Kiedy ojciec Claude'a rozwiódł się z Gaelle, nadal witano ją w jego rodzinnym domu z otwartymi ramionami. Sam Arnaud stał się w nim nieproszonym gościem, którego obecność w najlepszym wypadku kwitowano wrogim milczeniem - ta jednak znacznie częściej prowadziła do głośnych zatargów, ponieważ w domu Liny i Quentina nigdy nie było cicho.
Jakiś czas temu naszła nas myśl, że gdyby Ralf i Claude rozstali się w świecie, który się nie skończył, Ralf - podobnie jak Gaelle - byłby milej widziany przy świątecznym stole niż Claude. W tym krótkim opowiadaniu Claude podziela los Arnaud, a ze wszystkich, z Ralfem i Claudem na czele, wychodzi to, co najgorsze - i najlepsze.
~*~
Claude nie umiałby przywołać z pamięci słów, przez które Ralf, z właściwym sobie spokojem - tym spokojem, który go samego wytrącił wtedy z równowagi - zsunął z palca pierścionek. Nie pamiętał ich nie dlatego, że miesiące później minęło wreszcie wystarczająco dużo czasu, aby przestał żałować wymiany zdań zakończonej dźwięcznym i dobitnym uderzeniem złota o drewniany blat wyspy kuchennej, ponieważ żałować, choć nigdy by się do tego nie przyznał, nie przestał - nawet teraz, gdy śnieg, zamiast topnieć, znów zaczął nawarstwiać się na ulicach, a blond loki, zamiast znikać za zatrzaśniętymi drzwiami, znów łaskotały jego twarz.
Nie pamiętał tamtych słów, po których Ralf chwycił pierścionek w chłodne obcęgi swoich palców i pociągnął, niby za zawleczkę granatu, ponieważ wykrzykując je Claude nie różnił się od zaskoczonego hukiem strzałów żołnierza, który zbyt późno zrozumiał, że to on niezamierzenie nacisnął na spust odbezpieczonego karabinu. Może gdyby nie nagła zmiana w wyrazie twarzy Ralfa mógłby oszukiwać się, że wystrzelone na oślep kule przeorały jedynie ziemię, dalece omijając najważniejsze organy; mógłby pokonać dzielącą ich odległość, zamknąć jego dłonie we własnych i ponownie wsunąć pierścionek zaręczynowy na jego palec serdeczny, jakby mogło ich to uchronić przed eksplozją, której wybuch pchnął go aż za drzwi; mógłby liczyć na wybaczenie, nawet jeżeli uniósłszy się dumą nie powtórzył przeprosin, choć wtedy, zanim znalazł się na klatce schodowej, powtarzał je bez przerwy.
Ralf jednak, ogłuszony, zdawał się ich w ogóle nie słyszeć.
- Wyjdź - zwrócił się do Claude'a, a ten zastygł.
Znał słowa, które miały paść, ponieważ nie był to pierwszy raz, kiedy Ralf wydawał to polecenie; lata temu wydał je innej osobie. Później kolejnej. I kolejnej.
Aż wreszcie i jemu.
- Nie chcę cię tu widzieć - kontynuował Ralf, a on zacisnął powieki, owiany przez falę duszącego gorąca. Równie dobrze, co przez napływającą do policzków krew, mógł poczuć ją w nieuniknionym następstwie detonacji aktywowanego ładunku. Przysiągłby, że gdyby otworzył oczy, okazałby się stać twarzą w twarz z pędzącą ku niemu chmurą ognia i zobaczyłby jak ta, niby w zwolnionym tempie, pochłania każdy dzielący ich dwójkę metr.
Aż wreszcie i jego.
- Zabierz swoje rzeczy, gdy mnie nie będzie. Klucz zostaw w recepcji. Czego nie zabierzesz, wyrzucę. - Ralf wskazał brodą na biżuterię, jej złoto stopniowo tracące temperaturę noszącego je dotąd ciała. - To również.
Parę dni i nieodebranych połączeń później Claude zastał pierścionek w tym samym miejscu. Większość rzeczy czekała na niego na klatce: ramy plakatów zdjęte ze ścian, kartony książek i bibelotów ustawione jedne na drugich, walizka z - jak przypuszczał - ubraniami. Przeszło mu przez myśl, że pod każdym innym adresem wszystkie te przedmioty zostałyby rozkradzione i sprzedane; tu nie miały wartości dla żadnego z mieszkańców. Najwyraźniej także nie dla Ralfa, którego mieszkanie znów wyglądało tak, jakby nie mieszkał w nim nikt.
Wyglądało jak ich koniec. Pachniało detergentami, podobnie jak zdezynfekowane dłonie zamożnych trąciły środkiem antybakteryjnym, używanym na osobności z tą charakterystyczną, ostentacyjną dyskrecją, ilekroć ludzie jak Ralf uścisnęli ręce komuś uboższemu od nich o parę posiadłości, jacht, czy choćby rocznik samochodu. I może właśnie tym był dla niego ten związek - miłą uprzejmością, zakończoną odkażaniem dłoni po to, by kolejna osoba nie natrafiła na najmniejszy ślad bytności poprzedniej.
W gruncie rzeczy, czy sam tego nie zrobił?
A jednak nawet dziś, obserwując z okna pierwsze z rzadkich opadów śniegu w Tianjinie, z brodą wbitą w ramię obejmowanego w pasie blondyna, nie pamiętał słów, przez które święta miał spędzić z nim, zamiast z Ralfem. Claude'owi zostało udawać, że nie zbierało się mu na mdłości ilekroć pierścionek zaręczynowy na palcu Vide stukał o uniesiony do jego ust kubek, ponieważ ilekroć słyszał ten dźwięk, to przeklęte, dźwięczne - stuk-
Znów stał z ostatnim kartonem przy długim blacie recepcji budynku Ralfa, naciągając daszek czapki na oczy i walcząc z podjeżdżającą krawędzią przyciasnej bluzy, obserwowany przez kolejkę osób kupujących bilety na taras widokowy, a kiedy wyciągał z kieszeni klucz, trzymany w niej pierścionek wypadał na marmurowe panele foyer, odbijając się od nich z tym przeklętym, dźwięcznym stukotem-
Claude wyjął kubek z dłoni Vide, cudownie nieświadomego irytacji ukrytej za jego uśmiechem.
Cały bowiem urok Vide sprowadzał się właśnie do tego - mógł widzieć świat dokładnie takim, jakim ten wydawał się na pierwszy rzut oka, a nade wszystko takim, jakim przedstawił mu go Claude.
~*~
Dopiero na lotnisku udało mu się ustalić, że jeśli Arnaud nie zdążył wylecieć z Pekinu którymś ze wcześniejszych samolotów, musiał zdecydować się na spędzenie świąt w pojedynkę. Claude nie miałby mu tego za złe - na jego miejscu po wszystkim, co zostało powiedziane wiosną, również nie chciałby widzieć się na oczy, ponieważ wiosną, kiedy tuż przed jego twarzą zatrzasnęły się drzwi mieszkania Ralfa, to ojciec wpuścił go do własnego.
"Co zrobiłeś?", zapytał Arnaud, wciągając syna przez próg, a Claude zaniósł się płaczem:
"Spieprzyłem to. Spieprzyłem wszystko.", choć może było inaczej, może to Claude powtarzał te słowa od samego wejścia i może wcale nie musiał na niego naskakiwać, kolejny raz słysząc to samo pytanie.
"Co j a zrobiłem? Co zrobiłem! Że niby Ralf jest święty, tak? Dlaczego to zawsze musi być moja wina? To, że t y rozwiodłeś się z mamą przez twoje błędy nie znaczy, że j a też je popełniam, słyszysz?", warczał przez łzy, a Arnaud słuchał go ze splecionymi dłońmi, to przytakując, to kręcąc z rozczarowaniem głową, to przecierając twarz ze zmęczenia, jakby mniej więcej tego się spodziewał.
"I pewnie wydaje ci się, że mnie kurwa znasz-, przecież dokładnie tak było,
-że - że..."
Ile razy wydarł się na Arnaud zanim ten oznajmił mu, że powinien rozejrzeć się za innym miejscem?
"Czujesz się z tym lepiej? Będziesz teraz jak Cosmo", zarzucił mu Claude.
"I tak jak Cosmo wziął stronę mamy, tak ty weźmiesz stronę Ralfa? Nie ma znaczenia, co mu powiedziałem, nie wiem, kurwa, nie wiem, ale cokolwiek to było, najwyraźniej sobie zasłużył! Najwyraźniej tak miało być!"
Tamtej wiosny dopiero w drodze powrotnej do Tianjinu, na łączącej go z Pekinem ekspresówce Jingtang - ubrany w tę przycisną bluzę, która mogła pamiętać wczesne lata jego studiów i przechowana na dnie szuflady ojca zdawała się czekać na moment jak ten - zrozumiał, że nie powinien był tego mówić.
Ani tego, że to było do przewidzenia: że wolałby syna jak Ralf, więc nic dziwnego, że bierze jego stronę.
Ani tylu innych rzeczy, przez które nawet Arnaud wreszcie zaczął milczeć. Wyświetlał wiadomości od Claude'a, w znakomitej większości pozostawiając je bez odpowiedzi innej niż
tak,
nie, z rzadka
ok. Ostatnią, z zapytaniem o lot, zignorował w całości.
Tego, że nie leciał wraz z nimi, Claude stał się pewien dopiero na pokładzie. Jeszcze wcześniej, wyglądając ponad kolejką do otwartego gate'a, wypatrywał znajomej twarzy w frankofońskim tłumie, ponieważ nie wpadli na siebie w strefie bezcłowej, ani na kontroli bezpieczeństwa, ani wszędzie tam, gdzie odruchowo szukał go wzrokiem, po prawdzie obawiając się, że za którymś razem napotka spojrzenie nie jego, lecz Ralfa.
Ponieważ to Ralf, jeżeli nie zdążył wylecieć z Pekinu którymś ze wcześniejszych samolotów, musiał zdecydować się na spędzenie świąt w pojedynkę.
Ralf jednak mógł wylecieć miesiące temu.
Do Londynu, może Hamburga.
Może w zupełnie inne miejsce.
~*~
Gdy Vide - z trudem nadążając za Claudem - przemknął wzrokiem po rozświetlonym ekranie jego telefonu, ten poczerniał, natychmiast zgaszony, nie różniąc się przy tym od rzuconego pod nogi i naprędce rozgniecionego podeszwą papierosa po kolejnej złamanej obietnicy skończenia z nałogiem.
Przetrzymując w płucach dym, a w pamięci wyświetlony sekundy temu obraz, Claude wyrwał do przodu; przepędzając zaś sprzed twarzy wydmuchniętą chmurę i spalinowe wyziewy paryskich taksówek, gestem przywołał jedną z tych, które zataczały kółka przy zajętych miejscach postojowych i kolejnym ruchem ponaglił przeciskającego się między ludźmi Vide.
- Dworzec? - powtórzył ten, prawie podskakując, gdy niedbale rzucona walizka odbiła się od dna bagażnika. - Z tym bagażem trzeba ostrożniej.
- Wierz mi, że to najmilsze co spotka twoje rzeczy przez najbliższą godzinę. Gdybyś był wcześniej w Paryżu- podjął Claude, ignorując poprzednie pytanie.
Trzasnęły drzwiczki.
- Ale dworzec? Czy nie mówiłeś, że mieliśmy jechać samochodem?
- Że to jedna z możliwości - Claude poprawił go, choć planując wyjazd nie wspominał o innej.
W normalnych okolicznościach pojechałby w kierunku Marsylii z Cosmo, lub z tamtejszego lotniska złapałby transport wraz z ojcem, nie żałując pieniędzy na lot z przesiadką tak długo, jak te płynęły z cudzego portfela.
Wyjątek stanowiły poprzednie święta i te, które je poprzedzały - spędzone z Ralfem w Tianjinie, a następnego roku w Cassis. Tej zimy z kimś innym.
- Mówiłem ci, że moglibyśmy podjechać z Cosmo - Claude rozwinął myśl, rozdrażniony kolejną ze zignorowanych wiadomości. - Ale może tak jest lepiej.
Arnaud miał prawo milczeć, im bardziej uparcie jednak to robił, tym szybsze i obszerniejsze stawały się odpowiedzi Cosmo, który zawsze węszył okazję do chełpienia się lepszymi relacjami z bratankiem niż te, które łączyły Claude'a z własnym ojcem.
Dziś jednak nawet Cosmo mu nie odpisywał.
- Widzisz, Cosmo jest... - zastanowił się Claude, choć wcale nie musiał. Bagaże podskoczyły na progu zwalniającym. - Cosmo nie ma zbyt dobrej pamięci. Nie dlatego, że jest stary; wiele rzeczy po prostu go nie obchodzi. Mylą mu się daty, imiona, obietnice z luźnymi propozycjami. Obiecał, że pojedziemy razem, ale to nie przeszkodziło mi w kupieniu biletów na pociąg.
Vide wydał jeden ze swoich przeciągłych odgłosów, które oznaczały, że zrozumiał; brzmiały jak
ach, to by się zgadzało, jednocześnie sygnalizując, że uznał poruszony temat za zamknięty. Przespawszy większość lotu był wystarczająco rześki i przytomny, by przejeżdżając zakorkowanymi ulicami miasta co rusz postukiwać palcem w przykurzoną od zewnątrz i zaparowaną od wewnątrz szybę taksówki, cokolwiek jednak uważał o architekturze miasta i o filmach, które w nim nakręcono, Claude kwitował znużonym przytakiwaniem.
Zdawała się bowiem nie istnieć ilość snu, która uczyniłaby Vide wystarczająco spostrzegawczym, aby w odbiciu szyby po stronie Claude'a zauważył nie tylko to, że ten dopiero kupił bilety na TGV, ale i wrócił do nawyku równie natrętnego, co palenie.
Niewyraźne odbicie twarzy, która rozświetliła ekran jego telefonu, Vide mógłby uznać za własne - i może właśnie w ten sposób tłumaczył sobie każdy raz, gdy w kąciku oka mignęły mu blond loki.
~*~
Przez krótką sekundę, zanim pozornie radosny uśmiech otwierającego im drzwi Cosmo nie rozciągnął się w wyrazie niepohamowanego rozbawienia, Claude uległ słodkiej pokusie złudzenia, że przekroczywszy próg domu Liny - do niedawna i Quentina - wbrew własnym przewidywaniom odetchnie z ulgą.
- Kogoż to moje oczy widzą, Claude! - zakrzyknął Cosmo w powitaniu, choć jednocześnie obejrzał się przez ramię na zacieniony korytarz, z trudem walcząc z cisnącym mu się na usta parsknięciem i chęcią przywołania wszystkich, którzy zdążyli zebrać się w salonie. - Oraz Ralf - dodał natychmiast, krótkim uściskiem usuwając Claude'a za swojej drogi - bo jakże mielibyśmy spotkać się bez R a l f a!
Zamarkowawszy głośnymi cmoknięciami powietrze po obu stronach purpurowiejącej twarzy Vide, Cosmo postąpił w tył, na potrzeby sprawianych pozorów zmuszony stłumić śmiech przyciśniętymi do warg palcami.
- Cosmo, proszę- - zaprotestował Claude, zbyty machnięciem dłoni.
- Co też rok czasu potrafi zrobić z człowiekiem! - kontynuował Cosmo, obserwując jak wyswabadzający się z płaszcza Vide szuka wzrokiem pomocy u Claude'a, zdolnego jedynie przepraszająco pokręcić głową.
(...)