieprzeniknionym mroku, którego o tej porze nie rozpraszała nawet blada łuna przesączająca się z parteru. Światła awaryjne umieszczone przy wyjściach ewakuacyjnych przestały działać.
- Ile ich masz? - zapytała Qiaozhen, która wychynęła zza rzędu porzuconych samochodów. Podobnie jak Claude'owi i Guantingowi, poświata bijąca od punktowego oświetlenia przydawała jej woskowej, trupiej bladości, wydobywając przy tym z rysów wszystkie załamania linii i nieregularne kąty. Przypominali ludzi stojących nad grobem, a nie bagażnikiem załadowanym towarami luksusowymi. A może tak właśnie powinni wyglądać - czy to nie chciwość podłożyła nogę ludzkości?
- Wziąłem dla siebie, dla Guantinga, dla Fei, żeby nie zmarzła i na wszelki wypadek dla ciebie, ale zrobisz z nim co uważasz za stosowne.
- Na wszelki wypadek? - powtórzyła z uśmiechem, pogładziwszy mięsisty rękaw. Jej dłoń utonęła we włosiu. - Założyłeś, że nie założyłabym czegoś takiego. Że noszę się wyłącznie po męsku. Praktycznie.
- Nie, to nie- Może - Claude rozłożył ramiona w geście poddania. - Przepraszam. Mam świadomość, że możesz nie być w stanie sobie pozwolić na zakładanie rzeczy, które będą do pewnego stopnia krępować ruchy.
- Tu się nie mylisz - Qiaozhen poprawiła torbę. - Ale zapewniam cię, że to nie potrwa wiecznie. Może je sobie zostawię - na przykład na następną zimę.
- Czy to nie na wyrost optymistyczny scenariusz?
- Nie, ani trochę - odparła - i mam nadzieję, że do wiosny zabezpieczymy wystarczający obszar, żebym mogła rozważyć zapuszczenie włosów do ramion - przyzwyczaiłam się do krótkich, ale też do tego, że pozwalają się związać.
- Jeżeli miarą naszego bezpieczeństwa ma być ubiór, będę modlił się o sukienki dla wszystkich - Guanting złożył ręce. - Co tam, o bikini. Stabilizacja na poziomie: każdy nosi stringi, klapki i nic więcej.
- To dość wyuzdana fantazja - skwitował Claude. Qiaozhen komentarz zawarła w pełnym politowania spojrzeniu, którym obrzuciła Guantinga. Ten ostatni tylko wzruszył ramionami.
- Być może, ale za to nikt nigdzie nie schowałby noża. Pod tym futrem - zacmokał - zmieściłbyś tyle, ile sam ważysz.
- Nożem posługuję się w kuchni i nigdzie poza nią - zauważył oschle, wskazując na swoją twarz. - To nigdy nie były moje metody.
- Ralf pewnie powiedziałby coś innego - zaśmiał się Guanting - a może się mylę...?
- Ralf jest dużym chłopcem. W przeszłości zdarzało mi się zbierać po nim zabawki, tak - zauważył Claude, unosząc rękę tak, by pokazać mu bliznę o poszarpanych krawędziach biegnącą przez środek dłoni. - Zdarzyło mi się nawet przy tym zaciąć, ale to on mnie zszył.
- Nadal ma ci za złe tamtego papierosa?
Claude schylił się po plecak z prowiantem, starając się nie pokazać po sobie, jak bardzo był zmęczony. Nie miał siły na udawanie, że to pytanie go nie ubodło.
- Nie, żebym nie bawił się tu z wami wyśmienicie, serio, ale to on powinien tu być - Guanting wyciągnął się na tylnych siedzeniach z butelką wody i przekąskami. - Rozmawialiśmy o tym z Wenem i nie mogłem przestać myśleć o tym w drodze. Jestem zaskoczony, że się nie zgłosił. Nawet gdyby założyć, że wkurwił się na ciebie przez tamto przedstawienie - przecież każdy tu ma coś komuś za złe, ale nie bylibyśmy w stanie w ogóle funkcjonować, gdyby każdy pielęgnował w sobie urazę. Yiyun był pod tym względem pewną anomalią, ale nie był przez to szczególnie popularny. Jianshe musiał-
Guanting urwał, przypomniawszy sobie o obecności Qiaozhen, która z typowym dla siebie taktem zachowała kamienną twarz i udała, że nie odnotowała tego niezręcznego milczenia.
- Wiem o Jianshe. Wygląda na to, że to nieporozumienie jest tajemnicą poliszynela - napomknęła, sięgnąwszy po batonika proteinowego, jak gdyby nic się nie stało. - Jeżeli możemy pozwolić sobie na pewną transparentność, pozwólcie, że zacznę - bo rozumiem, że możecie odnosić się do mnie z rezerwą; musicie mi uwierzyć, że to rozumiem.
- To nie-
- Chuj z tym - rzuciła - naprawdę. Nie wy pierwsi jesteście sceptyczni. Nie powiem, że można do tego przywyknąć, ale nie zaskoczyliście mnie. Rozumiem też, że możecie nieufnie podchodzić do wywiadów, które zbierali Shuai i Yishen - też byłabym daleka od zachwytu z tego powodu, że ktoś z zewnątrz nie dość, że wywlókł mnie o świcie na parking, to na domiar złego zaczął rozdrapywać stare rany. Ale Guanting - wiemy, że patrzysz Wenowi na ręce, naprawdę, liczyliśmy się z tym od momentu, w którym pierwsza osoba powiedziała, że on na tobie polegał - powiedz mi: nie widzisz, że Wen razem z nami stara się upchnąć w równaniu kilka zmiennych? Że moglibyśmy nie marnować czasu na zastanawianie się, co się stanie, jeżeli wyciągniemy Jianshe poza nawias albo wciśniemy go gdzieś razem z resztą, gdyby ktoś nam po prostu wyłożył, dlaczego nie powinniśmy roztrząsać pewnych rozwiązań?
Claude pomyślał, że podeszła ich z wprawą kogoś znacznie starszego, a ta zaś wskazywała na istnienie talentu, który Shuai musiał wcześnie zauważyć. Widział, że Guanting bez pośpiechu rozrywał i wsuwał do ust kawałki suszonych fig. Zastanawiał się nad tym, co powiedziała, a niekiedy zwątpienie stanowiło wystarczająco żyzną ziemię do tego, by idee zapuściły korzenie.
- Ten sam problem mieliśmy - w zasadzie: nadal mamy - z Ralfem. O ile w przypadku Jianshe większość po obu stronach stwierdziła, że nie można mu zaufać pomimo zasług, tak w przypadku Ralfa wszyscy zgadzali się co do tego, że to, co przemilczałby Ralf, ty, Claude, byłbyś w stanie dopowiedzieć; że jeżeli będziemy chcieli dowiedzieć się czegoś o tobie, powinniśmy zapytać Ralfa, gdybyś nabrał wody w usta. I rzeczywiście, Ralf uważnie dobiera słowa - co jest zupełnie zrozumiałe w jego sytuacji - ale w konsekwencji nie wiemy o nim zbyt wiele. Nie wiemy zbyt wiele o tym, co was poróżniło.
- To, co może poróżnić dwie osoby, które przypadkiem dowiedziały się o sobie zbyt wiele.
Qiaozhen uśmiechnęła się z wyższością, jakby właśnie udowodnił tezę, którą postawiła.
- O tym mówię.
- To prywatna sprawa.
- Gdybym miała zgadywać, powiedziałabym, że poszło o to, co zwykle.
Wsparty o zamknięty bagażnik Claude z ramionami skrzyżowanymi na piersi w odpowiedzi uniósł brwi.
- Podobno już raz poróżniliście się z powodu kobiety.
- Kto tak powiedział?
- Tak czy nie?
- Nazywała się Zhanna.
- A więc tak.
- To nie takie proste.
- Wolała jego?
- Ralf nie- On nie- On nie był emocjonalnie dostępny. I nie sądzę, żeby to miało się prędko zmienić.
- Miał kogoś? Pytasz o to dla zaspokojenia własnej ciekawości, tak czy nie, byłby zapytał, ale w samą porę przełknął tę uwagę, aż nadto dobrze zdając sobie sprawę z tego, dlaczego o to zapytała. To nie miało żadnego znaczenia dla ich współpracy. Prawdopodobnie nawet Fei, mała, ale spostrzegawcza Fei mogłaby zechcieć wykorzystać owe pytanie przeciwko Qiaozhen, gdyby tylko miała w tym interes, a Claude, który - pomimo całego zmordowania zdołał poczuć przebijające się przez warstwy obojętności ukłucie mściwego triumfu - nie umiałby nie skorzystać z takiej sposobności. Przez moment w milczeniu rozważał scenariusze, według których mógł to rozegrać, w pełni świadomy tego, że w każdym - za wyjątkiem jednego: tego, w którym wyznałby prawdę - przemawiały przez niego przede wszystkim rozżalenie i zawiść.
- Nie powinienem tego mówić - powiedział z wolna, jakby się wahał, i ta pozorna niepewność zgodnie z przewidywaniami została za taką odebrana - nie zaś za ostrożność spóźnionego na próbę aktora, który nie zdołał złapać oddechu i zmuszony był z marszu stać się kimś innym. - Wszyscy kogoś straciliśmy, ale nie wszyscy umieli się z tym pogodzić. Nie wiem, czy on poradził sobie z żałobą po-
Ciężkie westchnięcie rozniosło się po pustym parkingu podobnie jak przed paroma dniami w pustej sali koncertowej.
- Ralf to dobry facet, ale mam wrażenie, że- Nie powinienem, naprawdę, to on powinien o tym opowiedzieć.
- To zostanie między nami - zapewniła go Qiaozhen w ramach zachęty, a Claude ledwie powściągnął protekcjonalny uśmiech. Zmierzył Guantinga zbolałym spojrzeniem, jakby bał się, że ten nie dochowa tajemnicy - na co zresztą liczył, tak jak w duchu żywi się nadzieję na to, że ukontentowany widz poleci przedstawienie innym.
- Gugu?
- Jak gdybym nie miał lepszych tematów do rozmów niż rozterki sercowe przypadkowych cudzoziemców - Guanting przewrócił oczami. - No dawaj.
- Kiedy na naszej drodze stanęła Zhanna, w Ralfie coś pękło - zaczął Claude - i zanim zorientowałem się co, zdołałem nadepnąć mu na odcisk wiele, wiele razy, dość razy, bym zobaczył krew, gdybym tylko spojrzał pod nogi. Może gdybym to zrobił, zauważyłbym, że przez cały ten czas balansowaliśmy na linie i z każdym moim, nazwijmy to, śmielszym ruchem Ralf tracił równowagę. Prędzej czy później to musiało skończyć się kłótnią, tak, można powiedzieć, że to Zhanna nas poróżniła - ale to wprowadzające w błąd uproszczenie. Sytuacja była niezręczna, bo Ralf widział w Zhannie Jayne.
Niespiesznie pociągnął łyk z butelki i zakręcił ją z takim samym ociąganiem. Qiaozhen nie spuszczała z niego wzroku.
- Na długo przed tym, jak wszystko się zjebało, Ralf i Jayne byli zaręczeni. Pasowali do siebie: on, może zbyt wyniosły i ambitny, ale zakochany bez pamięci i ona, inteligentna i ujmująca słodyczą. Z początku pewnie zwyczajnie schlebiało jego zainteresowanie zanim poznała go na tyle, by zrozumieć, że zrobiłby dla niej wszystko - z czego, nawiasem mówiąc, skorzystała. Wiecie, że to Ralf zapłacił za plastykę piersi, kiedy zasugerowała, że nie zaszkodziłoby coś z nimi zrobić, bo poczułaby się z tym lepiej? Jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, w Seulu słono sobie za to policzyli nawet nie tyle z uwagi na niestandardowy rozmiar, co materiały, ale mówił, że- Ye, nie patrz tak na mnie, proszę, nie będę udawać, że rozmowa nigdy nie zeszła na te tematy, zresztą mówiłem, że dowiedzieliśmy się o sobie znacznie więcej niż byśmy chcieli. W każdym razie: ogień w sypialni po pewnym czasie zamienili na ognisko domowe. Planowali założyć rodzinę tam, ale skończyli tu - większe pieniądze, większe poczucie stabilizacji, sami rozumiecie - i tu zaczęli się urządzać. Do pełni szczęścia zabrakło niewiele. Wszyscy wiemy, co stało się potem.
- Zmarła.
- Tak. Ralf został sam na sam z duchami przeszłości w pustym mieszkaniu. A potem pojawiła się Zhanna, która przypominała Jayne - miała identyczne roześmiane oczy, na głowie burzę loków w tym samym kolorze pszenicy, wystarczająco podobne rysy twarzy, by mógł się oszukiwać, że- No cóż. Ale Zhanna nie była następnym wcieleniem Jayne. Jak mówiłem, stosunki między mną a Ralfem stały się wyjątkowo napięte, kiedy zbliżyliśmy się do siebie z Zhanną. W innych czasach prawdopodobnie przepracowałby tę niezdrową tęsknotę na terapii, zrozumiałby, że musiał pozwolić jej odejść, że los nie zesłał mu drugiej szansy, ale w tych okolicznościach...? Nie, w tych okolicznościach to nie było możliwe i Ralf nie zamierzał odpuścić. Jak możecie się domyślić, skoczyliśmy sobie do gardeł i powiedzieliśmy zbyt wiele rzeczy z rodziny tych, których nie powinno się wypowiadać na głos, jako że nijak nie da się ich cofnąć. Ale wracając do twojego pytania, Ye: czy tym razem pokłóciliśmy się o kobietę? Nie. Żadna z was nie przypomina Jayne, żadna z was nie jest w stanie na nowo rozniecić tego konfliktu w tej formie. Chodzi o to, co zostało powiedziane, Ye, o te paskudne, nigdy niezagojone rany, które ignorowaliśmy na tyle długo, by zamieniły się w ropiejące wrzody - a wrzody mają to do siebie, że w końcu się rozlewają.
- Ja pierdolę. A ty go w dodatku przypaliłeś - skonstatował Guanting. Claude był mu za to wdzięczny - za to, że nieświadomie przyczynił się do nadbudowania kłamstwa prawdą. - Nie widziałem tego, ale podobno potem splunąłeś mu pod nogi?
- Nie, przed twarzą.
- Ja pierdolę - powtórzył Guanting. - Jianshe byłby w stanie nastawić go przeciwko nam i bez tego. Musiał bawić się jak na wycieczce do Disneylandu, kiedy się o tym dowiedział.
- Jianshe - zabrała niespodziewanie głos Qiaozhen - mógł wziąć niewłaściwą stronę, ale nie widzę powodu, dla którego miałoby zależeć mu na podtrzymywaniu podziałów. Sam traci na tym z każdym dniem.
- Teraz na tym traci - poprawił oschle Guanting, wyciągając z kieszeni papierosy. - Ye, rozumiem, że wolałabyś znaleźć rozsądne wytłumaczenie dla tego, co on robił, że wolelibyście, żebyśmy puścili to w niepamięć, ale fakty są takie, że każdy z nas został postawiony przed wyborem i podczas gdy my powiedzieliśmy: wystarczy, kurwa, to zaszło za daleko, Jianshe sprzedał nas w zamian za- W zasadzie wolę się nad tym nie rozwodzić, bo cena była śmiesznie niska. Kurwa mać. Nie do wiary, że nawet laowai - l a o w a i! - wysyczał - który miał wszystkie powody do tego, by przehandlować nas za Niemca - a uwierz mi, że zrobiłby to, i zarówno Wen, jak i Zheng brali to pod uwagę - koniec końców okazał się lojalniejszy od kogoś, komu ufaliśmy przez taki czas.
- Próbował utrzymać się na powierzchni - odrzekła Qiaozhen. - Tak jak wy.
- Tak jak my. Tak jak on - Guanting wskazał na Claude'a, jakby zapomniał, że brał udział w rozmowie. - Jak wszyscy. Nikt z nas nie ma serca z kryształu, a jednak spośród wszystkich to właśnie Jianshe zdradził zaufanie, które w nim pokładaliśmy. Stracił wiarygodność. Wyciągnął rękę do Niemca, by znaleźć nowego sprzymierzeńca, korzystając z tego, że był zbyt wkurwiony i zbyt zdezorientowany, by zorientować się, że zakumplował się ze żmiją. Samo to, że nie został odizolowany dowodzi tego, że zdążył i Ralfowi, i wam nabić łby pomylonymi pomysłami.
- Winy, które usiłujecie mu przypisać, były w istocie wasze. Nie nagłaśniałby pomysłów, które by nie istniały - tak czy nie?
- Wypuśćcie i uzbrójcie Zhenga. Zobaczymy, na jakie pomysły wpadniecie wy - Guanting zaciągnął się po raz ostatni i wstał, zduszając niedopałek z nieprzyjemnym uśmiechem. - Wezmę pierwszą zmianę. Nie jestem senny.
I zaraz pochłonęła go ciemność. Gdyby nie niosący się w pustce pogłos kroków, można by uznać, że nikogo poza nim i Qiaozhen od początku tu nie było. Claude jeszcze przez chwilę unikał nawiązania kontaktu wzrokowego.
- Posłuchaj, wiem, jak to wygląda z zewnątrz - zaczął, wyciągając w jej stronę zrolowany koc. Przechwyciła go bez słowa. - Ktoś mi bliski powiedział kiedyś, że niekiedy trzeba dokonać wyboru między tym, co właściwe, a tym, co łatwe, i to właśnie zrobiłem. Czasem właściwym rozwiązaniem jest wycofanie się. Nie zamierzam wchodzić Ralfowi w drogę z czystej złośliwości, jeśli to cię niepokoi.
- A Jianshe? - zapytała, rozprostowując nogi na tylnych siedzeniach.
Wzruszył ramionami i ulokował się za kierownicą, przykrywając na tyle, na ile pozwalała na to niezbyt wygodna, a zarazem przynosząca pewien komfort psychiczny pozycja. Nie zliczyłby tego, ile razy w poprzednim życiu zapadał w ten sposób w płytki, czujny sen.
- Przespałem to zamieszanie. Nie przepadam za nim, ale nie będę przeszkadzać mu w pracy.
- Rozmawiałeś z nim?
- Z Jianshe?
- Nie - Qiaozhen podciągnęła koc pod brodę i przymknęła oczy. - Z Ralfem.
- Próbowałem - i nie potrzebowałem do tego zachęty ze strony Yishena - zastrzegł, ale zaraz umilkł i dodał:
- Nie powinniście znaleźć się w tym położeniu. Nie powinniście być w ogóle wciągani w to przeciąganie liny.
- To drobiazg przy tym, ile uwagi wymaga tyle innych spraw - westchnęła. - Poza tym mamy to szczęście, że rozumiemy się z Yishenem, nawet jeżeli od czasu do czasu zdarza się, że bywamy odmiennego zdania. Dźwiganie tego wszystkiego w pojedynkę nie byłoby niemożliwe, ale to paskudna sprawa.
- Nikt cię nie złapie, jeśli się potkniesz - dopowiedział szeptem Claude.
- Tak - odparła równie cicho, na granicy słyszalności. - Ale ta myśl o tym, że jest ktoś, kto zamortyzuje upadek pozwala mi zasnąć - jemu też. Śpij, wiele pracy przed nami.
Przez moment nie wiedział, czy rzeczywiście usłyszał pukanie, ale wówczas w mroku za oknem poruszyła się ludzka sylwetka. Wytrącony ze snu Claude z początku uznał, że musiał to być Guanting - że musiał wypatrzyć coś na tyle niepokojącego, by zaistniała potrzeba poderwania ich na nogi - ale kiedy uchylił szybę, znów poczuł zapach, który unosił się w mieszkaniu Arnaud. Tym razem woń nie była zwietrzała. Ta myśl zelektryzowała Claude'a na tyle, by bez zastanowienia wysiadł i podążył za oddalającym się niespiesznie cieniem.
- Tato? - rzucił z zaniepokojeniem w przestrzeń. - Tato...?
- Tędy, Claude.
Claude przyspieszył kroku, potykając się w ciemności o nierówne złączenia płyt i przecierając twarz, jakby w próbie spędzenia z powiek resztek snu.
- Tędy. No chodź, nie mamy zbyt wiele czasu.
Nie, to nie mogła być prawda. To nie mogło się dziać.
A jednak rozpostarte ramiona, w które wpadł z marszu, były jak najbardziej namacalne, jak najbardziej rzeczywiste. Claude wczepił się w nie z zawziętością rozbitka, który znienacka znalazł na środku morza koło ratunkowe, a kiedy wstrząsnął nim szloch, poczuł tuż przy twarzy muśnięcie szorstkiego zarostu.
- Już dobrze - wyszeptał Arnaud i przytuliwszy go do siebie z całą mocą, pogładził po plecach. - Już dobrze. Wiedziałem, że w końcu tu trafisz.
- Co ty tu robisz...? - zdołał wydusić z siebie Claude, odsuwając się na odległość wyciągniętych ramion. - Gdzie byłeś...? Jesteś cały...? O Boże, przepraszam, zabrałem to, to twoje-
- Zostaw go sobie - uspokoił go Arnaud, widząc, że zaczynał szarpać się z zapięciem zegarka. - Nie jest mi już potrzebny. Możesz go zatrzymać.
- Gdzie byłeś? Myślałem, że- Myślałem, że ty - Claude nerwowym ruchem zmierzwił włosy, jakby zamierzał je wyrwać, w popłochu usiłując ubrać w słowa te myśli, które napawały go przerażeniem przez taki szmat czasu. W końcu zwiesił tylko ramiona w geście beznadziei. - Kurwa. Nieważne. Tak się cieszę, że tu jesteś. To wszystko mnie przerosło.
- Wydaje ci się, że wszystko cię przerosło - poprawił go łagodnie Arnaud. - Faktycznie warunki się należą do szczególnie sprzyjających, ale patrząc na to z boku, nie jesteś w aż tak złym położeniu.
- Skąd ty możesz to wiedzieć? - żachnął się. - Wszystko się spierdoliło. Wszystko. Nie wiem co z tym zrobić. Zostałem z niczym.
- Czy poza tym - Arnaud przeciągnął palcem wzdłuż żuchwy, markując bliznę na twarzy syna - coś ci dolega? Jesteś ranny?
- Tak. To znaczy, nie. Nie. Już nie.
- Dopóki możesz biegać, piłka jest w grze.
- Problem polega na tym, że nie wiem, jak długo będę jeszcze w stanie grać. Jestem zmęczony, tato. Jestem, kurwa, tak zmęczony, że nie widzę w tym sensu.
Arnaud przyglądał się mu uważnie w milczeniu.
- Możesz tu zostać - odezwał się po chwili. - Odpocząć. Zastanowić się, co dalej. Zastanowić się, co możesz zyskać, skoro nie masz już nic do stracenia. Jeżeli uznasz, że to nie jest tego warte... Wiesz, gdzie mnie szukać.
W pewnym momencie Claude poczuł, jak poła ojcowskiego płaszcza wymknęła się mu z rąk, gdy tamten zawrócił na pięcie i ruszył przed siebie, w stronę pobliskiego wieżowca.
- Co z tobą? - zawołał, ruszając jego śladem. - Nie wiem, gdzie cię szukać! Kurwa mać, budziłem się codziennie z myślą, że nie żyjesz! Nie wiem, gdzie cię szukać, słyszysz?
I wtedy - jeszcze zanim rozpoznał bliską sercu manierę chodu, zanim na ramię spadła mu cudza ręka - usłyszał, że ktoś za nim westchnął.
- Zawsze wiedziałeś, ale dopiero niedawno przestałeś walczyć z tą wiedzą.
Claude zatrzymał się w pół kroku, sparaliżowany strachem. Serce waliło mu jak młotem.
- Claude.
Bał się spojrzeć za siebie i przed siebie, kiedy usłyszał poruszenie za plecami. Zamknął oczy.
- Spójrz na mnie.
- To nie jest realne. Ty nie żyjesz.
- Nie? - zdziwił się wyraźnie zmarły. - Spójrz na mnie. To nie jest realne? To?
Claude poczuł pstryczek w nos i to zaskoczyło go na tyle, by spojrzał przed siebie, na Gorana, który stał tuż przed nim z rękoma w kieszeniach pilotki, z nieznacznie przekrzywioną głową przyglądając się mu badawczo swoimi szarymi, nieruchomymi oczami.
- Ty nie żyjesz.
- A czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, że to ty tamtego dnia miałeś wypadek? - zagadnął go Goran. - Że tamtego dnia zapadłeś w śpiączkę? Ile to już lat, Claude? Może od tamtej pory po prostu leżysz przykuty do łóżka, ale wciąż możesz słyszeć, kiedy ktoś do ciebie mówi? Kiedy składa ci wizytę? Może tkwisz w tym więzieniu, we własnej głowie, a mi po raz pierwszy udało się do ciebie dotrzeć?
- Ty nie żyjesz - powtórzył bez przekonania Claude łamiącym się głosem. - Byłem na pogrzebie. Widziałem trumnę. Widziałem, jak przesypywano twoje prochy do urny.
- No nie wiem, stary. Na pewno to widziałeś? - zapytał i w pieszczotliwym geście przycisnął do jego twarzy zgrabiałą na nocnym mrozie, ale bez wątpienia żywą dłoń. - Czy gdybym nie żył, mógłbym tak zrobić? Poza tym, czy to ma znaczenie? Chyba o mnie nie zapomniałeś?
- Nie umiałbym - wyszeptał. - Brakowało mi cię.
- Mi ciebie też - Goran uśmiechnął się, jakby wiedział coś, o czym nikt poza nim jeszcze nawet nie słyszał. - Ale jest ktoś, kogo brakuje ci bardziej, co? Znowu kogoś straciłeś. Znowu nie umiesz się z tym pogodzić.
- Bo znowu nastąpiło to z mojej winy.
- Niefortunny zbieg okoliczności - zacmokał Goran. Przekroczyli próg biurowca i zaczęli wspinać się po schodach. - Ale co ja tam wiem, przecież twierdzisz, że nie żyję. Nie powinienem dawać ci rad.
Claude po raz pierwszy zaśmiał się pod nosem, a tamten spojrzał na niego z ukosa, z tym samym łagodnym uśmiechem.
- Jesteś przekonany, że nie leżysz w śpiączce i że nie trzymam cię za rękę?
- Zrobiłbyś to?
- Oczywiście. Tak jak ty przyszedłbyś na mój pogrzeb.
- On naprawdę się odbył.
- A więc wiesz, jakie to posępne, przybijające wydarzenie. Dlaczego w takim razie usiłujesz wyprawić sobie następny?
- Obawiam się, że mnie przeceniasz.
- Tak? To co ty tu w ogóle robisz?
- Ty mi powiedz. Dokąd idziemy?
Goran pchnął drzwi wiodące na dach.
- Musisz z nim porozmawiać - powiedział. - Nie uciekniesz od tego.
- Z kim? Kurwa, nie, stój, zaczekaj - Claude zagrodził mu drogę ramieniem, zapominając o tym, jak niedorzecznie wyglądało to z zewnątrz - zmarły i żywy, spierający się w przejściu o to, który z nich spał snem wiecznym. - Zaczekaj. Nie muszę z nikim- Nie mam siły już z nikim rozmawiać. Mam dość.
- Gdybyś miał dość, nie rozmawialibyśmy. Nie tu, nie teraz.
Goran puścił skrzydło i pozwolił mu zatrzasnąć się przed ich twarzami z miękkim mlaśnięciem spowalniacza.
- Ale decyzja należy do ciebie.
Claude ścisnął nos u nasady, aż do momentu, w którym ucisk zakrawał na nieznośny. W ciszy słyszał świst własnego przyśpieszonego, nierównego oddechu.
- Jaki mam wybór?
- Możesz wrócić na dół - stwierdził po chwili tamten, wzruszając ramionami. - Możesz zejść po schodach i zaczekać na świt - szczerze mówiąc, wątpię w to, żebyś znowu zasnął. Możesz wrócić z ludźmi, z którymi tu przyjechałeś. Możesz zaczekać kilka dni, ale i tak tu wrócisz - i znowu się spotkamy.
- I znowu będziemy dyskutować pod tymi drzwiami?
- I tak, i nie - Goran westchnął i wybiegł spojrzeniem w bok. - I tak, i nie, Claude.
- To mi wiele nie mówi. Kto czeka na mnie na dachu?
- Wszystko, czego pragniesz i wszystko, czego się boisz, jeśli mogę tak to podsumować.
- Nie zmieniłeś się zbytnio po śmierci, wiesz? - zapytał z kwaśnym uśmiechem Claude, a Goran odpowiedział mu tym samym.
- Słuchaj, jeżeli pogodzisz się wreszcie z myślą, że to ty miałeś wypadek, twoja ostatnia, nazwijmy to, aktualizacja systemu miała miejsce wiele lat temu. Możesz sobie mnie wizualizować w oparciu o przestarzałe dane. Nie miałem szansy się zmienić.
Claude pokiwał głową ze zrozumieniem, jakby coś rozważał.
- A gdybym chciał pójść z tobą?
- Co?
- Gdybym chciał pójść z tobą - którędy miałbym pójść? - wskazał brodą na wyjście na dach. - Przez te drzwi i dalej prosto przed siebie, bez patrzenia pod nogi?
- Nie, oczywiście, że nie - Goran niespodziewanie spoważniał. - Tędy być może pójdziesz, jeśli wrócisz tu za kilka dni, i przed tym usiłuję cię ustrzec, bo padasz z nóg. Nie masz trzeźwego oglądu sytuacji. Nie, Claude, wystarczy tych wygłupów - Nacisnął klamkę i uchylił drzwi. - No już. Wiem, że masz dość, ale zaufaj mi ten jeden, ostatni raz.
Na zewnątrz żałośnie zawodził wiatr. Claude spuścił Gorana z oczu tylko na chwilę potrzebną na zapięcie kurtki; kiedy podniósł wzrok, klatka schodowa była pusta. Na schodach widział niknące w mroku wilgotne ślady podeszew własnych butów.
Zdezorientowany, ale i poniekąd pogodzony z tym, że jego własny umysł prawdopodobnie w końcu zaczął zapadać się pod ciężarem ostatnich doświadczeń i produkował przywidzenia, wyszedł na zewnątrz, gdzie - za wyjątkiem wylotów rur instalacji wentylacyjno-grzewczych - nie zastał niczego i nikogo. Dopiero kiedy obszedł pokryty ptasimi odchodami wywietrznik przesłaniający mu widok, spostrzegł, że w istocie ktoś tu był - i wyraźnie na niego czekał.
- Ralf...? Co ty tu, kurwa, robisz? - zawołał, przyspieszając kroku pomimo przeszywającego, wprawiającego w odrętwienie chłodu. - Ja pierdolę, zgłosiłem się do tego, żeby nie wchodzić ci w drogę. Miałeś zostać.
- Gdybym został, nie mógłbym ci tego pokazać - zauważył Ralf, wskazując punkt w oddali. - No chodź. Stamtąd tego nie zobaczysz.
- Posłuchaj, masz mi wiele za złe, rozumiem, ale proszę, porozmawiajmy w środku, zanim do listy moich przewinień będziesz próbował dopisać przeziębienie się na własne życzenie.
Claude z pewnym zawahaniem przystanął tuż obok, ale nie na tyle blisko, by zetknęli się ramionami - choćby przez przypadek - i przeczesał wzrokiem rzędy przypominających pudełka budynków, między którymi niczym czarna wstęga rozciągała się rzeka.
- Widzisz...?
- Nie.
- No dalej, przyjrzyj się. Tam.
Claude wreszcie to spostrzegł.
I natychmiast cofnął się o krok.
- Nie. Nie, to nie ma prawa tu być.
- Ale jest - stwierdził beznamiętnie Ralf, nawet nie zaszczycając go spojrzeniem. - Panshan. Mogliśmy tam mieć całkiem niezłe życie, ale ty w ostatniej chwili sam dokonałeś zmiany i wybrałeś Pekin. A jeszcze wcześniej wybrałeś pierwszą osobę, na którą mogłeś mnie wymienić. I co zabawne, też wtedy pomyślałem: nie może być. Ale jest.
- Ralf, Boże, to nie tak. To nie tak. Tłumaczyłem ci- Proszę, porozmawiajmy. Po prostu porozmawiajmy.
- Claude - Ralf odwrócił się do niego na tyle, by powieść kciukiem wzdłuż linii znaku wyciętego na jego twarzy i w zaskakująco intymnym, czułym geście pochwycić go za brodę. - Mówiłem ci, że nie chcę już rozmawiać. Masz nie wracać.
I popchnął go. Claude jak w zwolnionym tempie poczuł, że zahaczył piętami o krawędź budynku; barierka zabezpieczająca przed upadkiem okazała się zbyt niska i podcięła mu nogi tak, że nie mógł mieć nawet nadziei na odzyskanie równowagi. Z przeraźliwym, zwierzęcym wrzaskiem, którego sam nie słyszał, spadł z dachu plecami do nicości, która rozciągała się pod nim.
A potem nieomal wyrżnął głową w kierownicę, wyrwawszy się do przodu zbyt gwałtownie. Z tyłu, rozciągnięta na fotelach pasażerów, spał Guanting, którego w międzyczasie na warcie musiała zmienić Qiaozhen.
W pierwszej chwili Ralf chyba nawet go nie usłyszał - ani cichego skrzypnięcia drzwi, ani tych paru poczynionych w głąb zacienionego pomieszczenia kroków, ani własnego imienia, które - Ralf? - samo wyrwało się szeptem z ust Noah, jak przestraszone westchnienie, bo już wtedy miał wrażenie, że usadzony przy biurku z głową wspartą na zaciśniętej pięści Ralf zasnął - lub zmarł. Przecież nie mógł spać - Noah wyraźnie widział odbłysk światła lampy w jego otwartych, nieruchomych oczach. To chyba ten ich bezruch tak go przestraszył.
Ralf już nawet nie mrugał, wpatrując się tym pustym wzrokiem w tę samą nicość, której jedynymi naocznymi świadkami byli martwi; Noah miał niemal ochotę zapytać go, co - lub kogo - w niej widział.
- Słucham?
Prawie wzdrygnął się na chrapliwy dźwięk tego głosu, cichego jak ostatnie przedśmiertne westchnienie. W niczym nie przypominał tego, którym Ralf przemawiał zazwyczaj.
- Wrócili - powtórzył Noah.
- Wszyscy?
Tego nie wiedział. Otworzył usta do odpowiedzi, ale ta nie padła wystarczająco szybko, choć może musiałaby udzielić jej natychmiast aby Ralf nie zerwał się z krzesła celem uzyskania jej od kogoś innego, lub znalezienia jej na własną rękę. Noah chciał go zatrzymać kiedy - jak w somnambulicznym śnie - spowolniony tylko przez wyczerpanie przetoczył się na ciemny korytarz, choć może to ta gęsta, smolista ciemność tak ograniczała jego sztywne niczym w stężeniu pośmiertnym ruchy. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że nawet, gdyby udało mu się chwycić Ralfa za ramię, ten wyszarpnąłby mu się z gwałtownością i siłą jakiej nie spodziewałby się po kimś, kto wyglądał jakby już nie żył.
Było późno; wystarczająco późno, aby większość osób zdążyła pójść spać. Ale nie Ralf, który znów nie usłyszał jego słów lub zignorował je, wyglądając po drodze przez przeszklenie klatki schodowej na parking.
Reflektory zdążyły już zgasnąć, więc nie zobaczył wiele, a to jedynie kazało mu przyspieszyć, jakby od tego zależało to, co miał zobaczyć lub usłyszeć z chwilą znalezienia się na parterze. Początkowo Ralf zatrzymał się w pewnym oddaleniu od zwabionego przez zamieszanie tłumu tych, których ciekawość wyrwała z łóżek, lub którzy nie zdążyli się jeszcze położyć, ale kiedy ani zadarcie głowy w górę, ani nawet stanięcie na palcach nie pozwoliło mu sięgnąć wzrokiem do wejścia, przecisnął się pomiędzy ciemnymi sylwetkami na sam przód.
Zobaczył Qiaozhen rozmawiającą z Yishenem, Wena witającego się z Guantingiem, ale nie Claude'a. Nie było go - ani we foyer, ani za powoli obracającymi się za ich plecami drzwiami, ani nigdzie indziej, gdzie Ralf potoczył skaczącym od twarzy do twarzy wzrokiem.
Nie było go. Nie było - i gdy tylko Ralf to zrozumiał, poczuł, że powietrze, jak za mocnym i celnym uderzeniem pięścią prosto w splot słoneczny, uleciało z jego rozchylonych ust. Może to ten niedosłyszalny dźwięk traconego oddechu sprawił, że Wen zerknął na Ralfa kątem oka, choć dostrzegł go w swoim polu widzenia już wcześniej, bo była tylko jedna osoba, która dorównywała mu wzrostem - lecz on sam jej tu nie zauważył.
- A Claude? - Wen zapytał Guantinga, wystarczająco głośno, aby usłyszał go Ralf.
- Bailly? - Sam Guanting rozejrzał się dookoła, zadzierając głowę tak, jak wcześniej zrobił to Ralf. Wzruszył ramionami. - Nie wiem, był tu przed chwilą, w sumie szkoda, że nie zdążyłeś go zobaczyć w tym pierdolonym futrze, zresztą wiesz co, ono jest niczym - mówię ci, niczym - przy pamiątce, którą mam dla ciebie.
Ale dalszego ciągu ich rozmowy Ralf już nie słuchał. Wen zerknął na niego kątem oka jeszcze raz - to było niemal niewidoczne spojrzenie, ukradkowe jak mrugnięcie - i to wystarczyło, aby pojął, że Ralf zrozumiał ze słów Gugu wystarczająco dużo, aby przynajmniej znów zacząć oddychać.
Oraz, z czego gorzko zdał sobie sprawę dopiero wtedy - że gdyby Zheng chciał, to na Ralfie mógłby wymusić cokolwiek obietnicą, że jeśli wykona polecenie, Claude przeżyje, lub przynajmniej przestanie wyć z bólu tak, jak przed paroma tygodniami wył on sam. Zobaczył już tylko jak Ralf zrobił krok w tył, wracając w cień, którego nie sięgały oświetlające ich wszystkich światła i obróciwszy się na pięcie, bezgłośnie rozpłynął się w ciemności - jakby nigdy go tu nie było.
Znikł w niej tak, jak Wu Shuai znikał w porannej mgle.
Qiaozhen widziała, jak Ralf się oddalał. Zanim wyjechali przypuszczała, że gdy tylko wrócą Ralf zechce z pierwszej ręki i na gorąco usłyszeć wszystko, czego podczas tych zwiadów dowiedzieli się o dogorywającym Pekinie, ale ona sama dowiedziała się od Claude'a zbyt wiele - zdecydowanie zbyt wiele - i teraz patrzyła ze wzgardą w przeszłość, na tę Qu, która naiwnie założyła, że to ją wypytałby o to Ralf, nawet jeżeli nie przez wzgląd na sympatię, którą myślała, że do niej poczuł, to przynajmniej dlatego, że była jedyną gotową mu to powiedzieć osobą. Ani Guanting, ani nawet Claude, nie weszliby z nim rozmowę, lecz w takim razie...
- Po co on tu w ogóle przyszedł? - Odprowadziła Ralfa wzrokiem i spojrzała na Yishena, którego spojrzenie powędrowało za jej własnym.
Ale Yishen, choć domyślał się odpowiedzi, jedynie wzruszył ramionami.
- Nie wiem. Może znowu szedł tylko do kuchni.
Nie miał na to siły; już samo obserwowanie ich z boku - jakkolwiek nie stanowiące pewnej formy rozrywki, podłego urozmaicenia wśród wszystkich prawdziwych problemów, z którymi przychodziło mu się mierzyć na co dzień - było wyczerpujące. Jeśli obchodzi cię na tyle - miał ochotę potrząchnąć Ralfem - byś tu przylazł, równie dobrze możesz zaufać mu ten jeden, ostatni raz.
Zamiast tego pokręcił głową, poprawił okulary i wrócił myślami do kwestii Pekinu. Trzykrotnie, ze stosownymi pauzami, zastukał laską o podłogę. Pierwsze dwa z jej donośnych uderzeń uciszyły pytania; trzecie ucięło szmer nerwowych szeptów, który roznosił się parterem.
- O wszystkim poinformujemy was podczas porannego spotkania - jego własny głos przerwał ciszę. - Spotkamy się wpół do dziesiątej.
Już tylko to, że zwyczajnie zaczął się o niego martwić, pozwalało Noah nie poddawać się w próbach przemówienia do Ralfa tak, aby do niego dotrzeć. Był nieosiągalny; to przypominało skazane na niepowodzenie próby dodzwonienia się na pozostający poza zasięgiem numer, ale były momenty, w których następująca pomiędzy sygnałami cisza przeciągała się wystarczająco, aby zaczął wierzyć, że ktoś odebrał - i przynajmniej słuchał, skoro nie udzielał odpowiedzi.
Minięty przez Ralfa na korytarzu - nie tyle zignorowany, co niedostrzeżony niewidzącymi oczami - musiał dogonić go paroma zrobionymi w tym mroku susami.
- Ralf? Na dzisiaj chyba wystarczy, nie sądzisz? - spróbował mu zasugerować jeszcze zanim Ralf skierowałby się do pokoju, w którym od dłuższego czasu pracował sam, bo nawet wiernie dotrzymujący mu towarzystwa Jianshe zdążył wrócić do siebie. - Powinieneś się położyć. Jest już naprawdę późno.
- Czy Jianshe jest jeszcze na nogach?
- Co? Raczej nie, ale-
- Muszę go obudzić.
- Ale po co? Ralf, Ralf, stój, zwolnij - ale Ralf nie zwalniał; jego długie kroki dalej przecinały się przez czerń korytarza. - Niech śpi. Ty też powinieneś. Może weź tabletki?
- Już wziąłem.
- Ile? - Noah chciał mu zaproponować, aby wziął jeszcze jedną, skoro dotąd nie pozwoliły mu zasnąć. Zorientował się już, że Ralfa trzymała na nogach nie tylko ta przerażająca go samego determinacja, ale i bezsenność, którą pożytkował pracując.
- Cztery, półtorej godziny temu.
Te słowa prawie sprawiły, że Noah się zatrzymał, ale bał się, że gdyby to zrobił, nie udałoby mu się już dogonić Ralfa; że ten - co było niemożliwe, ale wtedy naprawdę się tego obawiał - za którymś z kroków zniknie w tej czerni jak objawiająca się mu tylko na moment zjawa. Już dwie powinny były mu wystarczyć; trzy były ostatecznością, co zaznaczył Tang, który wręczył je Noah, wtedy raczej nie podejrzewając jeszcze, że nie były dla niego.
- Tang mówił, że już trzy to dużo - podjął Noah, początkowo przypuszczając, że być może Ralf wcale ich nie wziął.
- Dla ciebie. Jestem wyższy, ważę więcej, i czy wyglądam, jakbym spał? - uspokoił go Ralf, pnąc się w górę na siódme piętro, gdzie mieściły się ich pokoje. - Możesz się położyć. Porozmawiam z nim sam. To pilne.
Ale Noah nie zamierzał odpuścić i dotrzymywał mu kroku dopóki nie znaleźli się pod drzwiami pokoju Jianshe, tuż obok sypialni Ralfa. Chociaż nie widział go w tej ciemności i kierował się wyłącznie dźwiękiem - jego szybkich kroków i cichego głosu - obraz Ralfa, patrzącego pustym wzrokiem w dokumenty, nie znikał sprzed jego oczu jakkolwiek bardzo nie starałby się go pozbyć, łudząc się, że jak wypalony na siatkówce powidok, zniknie za którymś mrugnięciem.
Wracał do niego myślami, choć wtedy jeszcze nie rozumiał dlaczego - poza tym, że budził w nim ten sam lęk, co widok zwłok. Do ich - zdawałoby się, już permanentnej - obecności na ulicach zdążył przywyknąć; do tego, że coś wprawiało je w ruch, przemawiało ich ustami - nie.
W tym stanie Ralf rozbudzał w nim jakiś pierwotny strach i Noah zaczynał przyłapywać się na tym, że być może bardziej niż o niego martwił się o siebie. Bał się, choć nie wiedział czego - i moment, w którym to sobie uświadomił, był jak zapalenie się światła.
Chyba nagle zrozumiał: Ralf bał się zasnąć. Na tyle, by nawet po wzięciu tabletek kurczowo trzymał się resztek świadomości - jakby ta była krawędzią klifu, której uczepił się rękoma, nogami już machając w rozciągającej się tuż pod nim nicości.
Gdy tylko Ralf zapukał do drzwi Jianshe, gdzieś w głębi jego pokoju dał się słyszeć ruch i wkrótce ciemność - za ich otworzeniem się - rozcięło światło. Jianshe był w piżamie, którą ukrył pod przewiązanym w pasie szlafrokiem, ale wpuścił ich obu do środka, jakby przynajmniej Ralfa spodziewał się zobaczyć którejś z tych nocy.
- Już są - poinformował go Ralf gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. Weszli do środka, lecz żaden nie usiadł. - Wpół do dziesiątej zrobią briefing. Claude jeszcze nie rozmawiał z Wenem i raczej nie zrobi tego do rana.
Jianshe przyjął te wieści ze spokojem i przyjrzał się Ralfowi badawczo, po czym z westchnieniem pokręcił głową, jak robili to dopasowujący aktorów do ról scenarzyści.
- Nie możesz się tam tak pokazać - powiódł wzrokiem po cieniach pod jego przekrwionymi oczami i bladej skórze spływającej z kościstych policzków. - Przepraszam, Ralf, ale wyglądasz fatalnie. Musisz się wyspać.
Noah mu przytaknął, bo sam nie odważył się powiedzieć tego na głos. Przez chwilę obaj patrzyli na Ralfa tak, jakby samymi spojrzeniami mogli zachęcić go do powolnego pokazania obu profili celem oceny szkód wyrządzonych na jego obliczu w trakcie ulicznej bójki. Z tymi sińcami wokół oczu naprawdę wyglądał jak pobity.
- Wziąłeś tabletki? - tym razem to Jianshe go o to zapytał, ale to Noah na to przytaknął - szybciej, niż Ralf przetworzyłby w myślach to pytanie. - Ile?
- Cztery - odpowiedział za Ralfa Noah, bo on sam, nawet jeśli chwilowo ożywiony, nie zareagował wystarczająco szybko.
- Może piąta nie zaszkodzi.
- To za dużo - pokręcił głową Noah. - W końcu zadziałają.
- Chcesz xanax? - zapytał Jianshe Ralfa, pocierając brodę między palcami; chyba tylko to powstrzymało go przed zrobieniem nerwowego okrążenia po pokoju. - Albo nie; zapomnij, że pytałem. Po nim i czterech nasennych nie dobudzisz nam się do dziewiątej. Musisz być wtedy przytomny. Słyszysz?
- Poradzę sobie - jedynie znużenie w głosie Ralfa było w stanie stępić to ostre poirytowanie, w które wprawił go protekcjonalny wydźwięk ich słów.
Wytoczył się na korytarz i byłby znikł w swoim pokoju, ale gdy Noah i Jianshe wymienili się spojrzeniami, ten pierwszy ruszył za nim.
Przecież oboje słyszeli krzyk, z którym w środku nocy potrafił zerwać się Ralf; budził ich jeszcze za czasów Zhenga i nie przestał, nawet gdy te przeminęły.
- Ralf? Mogę? - Noah wrócił na niemiecki i wsunął się do środka między zamykającymi się drzwiami a ich framugą. Ralf obrócił się na niego i przystanął w miejscu, ale w tej ciemności Noah i tak go nie widział. - Miałeś tak wcześniej, przed tym wszystkim?
- Tak - wzruszył ramionami Ralf. - Mówiłem, że sobie poradzę.
Ta deklaracja nie przekonała Noah, który jakiś czas zastanawiał się czy powinien powiedzieć na głos to, co chyba - powoli - zaczynał rozumieć.
- W Ritz-Carltonie dzieliłeś z Claudem pokój - podjął po chwili i kiedy usłyszał, jak na samo wybrzmienie jego imienia Ralf wstrzymał oddech, poczuł, że jego własne serce prawie stanęło. To było ryzykowne. - Nie obchodzi mnie dlaczego zaczęliście, ani dlaczego przestaliście, ale nie przypominam sobie, abyś wtedy-
- Noah, proszę.
- Mogę zostać na fotelu póki nie zaśniesz - zaproponował. Ile razy siedział na nim, gdy te długie tygodnie temu Ralf wpatrywał się spod przymrużonych powiek w przestrzeń? Już wtedy wydawał się spać z tymi pustymi, półotwartymi oczami, chociaż w tamtych dniach, uświadomił sobie Noah, przynajmniej co jakiś czas mrugał.
Z ciemności w końcu wytrącił się obraz ich twarzy; przyzwyczajone do niej oczy mogły już zobaczyć ziarniste kontury ich stojących naprzeciw siebie sylwetek, obu o skrzyżowanych ramionach. Ale Ralf ich nie krzyżował; Ralf obejmował się nimi jakby było mu zimno.
- To nie będzie konieczne. Dziękuję, ale naprawdę sobie poradzę. Zobaczymy się koło dziewiątej. Dobranoc, Noah.
- Gdybyś zmienił zdanie-
- Nie zmienię. Zaraz zasnę. Już czuję, że bierze mnie na sen.
Wiedział, że zaśnie.
Przecież Claude wrócił.
Zanim zapukał do drzwi pokoju Ralfa, Jianshe zdążył przekonać samego siebie, że choćby zastał go w stanie niewiele lepszym, niż widywał go ostatnimi dniami, ten wygląd dałoby się wykorzystać, nawet jeżeli wymagałoby to położenia większego nacisku na te elementy gotowego już przemówienia, które miały stanowić jedynie jego przyozdobienie, a nie część właściwą. Nic nie było jeszcze stracone, ale kiedy Ralf mu otworzył, on sam prawie się cofnął, jakby podmuch używanej przez niego wody po goleniu mógł go odepchnąć. Ten rześki i świeży zapach, z chwilą otworzenia się drzwi, utorował sobie drogę na korytarz jak powiew morskiej bryzy.
Błękitne oczy Ralfa spojrzały na niego spomiędzy uniesionych brwi i złotych płatków hydrożelowych. To ich widok zaskoczył Jianshe, nie jednak na tyle, by po chwili pierwszego zdziwienia nie był w stanie przywołać na usta tego samego budzącego zaufanie uśmiechu, z którym zamierzał go powitać. Pewnie zabrał je z drogerii gdy wybrali się do centrum handlowego po ubrania, choć głównie garnitury.
Przechodząc w progu uniósł lekko przyniesioną praskę francuską, w której parzyła się już kawa.
- Zaraz będę gotowy - oznajmił mu Ralf, nachylając się do lusterka. Był już ubrany w jeden ze swoich ciemnych golfów, ale gdy odkleił płatki spod oczu - wklepując resztki żelu palcami serdecznymi tak, jak kobiety poprawiały rozmazany płaczem makijaż - narzucił na plecy także marynarkę.
Jianshe przytaknął aprobująco na jej wybór; w niej, świeżo ogolony, z uczesanymi już włosami i nadal bladym, lecz już nie aż tak przeźroczystym obliczem, Ralf wyglądał prawie tak jak człowiek, którego on sam już znał, i którego dziś - wreszcie - zamierzał przedstawić innym.
Zdążyli na styk, ale nie oni jedni. Kiedy kątem oka w idącym w pewnym oddaleniu od nich cieniu sylwetki Jianshe rozpoznał Claude'a, poprowadził przed sobą Ralfa opartą o dół jego pleców dłonią. Tak jak Jianshe przypuszczał, Ralf nawet nie wzdrygnął się na ten dotyk; przypuszczał również - nie, on już był pewien - że zauważający to Claude będzie wściekły. Może jeszcze nie na tyle, by zamachać mu tą swoją pałką teleskopową przed twarzą na oczach tłumu, ale wystarczająco, by Jianshe czuł na sobie jego wzrok gdy przechodzili tak przez kolejne rzędy siedzeń do pilnowanych przez Noah i Yana miejsc.
Jianshe pamiętał jak metal przygniótł mu grdykę i nie umiał ukryć satysfakcji z tego podenerwowania, które zamierzał jedynie podsycić. Obejrzał się jeszcze raz na Claude'a z niewinnym, niemal zdziwionym uśmiechem, zanim przeniósł uwagę znów na Ralfa. Co z tym zrobisz?, miał ochotę zapytać, nic? Naprawdę?
A z tym? Gdy usiedli, jego ramię niespiesznie oplotło barki Ralfa jak sunący po drzewie wąż - czyż nie ten sam, który kusił człowieka w Edenie? Jianshe poczuł, jak po chwili namysłu Ralf odnalazł w nim oparcie i w odpowiedzi sam pogładził ostre załamanie tkaniny na jego ramieniu. Dopiero to sprawiło, że Ralf zerknął na jego twarz - na ten powstrzymywany uśmiech. Był niewidoczny z daleka, lecz z tej odległości - wprawiającej go niemal w dyskomfort, nawet jeżeli zdążyli do siebie przywyknąć - drgnięcia trzymających go na ryzach mięśni nie mogły umknąć uwadze Ralfa.
Ale ta przelotnie skupiła się na czymś innym; na osobie, od której sam Jianshe nie oderwał dotąd oczu.
Gdyby wzrok Claude'a mógł zabić, Jianshe byłby martwy już od dłuższej chwili. Zastanawiał się co musiałby zrobić, by Claude nie wytrzymał i rzucił mu się przy świadkach do gardła.
- Bawi cię to? - zapytał go cicho Ralf, tak, że nie usłyszałby go nikt poza nim samym, ale zaraz znów opadł w oparcie jego ramienia z niewzruszoną twarzą.
- Ciebie nie? - zmarszczył się lekko Jianshe, przyglądając się temu kamiennemu obliczu Ralfa, zanim wrócił wzrokiem na Claude'a i ostatni raz zaczepnie uniósł brwi.
Potem uderzenie laski o podłogę kazało im wszystkim przenieść uwagę na trzy stołki, przy których zazwyczaj zasiadali Yishen i Qiaozhen, choć tym razem - wreszcie - był z nimi także Shuai.
To znów były te raz - dwa - trzy uderzenia, każde kolejne coraz wyraźniej rezonujące w wyciszającej się sali konferencyjnej. W obecności Shuaia nastąpiło to nieco szybciej, ale i zniecierpliwienie, z którym wyczekiwano wieści z Pekinu, wystarczyło aby ludzie zaczęli uciszać się wzajemnie zamiast polegać wyłącznie na dbającym o spokój Yishenie.
Jeszcze nie tak dawno to wszystko wyglądałoby inaczej - gdyby pojechał z Claudem, o ile zdecydowaliby się wrócić, Ralf dowiedziałby się tego wszystkiego sam; a nawet znalazł się ktoś, kto nauczony doświadczeniem ich poprzedniej ucieczki wyraziłby sprzeciw wobec jego kandydatury, nadal mógłby mieć te informacje z pierwszej ręki, chociaż wtedy - to było tak niedawno - to nie one interesowałyby Ralfa najbardziej. Jak rażony prądem zacisnął z tą myślą dłoń na podłokietniku. Był pewien, że jego pianka zdążyła odkształcić się pod obiciem; jeszcze trochę a i ono pękłoby pod naporem wbijających się w materiał palców.
Wu Shuai prześwietlił usadzony w rzędach tłum; zdawało się, że przyjrzał się każdemu z osobna, choć jednocześnie nie spojrzał na nikogo - to byłoby niewykonalne, nie przy tym, ilu ich było, i nie przy tym, jak krótkie było to spojrzenie. W ciągu tych paru sekund nie było słychać ani szurania poprawianych krzeseł, ani niczyjego oddechu.
Ale Wu nie zabrał głosu, chociaż zarówno Ralf i Jianshe - jak i ci, którzy pamiętali Zhenga - spodziewaliby się przynajmniej otwierającego spotkanie słowa wstępu. Wu nie dopatrywał się rozrywki w trzymaniu ludzi w niepewności; zdawał się także nie czuć potrzeby nadmiernego umacniania swojego autorytetu tam, gdzie zdążył ustanowić go w inny sposób. O tym, że go posiadał, świadczyła sama jego obecność - lub jej jeszcze bardziej zauważalny brak, stanowiący rodzaj sygnału, że przewidziane w programie spotkania kwestie były niewystarczająco istotne, by go dotyczyć.
Zamiast tego otwartą dłonią potoczył po tłumie, aż jego ręka wskazała Qiaozhen; jak strzałka koła fortuny, która wytypowała akurat nią. To ona zabrała głos, wyprostowana na wysokim stołku, z którego postanowiła nie schodzić.
- Podziękowałabym wam wszystkim za punktualne przybycie - przemówiła donośnie i wystarczająco niespiesznie, by samo tempo jej słów ugasiło zarówno entuzjazm, jak i niepokoje związane z Pekinem. - Jednak rozumiem, że wynika ono ze zniecierpliwienia. Rozumiem także, że to, co niektórzy uznają za dobre wieści, inni przyjmą ze smutkiem; że to, co zmartwi jednych z was, uraduje innych. Ale te wieści są tylko informacjami - zaznaczyła ostatnie słowo. - Informacjami, do których musimy się ustosunkować i które od tej pory będziemy mogli uwzględnić w naszym trybie funkcjonowania. Mając powyższe na uwadze, przejdźmy do sedna rzeczy.
Tym razem to jej oczy przeczesały tłum. Ralf wysilił się na sympatyczny uśmiech gdy sięgnął go jej wzrok - spodobała mu się rzeczowość tego wstępu, chciał to zaznaczyć - ale w spojrzeniu Qiaozhen niespodziewanie pojawiło się coś niemal wrogiego.
- ...a tu co się stało? - dodał Jianshe do szeptanego Ralfowi na ucho tłumaczenia, bo zauważył jej przelotny grymas, gorszy niż zwykłe nieodwzajemnienie uśmiechu. Tłumaczył mu wszystko już mniej dokładnie, mogąc polegać na tym, że Ralf sam rozumiał coraz więcej; częściej, niż celem przekładania chińskiego na angielski, korzystał z pozwalającego mu mówić w trakcie ich przemówień przywileju aby wymieniać się z nim bezgłośnymi uwagami.
- Nie mam pojęcia - odszepnął Ralf, prawie nieporuszając przy tym jedynie lekko rozchylonymi ustami. Nie spuścił wzroku z Qiaozhen.
- Czy możemy mówić o dalszym istnieniu jakichkolwiek organów państwowych? - przebrzmiało jej pytanie, jakby to oni mieli udzielić na nie odpowiedzi. - Nie, o ile te nie przeniosły się ze stolicy.
Szmer.
- Nie ma rządu - powtórzył za nią Jianshe po angielsku. - Byłeś tam, gdy przyjechali? - Ralf przytaknął, jakby tym gestem jedynie potwierdzał przyjęcie tej informacji do zrozumienia. - Rozmawiałeś z nią wtedy? Nie...? Powinieneś był to zrobić. Może już byśmy to wszystko wiedzieli, poza tym mam wrażenie, że może mieć ci za złe ten brak powitania. - Dosłuchał kolejnych z jej słów do końca, po czym odezwał się ponownie. - Wojska też nie ma, przynajmniej w Pekinie.
- Czy możemy mówić o istnieniu jakichkolwiek zorganizowanych jednostek administracyjnych? Również nie.
Szmer, krótszy.
- Czy możemy wykluczyć istnienie większych ugrupowań, takich jak nasze? Nie...
- ... lecz jednocześnie nie jesteśmy w stanie go potwierdzić - bezwiednie powtarzał za nią po angielsku Jianshe. - Co oni tam w ogóle robili, poza tym, że najwidoczniej bawili się świetnie? Widziałeś ten miecz?
- Jaki miecz? - znów to niewidoczne poruszenie ustami.
- We foyer, w stojaku na parasole. Zardzewiały, pewnie z muzeum - zdążył dodać Jianshe, zanim wrócił do powtarzania słów Ye. - Pod wieloma względami Pekin przypomina Tianjin: ubytki w zaopatrzeniu sklepów są na tyle zauważalne, by w perspektywie najbliższych miesięcy ugrupowania, których obecności nie możemy wykluczyć... Znów to "nie możemy wykluczyć", czy mogliby coś potwierdzić? ...musiały skierować się za pożywieniem na obrzeża - Jianshe lekko pokręcił głową. - Czy to nie zabawne? Równie dobrze mogłaby mówić o naszym własnym ugrupowaniu, chyba że coś zdążyło ich uspokoić. Jak myślisz...?
Dyskretnie zerknęli na plecy Wena; o ile ludzie Wu reagowali żywiej, o tyle jego właśni, z nim samym na czele, musieli zdążyć usłyszeć to wszystko od Guantinga.
Może także od Claude'a.
- W świetle tych informacji - kontynuowała donośnie Qiaozhen - tym istotniejsze jest, abyśmy współpracowali w ten sam skoordynowany sposób, co dotychczas. Nie możemy liczyć na niczyją pomoc. W żadnym, powtarzam, w żadnym zakresie. Zjemy tylko to, co zapewnimy sobie sami; wyleczymy tylko te z chorób, na które będziemy posiadać lekarstwa. Pytania...?
Ponad obracającymi się na siebie ludźmi powoli wyrosła prostująca się ręka - pojedyncze załamane źdźbło trawy przebijające się pomiędzy kamykami. Z samego końca sali nachodzące na siebie tyły głów przypominały widziany z poziomu ziemi żwir, okrągły i rozedrgany od ruchu. Ralf pamiętał ten widok oraz to, jak te kamienie drapały jego wduszony w grunt policzek.
- Słucham, Yun.
- Czyli partia... Nie istnieje?
Qiaozhen pokręciła przecząco głową, jakby przezornie nie zamierzała wypowiadać tego na głos. Również Jianshe pokręcił nią wśród tych paru radosnych okrzyków, które wyrwały się niektórym z ust. Był jej członkiem - podobnie jak niegdyś jego rodzice - i przypuszczał, że mógł nie być jedynym: jeśli nie ze względów ideologicznych, to przynajmniej z praktycznych. Gdyby ktoś zapytał go o jego własne pobudki, pewnie wzruszyłby ramionami, bo i w tym względzie wybrał bezpieczne stanowisko ponad podziałami: jednej nodze odnajdując oparcie w przekonaniach, drugiej w użyteczności legitymacji partyjnej. Zależnie od okoliczności przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą; jeśli było trzeba, mógł też podskoczyć.
Problemem było pozostanie w powietrzu.
Yishen pozwolił im na parę chwil poruszenia zanim znów przytemperował je stukot jego laski o podłogę. Shuai, który niepostrzeżenie wstał z siedzenia, wpatrzony w czubki własnych wojskowych butów postawił trzy kroki w rytm tych głośnych uderzeń. To były ciężkie buty, a jednak ta sztuczka, którą z niemal niewidocznym, samozadowolonym uśmiechem zademonstrował najbardziej spostrzegawczym z obserwatorów, pozwalała mu bezgłośnie przemieścić się na środek podestu.
Dopiero stamtąd sam się odezwał.
- Jestem przekonany, że wszyscy słyszeliście i zrozumieliście słowa Qu - oznajmił, znów patrząc zarazem na wszystkich i na nikogo. - Jesteśmy zdani na samych siebie. Zrozumiem, jeżeli niektórzy z was poczuli się właśnie osieroceni przez państwo.
Ralf przeniósł wzrok na Jianshe.
- Osieroceni? - upewnił się, przysłaniając usta dłonią, o którą oparł brodę. Z jej zahaczonym o górną wargę palcem wyglądał na zamyślonego; być może zmartwionego. Jianshe przytaknął, nachylając się do niego w ten sam sposób.
Wu Shuai mówił z dialektem, którego umiejscowienie na mapie Chin mu samemu sprawiało pewną trudność: był północny, być może z którejś z graniczących z Rosją i Koreą Północną prowincji.
Osobliwe było także to wyrażenie: niektórzy z was, więc nie wszyscy - jakby go samego państwo zdążyło osierocić już dawno temu.
- Ale w tym tygodniu udowodniliśmy, że wspólnymi siłami umiemy o siebie zadbać - Shuai przemówił po chińsku do tłumu, oraz po angielsku, ustami Jianshe, wprost do ucha Ralfa.
- Wiemy, że wielu z was zdążyło dotkliwie odczuć niskie temperatury ostatnich tygodni - kontynuował szeptem Jianshe. - To chyba nasz moment. Tak, posłuchaj tego: ale dzięki uprzejmości pana Voigt - uprzejmości, słyszysz?
- ... każdy z pokoi został zaopatrzony w ogrzewanie. Wierzę, że wszyscy stosują i będą dalej stosować się do udzielonych nam przez He instrukcji i jestem pewien, że pan Voigt będzie uprzejmy zareagować także na inne z naszych potrzeb. Dziękuję, Ralf.
Oklaski były krótkie, ale wystarczyły, by wskazany otwartą dłonią Shuaia Ralf - tym razem to go wytypowało koło fortuny - uśmiechnął się do tych paru osób, które odwróciły się, aby go zobaczyć. Nawet Wen spojrzał na niego przelotnie. Ralf wzruszył rozłożonymi lekko ramionami; zapewnienie ogrzewania nie było wyczynem przy tym, czym zajmował się naprawdę.
- Nasze zimnokrwiste gady muszą mieć ciepło - Guanting nachylił się do Wena. - Oni tylko poszerzają swoje terrarium.
Grupką Wena rozszedł się cichy śmiech, ale utonął wśród pojedynczych ze stopniowo milknących oklasków.
- Właściwe podziękowania należą się komu innemu - kiedy ostatecznie umilkły, to Ralf się odezwał: po chińsku, nie ruszając się przy tym z siedzenia, bo nie musiał wstawać, aby było go słychać. Ćwiczył to z Jianshe. Już samo wybrzmienie tego języka miało sprawić, że ci, którzy wciąż byli do niego nieprzekonani, spojrzeliby na niego nieco przychylniej. - To Noah, Yan i przede wszystkim He, który zaoferował swoją pomoc - który zgodził się jako jedyny, z przekąsem poprawił go któregoś razu Jianshe - zadbali o to, aby grzejniki trafiły do każdego. Przy ich nieporównywalnie większym wysiłku udział mój, oraz Jianshe, to czysta formalność.
Druga runda zachęconych tym oklasków była głośniejsza, ale i do niej nie przyłączył się Claude, który tylko udał, że zerknął na tylny rząd siedzeń, lecz dalej siedział na ukos od Wena ze skrzyżowanymi ramionami. Dzielący ich od siebie ludzie poruszyli się na tyle, by Ralf zauważył odbłysk zegarka na jego nadgarstku. Claude nie miał go na sobie przed wyjazdem do Pekinu.
Wzrok Jianshe pobiegł w to samo miejsce jak aportujący pies i wrócił do Ralfa, już z czymś nowym między wyszczerzonymi w fałszywym uśmiechu zębami.
- Nie ufałbym zbytnio temu, co mówią o Pekinie - zasugerował szeptem, samemu nadal klaszcząc Noah, Yanowi i He, po których powiódł wdzięcznym spojrzeniem, jakby wcale nie mówił do Ralfa o czymś innym. Jego napięte w tym uśmiechu wargi prawie nie ruszały się, gdy cedził słowa między obnażonymi zębami. - Odwiedzili muzeum i salon Rolexa, a teraz rzucają ogólnikami na wypadek, gdyby się mylili. W kuchni słyszałem, że on wrócił w futrze. Białym, rozumiesz? Chyba z norek.
Oklaski znów zaczęły milknąć; było w tym coś ze stopniowo ustającego kłapania szczęk piranii, które - ogołociwszy z mięsa rzucone im ciało - oczekiwały na kolejne. Było widać, że Shuai jeszcze nie skończył i jedynie czekał na ciszę; uniesioną lekko dłonią zasygnalizował Yishenowi, aby tym razem nie wymuszał jej stukotem laski.
Już wiedział, że jeśli da im jeszcze chwilę, uciszą się sami - nawzajem.
- To tylko jedna z dobrych wieści - ogłosił wreszcie w tym wyczekującym milczeniu. - Yishen?
- Na pewno wszyscy zdajecie sobie sprawę z wyzwania, jakim jest zapewnienie wody pitnej aż czterdziestu osobom. Pod tym i pozostałymi względami pozostajemy transparentni - oświadczył Yishen i na moment pokornie spuścił głowę. - Jak wiecie, w ostatnich dniach niezbędne stało się bardziej rygorystyczne racjonowanie wody. Chcę, abyście wiedzieli, że wszyscy dokładamy starań, aby podobne ograniczenia...
- ... pozostały ostatecznością - dokończył po angielsku Jianshe. - Czyżby...? - dodał jeszcze cichszym szeptem, a Ralf przytaknął na to lekko.
Wiedzieli już, że to wodę Wen postanowił dostarczyć z magazynu, którego adres, w zamian za broń, zapewnił mu Ralf. Palety blisko dwudziestolitrowych baniaków piętrzyły się na zapleczu - błękitne i przeźroczyste jak przeszklone wieżowce pyszniące się wśród skromniejszej zabudowy.
- Z tego miejsca chcielibyśmy wyróżnić Wena - odezwał się znów Shuai; było niemal słychać, jak w tej ciężkiej i poważnej ciszy parę osób otworzyło zdziwione usta. Ci, którzy byli zaangażowani w transport, już wiedzieli, że to on go zlecił; pozostali musieli zadowolić się domysłami. - W chwili, gdy wody zaczęło brakować, Wen wyszedł z własną, oddolną inicjatywą i zapewnił nam ją na własną rękę. Dzięki Wenowi przez najbliższe dwa tygodnie nie musimy się o nią martwić.
Zanim parę osób zerwało się na nogi do przetkanej okrzykami owacji, Ralf zauważył, jak Claude pochwalnie poklepał Wena po plecach. Póki to nie nastąpiło - w tej lawinie sypiących się oklasków - Ralf czuł się niemal źle ze świadomością tego, co miało zaraz nastąpić.
Mimo wszystko zarówno w noc ich wyjazdu, jak i powrotu, Wen wykazał się wobec niego życzliwością, na którą obecnie nie zdobyłby się prawie nikt. W tych okolicznościach umiał lepiej niż Ralf odsunąć na bok nieprzerwany nawet przez chwilowe porozumienie konflikt, który - oficjalnie - trwał w najlepsze.
Ale gdy Claude poklepał go po plecach, Ralf wyzbył się reszty skrupułów. Wymienił z Jianshe krótkie, porozumiewawcze spojrzenie i nagle, wśród uspokajających się oklasków, dało się słyszeć głośne, pobłażliwe prychnięcie - pełne gorzkiego i rozczarowanego rozbawienia.
Ludzie zaczęli milknąć.
Guanting zsunął się w siedzeniu; od momentu, gdy Wen powiedział mu o rozmowie z Ralfem wiedział, że to wszystko było kwestią czasu. Wbił spojrzenie w Wena. Mówiłem ci, chciał wysyczeć spomiędzy zaciskających się zębów, kurwa mać, mówiłem ci, że tak będzie. Powiedział mu wtedy, że równie dobrze mógł podpisać pierdolony pakt z diabłem i najchętniej powtórzyłby to znowu, gdyby nie to, że twarz samego Wena zesztywniała z napięcia, oraz gdyby nie to, że reszta mogłaby ich usłyszeć. On jeden wiedział, że to od Ralfa Wen otrzymał namiary na magazyn i obaj bali się chwili, w której ta informacja dotarłaby do kogokolwiek z ich grupy. Już Guanting miał go ochotę za to udusić; co dopiero ci, których łączyła z nim mniej zażyła relacja. Zawarte za ich plecami porozumienie z wrogiem całkowicie zdyskredytowałoby go nie tylko jako dowódcę, ale jako jednego z nich.
- Dwa tygodnie? - Jianshe niemal ze śmiechem powtórzył po Shuaiu.
- Panie Xu - Yishen zamierzał go uciszyć, ale Shuai znów uniósł dłoń, zaciekawiony przyczyną tego niepohamowanego wyrazu oburzenia.
- Tylko dwa tygodnie - Jianshe zrobił to ponownie, jak echo, lecz głośniejsze.
- Czy coś nie tak, panie Xu? - zainteresował się Shuai. Zrobił to spokojnym głosem, jakby w razie zaistnienia takiej potrzeby był gotowy spacyfikować Jianshe w inny sposób, niż udzieloną mu naganą.
- Z całym szacunkiem, ale trudno, aby coś było w porządku, gdy mówicie o dniach i tygodniach - Jianshe dźwignął się na nogi, aby było go lepiej słychać, lecz przede wszystkim po to, aby było go widać spomiędzy tych, którzy stali. Niektórzy zaczęli siadać, inni wycofali się pod ściany i parapety chcąc zejść z linii wzroku Shuaia. - Czy dwa tygodnie to naprawdę wszystko, na co nas stać? Czy ktokolwiek ma pojęcie, jakim wymiarem czasowym operowaliśmy, zanim nasze grupy się spotkały?
- Panie Xu - laska Yishena uderzyła o podłogę.
- Niech mówi.
- W najbardziej pesymistycznych ze swoich szacunków Ralf nigdy nie zszedł do okresu tak śmiesznie krótkiego, jak tydzień, lub dwa - zagrzmiał Jianshe, bardziej ze smutną desperacją, niż gniewem. - Mówiliśmy o miesiącach, które mógł nam zagwarantować. O całych latach, które mógł nam obiecać.
Mogło się wydawać, że walczył o to, by jego głos się nie załamał od przebrzmiewającego w nim żałosnego rozgoryczenia. W szmerze, który rozszedł się salą konferencyjną, przepraszająco odtrącił ramię próbującego go usadzić Ralfa, jakby chciał powiedzieć, że musi to zrobić - ale i to było tylko przedstawieniem.
Miał ich uwagę, więc mówił dalej.
- Czy nikomu nie przyszło do głowy, dlaczego ten sam człowiek, który prawie go zabił, który prawie zabił ich obu - Jianshe mimo wszystko wskazał w kierunku Claude'a, prawie jakby mu współczuł - awansował Ralfa? Dlaczego ci sami ludzie, którzy go katowali i torturowali, z dnia na dzień przyjęli słowo Ralfa za święte? Dlaczego nie kwestionowali jego poleceń i przyjmowali rozkazy, chociaż jest obcokrajowcem?
To w tamtej chwili Claude podniósł się i wyszedł; Ralf odprowadził go wzrokiem, dotąd wbitym w Jianshe - wystarczająco karcąco, aby było jasnym, że ta przemowa nie wyszła z jego inicjatywy. Dokładnie tak, jak zdążyli to wcześniej ustalić.
Co tak właściwie było powodem, dla którego jego wyjście ubodło go tak dotkliwie? Inni mogli wyjść za nim, to była realna obawa - ale to nie ta myśl zabolała Ralfa.
- Zobaczyli w nim przyszłość - sam Jianshe obejrzał się na Ralfa prawie smutnym wzrokiem, jakby znów błagał go o wybaczenie, że dał się ponieść. - Obietnicę dostatku, która była w stanie utrzymać w ryzach nawet najbardziej rozbestwionych spośród ludzi Zhenga. Ralf mógł dysponować nimi do woli; a tu? Nawet, gdy czarno na białym mówi wam, że nad czymś pracujemy, że to ważne, może zajmować się tym tylko w wolnym czasie, lub wtedy, gdy wszyscy śpią. Nawet, gdy mówi wam, że może zapewnić ogrzewanie, tylko jeden, jedyny He, zgłasza się do pomocy, choć wszyscy wiedzą, że zamiast zajmować cały dzień, ten transport mógłby być kwestią paru godzin.
- Jianshe, proszę. Wystarczy - Ralf ponownie pociągnął go za marynarkę, ale Jianshe nie dał się usadzić.
Tym razem trzykrotny stukot laski okazał się bezsilny wobec poruszenia; w sali zawrzało. Yishen uderzył nią jeszcze raz, tym razem głośniej.
Zanim Shuai zabrał głos, powiódł wzrokiem po twarzy Yishena i Qiaozhen.
- Na tym skończymy - poinformował wszystkich. - Możecie się rozejść. Ralf i Jianshe zostają. Podejdźcie tu.
Ostatnie spośód niespiesznie wylewających się z sali osób oglądały się na nich z zaciekawieniem, jakby liczyły, że zdołają usłyszeć cokolwiek z mającej mieć miejsce rozmowy. Nikt jednak nie zabrał głosu póki drzwi pozostały otwarte.
Wreszcie ktoś je za sobą zatrzasnął.
- Bardzo was przepraszam - Ralf spojrzał w oczy kolejno Qiaozhen, Yishenowi i Shuaiowi, ale ten ostatni pokręcił głową.
- W porządku, Ralf. Powiedz mi tylko, czy to prawda.
- Miesiące i lata?
- Tak. Dla ilu osób?
- Lata dla setek. Miesiące dla tysięcy. Nie mówimy tylko o wodzie.
Cała trójka spojrzała po sobie i gdy wrócili wzrokiem na Ralfa, on zrozumiał, że powinien mówić dalej.
- Nie licząc produktów świeżych, nie ma ani jednej rzeczy, której nie jestem w stanie zapewnić - zadeklarował bez pośpiechu, z tą pewnością siebie, do której nie musiał już nikogo przekonywać. - Od wyżywienia po paliwo, od produktów podstawowych po te, które byłoby ciężko dostać jeszcze przed tym wszystkim. Mogę je dostarczyć w niemal każdej ilości.
- Jak? - to pytanie mimowolnie wyrwało się z ust Qiaozhen. - Jakim cudem...?
Jianshe zachęcająco spojrzał na Ralfa, który obejrzał się na niego przez ramię.
- Nazwijcie jedną rzecz, której pilnie potrzebujemy - zaproponował. - To może być cokolwiek. Czy pół godziny ci wystarczy, Ralf?
- Dajcie mi piętnaście minut. Potem możemy jechać.
- Dokąd?
- Wszystko jest gotowe - Ralf spojrzał w lusterko na siedzącego z tyłu Yishena i Qiaozhen, która z nieznanego mu powodu nie zechciała zająć miejsca pasażera u jego boku; zamiast tego usiadł tam Shuai, który z pewnym zaciekawieniem, ale i wzgardą kogoś, kto znał zarówno prawdziwą cenę luksusu, jak i złudzenie jego wartości, przyjrzał się samochodowi i jego wnętrzu. Był człowiekiem, który nie zaśmiałby się na głos, ale Ralf podejrzewał, że w duchu bawiły go zarówno te drogie zabawki, jak i zbyt wytworne jak na okoliczności ubrania, po które nikt oficjalnie nie zabraniał im sięgać. Co innego im zostało?
Jianshe, Noah, Yan i He jechali w jaguarze przed nimi; to był osobliwy konwój, pancerny mercedes i mruczący przed nim sportowy samochód, którym jeszcze niedawno ze względu na zbyt otwarcie kapitalistyczne skojarzenia jeździliby tylko ci spośród wysoko postawionych członków partii, którzy mogli pozwolić sobie na takie zarzuty.
Dla samego Jianshe stanowił dotąd zakazany owoc; jeszcze na studiach za granicą zazdrościłby go tym spośród swoich znajomych, których rodzice parali się biznesem intensywniej niż polityką; choć w tym kraju to od niej uzależnione było samo jego istnienie.
Ralf pamiętał, jak podczas którejś z ich wspólnych jazd Jianshe gorzko śmiał się z tych niewyobrażalnie odległych dni, w które na zajęcia o ósmej rano jego znajomi z Chin podwozili go wściekle pomarańczowymi porshe i turkusowymi ferrari.
Teraz Ralf miał przed sobą smukły, czarny tył jego własnego jaguara.
- Wózki widłowe, parę zabezpieczonych flot ciężarówek, benzyna i diesel - wymieniał beznamiętnie Ralf, dostosowując prędkość do auta przed nimi. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio prowadził; kiedy ostatnio jechał za kimś, zamiast mieć przed sobą jedynie opustoszoną ulicę? - Całe zaplecze logistyczne. Oraz dźwigi - to do ich obsługi potrzebny będzie nam He. Nie jest trudna: to nowoczesne systemy, ale ich manualne sterowanie nie powinno stanowić problemu.
- Podobno byłeś prawnikiem - przypomniała na głos Qu, bardziej sobie, niż komukolwiek. - Tak jak Jianshe.
Jednym z największych spośród nurtujących ją pytań było to, dlaczego Zheng miał bezpośrednio pod sobą dwóch prawników; z jakiegoś powodu ten dobór głównodowodzących był osobliwszy, niż ten, którym kierował się Shuai. Koszykarka i muzyk - to było dziwne, w porządku, lecz ona była dotąd kapitanem drużyny, a w Yishenie było coś, co pozwalało mu dyrygować ludźmi. Ale prawnicy - to było osobliwe, jakby Zheng wiedział coś, o czym oni nie mieli pojęcia. Liczyła, że wizyta w Pekinie rozwieje jej wątpliwości, ale sądownictwo i państwowość odeszły wraz ze sprawującymi te wszystkie funkcje ludźmi. Czy bezpowrotnie?
Spojrzała w oczy Ralfa w lusterku i nagle pomyślała, że być może nie.
Być może wcale tak nie było.
- Byłem i jestem wieloma rzeczami - wzruszył ramionami Ralf. - Także prawnikiem. Nie przypominam sobie, aby ktokolwiek z was chciał poznać mnie bliżej, ale to jest teraz bez znaczenia - uśmiechnął się samymi kącikami ust. Ten uśmiech nie był w stanie dosięgnąć oczu, pozbawionych wyrazu i skupionych znów na drodze. - Może nadarzy się ku temu lepsza okazja.
Może lepiej, aby tak zostało, dodał w myślach.
Zbliżali się do portu; Ralf był tu już wystarczająco wiele razy, aby trafić do niego także samodzielnie, ale sam już pomysł, aby prowadził, spotkał się z pytającym spojrzeniem Jianshe, które zbył własnym - uspokajającym. Od wielu dni nie był bardziej wyspany, nawet jeśli i tej nocy nie spał szczególnie mocnym snem.
Widok rozrzuconych wokół jego terenu wielobarwnych kontenerów nie napawał optymizmem i Ralf widział zdezorientowane spojrzenia swoich pasażerów odbijające się w przyciemnionych szybach auta. Panował tu chaos, ale on już widział w nim porządek.
Umiałby nazwać statki, na które miały trafić; statki, z których zostały zrzucone; oraz te, które zatrzymały się - czy na zawsze? - na wyrastającej przed nimi morskiej linii horyzontu. Już bezpaństwowe, choć i je, i bezpańskie kontenery, zdążył okrzyknąć własnymi. To myślenie było niemal obrzydliwie kolonialne i w innych czasach być możne wzbudziłoby w nim podszytą rozbawieniem wzgardę, tą samą, z którą Shuai usadawiał się na skórzanych obiciach ich auta. W jeszcze innych śmiałby się z Claudem z dzielących niegdyś Tianjin niemieckich i francuskich koncesji.
Ale czasy się zmieniły.
Na wysokości parkingu jednego z centrów logistycznych z jaguara Jianshe wysiedli wszyscy poza nim samym. Noah, Yan i He przesiedli się do zawczasu przygotowanej ciężarówki.
Już na trzy pojazdy jechali korowodem spowolnionym przez wzgląd na załadowany do niej wózek widłowy, ale to tempo, poza tym, że bezpieczne, pozwalało na dokładne przyjrzenie się masywowi portu, porośniętemu kanciastymi szkieletami górujących ponad wszystkim dźwigów. Były wysokie na dobre parę pięter i gdyby nie ich żółte zabarwienie wyglądałyby jak dziesiątki dorysowanych ołówkiem prostokątów - równo, od linijki - na wypełniającej całe pole widzenia panoramie portu.
Z nieznacznie przyłożonymi do szyb twarzami Yishen i Qiaozhen przypatrywali się piętrzącym się kontenerom jak turyści na wycieczce w obcym im mieście, ale Ralf wiedział już, że jego rozległe alejki i surowa architektura kontenerów, które - ułożone obok siebie, jedne na drugich - przewyższały rozmiarem niejeden budynek, robiły największe wrażenie podczas pieszych przechadzek, wymuszających zadzieranie głów na niewidoczne przez zadaszenie auta przestrzenie pomiędzy sąsiadującymi ze sobą stosami ładunków.
Dopiero gdy wysiedli mogli spojrzeć na tyle wysoko, by zauważyć najwyżej położone z kontenerów. Tylko Shuai patrzył po prostu przed siebie, jakby już tu kiedyś był.
Korzystając z chwili, którą oni sami poświęcili na rozejrzenie się dookoła, Ralf otworzył dwuskrzydłowe drzwi bagażnika mercedesa - zanim jednak wypchał kieszenie dwiema garściami przypominających naboje snajperskie plomb kontenerowych, powiódł dłonią po niedomytej plamie krwi na jego tapicerce.
Raczej Claude'a, niż jego własnej.
Roztarł rdzawy pył między palcami i zatrzasnął za sobą bagażnik.
Yishen prawie cofnął się gdy jego wzrok padł na masywne, stalowe obcęgi, które Ralf podrzucił w dłoni, poprawiając jej chwyt. Były większe niż jego ramię. Z kieszeni jego płaszcza wystawała także mniejsza plombownica; to były dwa ciężkie i niepasujące do jego eleganckiego ubioru narzędzia. Sam Ralf przyglądał się metalowym szczękom jak chirurg końcówce skalpela przed przystąpieniem do operacji.
Tylko Shuai wiedział, że on sam w podobny sposób przypatrywał się własnym narzędziom, tym, które pozwalały na wyciągnięcie informacji od najoporniejszych osobników - takich jak Zheng.
- Obcęgi? - zapytał Yishen po tej pierwszej chwili zdziwienia.
- Nożyce - poprawił go Ralf. - Do przecinania plomb kontenerowych.
Wygrzebał jedną z kieszeni i uniósł ją na wysokość własnego wzroku, pozwalając wszystkim przyjrzeć się jej budowie z bliska. Postanowili korzystać z boltowych; druciane, choć spełniłyby swoje zadanie, były zbyt łatwe do zdjęcia.
- Tymi zabezpieczymy kontener. Moglibyśmy przetransportować do Marriotta choćby i cały - flota tirów jest gotowa do użytku, brakuje nam jedynie kierowców - ale nie widzę celowości przetrzymywania tam dwudziestu pięciu europalet.
- Ilu? - zdziwiła się Qu, wtedy jeszcze zakładając, że jedynie się przesłyszała.
- Dwudziestu pięciu. W tylko jednym kontenerze - wyjaśnił Ralf. - Ich samych są tu ich tysiące - parędziesiąt, może paręset.
W międzyczasie Jianshe zdążył wysiąść ze swojego zaparkowanego tuż obok auta. Ciężarówka obrała inną trasę, ale Noah wiedział już dokładnie pod który z kanciastych stosów kontenerów mieli się skierować. Ralf wskazał przed siebie końcówką stalowych nożyc.
- Tędy.
Echo ich kroków rozeszło się alejkami portu jakby szli z co najmniej setką osób, chociaż to były tylko dwie pary postukujących obcasami szybletów - szpiczastych i połyskujących czernią - dwie maszerujące pary wojskowego obuwia, kroczącego naprzód ciężko i rytmicznie - jakby to był cały legion, cała armia - oraz wygodne buty Yishena, ciche, bo o jego obecności świadczyły regularne uderzenia laski o asfalt. Jeszcze zanim wysiedli Ralf zdążył zasugerować mu, aby podjechał na miejsce z Jianshe - mieli pokonać pieszo ten krótki odcinek drogi - ale Yishen uprzejmie odmówił.
Chciał poznać przyczynę, dla której wysiedli z aut; dla której sama ciężarówka zmieniła trasę, choć mogłaby pojechać prosto. Ona musiała istnieć i chyba domyślał się, co nią było - nie, kto nią był.
Bo leżące paręset metrów przed nimi zwłoki kiedyś były człowiekiem. Było coś groteskowego w tym, że Yishen zdążył poznać jego imię.
Rozpięte poły czarnego płaszcza Ralfa zatrzepotały nad miniętym Gaspardem z kolejnym z jego długich i niespiesznych kroków. Jianshe ominął go szerokim łukiem, jakby zachowanie dystansu mogło oddalić od niego świadomość, że od podzielenia jego losu go samego dzielił jeden niewłaściwy krok. Zrozumiał zrobioną przez Ralfa aluzję już poprzednim razem, gdy go widzieli.
Z Gasparda nie zostało wiele: te z tkanek, których nie rozszarpały mewy, spłynęły z rozpostartych na środku drogi kości, na których przyschły, lecz tylko z wierzchu, tam, gdzie sięgało słońce. Było widać, że dzioby okolicznego ptactwa przedarły się do jego wnętrzności otworami, które utorował im przebijający się przez odzież nóż. Ziejące ciemną i krwawą pustką oczodoły patrzyły w nicość, widząc zarazem wszystko i nic, każdego i nikogo.
Brakowało mu oczu i warg oraz części policzka, a spomiędzy poszarpanej dziobami przegnitej skóry wystawały zęby, jakby wyszczerzył je w ostatnim, pośmiertnym uśmiechu. Ralf, znowu ty?, zdawała się pytać ziejąca z jego ust pustka. I tym razem bez Claude'a? Zaraz pomyślę, że jednak kłamałeś: jesteś pewien, że go nie zabiłeś? Witaj, Jianshe - nadal żywy? Widzę, że przyprowadziliście kolegów. I koleżankę.
Schowane za okularami oczy Yishena mimowolnie potoczyły po rdzawym śladzie krwi rozlanym wokół Gasparda. Było jej wystarczająco dużo, by nie zmyły jej deszcze; Yishen był pewien, że nawet, gdy przysychała, jego krople jedynie wbijały ją głębiej w asfalt. Nie miała którędy spłynąć, aż zastygła w tym ostatecznym kształcie.
Przeniósł wzrok na Ralfa.
- Nie mieliśmy jeszcze sposobności aby go stąd zabrać - oznajmił Ralf i przytrzymał się, bo kroki, które jeszcze przed chwilą słyszał za swoimi plecami, teraz zamilkły. - Zajmę się tym przy innej okazji.
Prawie ruszył dalej, ale poczuł na sobie spojrzenie Yishena - i wtedy zrozumiał, że on wiedział.
Chwilę patrzyli tak sobie w oczy: dwoje ludzi wiedzących, że to Ralf go zabił.
Jedynie obrócenie się na pięcie i ruszenie znów przed siebie pozwoliło Ralfowi ukryć gorzki uśmiech, z którym przywitał przykrą świadomość, że Yishen dowiedział się tego od Claude'a. Były momenty, w których szczerze żałował surowości, z jaką go potraktował, chwile słabości, w których bał się, że mimo wszystko byłby mu gotów wybaczyć, a nawet go przeprosić - ale nie był pewien, co było gorsze: nierozmyślność, z którą Claude kolejny raz podzielił się poufną i wrażliwą informacją, czy przypuszczalna celowość tego zabiegu. O czym jeszcze dowiedział się Yishen?
Qiaozhen nerwowo rozejrzała się na boki, jakby bała się, że nie byli tu sami; jej ręka prawie powędrowała do kabury.
- To stare ciało - uspokoił ją Yishen.
- Okolica jest pusta - dodał Ralf, bo pozwalało mu to przejść do innej kwestii. - Na ten moment nie musimy martwić się zabezpieczeniem kontenerów, ale ich transport, szczególnie cykliczny, mógłby przyciągnąć niepotrzebną uwagę. Poza nim musimy uwzględnić szczególną newralgiczność dwóch momentów: załadunku, lecz przede wszystkim pracy dźwigu - kontynuował rzeczowym tonem, krocząc dalej z wpatrzonym przed siebie wzrokiem. - Ten pierwszy stwarza ryzyko kradzieży towaru, ją moglibyśmy przeżyć. To drugi jest istotniejszy. Zabezpieczyliśmy klucze i karty do wszystkich dźwigów, także tych mniejszych, ale nie możemy pozwolić sobie na to, by trafiły w niepowołane ręce. Rozważaliśmy też radykalniejsze kroki, bo dopuszczamy możliwość, że jeśli nie poczynimy ich pierwsi, ktoś zrobi to za nas - jednak na ten moment wydają nam się zbyteczne.
- Na ten - powtórzył Yishen. - A w przyszłości?
Ralf obejrzał się na niego z lekkim uśmiechem. Jego ręką z każdym krokiem poruszało ciężkie wahadło niesionych obcęgów, bujające się jak w starym zegarze.
- Nie możemy ich wykluczyć - przyznał i krótko spojrzał na Jianshe. Nie zamierzali wygłaszać na głos wszystkich ze scenariuszy, które brali pod uwagę - choćby z obawy przed tym, że niektóre z nich mogłyby okazać się samospełniającym się przepowiedniami. - To zależy od skuteczności nadzoru: wewnętrznego i zewnętrznego. Ale o tym porozmawiamy później. Jesteśmy już prawie na miejscu. He?
Z zatrzymanej pod jednym ze stosów kontenerów ciężarówki, stojącej tuż przy wejściu na rozpostarty ponad nimi korpus dźwigu, zdążyli wyskoczyć Noah, Yan i He, który poczynił parę kroków w tył, niezbędnych do objęcia wzrokiem jego przestrzennego, prostokątnego szkieletu. Zawołany po imieniu przeniósł uwagę na Ralfa.
- Poproszę cię, abyś poszedł z nami - on sam skinął głową na stalowe schody, prowadzące zygzakami do panelu kontrolnego dźwigu. - Yan? Noah? Poczekajcie proszę na dole, tylko z boku. Zapraszam.
Gestem wskazał otwartą przed pozostałymi bramkę u podstawy schodów, którą podparł zostawionymi tam tymczasowo obcęgami. Metalowe stopnie dźwięczały, drając pod ich butami, gdy pięli się w górę; było czuć jak dygotanie barierek ilekroć ktoś - nieroztropnie spojrzawszy w dół przez stalowe kraty stopni - odruchowo złapał się poręczy. Jedynie Yishen, jeżeli już oderwał od niej nieprzerwanie sunącą po chłodnym metalu dłoń, to tylko po to, by dać oglądającej się na niego Qiaozhen znać, że jest w porządku, da radę, przynajmniej w górę. Przełożył laskę do drugiej dłoni, wiedząc jak liche oparcie będzie stanowić dla niej ta pusta przestrzeń wypełniająca każdą z krat schodów. Gdyby spojrzeli pod nogi pod odpowiednim kątem, między nachodzącymi na siebie siatkami mogliby zobaczyć czerń asfaltu.
Już w połowie drogi znaleźli się dość wysoko, by ten widok mógł przyprawić o zawrót głowy. Dmący na tej wysokości wiatr poruszał stalowym szkieletem dźwigu z cichymi skrzypnięciami i zanim na samym szczycie uderzył w nich chłodny powiew, Qu poprawiła kołnierz kurtki. Musieli zmrużyć oczy, lecz gdy tylko je otworzyli, ukazał im się widok, który chciał im pokazać Ralf: bezkres morza, wysokie szeregi kontenerów, gmachy hangarów i strzeliste sylwetki wieżowców na horyzoncie, sterczące jak ogołocone do kości żebra.
Ralf otworzył drzwiczki kabiny dla operatora: małego pomieszczenia, które pomieściłoby trzy osoby. Puszczony przodem He opadł na fotel przy panelu kontrolnym, przyglądając się przyciskom i dźwigniom. Shuai pozostał na zewnątrz, lecz Yishen i Qu z progu kabiny mogli zobaczyć, jak Ralf sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, aby wyjąć z niej kluczyk oraz uczepiony smyczy identyfikator jednego z niegdysiejszych operatorów dźwigu, którego podobizna przelotnie wyświetliła się wraz z imieniem - Xia Zhou - na dotykowym ekranie, zanim on sam wypełnił się widokiem z kamery.
Gdyby ta zawiodła, identyczny rozpościerał się pod przeszkleniem: kolorowe prostokąty kontenerów i bujający się na wietrze elekromagnetyczny chwytak przystosowany do ich kształtu.
Ralf zaprosił ich do środka skinięciem palców, którymi zaraz wrócił na ekran. System operował wyłącznie po chińsku, ale już wiedział, który z przycisków menu go interesował. Kiedy te rozwijało się na wyświetlaczu, on sam sięgnął po książeczkę instrukcji na półce ponad ich głowami. Położył ją przed He, który musiał już wiedzieć, na której stronie znajdował się opis przycisków, bo Noah przezornie wręczył mu inny egzemplarz jeszcze przed wyjściem.
- Początkowo liczyliśmy, że tryb kontroli celnej pozwoli nam na uproszczenie tego procesu: wystarczyłoby wpisać numer identyfikacyjny i dźwig wykonałby pracę za nas - opowiedział im Ralf. - Ale dane o położeniu kontenerów musiały być trzymane w sieci wewnętrznej, więc zostaje nam tryb ręczny. Drugi rząd, trzecia sztuka od góry. Jestem pewien, że dasz radę.
He wyjrzał przez szybkę, jakby sprawdzał, czy obraz na ekranie pokrywał się z tym, co mógł zobaczyć własnymi oczami.
Yishen i Qiaozhen spojrzeli po sobie. Skąd Ralf to wiedział?
- Pozostałe odstaw z lewej - Ralf poprosił He, wskazując przestrzń, którą miał na myśli. - Ten, który nas interesuje, będzie trzeba postawić na ziemi obok nich. Nigdzie nam się nie spieszy. Będziemy na zewnątrz, aby ci nie przeszkadzać, ale zawołaj mnie, gdyby coś się działo.
He przytakiwał na jego słowa, wyraźnie skupiony na powierzonym mu zadaniu. Jeszcze gdy wychodzili usłyszeli pracę plecionych, stalowych lin, które kontrolnie opuścił i uniósł. Zanim dźwig przesunąłby się po szynach, Ralf chwycił się barierki rękoma.
- Radzę wam zrobić to samo - uprzedził ich, pamiętając szarpnięcie, z którym jeden z nich ruszył, gdy przed paroma dniami uruchomili go na próbę.
- Tu jest prąd? - zdziwiła się Qiaozhen jeszcze zanim warkot pracującego silnika sprawił, że po towarzyszącym zmianie kierunku gwałtownym targnięciu - wystarczająco mocnym, by natychmiast zrozumiała, że Ralf miał rację - zaczęli przesuwać się na tej niemal zawieszonej w powietrzu platformie w bok.
Ralf pokręcił głową, choć wiedział, że rozbłysk ekranu mógł być mylący.
- To wszystko diesel - wyjaśnił. - Były podpięte do sieci, to prawda - na pewno zauważyłaś te kable - ale port tego pokroju nie mógł pozwolić sobie na to, aby przerwa w dostawie prądu wywołała opóźnienia.
Zdążyli obejrzeć te silniki podczas jednej z poprzednich wizyt w porcie - masywne na tyle, by do ich montażu niezbędny był wciągnik.
Sunący po koleinach szyn dźwig przypominał przesuwający się z lewa na prawo toner drukarki - robił to jedynie wolniej i ciężej. To do pracy w szumie drukarek przywykł Ralf, ale wiedział, że w tych nieodległych czasach świetności nieustannie pracującego portu dźwigi operowały niemal w niemal tym samym tempie. Ile ruchów drukujących dokumenty tonerów przekładało się na jeden ruch dźwigu? Ile ich ruchów doprowadziło do tego momentu - momentu, w którym on sam stał na jednym z nich, oczekując grzmotu chwytającego i opuszczającego stal magnesu?
Brzmiało to jakby tuż pod ich stopami rodziła się burza. Qiaozhen wodziła po tym wszystkim wzrokiem, chociaż nie chciała dawać Ralfowi do zrozumienia, że robiło to na niej wrażenie.
- Spójrz w tamtą stronę, na równoległy brzeg - on sam wskazał miejsce, które miał na myśli, oparłszy się łokciami o barierkę. - Tamte zasilają panele słoneczne, ale nawet w ich przypadku nikt nie polega na jednym źródle energii. Też mają silniki. Również na diesel.
Spojrzała w tym kierunku - po drugiej stronie kanału w niemal gadzich łuskach porastających zadaszenia budynków paneli słonecznych faktycznie odbijało się jasnoszare niebo - ale jej uwagę zaraz na powrót przyciągnął Ralf, który w tym czasie wyjął z kieszeni opakowanie papierosów.
Yishen nie powstrzymał się przed rzuceniem okiem na ich markę i z trudem powstrzymał cisnący mu się na usta kwaśny uśmiech. Nie nazwałby tego rozbawieniem, za przesadę uznałby także pogratulowanie sobie tego trafnego domysłu, bo kiedy je zobaczył - kiedy to zrozumiał - wszystko wydało mu się aż nazbyt oczywiste. Przewidywał, że Ralf okaże się palić te same papierosy, co Claude, znał także ten pozornie obojętny wyraz twarzy, z którym odchylał się, wypuszczając z płuc dym. Nie musiał nawet zauważyć krótkiego zerknięcia Ralfa na ramię Jianshe, kiedy ten oparł się o barierkę obok niego, by zrozumieć, że tak naprawdę na jego miejscu - lub w miejce ich wszystkich - powinien stać ktoś inny.
Zza szyby kabiny operatora He z zaniepokojeniem obserwował palącego Ralfa, ale tym razem powstrzymał się od skomentowania tego na głos, zbyt skupiony na ostrożnym odłożeniu kontenera. Powoli zaczynał odnosić także wrażenie, że zwracanie Ralfowi uwagi było nie na miejscu, podobnie jak nie odważyłby się pouczać Shuaia.
Także Qiaozhen zerkała na niego raz za razem i kiedy z kolejnej kieszeni wyjął skórzane rękawiczki, cienkie tak, że nasunięte na kostniejące z zimna dłonie powlekły je z dokładnością chirurgicznego lateksu, sama zrozumiała dwie rzeczy: to, że zgodnie z przwidywaniami Guantinga w jednej z tych kieszeni na pewno krył się nóż, oraz to, że gracja, z którą Ralf zapinał ich zatrzaski na przegubach, ta bezwiedna wprawa, z którą je poprawiał, oznaczała jedno. Nawet, jeżeli zabrał tę kosztującą krocie parę z któregoś ze sklepów, musiał kiedyś posiadać identyczne. Być może nawet były jego własne - i na tę myśl, na świadomość, że ludzie jego pokroju mieli dalej decydować o losie pozostałych, zmarszczyła się na tyle, by to zauważył.
Był wtedy gotów zdjąć rękawiczki i pożyczyć je Qiaozhen - przypuszczał, że mogła marznąć, skoro on sam poczuł chłód - ale ta pokręciła głową i schowała ręce w kieszeniach kurtki. Może kiedyś by je przyjęła, może nawet uznałaby ciepło nagrzanej jego dotykiem skóry za przyjemne, ale nie teraz.
Ralf wzruszył ramionami i zaciągnął się kolejny raz, aż zrozumiał, że platforma dźwigu nie przemieszczała się już od dłuższej chwili. Ostatnie z ciężkich tąpnięć kontenera zabrzmiało inaczej, kiedy ten, zamiast na rosnącą kolumnę pozostałych, został odstawiony na asfalt.
Ralf rozejrzał się po twarzach wszystkich, także He, który wychylił się z kabiny, ale to wbite w horyzont spojrzenie Shuaia zwracało uwagę na tyle, by wszyscy powiedli śladem jego wzroku.
Shuai patrzył na dwa zakotwiczone na linii horyzontu statki.
- To Globe - poinformował ich Ralf. - Utknął tam gdy Tianjin się zamknął. Przypuszczalnie zostało im jedynie tyle paliwa, by tu dopłynąć, bo w przeciwnym wypadku poszukaliby szczęścia gdzieś indziej - z tego, co wiem, przynajmniej Korea nie groziła żadnej jednostce otwarciem ognia gdyby ta wpłynęła na jej wody terytorialne. Pewnie przyspieszyli, licząc, że zdążą, chociaż załadowali tyle, że z troski o wyporność mogli pozwolić sobie na zatankowanie jedynie takiej ilości paliwa, która wymusiła na nich ograniczający jego zużycie slow steaming - ale ktoś pewnie zaryzykował i zwiększył prędkość. Albo kapitan uznał, że na środku morza będą bezpieczniejsi.
- Co z załogą? - to Qiaozhen wypowiedziała na głos pytanie, które pojawiało się w głowie każdego, kto spojrzał na ten statek. Shuai podał jej lornetkę, lecz kiedy przyłożyła ją do oczu, zrozumiała, że Ralf nie przeczytał nazwy statku z jego boku. Z tej odległości niemożliwym było ani odróżnienie od siebie liter, ani niepomylenie ich z liczbami i znakami. Qioazhen znów zastanowiła się skąd to wiedział. Kiedy podłapawszy jej spojrzenie Yishen pokręcił głową, zrozumiała, że on także ponownie zadawał sobie to pytanie.
- Pewnie to samo, co z pasażerami. Zawsze znajdowało się dla nich miejsce poza ładunkiem - szczególnie gdy zawieszono połączenia lotnicze. To nie mogła być przyjemna podróż. Tak samo ten statek obok - choć w jego przypadku nie jestem nawet pewien, jaki to rodzaj.
- Ponieważ nie do końca statek - poprawił go He, ośmielony ciszą, która wtedy zapadła. - To FPSO, stoi w miejscu poprzedniej platformy wiertniczej. Całe wybrzeże jest pełne ropy i gazu.
- F-P-S-O - powtórzyła za nim Qiaozhen, oddając lornetkę w wyciągniętą dłoń Shuaia. Nie znała tego skrótu; chyba nikt poza He i Ralfem go nie znał.
Ralf wrócił pamięcią do czasów studiów, choć może i bliższych, bo przecież i ich ubezpieczeniami musiał niegdyś zajmować się ktoś, kogo znał - i nagle pomyślał o kosztowności wycieków ropy, a to hasło pociągnęło za sobą kolejne. Dopasował słowa do liter akronimu.
- Pływający punkt produkcji, przechowywania i załadunku - wyrecytował, bardziej do siebie, niż pozostałych, bo z przepraszającym spojrzeniem He zdążył rozwinąć niewiele mówiący im wszystkim skrót po chińsku.
Kiedy Shuai odłożył lornetkę od oczu spojrzenie jego i Ralfa spotkało się dwadzieścia kilometrów dalej, na linii horyzontu, z tej wysokości sięgającej samej granicy wód terytorialnych Chin - tych dwunastu mil morskich, z których prawo uczyniło nieprzekraczalną dla Globe granicę, i które stanowiły gwarancję politycznie bezspornych odwiertów.
Otwarta dłoń Shuaia wskazała na FPSO niemal zachęcająco, jakby już wtedy zrozumiał, że jeśli Ralf nie nasyci się zasobami lądu, spróbuje sięgnąć po te, które mogło zaoferować morze.
- To ropa?
- Ropa - potwierdził He, kiedy sam Ralf przestał patrzeć przez podaną mu lornetkę. - Gaz płynął rurociągami.
- Jest jej sporo w stojących tam tankowcach, także przetworzonej na diesel i benzynę, prawdopodobnie więcej, niż bylibyśmy w stanie zużyć - Ralf znów wskazał jakiś punkt w oddali, ale statki, o które mu chodziło, przysłaniała reszta infrastruktury, więc zamiast tego pokierował ich z powrotem na schody. - Część została już rozlana do cystern, część posłano koleją w głąb kraju. Yishen?
- Dogonię was - uspokoił ich Yishen, gdy obejrzeli się na niego, każdy na innym poziomie schodów. Został w tyle - droga w górę nie stanowiła większego wyzwania dla odzywającego się bólem kolana, lecz ta w dół obciążała je zbyt mocno, by mógł iść normalnym tempem. Qiaozhen byłaby po niego zawróciła, ale Ralf, chociaż jako pierwszy zdążył spłynąć schodami na półpiętro, zaraz ją minął.
- Dogonimy - poprawił Yishena, podając mu zgięte w łokciu ramię i wyciągając drugą rękę po laskę, która nie była w stanie pełnić swojej funkcji na tym kraciastym podłożu. Minęła chwila nim ponaglony skinięciem głowy Ralfa Yishen zdecydował się chwycić go pod ramię i kolejna, nim upewniwszy się o stabilności tego chwytu odważył się postawić kolejny krok w dół. - Trzymam cię.
Ale to już nie ostrożność spowalniała kroki Yishena, który przypatrywał się Ralfowi na tyle intensywnie, by ten wreszcie zmarszczył pytająco brwi.
Yishen znał nienasycone spojrzenie, z którym Ralf patrzył na świat - ten sam rozczarowany grymas widywał na własnej twarzy w lustrach podczas przerw tych z koncertów, na których nie pojawiła się niecierpliwie wyczekiwana przez niego osoba. Zastanawiało go jedynie czy Ralf wiedział, że aby pozwolić sobie na odczuwanie zawodu wywołanego przez puste miejsce na widowni, musiałby najpierw wystosować zaproszenie.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę - po namyśle odezwał się do Ralfa - że gdybyście porozmawiali, to z nim schodziłbyś tak w dół tych schodów?
- Rozmawialiśmy.
- Gdybyście naprawdę porozmawiali - sprecyzował Yishen i mocniejszym zaciskiem ręki nie pozwolił Ralfowi przyspieszyć. - Jesteś pewien, że to można było nazwać rozmową?
W milczeniu zeszli kolejne dwa stopnie.
- Gdyby to była rozmowa, skutek byłby inny. Byłby tu z tobą.
- Powinieneś już zrozumieć, że nie chciałbym, aby tu był.
To nie była prawda. Wypowiadając te słowa na głos Ralf nawet nie był w stanie zabrzmieć przekonująco - przecież obaj mogli usłyszeć to w jego głosie, bardziej pustym niż stanowczym.
- Oczywiście - przytaknął Yishen. - Po prostu trudno mi uwierzyć, abyś zajął się tym wszystkim z czystej dobroci serca, z powodu nagłego altruistycznego zrywu, z troski o tych wszystkich ludzi, których nie umiałbyś nazwać z imienia, i których los, w gruncie rzeczy, byłby ci obojętny. Nie obraź się, Ralf, ale daleko ci do typu białego zbawcy - kontynuował spokojnym głosem, gdy kroczyli tak w dół. Ten wymuszony bólem brak pośpiechu przydawał im rodzaju tanecznej dostojności. - To zbyt wiele nawet jak na potrzebę odzyskania utraconych wpływów i funkcji, ale o nich też porozmawiamy. Wszystko w swoim czasie. Wiem, że masz w tym i swój interes, w porządku, ale czy nie zastanowiło cię, dla kogo to wszystko robisz? Nie sądzę, abyś zaczął uznawać nasz autorytet na tyle, by oddawać się chorobliwej pogoni za awansem i pozycją - choć może się mylę...? Uzyskasz je, oczywiście, to tylko kwestia czasu: ale czy sądzisz, że poczujesz się z nimi lepiej?
Milczenie Ralfa jedynie utwierdziło go w przekonaniu, że nie tylko miał rację, ale i trafił w samo sedno problemu. Ten mechaniczny krok, to obojętnie wbite przed siebie spojrzenie, ten sztywny zacisk ręki - już to stanowiło wystarczające potwierdzenie jego przypuszczeń.
- Możemy to sprawdzić - sam przeniósł wzrok przed siebie, jakby nie mówił tego do Ralfa. - Wiele wskazuje na to, że czeka nas spora reorganizacja i być może z jej końcem twoje słowo znów zacznie coś znaczyć. Przypuszczam także, że masz już gotową listę warunków naszej dalszej współpracy - nad nimi także się pochylimy. Osobiście zakładam, że prędzej czy później zażądasz broni i wypuszczenia swoich ludzi. Mylę się?
- To nie są moi ludzie - zaprzeczył Ralf. - Nie są, nie byli i nie będą. Nie zamierzam dopuścić do sytuacji, w której mijam na korytarzu tych, którzy nam to zrobili i tych, którzy nie zrobili nic, aby ich powstrzymać.
- Nam - powtórzył za nim Yishen. - Mimo wszystko nam.
- Bez względu na to, co się stało, nie chciałbym, aby Claude musiał choćby na nich patrzeć.
- A jednak musiał o nich słuchać.
- Nie spodziewałem się, że Jianshe to zrobi - Ralf nie skłamał, więc zabrzmiało to szczerze. Nie znał szczegółów tego, co Jianshe przygotował z myślą o porannym spotkaniu. - A tym bardziej, że go w to wmiesza. Nie miałem jeszcze okazji aby z nim o tym porozmawiać, ale to nie znaczy, że tego nie zrobię.
Mimo to Yishen pokręcił na jego słowa głową.
- Wydawałeś się mi się bardziej przewidujący - napomniał. - Wziąłeś za to odpowiedzialność, to dobrze, ale jeśli naprawdę chcesz myśleć o awansach, musisz pamiętać, że odpowiedzialność to jedno, a umiejętność przywrócenia ludzi do porządku to drugie. Nie zrozum mnie źle, to wszystko jest naprawdę imponujące - ale lepsze wrażenie wywarłbyś na mnie potrafiąc go w porę uciszyć. Ale o tym też porozmawiamy przy innej okazji, bo zdaje się, że masz przedstawienie do dokończenia - z tymi słowami poklepał Ralfa po ręce, ale zanim go puścił, nachylił się bliżej. - Spodobałoby się mu. Byłby z ciebie dumny.
Uśmiechnął się do Ralfa zachęcająco, aby złagodzić ostry wydźwięk poprzednich słów. Kolejny krok postawił już na asfalcie zamiast na stalowych schodach i w wyciągniętej dłoni zaraz poczuł znajomą rękojeść oddanej mu przez Ralfa laski. On sam dźwignął z ziemi oparte o bramkę dźwigu obcęgi, a ta zatrzasnęła się za nim, pozbawiona tej podpory.
Wobec żadnego z dotychczasowych awansów Ralf nie miał aż tak wysokich oczekiwań. Zdążył już nauczyć się, że ani one, ani towarzyszące im podwyżki, ani nawet to, na co mu pozwalały, nie niosły ze sobą satysfakcji na tyle trwałej, aby mógł uznać dane stanowisko i zarobki za wystarczające. Kiedy przejściowe poczucie spełnienia zastępowało rozczarowanie jego ulotnością, Ralf zakładał, że aby przestało być tak tymczasowe, tak krótkotrwałe, tak obrzydliwie mdłe, powinien celować wyżej.
Tym razem miało być inaczej. Ten moment miał stanowić niemal doskonałą sumę wszystkich jego dotychczasowych doświadczeń i wydarzeń, które poprzedziły jego narodziny, ale kiedy to, kim byli jego rodzice, dodało się do godzin, które poświęcił edukacji, tych, które przepracował w korporacjach, oraz tych, które spędził nad dokumentami transportowymi, w bankach i w porcie, wynik niespodziewanie okazał się ujemny.
Tego dnia Ralf nie poczuł nic. Ani wtedy, gdy z głośnym trzaskiem rozciął obcęgami ostatnią z plomb kontenerowych, ani nawet wtedy, gdy z identycznym, przypominającym wystrzał dźwiękiem, Jianshe otworzył szampana.
Odczytanie etykiety w półmroku pustego klubu stanowiło wyzwanie, ale Jianshe z zadowoleniem powiódł wzrokiem po roczniku i obrócił w dłoniach butelkę tak, aby siedzący na fotelu Ralf mógł obejrzeć ją zanim sam szampan spienił się w postawionych na blacie kieliszkach. Zderzyły się w krótkim toaście - tym, który wnieśli jeszcze we dwoje, zanim cudze towarzystwo uniemożliwiłoby im swobodne poruszanie wymagających dyskrecji tematów i zanim muzyka zmusiłaby ich do podniesienia cichych głosów.
- To naprawdę dobrze wypadło - powtórzył Jianshe po pierwszym łyku, którego smak roztarł między językiem a podniebieniem. To był dobry szampan, lekko owocowy, prawie kwiecisty, rześki jak wiosna, ale Ralf pomyślał tylko, że zdecydowanie bardziej posmakowałby komuś innemu. - Ładnie rozegrałeś to z He, takich momentów będziemy potrzebować też na przyszłość, choć naprawdę nie spodziewałem się po tobie takiego przejawu troski o to jego ramię - sam zdążyłem zapomnieć, że Fei go pocięła. Ale to dobry odruch, wprost fantastyczny, na pewno go zapamięta - pochwalił Ralfa. - No i Qiaozhen, pięknie ją w to włączyłeś, chociaż naprawdę myślałem, że nie da rady zacisnąć tej plomby.
- Prawdopodobnie nie żyłaby, gdyby nie była wystarczająco silna, aby to zrobić - zauważył Ralf, na co Jianshe mógł jedynie przytaknąć, już zajęty rozważaniem kolejnej myśli zanim wypowiedział ją na głos.
- Podoba ci się?
- Słucham? - Ralf odstawił kieliszek i wtedy coś zrozumiał. - O to pytała cię Fei?
Jianshe przytaknął. Fei zastała go w kuchni i poprosiła o pomoc z wniesieniem po schodach garnka przygotowanej do kąpieli gorącej wody - nie odmówił jej ze względu na Ralfa, choć na każdym ze stopni obawiał się, że gdyby nie to, że szła obok, ktoś podstawiłby mu wreszcie nogę. Zagadywała go po drodze na górę, ale w tej uprzejmościowej rozmowie na jedyny wspólny temat, jaki mogli posiadać, niepozornie zaczęły pojawiać się pytania, a przebrzmiewający w jej głosie smutek był na tyle wyćwiczony, by sam Ralf, natknąwszy się na nich na korytarzu, nagle zrozumiał u kogo go podpatrzyła. Jianshe tego nie wiedział, bo uwolniony od jej towarzystwa wrócił do swoich przygotowań, ale gdy tylko Ralf wlał do wanny odebraną z jego rąk wodę, ukucnął przed Fei i z niemal bolesnym zaciskiem dłoni na jej ramionach uprzedził ją, by więcej tak nie robiła. Ale jak, zapytała wtedy, ale to tylko sprawiło, że ten uścisk stał się mocniejszy. Niewiele brakowało, aby nią wtedy potrząchnął. Nie rozmawiaj z nim sama, wyjaśnił jej Ralf, i chociaż próbowała mu przerwać, było za późno. To w tamtej chwili Ralf pojął skąd - czy też od kogo - Claude dowiedział się o dokumentach, ale nie miał jej tego za złe; był jedynie zaniepokojony tym, jak mogło się to skończyć. Spójrz na Jianshe - powiedział to tym przesadnie opanowanym tonem, którego prawie się bała - czy rozumiesz, w jakim położeniu się przez to znalazł? Przez takie zabawy w podwójną lojalność nie ma nikogo, kto stanąłby po jego stronie.
Ma ciebie, sprecyzowała Fei, ty się z nim przyjaźnisz - dlaczego?
Ubrany w garnitur Jianshe przeniósł na Ralfa wzrok, dotąd wbity w uniesiony na wysokość oczu kieliszek szampana.
- Przede wszystkim o to, ale teraz mnie samego to zastanawia. Qiaozhen chyba mogłaby być... W twoim typie - zasugerował mu ostrożnie. - Nie chcę źle zabrzmieć, ale jest dość męska. W tym względzie musisz się ze mną zgodzić. Zastanów się nad tym, chyba że już zdążyłeś. Prawdopodobnie jej się podobasz - zaczął wymieniać na palcach, samemu odstawiwszy kieliszek na stół. - Wszyscy liczą się z jej zdaniem. Jest osobą decyzyjną, to ważne. Zostaje jeszcze kwestia domysłów. Nie musielibyśmy się nimi już dłużej martwić, chociaż po tym, co zobaczyliśmy dziś na korytarzu...
- Naprawdę przysiągłbym, że to twoja sprawka. - Tak było. Kiedy minęli Guantinga, pokrzykującego imię Ralfa głosem kobiecym tak, że wszyscy wokół niego parsknęli śmiechem na samo jego brzmienie, Jianshe był pewien, że przed skończeniem z rozpłatanym gardłem uchroniła go tylko liczba naocznych świadków. Nigdy nie widział aby ktoś tak szybko przekuł przestrach - bo to przebłysk lęku zobaczył spojrzeniu, które Ralf mu wtedy posłał - w gniew. Ralf nie musiał go pytać, czy miał z tym cokolwiek wspólnego, bo kiedy tylko ich minęli Jianshe zaczął temu gorączkowo zaprzeczać, zaskoczony tym wszystkim w nie mniejszym niż on sam stopniu.
- Co to kurwa było, prawda? Widziałeś, co on robił?
Ralf przytaknął, ale niesmak, jaki poczuł w ustach na wspomnienie zaczepiającego go Guantinga zmusił go do tego, by z kolejnym łykiem opróżnił własny kieliszek. Wtedy jeszcze nie wiedział, że pod ich parugodzinną nieobecność wieść o Jayne rozlała się kaskadami tak, jak w innych czasach robił to szampan ściekający w dół piramidy kieliszków - ale jeszcze tej nocy miał zrozumieć, że była tylko jedna osoba, która mogła trzymać butelkę, nawet jeśli to Jianshe zaraz uniósł ją ponownie.
- Ale mówiłem poważnie: rozważ to z Qiaozhen. I tak nie musisz się spieszyć, bo ona nie wydaje się być osobą, która rzuciłaby się na głęboką wodę, poza tym przy pozycji, którą zajmuje, nie mogłaby sobie pozwolić na upublicznienie takiej relacji, niezależnie od tego, z kim by w nią weszła, nie sądzisz? Straciłaby wiarygodność, to pewne, ale ty sam zyskałbyś na pokazaniu się te parę razy w jej towarzystwie. Przecież nie potrzebowalibyśmy więcej niż kilku odpowiednio nagłośnionych plotek.
Tym razem to Ralf przechylił głowę aby spojrzeć na niego zza napełnionego w międzyczasie kieliszka.
- To niemal zaskakujące jak szybko pozbywasz się jedynego narzędzia szantażu, jakim mógłbyś się przeciwko mnie posłużyć.
- Nie muszę polegać na szantażu - wzruszył ramionami Jianshe. - Ustaliliśmy już, że nie chcę mieć w tobie wroga. Zdążyliśmy się też polubić, czyż nie? Poza tym wygląda na to, że okoliczności uległy zmianie, ale nie wydaje mi się, aby ktoś mnie uprzedził.
- Jesteś pewien?
- Myślę, że możesz być o to spokojny. Musisz zrozumieć, że kwestia twoich upodobań wywołałaby zupełnie inną reakcję, więc nie, nie sądzę, aby to o nie chodziło. Poczekaj chwilę - Jianshe uniósł palec w górę i zbliżył go do ust, aby uciszyć Ralfa, choć wątpił, aby to jego niepokojące milczenie naprawdę wymagało podtrzymania takimi gestami. To nie był pierwszy raz, gdy Jianshe odniósł wrażenie, że prędzej, niż od Ralfa, wyegzekwowałby odpowiedź od nieistniejącego Boga. Wsłuchał się w kroki, które usłyszał za drzwiami. - Chyba wracają. Noah?
Wypowiedziane głośniej imię przebiegło echem do samych zamkniętych drzwi klubu przez jego ciemną pustkę.
- To my - potwierdził zwielokrotniony głos Noah, choć ciężko było określić skąd tak właściwie dobiegał.
Nie musiał w żaden sposób oznajmiać, że udało im się dociągnąć tu zasilanie agregatu. Wystarczające potwierdzenie stanowił nagły rozbłysk migoczących u sufitu świateł, za którego sprawą jak podczas trzęsienia ziemi na moment przygasły i zamilkły pozostałe z podpiętych do niego urządzeń. Ralf zadarł głowę w górę aby spojrzeć na mrugające w milczeniu barwne żarówki - pocztówkę z przeszłości tak odległej, że to nie Yana i Noah spodziewał się zastać w progu otworzonych z hukiem dwuskrzydłowych drzwi. Ze zdumieniem obserwował jak przyjrzawszy się sprawnie działającemu oświetleniu Noah triumfalnie poderwał ręce do góry i przybił piątki z roześmianym Yanem - czy kiedykolwiek widział go uśmiechniętego? - i jakby już zagłuszała go muzyka krzyknął, że zaraz wróci.
W pierwszej chwili z kolumn dał się słyszeć jedynie szum i pisk, ten dźwięk, z którym dogorywał umierający świat, a ich podpięcie wywołało kolejne z tąpnięć prądu we wszystkich pomieszczeniach obsługiwanych przez agregat, ale kwestią minut było rozbrzmienie muzyki. Kiedy ta dotarła do Ralfa, on sam wreszcie zerwał się z fotela tak, że gdy okręcał się z kieliszkiem wokół własnej osi, wodząc wzrokiem po stroboskopach, których świateł spodziewał się już nigdy nie zobaczyć, rozbujały od tego ruchu szampan niemal przelał się przez jego krawędź.
Nadal siedzący w fotelu Jianshe uniósł własny kieliszek z jedynie pozornie niewzruszonym uśmiechem, nieco innym niż ten, z którym oparty o próg klubu He przyjrzał się ich rozświetlającym się za sprawą kolorowych ledów twarzom.
- Nie dołączysz do nas? - na jego ramię spadła ręka Noah kiedy ten minął go, wbiegając znów do środka. - Tak myślałem, że otworzycie szampana sami.
Podnoszący się ze swojego miejsca Jianshe przepraszająco rozłożył dłonie zanim sięgnął po dodatkową parę kieliszków, oraz po trzeci, który uniósł z pytającym spojrzeniem w stronę He, aż ten z ociąganiem zdecydował się wejść do środka. Jianshe posłał Ralfowi uśmiech ponad jego ramieniem zanim szkło zadźwięczało w kolejnym toaście.
Zdążyli już dużo wcześniej porozmawiać o udziale, jaki w tym wszystkim przypadł He. Strażak - wymieniał wtedy Jianshe - lubiany i szanowany, wystarczająco obojętny na cudze uprzedzenia, by na przekór wszystkiemu, co usłyszał od innych, zaoferować nam bezinteresowną pomoc. Byłby idealnym symbolem - przekonywał Ralfa, choć wcale nie musiał, bo ten doskonale rozumiał, do czego dążył Jianshe.
Wkrótce światła błysnęły w kolczykach Jin - zapinała je po drodze, chcąc na własne oczy zobaczyć to, o czym już wcześniej zdążyły poinformować ją ich stroje, i co ostatecznie potwierdził bas, który usłyszała jeszcze w swoim pokoju.
- Naprawdę to uruchomiliście - chwyciła się pod boki, wodząc po światłach tak, jak zrobił to wcześniej Ralf. - Kurwa, wy to naprawdę zrobiliście.
Kiedy zbliżała się do nich na obcasach i w sukience - ona także nie zamierzała kryć tęsknoty za czasami, w których mogła pozwolić sobie na ich ubranie - przez moment wydawało się, że zamiast zdystansowanymi skinięciami głów, którymi przywykli się witać, wbrew wszystkiemu, co się stało, wbrew każdemu słowu, które zostało wypowiedziane, powitalnie ucałują powietrze przy swoich policzkach, jak starzy znajomi mogący pozwolić sobie na taką poufałość. To nie nastąpiło - w końcu nimi nie byli - ale w te kojarzone z innych okoliczności ubrania, to barwne światło i muzyka wystarczały, by mimowolnie zdążyli pomyśleć o tym, że przez choć jeden wieczór mogliby ich poudawać.
Ralf wyjrzał zza jej pleców na czarny prostokąt otwartych drzwi, ale nie pojawił się w nich nikt więcej.
- A Fei? - zapytał, choć to nie jej tam wypatrywał.
Jin wzruszyła ramionami. Nadal unikały się nawzajem jeżeli tylko było to możliwe.
- Zaprosiłeś ją? - nachylił się do niego Jianshe, musząc przekrzyczeć muzykę.
- Jej też należy się trochę rozrywki.
- Bawcie się dobrze - He poklepał Noah i Yana po plecach.
- Już wychodzisz?
- Wygląda na to, że powinienem się przebrać - zaśmiał się i wskazał na własne ubrania, nadal robocze. - Dołączymy do was później, co wy na to? Jia byłby zachwycony.
Prawdopodobnie gdyby nie Noah, przynajmniej dopóki Jin nie wypiła wystarczająco dużo, by także przenieść się na parkiet, jeszcze długo nie ruszyliby się z obitych ćwiekowanym welurem kanap, na które przesiedli się, dostawiwszy do nich fotele tak, aby widzieć się nawzajem i wygodnie sięgać ponad stołem po ustawione na nim butelki, kieliszki i półmiski. Brakowało wielu rzeczy - barmana, obsługi, innych gości, choć tych mieli się jeszcze doczekać - ale minęło wystarczająco dużo czasu od ostatniego razu, gdy komukolwiek z nich przyszło z równą beztroską sączyć alkohol, ośmielający ich do tego, by mimowolnie bujali się w rytm muzyki, aby nie zwracali na to większej uwagi.
Było prawie tak, jak w czasach, gdy stały dopływ prądu nie wymagał od nich ignorowania okresowego migotania świateł i przycichania muzyki; w czasach, gdy byłoby tu wystarczająco wiele osób, by przeciskanie się pomiędzy nimi z drinkami niosło za sobą ryzyko ich rozlania - czy to przez czyjś nieroztropnie poczyniony w tył krok, czy przez szturchnięcie czyimś barkiem lub łokciem, przez taniec lub żywą gestykulację.
Siedzący naprzeciwko Ralfa Noah niemal uparcie kiwał głową w rytm muzyki, jakby za którymś z tych ruchów na jego przygaszonym obliczu miało pojawić się coś więcej, niż jedynie blady, pobłażliwy uśmiech.
Przyzwyczaił się już do tego, że miejscowi widzieli w tańcu rozrywkę dobrą dla przejezdnych - dla tych tłumów obcokrajowców, o których bytności świadczył wydzielony parkiet - więc to w Ralfie pokładał największe nadzieje. Zdążyli już przecież ustalić, że gdyby w ciągu ostatniej dekady Ralf bywał w Niemczech nieco częściej, mieliby szansę minąć się w drzwiach któregoś z hamburskich klubów - w końcu Noah zdarzało się tam bywać - na przykład tego wielkiego w porcie, który natychmiast skojarzyli przez wspólne wspomnienie masywnego żyrandola odcinającego się na tle czerwonych cegieł dawnej stoczni. Gdyby był naprawdę kryształowy - podjął Noah, ale Ralf mu przerwał. To był kryształ, zapewnił go, naprawdę kryształ, ale Noah przypuszczał, że wmawiał mu to tak samo, jak niegdyś robili to jego znajomi. Nie - nie zgodził się z Ralfem - gdyby to był kryształ za którymś razem spadłby ludziom na głowy, czy ty pamiętasz, jak on się chybotał?
To przez to Noah liczył, że nawet przy całej swojej wytworności, tej elegancji, którą cechował się Ralf, kieliszek lub dwa później wreszcie - jak lustrzane odbicie - powtórzyłby ten podłapujący rytm muzyki ruch. Jeśli nie tym razem, to następnym.
- A to? - Noah znów przełączył muzykę, dociągnąwszy tu wreszcie kabel łączący jego telefon z kolumnami. - To musisz kojarzyć. Kiedy to było popularne? Z dwa lata temu, leciało wszędzie przez całe wakacje. Albo to-
- Noah, kurwa.
- Przestań to tak przełączać.
- Zostaw tamto.
Te głosy nałożyły się na siebie tak, że prawie się wtedy zaśmiali. Noah uniósł obronnie ręce odkładając telefon na blat i pokierowany litościwym skinięciem głowy Ralfa wstał, nawet jeżeli on sam podniósł się z fotela wyłącznie po to, by oszczędzić mu dalszych pouczeń.
Na nieprzetartej powierzchni parkietu było widać zbyt wiele śladów butów, aby to oni mogli je zrobić, przez co zdawało się, że ich piątka była ostatnimi spośród gości kończącej się już imprezy. W gruncie rzeczy przecież tak było - świat się skończył, ale oni uparcie zostali. Przeskakując po bladych odbiciach podeszew na czerni parkietu pewnie mogliby odtworzyć ostatnie z tańców, jakie zobaczyły te ściany.
Może to za sprawą przebijającego przez perfumy zapachu tytoniu, którym Ralf zdawał się być przesiąknięty do samego szpiku kości, te pierwsze z jego niedbałych i niechętnych podrygów - robionych jeszcze z dopijanym drinkiem, zawieszonym tuż pod prostą linią ust - skojarzyły się Noah z tymi, które widywał w klubowych palarniach. Ich ściany tłumiły wprawdzie muzykę, ten szalejący na morzu parkietu sztorm - grzmiący, wirujący i rozbłyskujący piorunami - ale nie na tyle, by jej łagodniejsze fale nie kołysały tymi, którzy znaleźli się w tej bezpiecznej, szumiącej od pracujących wentylatorów przystani - podmywanej przez głośniejsze dźwięki jedynie wtedy, gdy rozszczelniały się uchylone przez kogoś drzwi.
Dopiero później, gdy Ralf odstawił szklankę na blat, Noah zrozumiał, że nawet, jeśli ten poruszał się bez entuzjazmu, jaki on sam wytrwale usiłował w sobie podtrzymać, bez tej radości, jaką mu samemu dawało poczucie, że to tak miała szansę wyglądać przyszłość - że ta w ogóle istniała - w jego ruchach było coś wprawiającego w zachwyt. Jakaś niemożliwa do powtórzenia wprawa, coś wyuczonego, owszem, ale i przychodzącego Ralfowi z niewymagającą zapału naturalnością, której Noah nie spodziewał się u niego zobaczyć.
- Tańczyłeś? - odważył się wreszcie zapytać i chwycony za ręce niespodziewanie napotkał równie zaskoczone spojrzenia wszystkich, którzy jeszcze siedzieli przy stole. Kolejny obrót sprawił, że Ralf zwrócił go twarzą znowu ku sobie. - Yan, kurwa, czy ty to widzisz? Ralf umie tańczyć!
- Tańczyłem - potwierdził Ralf, choć wtedy już nie musiał. Prawie uśmiechnął się na wspomnienie nastolatka, którym kiedyś był - tego, który mówił to w czasie teraźniejszym, z tą brawurą, której dawno nie słyszał w swoim głosie. - To było wiele lat temu - z dziesięć? Jedenaście? Ale tak, kiedyś tańczyłem.
Wykręcając się z kolejnego obrotu Noah chwycił oparcie fotela, na którym siedział oglądający się na nich Jianshe, bo przez zawrót głowy - częściowo wywołany tym ruchem, częściowo przez alkohol - niemal stracił równowagę.
- A wy co? Chyba nie myślicie, że będziecie tak siedzieć? Yan? Nie? Jin? Jin, nie daj się prosić; może chociaż ty, Jianshe? Przepraszam, przepraszam!, proszę wybaczyć mi ten nietakt, panie Xu - poprawił się Noah, przedrzeźniając Yishena, bo w tym kręgu zwracali się do siebie po imieniu. - Wygląda na to, że pan Voigt prosi pana do tańca.
Pokierowany spojrzeniem Noah Jianshe zerknął w bok i w pierwszym odruchu prawie cofnął się od otwartej dłoni, którą wyciągnął do niego stojący po jego drugiej stronie Ralf.
- Twoja kolej - Noah poklepał go po ramieniu zanim sam opadł na sąsiedni fotel, korzystając z tej chwili na złapanie oddechu i dopicie własnego drinka, który stał gdzieś wśród pozostałych szklanek i kieliszków. W normalnych okolicznościach zabrałaby je obsługa, ale mógł jeszcze udawać, że ta była zbyt skupiona na pozostałych gościach, by w ferworze nieustannej pracy przypomnieć sobie o ich stoliku - jak gdyby był jednym z wielu, przy których tłoczyli się ludzie, zamiast jedynym, przy którym można było ich zastać.
Przez chwilę wydawało się, że Jianshe odrzuci to zaproszenie, ale on chwycił podaną mu dłoń i dźwignął się na równe nogi, chociaż opróżniając przy tym kieliszek wraz z alkoholem musiał przełknąć podchodzący mu do gardła sprzeciw. Mógł tańczyć, w porządku - skoro tego wymagało potrzymanie sympatii Ralfa; mógł nawet dać mu się prowadzić w tym tańcu - skoro ożywiało go to na tyle, by wreszcie spojrzał na niego łagodniej; ale nie mógł - nie, to było niemożliwe - zapomnieć o tym, czego zdążył się o nim dowiedzieć. Odsunięcie od siebie uprzedzeń i krycie ich przed Ralfem przychodziło mu z łatwością podczas wspólnej pracy - to zaskakujące, myślał, jak normalny mu się wtedy wydawał - ale nie umiał dotknąć go bez męczącej go świadomości, że ten dotyk, ta bliskość, mogła podobać się Ralfowi w sposób, który dla niego samego pozostawał niedopuszczalny.
Pozwolił mu się obrócić, raz i drugi, ale przyciągnięty bliżej na powrót zdał sobie sprawę z możliwości, która otworzyłaby się przed nim, gdyby nieco skuteczniej zignorował wstręt, jaki budziła w nim sama myśl o drugim mężczyźnie. Przez chwilę bujali się centymetry od swoich twarzy. Był już niemal pewien, że Ralf - co najmniej - sypiał z Claudem; że sam Claude, ze względu na to, co kiedyś lub nadal ich łączyło, wciąż mógł liczyć na większe niż on sam względy.
Potrafił rozbawić go gniew, z jakim Claude patrzył na objęcie, w którym przetrzymał Ralfa podczas porannego spotkania - ale zdecydowanie bardziej bawiła go myśl o tym, że mógłby ich tak zastać. Zastanawiał się czy przyjdzie, lecz nie on jeden, i kiedy z kolejnym obrotem zwrócili się w stronę drzwi, poczuł, że Ralf go puścił.
Zdążyły już dawno zamknąć się za Fei, która niepostrzeżenie weszła do środka. Stała parę kroków od nich. Od jak dawna mogła tu być?
- Fei! - ucieszył się Ralf, ale ona nie odwzajemniła tego uśmiechu, zbyt zajęta przypatrywaniem się Jianshe, aby w ogóle zauważyć, że ten, mimo wszystko, był szczery. - Skąd to futro? Nie zgrzejesz się w nim?
- Claude przywiózł mi je z Pekinu - oznajmiła mu z uśmiechem, który nie sięgnął oczu, bo nadal patrzyła na Jianshe. Dopiero gdy ten odwrócił wzrok przeniosła uwagę na Ralfa, który nachylił się nad nią i zdążył zatopić palce w miękkim włosiu kołnierza.
- Jest bardzo ładne, i jakie miłe w dotyku - pochwalił je Ralf. - Będzie ci w nim ciepło zimą, to dobrze, ale teraz naprawdę powinnaś je zdjąć.
Być może gdyby nie to futro nie zwróciłby większej uwagi na jej strój: na jasne tenisówki, które nie pasowały do tego eleganckiego okrycia tak bardzo, że czyniły to połączenie niemal stylowym, na czarną sukienkę - ołówkową, z plecionej w pionowe paski dzianiny, z długimi rękawami i golfem - która zamiast opinać Fei jedynie zwisała z jej kościstych ramion, i tę ciążącą na jej uszach i nadgarstkach złotą biżuterię, zbyt liczną i zbyt pełną przepychu, by w innych okolicznościach mógł zobaczyć ją na nastolatce. Odwiesił zsunięte z jej ramion futro na oparcie własnego fotela i tym razem to do niej wyciągnął dłoń.
- Claude cię tu przyprowadził? - zapytał ją, nachyliwszy się do jej ucha, gdy złączeni rękoma bujali się w rytm muzyki.
Fei pokręciła głową.
- Póki nie zobaczyłam, że to on - niepostrzeżenie wskazała brodą na Jianshe, który zdążył wrócić na swoje miejsce - myślałam, że to z Claudem tańczyłeś.
Poczuła, jak przez tę odpowiedź Ralf prawie się od niej odsunął, ale nie pozwoliła mu na to - wystarczyło zacisnąć splecione z jego własnymi palce tak, że zamieniły się w dwa niemożliwe do tak łatwego rozerwania supły. Wiedziała, że to nie był Claude - to nie miał prawa być on - ale to go jeszcze niedawno spodziewałaby się zobaczyć z Ralfem w rozkołysanych objęciach, w tych garniturach, które ubrał on i Jianshe. Nie mogła uwierzyć, że sam Ralf nie zdawał sobie z tego sprawy lepiej niż ona; że o tym samym nie pomyślała przynajmniej patrząca na nich z kanapy Jin.
- Dlaczego pytasz? - To pytanie nie spodobało mu się jeszcze bardziej, bo prawie wybiło go z rytmu. - Przecież znowu się pokłóciliście.
Ale Ralf zignorował zarówno je i ten komentarz, jakby nie usłyszał ich przez grającą głośno muzykę.
- Mam go tu przyprowadzić? - spróbowała innej taktyki.
- Zrobiłabyś to?
Zapytał o to szybciej, niż zdążył pomyśleć - więc jednak ją słyszał.
Powstrzymała uśmiech wywołany przez nadzieję, którą usłyszała w jego głosie; którą on sam w nim usłyszał, bo zaraz wyprostował się i rozejrzał dookoła, jakby sprawdzał, czy ktoś nie przysłuchiwał się ich rozmowie. Kiedy znów na nią spojrzał zrobił to z góry, spod zmarszczonych brwi, bo dopiero po upływie tych paru sekund znów zrozumiał, od kogo się tego nauczyła. Nachylił się do niej czując nacisk położonej mu na ramieniu ręki.
- Nie ma nic za darmo - to też nie były jej słowa. - Mogłabym się czegoś napić?
- Nie ma mowy. Jesteś za młoda.
- Przecież już piłam - wzruszyła ramionami, choć miała ochotę przypomnieć mu o wszystkich rzeczach, na które była za młoda, a które zdążyła już zrobić. - No i dałeś mi już zapalić.
- Raz - sprecyzował Ralf.
- Claude powiedział, że mogę.
- Tak? - Ralf poderwał ją w górę tak, że z kolejnymi z jego kroków jej nogi rozbujały się w powietrzu. Znalazła się na wysokości jego twarzy i miała wrażenie, że z chwilą puszczenia jego ramion upadłaby na podłogę, ale poluzowanie mocnego dotąd zacisku rąk wokół jego szyi wystarczyło, aby zrozumiała, że Ralf by jej nie upuścił. - To chyba będziesz musiała poprosić go, aby sam ci czegoś nalał, tylko niech zrobi to zanim przyjdzie tu ktokolwiek inny, bo jestem ciekaw, naprawdę ciekaw, pod czyją opiekę trafisz, jeżeli ktoś przyłapałby nas na takich zaniedbaniach. Tanga? A może Yishena? Żadnego alkoholu.
- Jeden drink.
- Ale słaby - odstawił ją na ziemię, uśmiechniętą: nie dlatego, że się zgodził, nawet nie dlatego, że udało jej się go do tego przekonać. - I mówię poważnie: jeżeli ktoś się dowie, że piłaś, to ty będziesz miała problemy. Nie ja.
Uśmiechała się bo po raz pierwszy od tygodni przemówił własnym głosem, nawet jeżeli szukając dla niej szklanki znów udawał, że przed chwilą wcale nie pytał jej o Claude'a.
- Co to?
- Gin z tonikiem.
- Jest gorzki - skrzywiła się po pierwszym łyku, ale Ralf tylko wzruszył rozpostartymi ramionami, jakby już na etapie jego przygotowywania wiedział, że jej nie posmakuje. To była nagroda, oczywiście - cieszyło go, że tak szybko się uczyła - ale i przygana w jednym.
Odchodząc od baru obrócił się do niej plecami i z tym ruchem poczuł łupnięcie, jakby zatoczył się i wpadł na ścianę, ale to czyjeś ręce uczepiły się go w próbie odzyskania utraconej przez zderzenie równowagi; on sam się zachwiał - już wtedy wypił wystarczająco dużo, by to głuche uderzenie piersi o pierś prawie skończyło się upadkiem - ale parę pijacko pokracznych kroków wystarczyło aby i on, i Jin, stanęli na równych nogach.
- Tańczymy? - Zapytała ze śmiechem, i nagle faktycznie tańczyli, a ona odchylając się w tył przelewała się mu przez obejmujące ją w talii ramię jakby naprawdę nie wydarzyła się żadna z rzeczy, które doprowadziły do tego momentu. Pewnie jeszcze przez chwilę mogliby udawać, że tak było, przynajmniej dopóki Jin nie odezwała się ponownie, korzystając z tego, że z brodą na jego barku nie musiała podnosić głosu. - Wiesz, Ralf, będę z tobą szczera. - Jej słowa przedarły się przez muzykę. - Daliście mi zdecydowanie zbyt wiele powodów do żałowania, że zgodziłam się wtedy po ciebie wrócić; wystarczająco wiele, bym nigdy - zapamiętaj to sobie, nigdy - nie przeprosiła ani ciebie, ani Claude'a, za to, co się stało. To było kurewsko niesprawiedliwe, że po tym wszystkim tak po prostu mnie z nimi zostawiliście; kurewsko, rozumiesz? - Wystukała to w jego pierś, jakby ryła te słowa dłutem w granicie nagrobka. - Więc nie myśl sobie, że kiedykolwiek was za to przeproszę, ale skoro to wszystko prawda, skoro Jianshe nie kłamał: może przynajmniej mogę przestać żałować, że zgodziłam się po ciebie pojechać kiedy Claude błagał, bym nie dała ci tam umrzeć. Powiedzmy, że już nie żałuję - wyznała, tak jak wyznają to ludzie, którzy wypili odrobinę zbyt dużo. - Poza tym wygląda na to, że powinnam ci jeszcze pogratulować. Nawet nie jestem zaskoczona, przecież wiem, że ty i Jianshe nad czymś pracowaliście, tylko spodziewałam się, naprawdę, że- Poczekaj, słyszysz to?
Wartki potok jej gadatliwości przerwał dopiero łomot czyjejś pięści o drzwi - wystarczająco mocny i natarczywy, by dało się go odróżnić od regularnych uderzeń basu. Noah przyciszył muzykę - przedtem niepewien, czy ten dźwięk nie dobiegał z kolumn - ale to Ralf i trzymająca go pod ramię Jin uchylili drzwi, aby sprawdzić, czy ktoś rzeczywiście za nimi stał.
Kolorowe światło migające na ich twarzach wydobyło z ciemności opartą o ścianę ostrą sylwetkę Qiaozhen. Uniosła brwi na ich widok, choć przeczuwała, że właśnie takiego zastanie tu Ralfa: ubranego w dopasowany garnitur, wymuskanego, z kobietą u boku - tą, dzięki której nie siedział odizolowany wraz z pozostałymi ludźmi Zhenga. Dokładnie tego powinna była się spodziewać, a mimo to, patrząc wtedy na niego - na nich - miała ochotę zapytać: Naprawdę?
- To impreza zamknięta? - Qu skinęła brodą na przestrzeń ponad ich głowami.
- Przecież nawet, gdyby była, osobiście wpisałbym cię na listę gości. U samego jej szczytu - no prawie - uśmiechnął się Ralf, przepychając się do przerwy powstałej między drzwiami a progiem na tyle, by przez chwilę tylko on był w niej widoczny. - Wejdziesz?
Qiaozhen przyjrzała mu się dokładniej, zanim tym samym spojrzeniem otaksowała przytrzymującą się go Jin. Zobaczyła oksfordy i szpilki, spodnie na kant i przecięcie na nagim udzie, rozpiętą pod szyją koszulę i udekorowany biżuterią dekolt, skrzący się od potu i wonny od perfum, których zapach buchnął zza tych drzwi gdy tylko się otworzyły. Pokręciła głową.
- Zdaje się, że obowiązuje tu inny dresscode - wskazała na swoje ubrania.
- Mogę pożyczyć ci jakąś sukienkę - zaproponowała Jin, pozornie ignorując to oceniające spojrzenie. - Mam ich więcej.
- Albo, jeżeli wolisz, moglibyśmy pójść do mnie po marynarkę - tym razem to Ralf przyjrzał się Qiaozhen tak, jak zrobił to już wcześniej. Ta sugestia prawie ją uraziła, ale coś w zachęcającym tonie, z jakim ją przedstawił, w rozleniwionym uśmiechu, z którym na nią patrzył, kazało jej powstrzymać się przed natychmiastowym odwetem. - Możemy też zrobić dla ciebie wyjątek. Chyba nie przyszłaś tu, żeby tak po prostu stać? Napijesz się czegoś?
- Co wy tu właściwie robicie?
- Bawimy się - wzruszyła ramionami Jin.
- Chodzi mi o miejsce - Qiaozhen rozejrzała się po klubie zanim zachęcona gestem Ralfa weszła do środka. - Dlaczego jesteście tu, zamiast na górze, ze wszystkimi? Dosyć jasno wyraziliśmy się w kwestii podtrzymywania podziałów i tworzenia nowych.
- Ze wszystkimi?
- Powinieneś się tam chociaż pokazać - powiodła oczami po pustych stołach i parkiecie, tej przestrzeni wypełnionej światłem i muzyką, ale nie ludźmi. Spojrzała znów na Ralfa, ale tylko na chwilę. - Chyba nie muszę mówić ci, że wzbudziłeś dziś niemałą sensację. Dobry wieczór, panie Xu.
- Ye - ukłonił jej się lekko Jianshe, który prześlizgnął się pomiędzy migoczącymi za plecami Ralfa i Jin światłami na tyle niepostrzeżenie, by nawet ich zaskoczył jego głos. - Te drzwi są otwarte dla wszystkich. Nie sądzę, abym mógł to powiedzieć o drzwiach tamtego salonu.
- Jestem więcej niż świadoma niefortunnych uprzedzeń wobec pana osoby, ale zapewniam, że nie stoją na przeszkodzie temu, aby dołączył pan do pozostałych - zadeklarowała Qu.
- Mimo wszystko podziękuję ze to zaproszenie - uprzejmie uśmiechnął się Jianshe. - Ale Ralf nie umiałby ci odmówić, prawda? Jin?
Jin wsunęła dłoń w zgięcie zachęcająco podanego jej łokcia Jianshe, który wolnym krokiem odprowadził ją od drzwi. Przypuszczalnie najlepiej ze wszystkich wiedział, co robiła, ale zastanawiało go, czy wiedziała, że to, co poniekąd udawało jej się z Zhengiem - przeważnie przytomnym, ale skorym do momentów zaślepienia - nie miało prawa udać się z Ralfem.
Uśmiechnęła się do niego. Chociaż słaniała się lekko na miękkich od picia nogach, stukających rozchybotanymi obcasami o parkiet, jej spojrzenie było bystre.
Ralf powiódł wzrokiem po twarzach osób miniętych w progu - w tej twardej granicy między ciemnością korytarza, a przytłumionym ciepłem zapalonych lamp - ale chociaż zaczynał je kojarzyć, żaden z obrysowanych światłem profili nie był tym, którego odruchowo szukał. Obejrzał się za nimi tak, że niesiony nieświadomie stawianymi za Qiaozhen krokami byłby się nią zderzył, ale gdy przeciskali się pomiędzy krzesłami czyjaś ręka chwyciła jego własną i przyjaźnie poklepała go po przedramieniu.
Zatrzymał się i spojrzał w dół, przytrzymany przez He, zanim jego dłoń uścisnęło parę innych sięgających ponad stołem osób, do których próbował się uśmiechnąć, choć jego oczy wybiegały gdzieś indziej.
- ...i wtedy Ralf, witaj, Ralf, właśnie się tam do was wybieraliśmy, Ralf mówi mi: drugi rząd, trzeci kontener od góry, a ja myślę sobie: drugi rząd, trzeci kontener, dobrze, w porządku, w końcu nie takie rzeczy robiliśmy na szkoleniach...
Ponad ich głowami wzrok Ralfa dalej skakał od twarzy do twarzy - Wena, Guantinga, Jia, Yishena, tych, które kojarzył, choć nie przypisałby do nich imienia - aż z pierwszym ukłuciem niepokoju uprzejmie wyswobodził się z chwytających go rąk i z przepraszającym uśmiechem ruszył dalej.
- Będę potrzebował dwóch ochotników - głos Guantinga przedarł się przez rechot dobiegający od ich stolika. - Mamy pierwszego chętnego, proszę, zapraszam, wystarczy, że tu staniesz; jest i drugi! To będzie trudne, ale widzę, że nasza kierowniczka przyprowadziła naszą pierwszą podpowiedź. Podpowiedź druga: Hiszpania!
- Zignoruj ich - Qiaozhen obejrzała się na idącego za nią Ralfa. - Są pijani.
Ale Ralf jeszcze raz wrócił wzrokiem na tę prowizoryczną widownię utworzoną ze zwróconych ku Guantingowi krzeseł; gdy je mijał, z kolejnymi krokami widziane od tyłu głowy zamieniły się w profile, a te - w twarze. Już wtedy zaczynał przypuszczać, że Claude'a tu nie było.
Dopiero poklepująca jego bark ręka zmusiła go do spojrzenia w przeciwnym kierunku, z lewa na prawo, od ludzi Wena do odciągającego go lekko w bok Jia.
- Nie przejmuj się nimi - Jia lekko potrząchnął jego ramieniem w mający dodawać otuchy sposób, który wtedy jedynie zdziwił Ralfa. - Przeraża mnie ich brak jakiejkolwiek wrażliwości, ale wygląda na to, że sam się nią w porę nie wykazałem. Wybacz, Ralf, jeżeli moje pytania były zbyt natarczywe; rozumiesz chyba, że jeszcze niedawno żona, dzieci, dziewczyny... narzeczone, to wszystko były bezpieczne tematy.
- Co oni robią?
- Oni? - Qiaozhen wskazała na Guantinga. - To kalambury - uśmiechnęła się krzywo.
- To przesada - dotarł do nich głos Yishena. - Mogłabyś ich nieco uciszyć? Brakuje nam tego, żeby Ralf musiał na to patrzeć.
Qu bez pośpiechu przedarła się pomiędzy ludźmi. Yishen odprowadził oglądającego się za nią Ralfa aż do stołu, przy którym - na uboczu, lecz w miejscu, z którego widział całą salę - sączył dotąd alkohol. Dosiadając się do niego Ralf jeszcze raz przeczesał pomieszczenie tym błądzącym, rozkojarzonym spojrzeniem, które Yishen już znał.
Yishen pytająco uniósł butelkę, ale Ralf nie musiał mu przytakiwać, aby zrozumiał, że postawiona przed nim szklanka nie powinna pozostać pusta - nie po tym, co zdążył zobaczyć.
- Byłbyś uprzejmy wyjaśnić mi, co tu się tak właściwie dzieje? - poprosił Ralf, nachylając się lekko nad stołem. - O co im wszystkim chodzi?
- Nie domyśliłeś się jeszcze? - zdziwił się Yishen, podsuwając mu szklankę. - Mam to nieszczęście, że znam już odpowiedź, choć jak tak na ciebie patrzę zaczynam przypuszczać, że Guanting mógł sobie dopowiedzieć ten drobny szczegół.
- Jaki drobny szczegół?
Oczy Yishena zmrużyły się lekko za oprawą okularów.
- To nieważne - Yishen machnął ręką. - Nie będziemy się przecież bawić w rozdrapywanie starych ran, chociaż podobnie jak Jia czuję się zobligowany, aby cię przeprosić.
- Za co?
Yishen westchnął.
- Być może byłem zbyt surowy w swoich osądach, ale wtedy nie przypuszczałem, że wasza kwestia może być nieco bardziej złożona. Nadal nie uważam, abym się mylił - napił się i odstawił szklankę znów na blat, choć nie wypuścił jej z dłoni. - Ten dodatkowy element w gruncie rzeczy nie zmienia tak wiele.
- Jaki dodatkowy element?
- Twoja narzeczona - tym razem to Yishen nachylił się bliżej niego.
- Narzeczona?
- To nieważne, Ralf, to wszystko w gruncie rzeczy jest już nieważne. Przeszłość powinna zostać przeszłością: to przecież nie tak, że zdążyliście wziąć ślub - na jego uniesionej dłoni błysnęła obrączka. - Chociaż, zdaje się, obaj wiemy, że wobec pewnych rzeczy nawet ślub jest bezsilny - ale jeżeli zdarzało się to przed nim, a myślę że zdarzało, dlaczego wyrzuty sumienia miałyby stanąć ci na drodze właśnie teraz? Rozumiem twoje zobligowanie wobec martwych, ale co z żywymi?
- Jakich martwych? Yishen, jakich, znowu, martwych?
- Ona żyje? - odchylił się na krześle Yishen.
- Jaka ona?
- Jednak on?
- Yishen - Ralf złączył palce ponad blatem. - Nie miałem narzeczonej. Nie miałem narzeczonego. Kto ci to wszystko powiedział? Guanting?
- Guanting - potwierdził Yishen, wyraźnie zmieszany. - Oraz Qu, chociaż ona przynajmniej oszczędziła mi szczegółów. Tylko wspomniała mi o Jayne, ale on - wskazał na Guantinga - sam widzisz. Zalazłeś mu chyba za skórę, bo musisz wiedzieć, że najlepsze cię ominęło. Naprawdę nie wiesz, o co chodzi...? Korea, chirurg w Seulu...? To nie była przynajmniej twoja dziewczyna?
Ralf powoli pokręcił głową i ze skrzyżowanymi ramionami znów przyjrzał się każdej osobie, która znalazła się w zasięgu jego wzroku: Guantingowi, Wenowi, He, Jia, Qiaozhen, Ma, Guantingowi, Wenowi-
- To Claude, prawda? - prawie uśmiechnął się pod nosem. - Oczywiście, że Claude - bo kto inny. Gdzie on jest?
- Skąd mam wiedzieć? - wzruszył ramionami Yishen. - To twój chłopak, nie mój.
- On nie jest moim-
- Jesteś pewien? - żachnął się Yishen. - Kogo, w takim razie, tak uparcie szukasz wzrokiem? Myślisz, że tego nie widzę; że nie widziałem tego wczoraj? A może umknął mojej uwadze ten garnitur? Wspaniale w nim wyglądasz, ale mimo wszystko sądzę, że jest ktoś, kto bardziej doceniłby jego wybór.
Już w tamtej chwili Ralf poczuł, że musi zapalić.
- Był tu?
- Nie.
Zaczął podnosić się z krzesła.
- Zamierzasz z nim porozmawiać? - zainteresował się Yishen.
- Najwyżej zapytać, czy go popierdoliło - rzucił Ralf i prawie odszedł, ale coś kazało mu się zatrzymać przy jego stoliku jeszcze na chwilę. - Przecież wyjaśniałem ci, dlaczego nie mogę.
- To idiotyczny powód.
- To kłamca.
Yishen pokręcił głową.
- Umiem odróżnić prawdę od kłamstwa. To, co mówił o tobie, było szczere.
- Umiesz? Seul, Korea, implanty? - Wsparty rękoma o oparcie krzesła Ralf nachylił się bliżej, aby nie podnosić głosu. - Ja i narzeczona?
- Martwił się o ciebie - sam Yishen zbliżył twarz do jego własnej. - Nie masz pojęcia, jak zdesperowany był, by nie stała ci się krzywda. Wiesz, gdzie słyszałem wcześniej ten głos? Ten przerażony, błagalny głos? Gdy mnie samego zmogła gorączka tak wysoka, że Liying, z którą było niewiele lepiej, przez bitą godzinę wisiała na infolinii pogotowia błagając, by ktokolwiek odebrał.
Ralf się odsunął.
- To był ten sam głos, Ralf. Ten sam zrozpaczony głos - powtórzył Yishen. - Więc powiedz mi jeszcze raz: dokąd idziesz?
- Zapalić - wycofał się Ralf, znów szukając kogoś wzrokiem. - Qu? - złapawszy jej spojrzenie potrząchnął paczką papierosów. - Nie chcesz się trochę przewietrzyć? Przykro mi, Yishen. Naprawdę.
Za pchnięciem obrotowych drzwi głównego wejścia znaleźli się na chłodnym podwórzu. Było wystarczająco zimno, by Qiaozhen natychmiast roztarła uniesione do ust dłonie; kiedy na nie chuchała, obłoki ciepłego oddechu zamarzały w powietrzu - zupełnie nieruchome.
Światło skrzyło się na szronie przypruszającym matowe płyty chodnika, upodabniając je do nocnego nieba, przez co zdawało się, że z każdym krokiem rozdeptywali tysiące gwiazd. Noc była ciemna - jeśli nie liczyć łuny drogi mlecznej, lamp we foyer i płomienia, którym zionęła zapalniczka między ich twarzami, na moment omiatając je czerwienią ognia.
Qiaozhen opatuliła się ramionami na tyle, na ile pozwalało ciągłe przykładanie papierosa do ust, ale Ralf zaraz zsunął z siebie marynarkę i zarzucił ją na jej plecy. Nie było w tym troski o to, aby nie marzła; to było absurdalne, ale wtedy naprawdę wydawało mu się, że ten widok - krótkie, ciemne włosy, kanty marynarki na szerokich ramionach, papieros, ten konkretny - mógł stanowić przynajmniej doraźne pocieszenie.
Wydmuchując dym nie zwrócił większej uwagi na czerwony punkt, który zgasł w kąciku jego oka - być może w tamtej chwili uznał go za przewidzenie, lub za zbłąkany na wietrze płat rozżarzonego popiołu usypującego z jego własnego papierosa.
- Ta muzyka gra zbyt głośno - zauważyła Qu między kolejnymi zaciągnięciami. Ściany hotelu tylko nieznacznie tłumiły bas, na tyle mocny, by nawet na zewnątrz czuli jego drganie w kościach. - Powinniście ją przyciszyć. Słychać ją w całym budynku, więc pewnie i mieście.
- Tak? - Ralf krótko uniósł brwi. - Jeżeli martwią cię kwestie bezpieczeństwa zawsze możemy się przejść i sprawdzić jak daleko ją słychać, choć dzisiaj naprawdę wolałbym pooszukiwać się, że to jeden z tych dawnych, zwyczajnych wieczorów. Jest prawie normalnie.
- Prawie - przyznała. - Ale to tylko złudzenie. Nie powinniśmy o tym zapominać.
- Nie wolałabyś go podtrzymać? - zasugerował. - Czasem, kiedy jest tylko prawie, wystarczy odrobinę poudawać.
Czy nie to właśnie robił? Nie sprawiało mu to radości. Nie przynosiło mu to nawet chwilowej ulgi, na którą przywykł, że mógł liczyć. Mimo to próbował dalej - jakby za którymś razem mógł wskrzesić w sobie odrobinę ciepła jak ze zużytej już zapalniczki. Któregoś dnia miała nie zapalić się już ponownie.
To chyba ten dzień, pomyślał. On nadszedł - przecież w końcu musiał.
Mimo to Ralf mówił dalej, jakby udało mu się sięgnąć w pamięci do jakiegoś starego nagrania własnego głosu - choć może to był cudzy głos, może on nigdy nie należał do niego - i umieściwszy jego przykurzoną płytę pod igłą gramofonu dobyć z ust dźwięk. Trochę chrapliwy, bo zużyta igła tylko drapała koliste wgłębienia winylu. Mógłby się tak zapętlić albo zaciąć, jedno z dwojga.
- Możesz mnie okłamać, jeśli wolisz - to przecież bez znaczenia - ale ile tak właściwie masz lat?
- Dwadzieścia jeden - powiedziała w przestrzeń. To była prawda.
Na chwilę zamilkł. Parę lat mniej, niż przypuszczał, że miała; paręnaście lat mniej, niż przynajmniej chwilami sugerowałoby to jej zachowanie. Uśmiechnęła się gorzko.
- Może dwadzieścia dwa - wzruszyła ramionami. - Chyba umknęły mi po drodze urodziny. Mi też, przeszło mu przez myśl, ale nie powiedział tego na głos. Trzydzieste.
- Studiujesz? - Uprzejmościowe pytanie. Już wtedy Qu przypuszczała, że do takich wymian miały sprowadzić się ich prywatne rozmowy. A jednak ten czas teraźniejszy kazał jej myśleć, że próbował ją przynajmniej na chwilę zabawić - nawet, jeśli to była tylko grzeczność, przysługa wyświadczana nieinteresującej go koleżance, za młodej i nie w jego typie.
- Ekonomię. - Nie musiał tego wiedzieć, ale padło na nią dlatego, że nie dostała się na medycynę.
- Naprawdę? - Ralf się uśmiechnął. - Też ją skończyłem.
- Przecież wiem, że studiowałeś prawo.
- Prawo i ekonomię - poprawił ją. - Jednocześnie. Masz pojęcie, co to robi z człowiekiem? Prawo karne i ekonometria w jednym semestrze - miałaś ją już?
- Tylko wprowadzenie.
- To dobrze. Jeszcze się przyda. Przeklinałem teorię, ale to dzięki niej mamy wstępne modele. Prawo i ekonomię, powtórzyła w myślach Qiaozhen. Prawo i ekonomię - te dwie spiralne helisy genomu cywilizacji; czy był to ten sam fenotyp, który doprowadził do jej upadku? Pamiętała, że był uzależniony od czynników zewnętrznych - wszystko było kwestią potencjału, ekspresji cech uwarunkowanej przypadkiem i środowiskiem, w którym rozwijał się organizm.
Może ta myśl była podyktowana wzgardą, którą zdążyła poczuć do Ralfa, ale wyobraziła sobie, jak zakopany pod ziemią kiełkuje jak zasiane nasiono, jak dosięga wszystkich z tego grobu, dawno martwy, a jednak żywy. Zastanawiało ją, co by z niego wyrosło - piękny kwiat na jedną wiosnę czy tysiącletni dąb?
- Jest ci zimno?
Opatuliła się szczelniej marynarką by ukryć wzdrygnięcie, ale tego dreszczu nie wywołało zimno.
- Tobie nie?
To pytanie, które Ralf tyle razy słyszał z innych ust, prawie posłało prąd w dół jego kręgosłupa - ale Claude intonował je zupełnie inaczej.
Pokręcił głową. Nie czuł zimna - był podpity i przywykł do niższych temperatur.
- Do twarzy ci w tej marynarce, ale możemy się jeszcze cofnąć po płaszcz - zaproponował. - I gdybyś zmieniła zdanie naprawdę mam w pokoju drugą, ładniejszą. Jest wyszywana koralikami, białymi i czerwonymi, tak na ramionach - powiódł po swoim barku palcem. - Mógłbym ci ją pożyczyć.
Pokręciła głową.
- Dziękuję, ale raczej odezwę się do Jin - zsunęła z ramion marynarkę i oddała mu ją, przytrzymując papierosa między wargami. - Widzimy się w środku.
Zgasiła go w wysokiej popielniczce przy drzwiach.
Ten gramofon mógł się zapętlić albo zaciąć - i jednak się zaciął. Pozostawiony samemu sobie Ralf jeszcze chwilę - znowu - obserwował coraz wolniej obracające się za Qu drzwi.
Potem przysiadł na schodach i spojrzał przed siebie w czerń pozbawionego prądu miasta, w tę nieskończoną pustkę nocy - w nicość. Kogo lub co tam widzisz?, znów miał ochotę zapytać Noah, który zauważył go z miniętego okna. Kogo lub co?
Ralf dopalił papierosa w milczeniu, jakby ostatecznie podniósł igłę trzeszczącego gramofonu i zdjął zwalniającą obroty płytę, choć jego pozbawiona wyrazu twarz przypominała raczej zgaszony ekran rozmigotanego dotąd telewizora.
Potem usłyszał kroki i podniósł spojrzenie.
Coś w grupie osób wracających do Marriotta kazało mu powieść za nimi wzrokiem, choć z tego poziomu widział jedynie marsz ich nóg, i prawie zapytał - Claude? - ale z jego ust nie dał się słyszeć żaden głos. Obracał się za mijającymi go ludźmi, aż mimowolnie wstał i zrobił parę chwiejnych kroków w ich stronę, lecz jeszcze zanim dźwignął się z ziemi oni zdążyli zniknąć w hotelu - jak widma, zbłąkane echa z innej ery. Miał wrażenie, że nawet, gdyby chwycił któregoś z nich za ramię, jego ręka przeleciałaby przez powietrze.
Drzwi znów się kręciły - puste - aż wyszedł z nich Noah.
- Wracasz?
Wrócił - choć już wtedy Noah miał wrażenie, że nie do końca, bo błąkając się między klubem a salonem Ralf przypominał ducha, którego zatrzymały na ziemi niezamknięte za życia sprawy. Pił i bawił się z żywymi, niemal do złudzenia przypominał jednego z nich, ale zerkając na niego Noah nie był pewien, czy patrzył na zagubioną duszę, czy pozbawione jej ciało, poruszające się już tylko za sprawą przechodzących przez nerwy impulsów. Nikt inny zdawał się tego nie dostrzegać, choć Noah miał najszczerszą ochotę zapytać ich, czy naprawdę tego nie widzą - czy są ślepi? Najwidoczniej byli - albo on sam zdążył wpaść w paranoję.
Nie wiedział tego, ale przynajmniej w jednej kwestii się nie mylił - to za sprawą nieuregulowanych rachunków Ralf trzymał się jeszcze na nogach. Nie mógł znaleźć Claude'a, ani nawet przyznać się przed sobą, że to go tak uparcie usiłował odnaleźć w tłumie, ale przynajmniej Wen raz za razem pojawiał się w zasięgu jego przeczesującego tłum wzroku. Ignorował Ralfa - to nie było trudne, w końcu ten zerkał na niego równie dyskretnie co dotąd - ale za którymś z podłapanych spojrzeń, tym, któremu towarzyszyło skinienie głowy na drzwi i uniesienie w rękach dwóch szklanek, Wen zrozumiał, że jeśli nie porozmawia z nim na boku, Ralf w końcu odezwie się do niego przy ludziach.
Wen ruszył za nim z ociąganiem i niebudzącym większych podejrzeń odstępem czasowym, chociaż Guanting, którego ostre spojrzenie już raz przecięło linię ich kontaktu wzrokowego, musiał i tak domyślić się, że kiedy Wen zniknął, zniknął i Ralf.
Wen znalazł Ralfa w mroku pustego korytarza - bardziej cień niż człowieka. Przezornie przeszli dalej.
- Na co tak właściwie liczysz? - Wen odezwał się pierwszy. - Na gratulacje? Chyba złożyło ci je już wystarczająco wiele osób, chociaż przecież oni nawet nie wiedzą, jak sprytnie to wszystko zaplanowałeś.
- To nie było zaplanowane - Ralf oparł się o ścianę.
- Powinienem był wiedzieć, że to za duża zapłata za tak śmiesznie drobną przysługę - uśmiechnął się gorzko Wen. - Cały magazyn za jeden karabin to jak cały dom za miskę ryżu.
- To nie była zapłata. Ktoś musiał to przywieźć - ja też potrzebuję jedzenia, ja też potrzebuję wody - wyjaśnił spokojnym głosem Ralf. - To ty przywiozłeś jej wystarczająco dużo, by zwrócić ich uwagę. Uprzedzałem cię: nie wszystko na raz.
- To nie było wszystko - Wen pokręcił głową.
- A jednak pokusiło - Ralf uśmiechnął się blado.
- Wiedziałeś, że tak będzie.
- Nie jestem aż tak przewidujący. Nikt nie jest - więc nie wiń mnie o to, że gdy zobaczyłeś okazję, postanowiłeś z niej skorzystać.
- Owoc wisiał na drzewie, ale to ja go zerwałem, co? Poczęstujesz mnie jakimś biblijnym frazesem jak Claude?
- Nie. To akurat jego specjalność - Ralf zamilkł na chwilę i wbił wzrok w szklankę. - Wtedy, gdy wrócili, przypuszczałem, że dzisiaj będę ci jedynie dziękować. Jestem ci wdzięczny - naprawdę. Doceniam to, co wtedy zrobiłeś. Nie myśl, że jest inaczej.
- A jednak nie na tyle, by samemu powstrzymać się przed skorzystaniem z okazji - znów ten gorzki uśmiech. - Trudno mi uwierzyć, że nie stworzyłeś jej sobie celowo; w końcu obaj wiemy, że to twoja specjalność. Wiedziałeś, że tak będzie. Te palety wody nie mogły pozostać niezauważone, nietrudno było się domyślić, że ta ilość zostanie publicznie odnotowana.
- Też na to czekałeś - wytknął mu Ralf. Tym razem to Wen opuścił głowę. - Wiedziałeś, że to spotka się z ich uznaniem. Powiedziałeś odrobinę zbyt wiele, bym uwierzył, że było inaczej.
- Oni już mnie pytali, wiesz? Jeszcze nie Shuai, nie Qu, nie Yishen, chociaż to też wkrótce nastąpi, ale Gugu i pozostali... Nie chcę ich okłamywać, więc kiedy pytali mnie, jak na to wpadłem, mogłem tylko wzruszyć ramionami. Nie będe mógł zrobić tego samego, gdy to Shuai zainteresuje się nie tyle adresem, co tym, skąd go mam. To moja rola w tym wszystkim, prawda? - zaśmiał się Wen. - Powiedzieć im, że to od ciebie go dostałem. Że pewnie masz ich więcej, skoro dałeś mi go tak po prostu, za nic.
- Dałem ci go, bo widziałem, że niepotrzebnie męczyłeś się nad tym samym, co trapiło i mnie.
- Ale wiedziałeś, że prędzej czy później ktoś mnie o to zapyta.
- Wiedziałem - przyznał Ralf. - Przecież nie musisz mówić im prawdy.
- Nie istnieje wiarygodne kłamstwo, które mogłoby ją zastąpić. Ono nie istnieje, i tyle. Sam zresztą powiedziałeś, że mi ufają, więc nie próbuj ponownie wkręcać mnie w nadwyrężanie tego zaufania. Nie próbuj - chyba tyle możesz zrobić.
- Możemy też powiedzieć im prawdę - zaproponował Ralf, po tej chwili milczenia, w której obaj rozważyli tę możliwość.
- Możemy? - żachnął się Wen. - Razem?
- Ucieszyłaby ich - przecież do tego dążą. Chcą widzieć, jak współpracujemy, więc niech zobaczą, że tak jest.
- Zdajesz sobie sprawę, że to byłby gwóźdź do mojej trumny? Gugu prawie udusił mnie, gdy się dowiedział, a obawiam się, że pozostali nie wykazaliby się tą samą wyrozumiałością.
- Nie muszą wiedzieć, przynajmniej nie od razu. Shuai i Yishen znają pełen obraz sytuacji; również Qiaozhen wie, czym mogłoby się to skończyć. Możemy poprosić ich o zachowanie dyskrecji - ale nie sądzę, abyśmy musieli. Przecież zrozumieją, że jeszcze przez jakiś czas ta informacja powinna pozostać między naszą piątką. Zastanów się nad tym.
Wen przyjrzał się twarzy Ralfa.
- Nie spodziewałem się tego po tobie. Ty i pokojowe propozycje?
- Nie mam powodów, by żyć z tobą w niezgodzie. Próbuję ci to powiedzieć od dłuższego czasu.
- Co za szkoda, że mi samemu nieprzerwanie dostarczasz nowych.
- Przepraszam. Naprawdę. Posłuchaj - Ralf rozejrzał się na boki, jakby dopiero wtedy poruszył wrażliwy temat. - Nie widziałeś gdzieś Claude'a?
Wen go nie widział - nie zamierzał też ponownie wysługiwać się Guantingiem, który odnotował tę nieobecność na tyle, by być jej świadomym, lecz jako jedyny zdawał się pojmować jej przyczynę w stopniu pozwalającym na zrozumienie, że nie istniało nic, co mogłoby wpłynąć na ten stan rzeczy. Claude'a nie było. Nie widziała go też Fei, którą Ralf zdążył odesłać do łóżka, ani Yan, ani nawet Jin.
Ralf znów krążył od pomieszczenia do pomieszczenia, jakby w którymś z nich zgubił coś ważnego, ale to moment, w którym się zatrzymał, ostatecznie zaalarmował patrzącego na to z oddali Noah. Nigdy nie widział go tak zgubionego - nigdy nie spodziewał się nawet, że go takim zobaczy. Ten sam człowiek, który zawsze wiedział, w jakim kierunku zmierzał, który go wyznaczał, który potrafił nadać go również innym, stał teraz zupełnie rozkojarzony pomiędzy mijającymi go ludźmi.
Tak samo wyglądał Noah, gdy któregoś z pierwszych spędzonych w Chinach dni zatrzymał się na środku jednego z głównych skrzyżowań, między przeplatającymi się rzekami pieszych. Obrócił się wtedy o jeden raz za dużo, ale ten jeden raz wystarczył, by wodząc błędnym wzrokiem po pochylających się nad nim wieżowcach - po migających na nich reklamach, których światła rozmywały się w parnym monsunowym powietrzu - zgubił się na tyle, by tylko chwytająca go za łokieć ręka uratowała go przed ruszającymi pojazdami.
Chwycił Ralfa za ramię i odciągnął w bok.
- Wszystko w porządku? - upewnił się, choć widział, że było inaczej.
- Tak. Tak, oczywiście - Ralf kolejny raz rozejrzał się dookoła. Gdyby Noah go nie prowadził, zderzyłby się z mijającymi ich ludźmi. - Nie widziałeś gdzieś może Claude'a?
Zaniepokojenie, które Noah usłyszał w jego głosie, sprawiło, że wolał nie odpowiadać na to pytanie póki znajdowali się w tłumie. Odprowadził Ralfa na korytarz.
- Nie widziałem - oznajmił, przytrzymując Ralfa za ramiona w wyciągniętych przed siebie rękach, bo nie mógł pozbyć się wrażenia, że gdyby tego nie zrobił, on znowu ruszyłby do klubu lub salonu. Już zrozumiał, w jakim celu. - Wydaje mi się, że nie przyszedł. Pewnie jest w swoim pokoju - wyjaśnił mu spokojnie.
Nigdy nie widział go też tak rozdartego.
- Ralf...? Nie chcesz z nim porozmawiać?
- Nie mogę.
- Ale dlaczego? Wiem, że się pokłóciliście, ale może najwyższa pora to skończyć? O co wam w ogóle poszło?
Ale niepokój, który poczuł wtedy Ralf, był zbyt obezwładniający, by wsłuchał się w te pytania. Naprawdę było tak, jakby zatrzymał się na środku skrzyżowania, a z każdej z jego ulic za zmianą świateł ruszyły auta - i oto myśl, że Claude go okłamywał, zderzyła się z tym, co powiedziała mu Jin oraz Yishen. Kręciło mu się w głowie od obserwowania ich nadchodzącej kolizji zbyt mocno, by zdążył uniknąć znalezienia się w samym jej środku.
- Ralf...?
Noah odciągnął go dalej.
- Ralf, musisz mi powiedzieć, co się dzieje, bo nie wiem, co robić - w jego tonie było słychać prośbę. Tym samym głosem mówił do znajomych, którzy przedobrzyli z prochami: Co wziąłeś? Ile? Kiedy? Rozlatany wzrok Ralfa nawet niespecjalnie różnił się od tego, którym na niego patrzyli.
- Boję się, że coś się stało - przyznał w końcu Ralf. - On powinien tu być, ze wszystkimi, to po prostu tak dziwne, że go nie ma.
- Jestem pewien, że po prostu był zmęczony. Na pewno jest u siebie w pokoju, może już nawet śpi, chociaż wątpię, aby to było łatwe przy tej muzyce. Może faktycznie trochę przesadziliśmy - krótko zaśmiał się Noah; to był jednocześnie nerwowy i uspokajający śmiech. - Zawsze możesz sprawdzić, co u niego.
- Nie mogę - powtórzył Ralf. - Zresztą on pewnie nie chce mnie teraz widzieć.
- A ty go...? - zapytał Noah. - Ralf, o co wam właściwie chodzi? Przecież każdy wie, że się przyjaźniliście. Nie uważasz, że to trochę dziwne? Jestem w stanie zrozumieć, że obecnie sprawy wyglądają odrobinę inaczej, ale przecież kłótnie z przyjaciółmi nie muszą być tak ostateczne, jak jakieś... zerwanie.
Ralf milczał.
- Bo chyba ze sobą nie zerwaliście?
To miał być tylko żart - zasugerował to lekkim tonem, pocieszającym, nie prześmiewczym - ale kiedy Ralf wbił spojrzenie w podłogę Noah zaczął przypuszczać, że tak mogło być.
- ...po tej akcji z przypaleniem ci ręki?
- Nie. On wtedy- On wtedy nie miał innego wyboru, przynajmniej tak sądziłem. To nie był jego pomysł. Przeprosił mnie, nie miałem mu tego za złe, to nawet nie tak, że ze sobą zerwaliśmy, ale- Potem to się powtórzyło, kiedy już nie musiało i przez tą powtórkę - rozumiesz? - przez tą niepotrzebną powtórkę nie umiem uwierzyć w prawdziwość przeprosin, ani tamtych, ani kolejnych.
- Tak myślałem, że to o ciebie wtedy chodziło. Słyszałem, że na kogoś splunął - jak to szło? Niech leży, sukinsyn? - Noah przywołał tamten dzień w pamięci: gaz pieprzowy, błoto, spętane nadgarstki, ten chłód. - Jak zabrali cię do środka, do Tanga, przez bite parę godzin zazdrościłem ci tych nacięć na karku. Te kolejne przeprosiny...? Gdyby nie on, pewnie leżałbyś w tym błocie znacznie dłużej. Yishen próbował wyjaśnić mu to już wtedy.
- Były za to.
- I ich nie przyjąłeś.
- Nie potrafiłem. Znałem już ludzi, którym wydawało się, że mogą wszystko - bo wystarczyło przeprosić, abym im wybaczył, choć kiedy oni bawili się dobrze, ja- - Nie dokończył, choć kiedy oni - on, on miał imię, najpierw jedno, później wiele - bawili się dobrze, Ralf...
- Ralf... - Noah przekrzywił głowę na tyle, by spojrzeć Ralfowi w oczy. - Czy ty go widziałeś? Nie sądzę, aby bawił się przy tym dobrze. Co jeśli naprawdę nie miał innego wyjścia, lub to było jedyne, jakie wtedy widział? Wiesz, Claude umiał udawać, że mnie znał, byle uratować mi skórę, więc jeśli aby uratować twoją musiał upozorować coś odwrotnego... Sądzę, że by to zrobił. Ja byłem mu obcy. Ty nie. Więc szczerzę wątpię, aby bawił się teraz dobrze, bo gdyby tak było, byłby tu z nami. Może naprawdę powinieneś z nim porozmawiać.
- To będzie źle wyglądać. Wypiłem trochę za dużo i-
- Jeżeli ty tego nie zrobisz sam sprawdzę, czy wszystko w porządku, bo tyle sam jestem mu winien; chociaż Tobias, naprawdę? Nienawidzę tego imienia. Znałem kiedyś Tobiasa i- Ralf, idź do niego. Przecież coś wymyślisz.
Idąc przed siebie korytarzem Ralf niemal czuł, jak to, co usłyszał, przelewało się w jego głowie, i nagle Claude błagał, bym nie dała ci tam umrzeć, drugi rząd, trzeci kontener, pierwsza podpowiedź: błagalny głos, druga podpowiedź: zdesperowany!
Już wtedy wiedział, że powinien poczekać z tym do rana - nie dlatego, że mógłby na trzeźwo przemyśleć pomysł przeprosin, a dlatego, że może wtedy Claude uznałby je przynajmniej za szczere, nawet jeżeli w ostatecznym rozrachunku miałyby zostać odrzucone. Dopuszczał taką możliwość.
Przecież wiedział, że to mogło się tak skończyć.
Zamknął oczy, ale nie zapukał do jego drzwi od razu, aż nazbyt świadomy tego, że ta wizyta wyglądała źle. Claude?, mógłby zacząć. Chciałem tylko zapytać, czy wszystko w porządku. Wiem, że pewnie nie - dobrze się czujesz? Tak strasznie cię za to wszystko przepraszam - to byłby całkiem niezły początek - ale gdybyś chciał do nich dołączyć, mogę wrócić do siebie. Bez ciebie to i tak nie to samo. Przecież wiem, że z nas dwóch to ciebie bardziej ciągnie do towarzystwa. Mogę przynieść ci marynarkę, gdybyś chciał, mogę nawet zostawić ci ją na klamce, gdybyś wolał nie widzieć mnie na oczy, ale...
- Ralf!
Jianshe. Ralf odsunął się od drzwi, chociaż niewiele brakowało, aby zapukał - zdążył unieść rękę na wysokość opartej o ich próg skroni.
Jego knykcie już prawie zastukały o drewno.
- Tutaj jesteś! Wszędzie cię szukałem, naprawdę, nie zostawiaj mnie tam już więcej samego. - Jego śmiech poniósł się korytarzem, aż sam Jianshe znalazł się przy Ralfie i bez pośpiechu odciągnął go od drzwi Claude'a. Wiedział, że to tutaj go znajdzie. - Chyba że zmęczyło cię ich towarzystwo...? Bo jeśli tak, to moglibyśmy skończyć tę butelkę u mnie. Albo u ciebie: gdzie wolisz, choć musisz przyznać, że wychodzi na jedno.
Dzięki tabletkom spotęgowany przez biel zimnego poranka ból głowy zdążył ustąpić tępemu ćmieniu, ale i ono ustało po chłodnym prysznicu na tyle, by patrząc w swoje odbicie w lustrze łazienki, z wilgotnymi włosami i szczoteczką do zębów w dłoni, Ralf był niemal zaskoczony przejrzystością własnych myśli - jasnych i chłodnych jak ta wczesna godzina, o której niewygoda garnituru wyrwała go ze snu.
Ta wczesna godzina, o której usłyszał łomot pięści o drzwi własnego pokoju, oraz własne imię - Ralf? Ralf! - ten graniczący z wrzaskiem krzyk, który już znał.
- Fei? - zapytał, zdążywszy tylko wypluć z ust pastę.
Była zdyszana. Biegła. Na fotelu za plecami Ralfa drgnął obudzony tym wszystkim Jianshe, ale wtedy jeszcze go nie zauważyła.
- Ralf... - wysapała Fei, łapiąc się pod boki. - Czy ty wiesz... Że Claude wyjeżdża?
- Przecież dopiero co wrócił - zdziwił się Ralf, ale to, jak zziajana była, jak desperacko dobijała się do jego drzwi, nie pozwoliło mu na tym poprzestać. - Dokąd...?
- Nie dokąd - pokręciła głową. - Na zawsze. Spakował się. On-
Nie dokończyła, bo Ralf, łapiąc w biegu tylko płaszcz, zdążył ją minąć.
Chyba nigdy nie widziała, aby ktoś pędził przed siebie szybciej, niż on tego dnia, ale kiedy Ralf zlatywał w dół schodów, przeskakując przez stopnie, przez poręcze, te siedem pięter, które dzieliło go od parteru, on sam miał wrażenie, że cały ten czas biegł w miejscu - zbyt wolno, by zdążyć.
Wypadł na podwórze, nie oglądając się na odepchniętego z drogi Yishena, na rozpędzone uderzeniem obrotowe drzwi, nie patrząc na nic - nic poza ruszającym na jego oczach autem.
Tego dnia Ralf biegł jakby od tego zależało całe jego życie.
Jego dłonie z hukiem uderzyły o maskę samochodu Claude'a.