Użytkownik
Postów: 432
Data rejestracji: 22.11.13
|
Poniższy ff jest prezentem bożonarodzeniowym dla Choo i stanowi wariację na temat finite, stąd w razie jakichkolwiek pytań do niego też odsyłam, aby zapoznać się z pierwszym postem i pokrótce samymi postaciami, których prezentacji z oczywistych względów tu nie dokonałam.
Życie jest tylko przechodnim półcieniem,
Nędznym aktorem, który swą rolę
Przez parę godzin wygrawszy na scenie
W nicość przepada - powieścią idioty,
Głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą.
- W. Shakespeare
Szczęknięcie metalu; w bliskim starciu ostrze noża podważyło wylot lufy, z której z zaintrygowaniem wyglądała Śmierć. Przypadkowe pociągnięcie za spust przy próbie odwiedzenia ramienia i wymierzenia; kula zrykoszetowała o pobliski mur, przedtem otarłszy się o skroń, rozcinając ją; przy wtórnym echu pierwszego wystrzału druga zabiła nie tego, dla kogo została przeznaczona. Do nieuchronnego i niemożliwego w tych warunkach przeładowania pozostały cztery; tym czterem Jeźdźcom Apokalipsy musieli zejść z drogi, nie pozwolić stratować się i rozdeptać pod ich kopytami.
Padł następny nierozważny strzał.
Trwało wielkie odliczanie: trzy, dwa, jeden, na ekranie winien wyświetlić się komunikat OUT OF AMMO tuż przed YOU AND YOUR FRIENDS ARE DEAD i wieńczącym to GAME OVER, ale tym razem rozgrywka odbywała się na płaszczyźnie bezlitosnej rzeczywistości; nikt nie miał powstać z martwych.
Strzał.
Strzał.
Strzał.
Claude był budynkiem teatru od roku lub dwóch przeznaczonym do rozbiórki, który przy przypadkowym mocniejszym pchnięciu ściany nośnej rozsypał się wskutek naruszenia nadgryzionej zębem czasu konstrukcji; spod odłażącej teraz płatami farby i warstwy bielonego tynku wyjrzała czerwień cegieł; przy kolejnym uderzeniu miał ukazać się naruszony szkielet konstrukcji.
To, czego nie nadążał wchłaniać materiał ciepłymi strugami spływało - przez myśl kawalkadą przetoczyły się wrzaskliwe i idiotyczne wspomnienia w postaci kadrów wyciętych z kliszy: przy potarciu pokryty warstwą kamienia prysznic nad brzegiem morza, pod którym zdrapywał z siebie zaskorupiały piach; wraz z narastającym łomotaniem serca w piersi letnie burze i krople dżdżu, który ściekał mu po twarzy na podobieństwo potu po wzmożonym wysiłku - spływało i spływało, jakby zanurzył się w wodzie, by wreszcie po długim dniu zmyć z siebie podkład i charakteryzację, ale zamiast tego z kranów popłynęła rozrobiona koszenila. Krew przesączała się pomiędzy palcami dłoni przyciśniętej machinalnie do tego miejsca, krew zaćmiewała obraz przed oczami, które rozszerzone w przebłysku świadomości widziały wyraźniej niż kiedykolwiek; spośród wszystkich didaskaliów dopisanych ręką nieznanego autora na marginesach uczepił się frazy [umieram], którą niczym aktor w dniu premiery z nieznanym mu rękopisem przed sobą powtarzał, powtarzał i powtarzał, aby zrozumieć i zapamiętać.
Nogi miały ugiąć się w pełnym wdzięki ukłonie - ostatnim hołdzie oddanym publiczności - ale przy pierwszym poruszeniu się, pierwszym niedowierzającym drgnięciu skurcze porozrywanych mięśni odebrały mu lekkość; upadek był prawdziwy, tak jak prawdziwe okazały się kule, którymi nabito broń. Zachłyśnięcie powietrzem; palący, niepozwalający się przytłumiać ani chwili dłużej zdezorientowaniem ból wezbrał i przelał się przez misę żeber, gdzieś w środku pękały inne naczynia. Chęć zapanowania nad oddechem i oszczędzenia sobie tego walczyła o lepsze z raptownym skokiem ciśnienia i przyspieszeniem pulsu, który z bezwzględnością sekundnika odmierzał czas pozostały do zakończenia aktu.
- Ralf?
Bezwiednym zawezwaniem jego imienia jak Pańskiego ściągnął na siebie rozognione spojrzenie, które z początku jedynie zawadziło o niego, by zaraz wybiec niby zwabione kwaśnym odorem i po ponownym omieceniu roztrąconych kilkoma kopnięciami ramion powróciło, zaniepokojone dostrzeżonym podobieństwem. Kroki wybiły na betonie nienazwaną melodię; andante bez uprzedzenia przemieniło się w minorowe allegro.
W innych okolicznościach Claude roześmiałby się, widząc jak zaskoczenie ustępuje zrozumieniu, a to zostaje poddane zanegowaniu, chociaż pomimo niewyrażenia zgody na taki stan rzeczy ręce odepchnęły jego ręce, poderwały materiał i ucisnęły źródło, z którego wartkim strumieniem uciekało życie, pod jego plecami formujące się w kałużę, w zwierciadło, w którym mógłby się przejrzeć, gdyby uniósł się na łokciu wyżej. Przepraszam, wtrąciłby innego dnia, nie rób sobie kłopotu, to nie jest tego warte; już nie.
- Zostaw.
- Zamknij się, Chryste.
- Zaraz.
Nie rozwinął myśli, nie dodał tego, co przełykał wraz z zakorzenionym w prymitywnym instynkcie przetrwania - [tracę zbyt wiele zbyt szybko, zostaw, zostaw to w spokoju] - a potem wszystkie pierzchły, rozproszone i zatopione jak papierowe statki na falach przypływu bólu cierpienia, które przybierało na sile przy każdym wdechu, ale wkrótce miało zacząć zanikać podobnie jak tętno; niezależnie od stopnia nacisku karminowa rzeka zakosami spływała ku ściekowym kratom.
- Zostaniesz...? - Znienawidziłby się za zakrawający na błagalny ton, znienawidziłby się z całego serca, gdyby tylko pielęgnowanie godności nie straciło na znaczeniu. - To nie potrwa długo.
- Przestań; czy choć przez chwilę-
- Zdążysz ode mnie odpocząć.
- Może nie chcę.
- Może nie-
Własna słabość odebrała mu głos bez uprzedzenia jak kapryśny dyrektor artystyczny, któremu podczas próby nie przypadła do gustu nowa oprawa audiowizualna. Rozpalona twarz wtuliła się w wilgotne chodnikowe płyty jak w poduszkę; trwał tak przez moment, z uszami wypełnionymi białym szumem i łagodnie falującym morzem asfaltu przed oczami.
- Kurwa, nie wyobrażasz sobie jak to boli. - Pauza; w parze z każdym słowem szły wewnętrzne spazmy, które przyjmowały postać wymykającego się spod kontroli drżenia. - Mógł przynajmniej spróbować trafić w głowę.
- I zabrać ci tę rzadką okazję do usprawiedliwionego uskarżania się?
Nakrył jego śliskie dłonie - uniesienie własnej wymagało więcej wysiłku niż kiedykolwiek, choć ono samo zdawało się lekkie i bezwładne, jakby nie należało do niego - i zacisnął nań palce.
- To nie był zły rok.
- Jeszcze będziemy się z tego śmiać, w szczególności z ciebie, obiecuję ci.
- Ty na pewno. - Głos znienacka spadł do szeptu, tak jak niegdyś nieużywane od dawna lampy zasilania awaryjnego z nagła przechodziły w tryb energooszczędnego przymglenia. - Uważaj na siebie.
- A na co się to tobie zdało, Claude? Co ci z tego przyszło?
- Ty.
Choć jeszcze przed chwilą rozpierała go podwyższona skokiem adrenaliny temperatura, po całym ciele zaczął rozchodzić się przejmujący chłód niczym podane z opóźnieniem znieczulenie; naprzemiennie po sobie następujące uczucie zimna i gorąca przyprawiało o mdłości, podobnie jak gorzki posmak w ustach.
Potem nadeszła senność; powieki opadły jak kurtyny, bezkres błękitu na horyzoncie i czerni ulicy widzianej z jej poziomu zniknął, rozpuścił się w wiecznym mroku kulis. Myśli zwolniły biegu; nie przedstawiały obiecywanego streszczenia obszernego życiorysu ani listy rankingowej tych wspomnień, do których z upodobaniem powracał; zlewały się ze sobą i z rzeczywistością, stąd nie wiedział czy ktoś pochylił się nad nim teraz czy w przeszłości, czy o czoło otarł się wierzch dłoni czy usta, czy do szyi przytknięto kontrolnie palce czy może to zamek kurtki miał przyciąć skórę.
Napastliwe pokrzykiwania mew zwiastowały rozpogodzenie. Bryza porywała urywane oddechy, których brzmienie stapiało się z jej przynoszącymi ulgę podszeptami; w którymś momencie ostatni z nich wymknął się jak gość, który pożegnawszy się przed paroma godzinami wdał się w rozmowę, zasiedział się i spojrzawszy na zegarek wyszedł w pośpiechu; jedno po drugim gasły światła aż nie został nikt [opuszki zgubiły puls, spanikowane przesunęły się po linii arterii, ale ten już zdążył zginąć podczas zabawy w chowanego], a gdy deski sceny opustoszały na dobre, teatr zamknięto.
Wywieszona zawczasu tabliczka NIECZYNNE DO ODWOŁANIA kołysała się na wietrze w hotelowym holu, w którym na wzór skazanego na wieczne potępienie rozpaczliwie zawodziła przechadzająca się niespiesznym krokiem to nim, to korytarzami na piętrach pustka.
- Ralf?
Ralf spojrzał nań nieprzytomnym wzrokiem człowieka wybudzonego ze snu; w szarawych jak zbliżający się świt oczach załamywały się ukośne cienie, kiedy patrzył na niego w zadumie, kojarząc brzmienie głosu z rysami twarzy, odsiewając surrealistyczne miraże od tego, co rzeczywiście widział; to, co zostało powiedziane od tego, co w delirycznym odurzeniu istniało wyłącznie w jego świadomości.
- Co?
- Nie mogłem zmrużyć oka; ty z kolei spałeś dość niespokojnie. Przepraszam. - W świetle bladego brzasku usta musnęły ramię, brodę i natrafiły na rozchylone wargi - do tych ostatnich przywarły na moment potrzebny przesunięciu się ponad wyciągniętą sylwetką Ralfa; przerzucone ponad krawędzią posłania stopy znalazły oparcie i przysiadłszy na samym brzegu Claude zmierzył go sennie melancholijnym, zaniepokojonym spojrzeniem. - Cuchnie tu tamtą trawą.
- Mówiłem, że musiała być z domieszkami, ale nie, Ralf, nie, spalmy to, co złego może się stać? - Niedbale zwinięta pięść Ralfa w niegroźnym geście rozbiła się o jego kolano; podciągnął się do siadu. - To nie moja wina.
- Mogłeś zaoponować - czy do czegokolwiek cię zmusiłem?
- Gdyby to było przy tobie takie proste! - mogłem i sprowokować kłótnię, i o niej zapomnieć, i wypalić to świństwo z kilkudniowym poślizgiem, naturalnie, ale-
- Zostawmy to. Powiedz mi, co ci się śniło?
- Nie wierzę, że pytasz mnie o to tuż po tym jak przerwałeś mi sen.
- Nie wierzę, że musisz ironizować odpowiadając nawet na tak trywialne pytania.
- Przestań; jesteś rozwydrzony.
- Mogę; jestem twój.
Pochylił się po raz drugi, tym razem pozostając tuż przy nim aż zostali rozdzieleni przez brak tchu; uniesione wdechami piersi naparły na siebie jak płyty tektoniczne, zamiast nowych łańcuchów górskich wypiętrzyły się wygięte grzbiety, ponad którymi wzeszło słońce.
|